Lekarz z wielkiego miasta - ebook
Lekarz z wielkiego miasta - ebook
Doktor Taylor Stiles, lekarz z wielkomiejskiej kliniki, zostaje skazany na dwa tygodnie prac społecznych w prowincjonalnej przychodni. Jej właścicielka, Shelby Wayne, jest samotna tak jak on. Chętnie by zostali parą, ale dzieli ich zbyt wiele. Taylor uwielbia miejski szyk, luksus i sportowe samochody, Shelby ceni spokojne życie w niewielkim miasteczku. Żadne nie jest gotowe na kompromis, a jednak nie potrafią żyć bez siebie...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-0730-0 |
Rozmiar pliku: | 631 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jaskrawoczerwone auto zatrzymało się dokładnie przy wejściu do przychodni w Benton. Super, to może być tylko ten niesforny doktorek, który według wuja miał zgłosić się do pracy. No to się zgłosił. Spóźnił się zaledwie sześć godzin.
Doktor Shelby Wayne rzucała od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia na zgrabne sportowe cudo. Według jej najlepszej wiedzy nikt w zachodniej części stanu Tennessee nie miał wozu takiego jak ten, który właśnie prawie zablokował wejście. Tu jest kraina zakurzonych dostawczaków, a nie efekciarskich bryk.
Praca z „klientem” wuja Gene’a nie pociągała jej w najmniejszym stopniu. Ale cóż, przychodnia ma kłopoty, liczy się każda para rąk. Choćby i na dwa tygodnie. A potem? Jeśli dobrze rozegra tę partię, może zdoła przekonać tego nowego, że kwalifikacje będzie mógł lepiej wykorzystać w Benton niż w Nashville, gdzie aktualnie pracuje.
Spojrzała na listę pacjentów. Pani Stewart. Aha, to ta miła, choć przygłucha babuleńka. Trzeba będzie do niej podejść, bo w gwarze zatłoczonej poczekalni nie usłyszy swojego nazwiska. Jednak tym razem w pomieszczeniu panowała niezwykła cisza, a oczy wszystkich zwrócone były za okno.
Jej wzrok powędrował w tę samą stronę. Z niskiego samochodu zwinnym ruchem wysiadł świetnie ubrany mężczyzna. Ich spojrzenia się spotkały, Shelby wstrzymała oddech. Facet lekko skinął głową w jej kierunku, a potem omiótł wzrokiem otoczenie, jakby lustrował półki w skromnym supermarkecie. Czyżby uznał, że nowe miejsce pracy jest poniżej jego aspiracji?
Gdyby musiała określić go za pomocą dwóch słów, brzmiałoby to mniej więcej tak: „niebezpiecznie atrakcyjny”.
Po śmierci Jima Benton stało się dla Shelby najukochańszym miejscem na świecie. Rodzice wprawdzie namawiali ją na powrót do rodzinnego miasteczka, ale ona zdecydowała, że jej miejsce jest tu, gdzie razem z mężem założyli dom. Całe Benton wspierało ją w żałobie, czuła się bezpieczna. Tutejsi ludzie może nie są wolni od różnych małych dziwactw, ale wszyscy mają wielkie i gorące serca.
Cała poczekalnia gapiła się na lekarza, który skierował się do wejścia. Z trudem usiłował przecisnąć się przez zastawione własnym samochodem drzwi.
Shelby skrzywiła wargi, tłumiąc chichot. No to facet zrobił sobie wejście! Do wieczora cała mieścina będzie o nim mówiła. To jest właśnie fajne – i niefajne zarazem – w małych miastach. Wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. Gdy spotka cię nieszczęście, śpieszą z pomocą. Ale gdy się ośmieszysz, nie omieszkają cię oplotkować.
Facet zaklął pod nosem. Cofnął się o trzy kroki, otworzył drzwi samochodu i z gracją wśliznął się za kierownicę. Z nogą na zewnątrz auta uruchomił silnik i wycofał samochód poza chodnik. Błyskawicznie zgasił silnik i wysiadł.
Długimi krokami podszedł do budynku. Jedyną oznaką jego zniecierpliwienia było nieco mocniejsze szarpnięcie drzwi wejściowych. Shelby uśmiechnęła się dyskretnie. Niech sobie nie myśli, że się z niego nabija.
– Pan to pewnie doktor Stiles. Czekam na pana od jakiegoś czasu. – Wyciągnęła do niego rękę. – Ja jestem Shelby Wayne.
– Myślałem, że Shelby to męskie imię – odparł, ściskając jej dłoń. – Taylor Stiles – przedstawił się.
Uścisk miał silny. Nic w stylu „zdechłej ryby”, której można by się spodziewać po wymuskanym doktorku z wielkiego miasta, właścicielu szpanerskiej fury.
– W takim razie przepraszam za rozczarowanie – powiedziała z nutką sarkazmu w głosie.
– Jak już sobie oboje, młodzi, pogadaliście – wtrąciła pani Stewart – to może któreś z was zajęłoby się moją rwą kulszową?
Taylor zamrugał powiekami. Jak na zawołanie poczekalnia wypełniła się zwykłym gwarem, niczym po skończonym przedstawieniu, gdy opada kurtyna.
– O tak, pani Stewart. Zapraszam do gabinetu.
Shelby uwielbiała gadatliwą i bezpośrednią staruszkę. Podała listę pacjentów doktorowi Stilesowi z poleceniem, by następną osobę poprosił do pokoju numer dwa.
– Przyjdę tam, gdy skończę badać panią Stewart – dodała, wskazując koniec niewielkiego korytarza.
Doktor Stiles się zawahał. Widać nie jest przyzwyczajony, że mu się wydaje polecenia. Wziął jednak listę i gdy Shelby prowadziła panią Stewart do jedynki, usłyszała, jak ciepłym barytonem wywołuje nazwisko małego Grega Hankinsa.
– Trochę pozer, ale zabójczo przystojny – zauważyła pani Stewart, siadając naprzeciwko lekarki.
– Też tak myślę – mruknęła Shelby, przeglądając kartę siedemdziesięcioczteroletniej pacjentki.
– Widziałam, że pani też to zauważyła. Shelby, musi pani znów zacząć żyć. To Jim umarł, nie pani.
Te słowa przywołały bolesne wspomnienia. Nic nie mogła zrobić. Pikap Jima wpadł na drzewo i niemal się wokół niego owinął. Shelby była niedaleko, podjechała swoim samochodem, ale nic nie dało się już zrobić. Wszędzie pełno krwi. Ten widok, zapach… Poczuła mdłości.
Trzy lata po tym wydarzeniu może czcić pamięć Jima tylko w jeden sposób. Musi mianowicie starać się z całych sił, by klinika przetrwała, by mieszkańcy ukochanego Benton mieli zapewnioną opiekę. A ona – poczucie bezpieczeństwa, wynikające z tego, że jest im potrzebna.
– Dobrze, pani Stewart – uśmiechnęła się – ale pozwoli pani, że teraz ja się panią zajmę, a nie pani mną.
– Okej, młoda damo. Widzę jednak, że ty nie zamierzasz o siebie zadbać.
– Pozwoli mi się pani zbadać? Potem możemy podyskutować na mój temat – odparła Shelby, oddychając powoli, by nie stracić cierpliwości.
– Myślisz wyłącznie o przychodni. Może u boku tego doktora Kildare’a byłoby ci lżej? Pomyśl.
– Doktor Kildare?
– Taaa, to za moich czasów był taki przystojny doktorek z telewizji. Ten nowy mi go przypomniał. Też taki ładny i wysoki. Wystrzałowy.
– Pani Stewart, pani jest niesamowita! – Shelby się roześmiała. – Przecież pani go nie zna. Ja zresztą też. Przyjechał tu tylko na trochę, żeby mi pomóc w pracy.
– Ale to nie przeszkadza, żebyś się z nim trochę zabawiła. Pamiętaj: ty żyjesz. Nie zachowuj się, jakbyś już umarła.
– Zrobię to dla pani, spróbuję – odrzekła Shelby, poklepując kobietę po ramieniu.
No, tym razem schrzanił. Wyrok: prace społeczne na głębokiej prowincji. Adwokat uprzedzał go, że z decyzją sędziego się nie dyskutuje. Taylor jednak próbował i ma za swoje. Gdyby nie był tak porywczy, pracowałby w szpitalu w Nashville, na nowocześnie wyposażonym oddziale urazowym, a nie w takiej dziurze jak Benton. Z podobnej mieściny uciekł lata temu i nie miał najmniejszego zamiaru wracać.
Posadził sporego jak na swój wiek dwulatka na metalowym stole. Boże, gdzie jeszcze można znaleźć takie zabytkowe urządzenia? – pomyślał.
Chłopiec uderzał piętami w bok stołu. Mebel pobrzękiwał głucho, ale jednak jakoś wytrzymał.
Chuda mizerna kobieta delikatnie postawiła pod ścianą papierową torbę. Taylorowi przypomniała się matka, spracowana i wiecznie smutna.
– Co dolega Gregowi? – zapytał, przytrzymując kręcącego się niespokojnie malca.
W jednej sekundzie zobaczył w nim siebie jako dziecko. Też był wiecznie umorusany i nosił ubrania z kościelnych zbiórek dla ubogich. To wspomnienie go zmroziło. Starał się nie wracać myślami do trudnego dzieciństwa. I niech tak zostanie.
– Coś mu chyba utknęło w nosie. Poczekamy na doktor Wayne, niech mu to wyjmie.
Aha, więc kobiecina mu nie ufa, a on przecież pracuje w renomowanym szpitalu. Własnymi siłami udało mu się wydostać z dziury na końcu świata, takiej jak ta. I teraz, właśnie tu, kwestionuje się jego kwalifikacje?
– Może jednak pozwoli pani, że go obejrzę? – Uśmiechnął się do kobiety, ukrywając zniecierpliwienie.
Wzrokiem szukał otoskopowego wziernika, który w każdym szanującym się gabinecie wisi na ścianie w widocznym miejscu.
– Chwileczkę, muszę czymś poświecić – mruknął.
– W szufladzie jest latarka – mruknęła kobieta.
Taylor wysunął szufladę, w której faktycznie znalazł latarkę i lateksowe rękawiczki. Zajrzał chłopcu do nosa.
– Tak, w lewej dziurce. To chyba ziarnko fasoli. Mogę je wyjąć? Doktor Wayne jest zajęta.
– Oczywiście, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. – W głosie matki brakowało entuzjazmu.
– Chwileczkę…
– Duże szczypce są w słoju na półce – rzekła kobieta beznamiętnym tonem.
– Czy Gregowi często zdarza się coś takiego? – spytał Taylor, wyciągając potrzebny instrument ze staroświeckiego naczynia.
– Trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni.
– Naprawdę? – Taylor nachylił się nad chłopcem. – Spokojnie, Greg, połóż się. Wyjmiemy tę okropną fasolę. – Mówił wystarczająco stanowczo, by chłopiec go posłuchał, a jednocześnie na tyle łagodnie, by go nie przestraszyć.
Ziarnko zostało wyjęte i wrzucone do kosza na śmieci, gdzie wylądowały również rękawiczki.
– Okej, zuchu, mamy to za sobą. – Taylor postawił malca na podłodze.
W tej samej sekundzie chłopiec zaczął płakać i zawodzić. Drobna kobieta przytuliła go do siebie.
– Co się stało kochanie? Zabolało cię?
Super, teraz chłopak będzie się mnie bał.
– Cukierek – szlochał mały. – Chcę cukierka.
– Czy Greg dostawał od doktor Wayne cukierka za każdym razem, gdy mu wyjmowała coś z nosa? – zapytał Taylor, starając się przekrzyczeć płacz dziecka.
Kobieta skinęła głową.
– Greg, posłuchaj – powiedział Taylor. – Jeśli wytrzymasz i przez tydzień nie włożysz sobie nic do nosa, mama cię tu przyprowadzi i dostaniesz cukierka. Zrozumiałeś?
Chłopiec pokiwał głową i włożył palec do buzi.
– Dobra. W takim razie widzimy się za tydzień.
Wychodząc z gabinetu, kobieta podniosła z podłogi papierową torebkę i ostrożnie podała ją Taylorowi.
– To dla pana doktora.
Wyszli, a Taylor zajrzał do torebki. Było w niej sześć dorodnych jajek. A więc to tak. Jego matka też nie miała pieniędzy dla lekarzy leczących jego i braci. Z tym że ona wypłacała „honorarium”, sprzątając im mieszkania. Boże, sędzia mógł go zesłać w tysiąc różnych miejsc. Dlaczego trafił akurat tu?
– Gdzie jest mój pacjent? – zapytała doktor Wayne, zaglądając do gabinetu.
– Poszedł.
– Jak to poszedł? Dokąd?
– Nie wiem. Zbadałem go i wyszedł.
– Nie o to prosiłam – powiedziała Shelby, dumnie się prostując.
Nawet fajnie było popatrzeć. Ona ma takie błyszczące szare oczy…
– Jestem lekarzem i przyjąłem pacjenta. Koniec.
Zaniemówiła. Na policzki wypełzł jej rumieniec. Odezwała się po chwili nadspodziewanie spokojnie:
– Proszę do mojego biura.
Ruszyła korytarzem. Dopiero po chwili zorientowała się, że Taylor za nią nie idzie. Odwróciła się i spojrzała na niego. A on po prostu nie lubił, gdy się go traktuje jak niegrzecznego uczniaka, który ma się udać na dywanik do dyrektora. Przypomniał sobie jednak, że sędzia postawił go przed wyborem: praca w terenie albo odsiadka.
– Już idę, doktor Wayne – powiedział donośnie, acz bez zapału.
– Doktorze Stiles, tu się nie przychodzi do pracy sześć godzin po czasie i nie robi tego, co się komu żywnie podoba. Musi się pan zapoznać z tutejszym regulaminem – oznajmiła Shelby, zamknąwszy drzwi pokoju.
Kasztanowe włosy do ramion kołyszą się w takt jej słów. Jaki to typ kobiety? Taylor określiłby ją jako ładną kumpelę z koedukacyjnego liceum. Prosty praktyczny strój – ciemne spodnie i biały T-shirt – z pewnością nie dodaje ani urody, ani kobiecości.
– Ja kieruję tą przychodnią. Nie może być tak, że pojawia się pan z sobie tylko wiadomych przyczyn na dwa tygodnie i zaczyna rządzić po swojemu. Całe lata pracowałam na zaufanie pacjentów i nie pozwolę tego zniszczyć. Proszę się trzymać moich poleceń.
Za kogo ta kobieta się uważa? Jakim prawem przemawia do niego takim tonem? Taylor ostrożnie odłożył torbę z jajkami na biurko, oparł dłonie o blat i odchylił się do tyłu.
– Pani doktor… – Postarał się, by w jego głosie zabrzmiało lekkie lekceważenie, tak jakby nie do końca był pewny adekwatności użytego tytułu. Z satysfakcją zauważył, że osiągnął cel: Shelby wydawała się poruszona. – Nie pozwolę się zdegradować do roli pielęgniarki. Jestem starszym lekarzem w największym szpitalu w Nashville. Mogę panią zapewnić, że w tej małej przestarzałej lecznicy uporam się z większością problemów bez pani nadzoru. Jestem tu – ciągnął – bo potrzebuje pani pomocy. Proszę mi wierzyć, uchodzę za dobrego specjalistę. Z przyczyn ode mnie niezależnych pani pacjenci są teraz również moimi pacjentami. A skoro tak, proponuję, żebyśmy razem wrócili do tej poczekalni pełnej ludzi, o których rzekomo tak się pani troszczy.
Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Jeszcze raz poczuł satysfakcję. A to jej dogadał! Jeśli najbliższe dwa tygodnie będą przypominać ostatnie kilka minut, to jedno jest pewne – jego pobyt w Benton nie będzie nudny.
Ten irytujący lekarz wyczytał nazwisko następnego pacjenta, zanim Shelby zdołała dojść do siebie. Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej zapomnieć o pacjentach. To była jej duma, priorytet. Dopiero dziś ten samolub namieszał jej w głowie. Boże, jak ona przeżyje najbliższe tygodnie, mając go przy sobie?
O czym on w ogóle mówił? Poradnia zdrowia w Benton to jej ukochane dziecko. Jej i Jima. Ich wspólne marzenie. Musiała jednak przyznać, że tym razem to ten przysłany przez wuja zarozumialec przypomniał jej o pacjentach.
Do końca dnia jej kontakt z doktorem Stilesem ograniczył się do dwukrotnego minięcia się z nim w wąskim korytarzu. Teraz żałowała, że właściciel budynku nie zgodził się na przebudowę, którą planowali jeszcze za życia Jima. Poszerzyłoby się ten korytarz i nie trzeba by się prawie ocierać o niesympatyczne osoby. Poprzednio budynek pełnił funkcję biura firmy ubezpieczeniowej o niezbyt dużej liczbie klientów.
Przy pierwszej mijance była spięta, poczuła w ciele rodzaj mrowienia. Uznała to za opóźnioną reakcję na to, jak bardzo ją zezłościł. Przy następnej podszedł bliżej i niewzruszenie spojrzał jej w twarz.
– A tak przy okazji, gdzie jest pielęgniarka?
– Nie ma tu pielęgniarki. Pomaga nam uczennica, wolontariuszka, ale dziś jest chora.
– Naprawdę? – Przez moment Shelby wydawało się, że w jego oczach pojawiło się uznanie. To właściwie bez znaczenia, ale byłoby miło, gdyby okazał, że jest pod wrażeniem jej dokonań.
Kiedy się oddalił, poczuła się, jakby wyszła z sauny. Mokra i gorąca, od stóp do głów.
Na szczęście był to ich ostatni kontakt tego dnia.
Dobra, dosyć już tych rozmyślań, napomniała się, gdy na kolanach ścierała plamę soku z linoleum. Oczywiście wolałaby zamiast workowatych spodni nosić w pracy zgrabne sukienki, ale cóż… Do sprzątania jasna sukienka raczej się nie nadaje.
Patrzyła na błyszczący samochód stojący przed drzwiami. Kosztował pewnie tyle, że za te pieniądze mogłaby utrzymać przychodnię przez dłuższy czas. Musiała jednak przyznać, że chętnie wsiadłaby do tej bryki i pozwoliła, by wiatr w pędzie rozwiewał jej włosy. Zapomniałaby choć na chwilę o troskach. Westchnęła ciężko, sięgając po płyn do mycia okien. Cały problem w tym, że wszystko jest na jej głowie. O troskach nie da się zapomnieć. To na niej spoczywa odpowiedzialność za przychodnię.
Usunęła się, by przepuścić ostatnią pacjentkę.
– Jak się pani czuje, pani Ferguson? – zapytała bladą kobietę o figurze przypominającej baryłkę.
– Czułabym się o wiele lepiej, gdyby to pani mnie przyjęła – odburknęła zagadnięta.
– Jak to? Czy doktor Stiles nie zajął się panią wystarczająco starannie?
Jeśli to prawda, facet już nie żyje.
– Nie lubię, jak mnie bada ktoś nieznajomy – gderała kobieta.
Co za ulga. Shelby zauważyła, że zbliża się do nich Taylor. Zgodnie z opinią pani Stewart był bardzo przystojny. Shelby bardziej jednak interesowała się jego kwalifikacjami, a te okazały się bez zarzutu. Wykonał kawał dobrej roboty, odciążył ją. Pacjenci początkowo traktowali go nieufnie, ale gdy usłyszeli, jak długo musieliby czekać na wizytę u niej, w większości pozwalali mu się zbadać. Choć Shelby w głębi ducha miała satysfakcję, że jednak woleliby leczyć się wyłącznie u niej.
– Doktor Stiles będzie mi pomagał tylko do końca miesiąca.
– To świetnie – rzekła pani Ferguson. – A potem wszystko znów wróci do normy.
– Czy szanowne panie rozmawiają o mnie? – Doktor Stiles zatrzymał się i obdarzył panią Ferguson promiennym uśmiechem.
Czy ten facet sądzi, że cały świat kręci się wokół niego?
– Nie – burknęła Shelby.
Wypadło to szorstko. Od razu poczuła wyrzuty sumienia. Nie powinna go naśladować…
– Pani Ferguson, może panią odprowadzę? – W jego oczach pojawiły się wesołe ogniki.
– Hmm, no może… Byłoby nieźle… – bąkała zdumiona kobieta, chwytając torbę palcami przypominającymi serdelki i podążając w stronę drzwi.
Mycie okna daje przywilej bezkarnej obserwacji tego, co się za tym oknem dzieje. Shelby patrzyła, jak Taylor pomaga pacjentce umościć się w samochodzie. Gdy wracał do przychodni, lekki wiatr zwichrzył jego brązowe włosy. Pewnie są miękkie i jedwabiste w dotyku…
Odganiając ruchem głowy te myśli, Shelby z całych sił natarła na szczególnie uporczywą plamę. Fakt, doktor Stiles okazał się dziś pomocny, ale chyba nie zniosłaby jego stałej obecności. Potwornie ją irytował. Na szczęście nie pozostanie tu długo. Musi z nim pomówić, ustalić pewne zasady. To jest przychodnia. Jej i Jima. Teraz ona tu rządzi.
Wyszła umyć szybę od zewnątrz. Taylor akurat wchodził do budynku.
– Tylko patrzeć, jak dostanie zawału – powiedział, pocierając dłonią lekko zarośnięty podbródek.
Shelby zauważyła, że wyglądał na zmęczonego. Miał cienie pod oczami.
– Wiem, wiem, ciągle jej to powtarzam. Ale ona jakoś nie potrafi przejść na dietę. Uwielbia mączne potrawy.
Shelby psiknęła sprejem na szybę i zaczęła ją przecierać okrężnymi ruchami. W szkle odbijało się różowiejące na zachodzie niebo. Musi się pośpieszyć, niedługo nad pokrytymi bujną zielenią wzgórzami zapadnie zmierzch.
– Jestem skonany – oznajmił Taylor, otwierając drzwi. – Rozumiem, że wskaże mi pani miejsce, gdzie mógłbym się zatrzymać?
– Taaa… Ale najpierw muszę skończyć z tym oknem.
– Nie zatrudnia pani nikogo do sprzątania?
– Owszem. Czasami sprząta Carly, nasza recepcjonistka, o ile akurat nie ma randki. Ale przeważnie ją ma…
Taylor stał z rękami w kieszeniach i z niedowierzaniem kręcił głową.
– To niemożliwe, chyba nie sprząta pani codziennie po godzinach przyjęć?
– Doktorze Stiles…
– Jestem Taylor. Myślę, że po pracy możemy mówić sobie po imieniu.
Nie jest aż tak małostkowa, by się na to nie zgodzić.
– Posłuchaj, ta przychodnia jest finansowana ze środków publicznych. Ciągle musimy udowadniać swoją niezbędność. Fundusze są skromne i skoro już mam wydać dolara, oglądam go ze wszystkich stron. W końcu zawsze go przeznaczam na pacjenta.
Taylor omiótł wzrokiem pomieszczenie z rdzawymi zaciekami na suficie i koślawymi krzesełkami pod ścianą. W głosie Shelby czuł dumę, ale jego oczy widziały obraz nędzy i rozpaczy. Miejsce, z którego najchętniej dałby nogę. Symbol wszystkiego, co – jak mu się wydawało – dawno zostawił za sobą.
– Gdzie trzymasz środki do czyszczenia? – spytał, wzdychając z rezygnacją.
– Dlaczego pytasz?
– Mógłbym ci pomóc.
No tak, im szybciej skończy się sprzątanie, tym szybciej pójdzie spać.
– Dam sobie radę.
Boże, czy ona ma takiego hopla na punkcie kontrolowania, że nawet zwykłe sprzątanie musi wykonać osobiście?
– Jeśli ci pomogę, potrwa to o połowę krócej.
– Masz rację. Te rzeczy są w szafie w moim biurze.
Taylor poszedł na koniec korytarza i wyjął z szafy kubeł pełen środków czyszczących. Plastikowe wiadro było takie samo jak to, z którym jego matka chodziła sprzątać domy swych klientów.
Harowała cały tydzień, ale nawet to nie zapewniało jemu i dwóm braciom ubrań i żywności. Cóż, ojciec pił…
– Podaj mi to, posprzątam poczekalnię. Nie warto, żebyś sobie brudził takie eleganckie buty.
– E tam, już przeszły chrzest bojowy. Mały Jack Purdy zwymiotował na nie kilka godzin temu.
– Tak mi przykro – powiedziała, marszcząc nos.
– Taką mamy pracę. Dobra, pozamiatam, a potem będziemy mogli pójść?
– Okej, jutro przyjdę wcześniej i sprzątnę oba gabinety.
Czy ona nigdy nie odpuszcza?
Pół godziny później Shelby zamykała budynek.
– Jedź za mną – powiedziała, przerzucając pasek skórzanej torby przez ramię.
Stał na parkingu i patrzył, jak Shelby wsiada do czarnego pikapa pamiętającego zamierzchłe czasy. Shelby to drobna istota, ale z bardzo silnym kręgosłupem. Pitbul nie miałby z nią najmniejszych szans.
Niestety, jej auto nie chciało zapalić.
– Podwieźć cię? – Taylor starał się przekrzyczeć rzężący silnik.
– Obawiam się, że nie mam wyjścia – odparła, wychylając się przez okno.
– Obawiasz? Czego? Że masz jechać ze mną czy że zepsuł ci się samochód?
– Jednego i drugiego. – Wysiadła.
Gdy sędzia odczytał wyrok, Taylor nie wiedział, co go czeka. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że na tym odludziu znajdzie osóbkę tak zdumiewająco mądrą, dzielną i fascynującą. Skąd ona się tu wzięła?
– Daj mi to. – Odebrał od niej torbę i otworzył drzwi od strony pasażera. – Boże, co ty tam dźwigasz?
– Karty pacjentów – odparła, wślizgując się na niskie siedzenie.
– Bierzesz pracę do domu? Masz jeszcze coś do zrobienia? Boże, przecież zasuwałaś przez dwanaście godzin! A teraz co? Jeszcze papierki? Czy ty nie masz nic lepszego w życiu do roboty?
– Przychodnia to wszystko, co mam.
– Właśnie widzę. – Spojrzał na nią przeciągle.
– A tak przy okazji – mruknęła, mrużąc oczy – postaraj się jutro zaparkować nie przy samym budynku. Miejsca bliżej wejścia zostawiamy pacjentom. Taka na przykład pani Ferguson ledwo się porusza, jak może zauważyłeś.
– Okej – odparł, podnosząc dłoń w geście przysięgi. – Zmieniam miejsce parkingowe. Dokąd jedziemy?
– W lewo, do głównej drogi. Mieszkam niedaleko.
To jasne, nie mieszka się z dala od ukochanego dziecka. A dla niego jedynym celem, którego nigdy nie tracił z oczu, było trzymanie się daleko od takich właśnie miejsc. Pozwoliły mu na to studia medyczne. Wykrzywił wargi myśląc, że – o ironio! – również za ich sprawą znów znalazł się na jakiś czas w punkcie wyjścia.
– Za białym domem skręcisz w lewo. Mój jest trzeci po prawej.
Jechali drogą zabudowaną z obu stron porządnymi domkami. Na nieskazitelnie utrzymane trawniki wylegli mieszkańcy. Wieczór był gorący. Dorośli gawędzili, dzieci bawiły się w pobliżu. Jakiś mężczyzna kosił trawę.
– Prawdziwe przedmieście – mruknął Taylor.
– Tak. I właśnie dlatego tu się osiedliłam. Chciałam mieszkać tam, gdzie sąsiedzi rozmawiają, pomagają sobie, a dzieci mogą bezpiecznie bawić się na dworze.
Poczuł ucisk w żołądku. Te słowa oddawały sens jego marzeń z dzieciństwa. Oddychając powoli, wjechał na wskazany przez Shelby podjazd. Parcela była zabudowana w prowincjonalnym stylu. Stał na niej ceglany dom oraz osobny piętrowy drewniany garaż z podestem na półpiętrze. Ten drugi budynek Shelby wskazała mu jako miejsce zamieszkania.
– Co? Tu mam mieszkać? U ciebie?
No tak, nie dość, że ma pracować w jakiejś żałosnej przychodni, to jeszcze zamieszka w tym przygnębiającym „domowym zaciszu”.
– Nie, nie u mnie. Ja ten budynek wynajmuję. Tak się składa, że teraz akurat nie mam lokatora.
No tak, coraz ciekawiej.
Spojrzała przez ramię na sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Odwróciła się do Taylora i uśmiechnęła.
– Widzisz? Już spowodowałeś, że sąsiedzi z sobą rozmawiają. My tu w Benton nieczęsto mamy okazję podziwiać takie samochody jak twój.
– Też tak myślę – wycedził przez zęby.
Nie lubił, gdy się o nim mówiło. Dzieciństwo i młodość upłynęły mu pod znakiem plotek. Obgadywano go, wyśmiewano. Tutaj przynajmniej nie mówi się o nim jako o synu miejscowego pijaka…
– No wiesz, jak nie chcesz, żeby o tobie mówiono, musisz się odrobinę mniej rzucać w oczy – powiedziała, widząc, jak spochmurniał.
Przestała się uśmiechać, otworzyła drzwi i zabrała torbę z tylnego siedzenia.
Przejrzała go na wylot. Jak ona to robi? Czyżby miał wszystko wypisane na twarzy? A przez tyle lat uczył się ukrywania prawdziwych myśli. A ta kobieta… Przecież znają się od zaledwie kilku godzin.
Wysiadł z samochodu i zajrzał jej w twarz.
– Rzucać w oczy, mówisz? No to wiedz, że ciężko pracowałem na wszystko, co mam. – Podniósł głos. – Stać mnie na taki samochód i nie mam zamiaru się z tego tłumaczyć. Ani tobie, ani nikomu innemu.
– Chyba jesteś odrobinę przewrażliwiony – zauważyła cicho i spokojnie.
– Wszystko w porządku, Shelby? – zapytał ktoś.
Taylor spojrzał na mężczyznę, który przeszedł przez ulicę i stanął przed ich posesją. Małe miasteczka się nie zmieniają. Ludzie zawsze będą tu wtykać nos w nie swoje sprawy.
– Tak, panie Marshall. Właśnie pokazuję doktorowi Stilesowi, gdzie będzie mieszkał.
Taylor wyciągnął walizki z bagażnika.
– Okej – odparł sąsiad. – Widzimy się na osiedlowym party, prawda?
– Jasne, już nie mogę się doczekać.
– Przyprowadź doktora. Chętnie go poznamy.
Taylor miał nadzieję, że Shelby nie planuje jego uczestnictwa w miejscowych imprezach. Prędzej Arktyka stanie się gorącą plażą, niż on się pojawi na czymś takim. Lubi operę, teatr, galerie sztuki. A w Benton nie ma chyba nawet kina.
Shelby odwróciła się do niego.
– Nigdy nie podnoś na mnie głosu w obecności sąsiadów. Oni się o mnie martwią. Nie przyjechałeś tu po to, żeby ich niepokoić ani stwarzać tematy do rozmów przy stole – ciągnęła. – Z jakichś, mnie osobiście nieznanych powodów, wuj Gene uznał mnie za coś w rodzaju stróża niegrzecznych lekarzy.
Ostatnie słowa skierowała bardziej do siebie niż do niego. Aha, więc i ona nie lubi być przedmiotem małomiasteczkowych plotek. Może łączy ich coś więcej, niż się wydaje…