Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lekcje chemii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 września 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekcje chemii - ebook

Bestseller „New York Timesa”. Debiut, który trzeba przeczytać!

Elizabeth Zott jest chemiczką i kobietą daleką od przeciętności. Byłaby zresztą gotowa jako pierwsza wytknąć rozmówcy, że coś takiego jak „przeciętna kobieta” nie istnieje. Ale jest połowa lat 50. i jej koledzy z całkowicie męskoosobowego zespołu naukowców w Instytucie Badawczym Hastings prezentują bardzo nienaukowe podejście do kwestii równouprawnienia płci. Wszyscy z wyjątkiem jednego: to Calvin Evans, nominowany do Nagrody Nobla i słynący z pamiętliwości samotny geniusz, który zakochuje w umyśle Elizabeth. Co skutkuje autentyczną chemią.

Tyle że, zupełnie jak nauka, życie bywa nieprzewidywalne, i parę lat później Elizabeth Zott jest nie tylko samotną matką, ale i gwiazdą najsłynniejszego programu kulinarnego. Jej niezwykłe podejście do gotowania („Do łyżki stołowej kwasu octowego dodajemy szczyptę chlorku sodu”) staje się zaczątkiem rewolucji. W miarę jednak jak rosną zastępy jej sympatyków, rośnie też grupa niezadowolonych. Okazuje się bowiem, że Elizabeth nie uczy kobiet po prostu gotować, robi znacznie więcej; ośmiela je do zmiany status quo.

Śmieszne do rozpuku, przenikliwie trafne i wzbogacone gwiazdorską obsadą postaci drugoplanowych, Lekcje chemii są równie oryginalne i dynamiczne jak ich protagonistka.

Bonnie Garmus to copywriterka i dyrektorka kreatywna z bogatym doświadczeniem pracy na polach techniki, medycyny i edukacji. Jest pływaczką na otwartych akwenach, wioślarką i matką dwóch mocno niewiarygodnych córek. Urodzona w Kalifornii, do niedawna z Seattle, mieszka obecnie w Londynie ze swoim mężem oraz psem imieniem Dziewięćdziesiąt Dziewięć.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67262-82-8
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Li­sto­pad 1961

Daw­no temu, w roku 1961, kie­dy ko­bie­ty cho­dzi­ły w szmi­zjer­kach, za­pi­sy­wa­ły się do klu­bów ogrod­ni­czych i bez skru­pu­łów wo­zi­ły całe rze­sze dzie­ci sa­mo­cho­da­mi bez pa­sów bez­pie­cze­ństwa; na dłu­go przed tym, za­nim ko­mu­kol­wiek przy­szło­by do gło­wy, że za­no­si się na ja­kiś „ruch lat sze­śćdzie­si­ątych”, a tym bar­dziej że jego uczest­ni­cy i uczest­nicz­ki spędzą ko­lej­ne sze­śćdzie­si­ąt lat na spi­sy­wa­niu jego kro­nik; kie­dy woj­ny świa­to­we prze­szły do hi­sto­rii, woj­ny taj­nych słu­żb do­pie­ro się roz­po­częły, a lu­dzie za­czy­na­li my­śleć po no­we­mu i wie­rzyć, że wszyst­ko jest mo­żli­we, trzy­dzie­sto­let­nia mat­ka Ma­de­li­ne Zott co dzień rano bu­dzi­ła się tuż przed świ­tem pew­na jed­ne­go: jej ży­cie do­bie­gło ko­ńca.

Mimo to uda­wa­ła się do la­bo­ra­to­rium, żeby spa­ko­wać swo­jej cór­ce dru­gie śnia­da­nie.

„Pa­li­wo dla na­uki” – wy­pi­sa­ła Eli­za­beth Zott na kar­tecz­ce, któ­rą wsu­nęła có­recz­ce do pu­de­łka śnia­da­nio­we­go. Po­tem za­wa­ha­ła się z unie­sio­nym w po­wie­trzu ołów­kiem, jak­by zmie­nia­ła zda­nie. „Na prze­rwie po­upra­wiaj sport, ale pa­mi­ętaj, że chłop­cy wca­le nie mu­szą wy­gry­wać” – wy­pi­sa­ła na ko­lej­nej kar­tecz­ce. Znów się za­sta­no­wi­ła, stu­ka­jąc ołów­kiem w blat sto­łu. „Ani tro­chę ci się nie wy­da­je – na­pi­sa­ła na trze­ciej kar­tecz­ce. – Wi­ęk­szo­ść lu­dzi fak­tycz­nie jest pa­skud­na”. Dru­gą i trze­cią kar­tecz­kę umie­ści­ła na pierw­szej.

Małe dzie­ci na ogół nie umie­ją czy­tać, a je­śli już, to zna­ją zwy­kle sło­wa typu „kot” czy „mama”. Ma­de­li­ne jed­nak czy­ta­ła, od­kąd sko­ńczy­ła trzy lata, i te­raz, w wie­ku lat pi­ęciu, mia­ła już za sobą lek­tu­rę wi­ęk­szo­ści dzieł Dic­ken­sa.

Ma­de­li­ne była ta­kim wła­śnie dziec­kiem – ta­kim, któ­re umie za­nu­cić kon­cert Ba­cha, ale nie po­tra­fi za­wi­ązać so­bie sznu­ró­wek; po­tra­fi ob­ja­śnić ruch ob­ro­to­wy Zie­mi, ale za­wie­sza się przy grze w kó­łko i krzy­żyk. I w tym tkwił pro­blem. Bo cho­ciaż nad cu­dow­ny­mi dzie­ćmi ob­da­rzo­ny­mi ta­len­tem mu­zycz­nym wszy­scy się roz­pły­wa­ją, to tymi, któ­re szyb­ko na­uczy­ły się czy­tać, nikt się nie za­chwy­ca. A to dla­te­go, że są do­bre wy­łącz­nie w tym, w czym osta­tecz­nie będą też do­bre wszyst­kie po­zo­sta­łe. To, że są w tym szyb­sze, w ich przy­pad­ku nie jest więc ni­czym wy­jąt­ko­wym – tyl­ko iry­tu­jącym.

Ma­de­li­ne zda­wa­ła so­bie z tego spra­wę. Dla­te­go też sta­ra­ła się co dzień rano – po wy­jściu mamy z domu, kie­dy miesz­ka­jąca po sąsiedz­ku opie­kun­ka imie­niem Har­riet była czy­mś za­jęta – wy­do­by­wać li­ści­ki z po­jem­ni­ka z dru­gim śnia­da­niem, czy­tać je i od­kła­dać do po­zo­sta­łych li­ści­ków, któ­re prze­cho­wy­wa­ła w pu­de­łku po bu­tach w głębi swo­jej szaf­ki. W szko­le uda­wa­ła, że nie ró­żni się od in­nych dzie­ci: że jest prak­tycz­nie anal­fa­bet­ką. Zda­niem Ma­de­li­ne przy­sta­wa­nie do oto­cze­nia było naj­wa­żniej­sze na świe­cie. Mia­ła na to nie­pod­wa­żal­ny do­wód: jej mat­ka za­wsze od­sta­wa­ła od in­nych i pro­szę bar­dzo, do cze­go ją to do­pro­wa­dzi­ło.

Tam wła­śnie, w po­łu­dnio­wo­ka­li­for­nij­skim mia­stecz­ku Com­mons, gdzie kli­mat był prze­wa­żnie cie­pły, ale nie nad­mier­nie, nie­bo prze­wa­żnie błękit­ne, choć nie za bar­dzo, a po­wie­trze czy­ste, bo wte­dy po­wie­trze po pro­stu ta­kie było, Ma­de­li­ne le­ża­ła w swo­im łó­żecz­ku i cze­ka­ła z za­mkni­ęty­mi ocza­mi. Wie­dzia­ła, że wkrót­ce po­czu­je de­li­kat­ny po­ca­łu­nek w czo­ło, sta­ran­ne otu­le­nie ko­łder­ką, cie­pło od­de­chu szep­czące­go „Wy­ko­rzy­staj ten dzień”. Mi­nu­tę pó­źniej usły­szy roz­ruch sil­ni­ka sa­mo­cho­du, chrzęst opon ply­mo­utha wy­co­fy­wa­ne­go z pod­jaz­du, do­no­śny od­głos to­wa­rzy­szący mo­zol­ne­mu prze­rzu­ce­niu bie­gu ze wstecz­ne­go na je­dyn­kę. A po­tem jej wiecz­nie przy­gnębio­na mat­ka wy­ru­szy do stu­dia te­le­wi­zyj­ne­go, w któ­rym za­ło­ży ku­chen­ny far­tuch i wyj­dzie na sce­nę.

Pro­gram na­zy­wał się Ko­la­cja o szó­stej, a Eli­za­beth Zott była jego nie­kwe­stio­no­wa­ną gwiaz­dą.2

Pine

Eli­za­beth Zott, daw­niej che­micz­ka do­świad­czal­na, była ko­bie­tą o nie­ska­zi­tel­nej ce­rze i cha­rak­te­ry­stycz­nej au­rze oso­by nie­prze­ci­ęt­nej, któ­rej prze­ci­ęt­no­ść ab­so­lut­nie nie gro­zi.

Zo­sta­ła, jak wszyst­kie po­rząd­ne gwiaz­dy, od­kry­ta. Co praw­da nie sie­dzia­ła wte­dy w ba­rze z sha­ke’ami ani na przy­pad­ko­wej ław­ce, nie zo­sta­ła przed­sta­wio­na komu trze­ba. Do tego od­kry­cia do­pro­wa­dzi­ła kra­dzież – a kon­kret­nie kra­dzież je­dze­nia.

Hi­sto­ria była pro­sta: pew­na dziew­czyn­ka, Aman­da Pine, prze­pa­da­jąca za je­dze­niem w stop­niu uzna­wa­nym przez nie­któ­rych te­ra­peu­tów za nie­ba­ga­tel­ny, zja­da­ła dru­gie śnia­da­nia Ma­de­li­ne. Dzia­ło się tak, po­nie­waż rów­nież one wy­ra­sta­ły po­nad prze­ci­ęt­no­ść. Kie­dy inne dzie­ci prze­żu­wa­ły swo­je ka­nap­ki z ma­słem orze­cho­wym i dże­mem, Ma­de­li­ne otwie­ra­ła pu­de­łko z dru­gim śnia­da­niem i znaj­do­wa­ła w nim so­lid­ny ka­wa­łek la­za­nii z ko­la­cji, do tego por­cję du­szo­nej cu­ki­nii, roz­kro­jo­ne w ćwiart­ki eg­zo­tycz­ne kiwi, pięć ide­al­nych po­mi­dor­ków, ma­le­ńką sol­nicz­kę mar­ki Mor­ton, dwa jesz­cze cie­płe cia­stecz­ka z ka­wa­łka­mi cze­ko­la­dy i czer­wo­ny kra­cia­sty ter­mos pe­łen schło­dzo­ne­go mle­ka.

Wła­śnie dla­te­go wszy­scy po­żąda­li dru­gie­go śnia­da­nia Ma­de­li­ne, łącz­nie z nią samą. Mimo to Ma­de­li­ne często­wa­ła nim Aman­dę, po­nie­waż przy­ja­źń wy­ma­ga po­świ­ęceń, ale ta­kże dla­te­go, że Aman­da jako je­dy­na oso­ba w ca­łej szko­le nie stro­iła so­bie żar­tów z dziw­nej dziew­czyn­ki, któ­ra mia­ła już świa­do­mo­ść swo­jej od­mien­no­ści.

Do­pie­ro spo­strze­głszy, że ubra­nia Ma­de­li­ne za­czy­na­ją zwi­sać na jej wy­chu­dzo­nym cie­le jak źle do­pa­so­wa­ne za­sło­ny, Eli­za­beth za­częła się za­sta­na­wiać, co się dzie­je. We­dług jej wy­li­czeń dziew­czyn­ka przyj­mo­wa­ła co­dzien­nie tyle po­kar­mów, ile po­trze­bo­wa­ła do opty­mal­ne­go roz­wo­ju, co z na­uko­we­go punk­tu wi­dze­nia wy­klu­cza­ło utra­tę masy cia­ła. Może to na­gły skok wzro­stu? Nie. W swo­ich wy­li­cze­niach wzi­ęła to pod uwa­gę. Wcze­sne za­bu­rze­nie odży­wia­nia? Ra­czej nie. Przy obie­dzie Ma­de­li­ne ja­dła za trzech. Bia­łacz­ka? Zde­cy­do­wa­nie nie. Eli­za­beth nie była ty­pem pa­ni­ka­ry, któ­ra nocą, za­miast spać, leży i wy­obra­ża so­bie, że jej cór­kę dręczy nie­ule­czal­na cho­ro­ba. Jako na­uko­wiec za­wsze szu­ka­ła ja­kie­goś sen­sow­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia, a w chwi­li, gdy uj­rza­ła ubru­dzo­ną so­sem po­mi­do­ro­wym bu­zię Aman­dy Pine, zro­zu­mia­ła, że wła­śnie je zna­la­zła.

– Pa­nie Pine – za­częła Eli­za­beth, wkro­czyw­szy w śro­do­we po­po­łud­nie do stu­dia lo­kal­nej te­le­wi­zji i mi­nąw­szy se­kre­tar­kę. – Dzwo­nię do pana od trzech dni i ani razu nie ra­czył pan od­dzwo­nić. Na­zy­wam się Eli­za­beth Zott. Je­stem mat­ką Ma­de­li­ne Zott, na­sze dzie­ci uczęsz­cza­ją ra­zem do Szko­ły Pod­sta­wo­wej Wo­ody’ego i przy­by­łam po­in­for­mo­wać pana, że pa­ńska cór­ka pro­po­nu­je mo­jej przy­ja­źń, ucie­ka­jąc się do pod­stępu. – A po­nie­waż jej roz­mów­ca wy­glądał na zdez­o­rien­to­wa­ne­go, do­da­ła: – Pa­ńska cór­ka ob­ja­da moją z dru­gich śnia­dań.

– D-dru­gich śnia­dań? – wy­krztu­sił z tru­dem Wal­ter Pine, ogar­nia­jąc wzro­kiem sto­jącą przed nim ko­bie­tę o olśnie­wa­jącym wy­glądzie; jej bia­ły far­tuch la­bo­ra­to­ryj­ny ema­no­wał nie­mal świ­ętą ja­sno­ścią, któ­rą bu­rzył tyl­ko je­den szcze­gół: zdo­bi­ące ubiór czer­wo­ne ini­cja­ły „E.Z.” wy­szy­te nad kie­szon­ką.

– Pa­ńska cór­ka, Aman­da – po­now­nie na­ta­rła Eli­za­beth – zja­da dru­gie śnia­da­nia mo­jej cór­ki. Naj­pew­niej już od kil­ku mie­si­ęcy.

Wal­ter mógł się tyl­ko w nią wpa­try­wać. Wy­so­ka i ko­ści­sta, z wło­sa­mi ko­lo­ru spie­czo­nych ma­śla­nych to­stów ści­ągni­ęty­mi za gło­wą w węzeł spi­ęty ołów­kiem, sta­ła przed nim wspar­ta pod boki, z wy­zy­wa­jąco czer­wo­ny­mi war­ga­mi, roz­świe­tlo­ną skó­rą, pro­stym no­sem. Spo­gląda­ła na nie­go z góry jak sa­ni­ta­riusz na polu bi­twy oce­nia­jący, czy war­to go ra­to­wać.

– A już ab­so­lut­nie na­gan­ne – ci­ągnęła – jest to, że wy­łu­dza od Ma­de­li­ne śnia­da­nia, uda­jąc jej przy­ja­ció­łkę.

– K-kim pani jest, bo nie do­sły­sza­łem? – wy­jąkał Wal­ter.

– Eli­za­beth Zott! – krzyk­nęła. – Mat­ka Ma­de­li­ne Zott!

Wal­ter kiw­nął gło­wą, sta­ra­jąc się po­jąć sy­tu­ację. Jako do­świad­czo­ny pro­du­cent po­po­łu­dnio­wych au­dy­cji te­le­wi­zyj­nych znał się na ak­tor­stwie. Ale to? Cały czas się na nią ga­pił. Była osza­ła­mia­jąca. Tak, był nią do­słow­nie oszo­ło­mio­ny. Czy przy­szła tu na ja­kiś ca­sting?

– Przy­kro mi – wy­du­sił w ko­ńcu – ale wszyst­kie role pie­lęgnia­rek mamy już ob­sa­dzo­ne.

– Co pro­szę? – burk­nęła.

Na­stąpi­ła dłu­ższa pau­za.

– Aman­da Pine – po­wtó­rzy­ła ko­bie­ta.

Wal­ter za­mru­gał gwa­łtow­nie.

– Moja cór­ka? Oj... – W jego gło­sie za­brzmiał na­gły lęk. – Coś z nią nie tak? Jest pani le­kar­ką? Ze szko­ły? – Po­de­rwał się na rów­ne nogi.

– Wiel­ki Boże, nie – od­pa­rła Eli­za­beth. – Je­stem che­mi­kiem. Przy­je­cha­łam tu aż z Ha­stings w cza­sie go­dzin­nej prze­rwy obia­do­wej, bo nie re­agu­je pan na moje te­le­fo­ny. – A wi­dząc, że mężczy­zna wci­ąż jest skon­ster­no­wa­ny, wy­ja­śni­ła: – In­sty­tut Ba­daw­czy Ha­stings? W któ­rym „prze­ło­mo­wy­mi od­kry­cia­mi otwie­ra­my nowe ho­ry­zon­ty”? – Wes­tchnie­niem skwi­to­wa­ła bez­my­śl­no­ść slo­ga­nu. – Cho­dzi mi o to, że wkła­dam spo­ro wy­si­łku w przy­go­to­wy­wa­nie dla Ma­de­li­ne po­żyw­ne­go dru­gie­go śnia­da­nia. Nie­wąt­pli­wie i pan sta­ra się po­dob­nie za­spo­ka­jać po­trze­by wła­sne­go dziec­ka. – A kie­dy mężczy­zna nie prze­sta­wał wpa­try­wać się w nią w osłu­pie­niu, do­da­ła: – Bo dba pan o roz­wój fi­zycz­no-po­znaw­czy Aman­dy. Bo wie pan do­brze, że roz­wój ten jest uza­le­żnio­ny od do­star­cza­nia or­ga­ni­zmo­wi zrów­no­wa­żo­ne­go ze­sta­wu wi­ta­min i mi­ne­ra­łów.

– Sęk w tym, że pani Pine...

– Tak, wiem. Za­gi­nęła w ak­cji. Pró­bo­wa­łam skon­tak­to­wać się z nią, ale po­wie­dzia­no mi, że miesz­ka w No­wym Jor­ku.

– Je­ste­śmy po roz­wo­dzie.

– Przy­kro mi sły­szeć, ale roz­wód nie­wie­le ma wspól­ne­go z dru­gim śnia­da­niem.

– Na po­zór, jed­nak...

– Mężczy­zna, pa­nie Pine, może przy­go­to­wy­wać dru­gie śnia­da­nie. Z punk­tu wi­dze­nia bio­lo­gii nie leży to poza za­si­ęgiem jego umie­jęt­no­ści.

– Oczy­wi­ście – zgo­dził się Wal­ter, szar­pi­ąc się z krze­słem. – Pro­szę, pani Zott, ze­chce pani usi­ąść.

– Mam coś w cy­klo­tro­nie – od­pa­rła z iry­ta­cją, spo­gląda­jąc na ze­ga­rek. – Ro­zu­mie­my się czy nie?

– W cy­klo...

– W ak­ce­le­ra­to­rze cząstek ele­men­tar­nych.

Eli­za­beth ob­rzu­ci­ła wzro­kiem ścia­ny. Za­pe­łnia­ły je opra­wio­ne w ram­ki pla­ka­ty re­kla­mu­jące me­lo­dra­ma­tycz­ne ope­ry my­dla­ne i efek­ciar­skie te­le­tur­nie­je.

– Mój do­ro­bek – po­wie­dział Wal­ter, na­gle za­że­no­wa­ny pro­stac­twem pla­ka­tów. – Może coś z tego pani wi­dzia­ła?

Ko­bie­ta po­now­nie ob­ró­ci­ła się ku nie­mu.

– Pro­szę pana – ode­zwa­ła się to­nem bar­dziej po­jed­naw­czym – przy­kro mi, że nie mam cza­su ani mo­żli­wo­ści przy­go­to­wy­wać dru­gich śnia­dań pa­ńskiej cór­ce. Obo­je wie­my, że je­dze­nie to ka­ta­li­za­tor, któ­ry od­blo­ko­wu­je na­sze mó­zgi, wi­ąże na­sze ro­dzi­ny i wy­zna­cza na­szą przy­szło­ść. A jed­nak... – Urwa­ła, mru­żąc oczy na wi­dok pla­ka­tu ja­kie­jś ope­ry my­dla­nej, na któ­rym pie­lęgniar­ka w dość nie­zwy­kły spo­sób roz­ta­cza­ła opie­kę nad pa­cjen­tem. – Czy ktoś w ogó­le ma czas, żeby uczyć cały na­ród przy­go­to­wy­wa­nia je­dze­nia, któ­re rze­czy­wi­ście odży­wia? Ża­łu­ję, ale ja tego cza­su nie mam. A pan go ma?

Kie­dy od­wró­ci­ła się do wy­jścia, Pine, nie chcąc dać jej uciec ani nie do ko­ńca wie­dząc jesz­cze, co sam za chwi­lę wy­my­śli, rzu­cił szyb­ko:

– Za­raz, pro­szę, niech pani po­cze­ka... pro­szę. Co... co pani przed chwi­lą po­wie­dzia­ła? O ucze­niu ca­łe­go na­ro­du przy­go­to­wy­wa­nia je­dze­nia, któ­re... któ­re rze­czy­wi­ście odży­wia?

Ko­la­cja o szó­stej mia­ła pre­mie­rę mie­si­ąc pó­źniej. I choć po­my­sł nie ca­łkiem przy­pa­dł Eli­za­beth do gu­stu – była w ko­ńcu che­micz­ką do­świad­czal­ną – pod­jęła się za­jęcia z tych sa­mych po­wo­dów co zwy­kle: było le­piej płat­ne, a ona mia­ła dziec­ko na utrzy­ma­niu.

Od pierw­sze­go dnia, w któ­rym Eli­za­beth za­ło­ży­ła ku­chen­ny far­tuch i wy­szła na plan, nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że ma w so­bie to coś – ce­chę trud­ną do okre­śle­nia, ale de­cy­du­jącą o me­dial­no­ści. Jed­no­cze­śnie była oso­bą kon­kret­ną, tak pro­sto­li­nij­ną i rze­czo­wą, że lu­dzie nie wie­dzie­li, co o niej sądzić. Pod­czas gdy w in­nych pro­gra­mach ku­li­nar­nych do­bro­dusz­ni mi­strzo­wie kuch­ni ra­do­śnie po­pi­ja­li sher­ry, Eli­za­beth Zott pro­wa­dzi­ła swo­ją au­dy­cję z po­wa­gą. Ni­g­dy się nie uśmie­cha­ła. Ni­g­dy nie żar­to­wa­ła. A jej po­tra­wy były rów­nie rze­tel­ne i prak­tycz­ne jak ona sama.

Po pół roku pro­gram Eli­za­beth nie­prze­rwa­nie zy­ski­wał co­raz wi­ęk­szą oglądal­no­ść. Po roku był praw­dzi­wą in­sty­tu­cją. A nim mi­nęły dwa lata, do­wió­dł swo­jej nie­sa­mo­wi­tej po­tęgi, nie tyl­ko jed­no­cząc ro­dzi­ców z dzie­ćmi, ale i oby­wa­te­li z pa­ństwem. Nie będzie prze­sa­dą stwier­dze­nie, że kie­dy Eli­za­beth Zott ko­ńczy­ła go­to­wać, cała Ame­ry­ka za­sia­da­ła do sto­łów.

Jej pro­gram oglądał na­wet wi­ce­pre­zy­dent Lyn­don John­son.

– Chce pan wie­dzieć, co so­bie my­ślę? – po­wie­dział raz, zby­wa­jąc ja­kie­goś nie­ustępli­we­go re­por­te­ra. – My­ślę, że po­wi­nien pan mniej pi­sać, a wi­ęcej oglądać te­le­wi­zji. Niech pan za­cznie od Ko­la­cji o szó­stej. Ta Zott zna się na rze­czy.

Tak też było. U Eli­za­beth Zott pró­żno było szu­kać ob­ja­śnień, jak ro­bić mi­ni­ka­na­pecz­ki z ogór­kiem czy de­li­kat­ne su­fle­ty. Jej prze­pi­sy ku­li­nar­ne były kon­kret­ne: du­szo­ne mi­ęsa, za­pie­kan­ki, da­nia przy­rządza­ne w wiel­kich me­ta­lo­wych garn­kach. Pil­no­wa­ła obec­no­ści pro­duk­tów z wszyst­kich czte­rech grup ży­wie­nio­wych. Wie­rzy­ła w so­lid­ne por­cje. I twier­dzi­ła, że nie war­to przy­rządzać żad­nej po­tra­wy, któ­rej trze­ba po­świ­ęcić wi­ęcej niż go­dzi­nę. Ka­żdy swój pro­gram ko­ńczy­ła cha­rak­te­ry­stycz­ną ode­zwą:

– Dzie­ci, na­kryj­cie do sto­łu. Wa­sza mat­ka po­trze­bu­je te­raz chwi­li dla sie­bie.

Ale po­tem ja­kiś wa­żny dzien­ni­karz na­pi­sał ar­ty­kuł pod ty­tu­łem Dla­cze­go zje­my wszyst­ko, co nam za­ser­wu­je, w któ­rym mi­mo­cho­dem na­zwał ją La­lu­nią Liz­zie – i prze­zwi­sko to, jako że było za­rów­no po­nie­kąd traf­ne, jak i zgrab­ne, przy­lgnęło do niej ni­czym far­ba dru­kar­ska do ga­ze­ty, w któ­rej je wy­dru­ko­wa­no. Od­tąd obcy lu­dzie wo­ła­li za nią La­lu­nia, ale Ma­de­li­ne mó­wi­ła do niej „mamo” i cho­ciaż była jesz­cze dziec­kiem, ro­zu­mia­ła, że prze­zwi­sko de­pre­cjo­nu­je ta­lent jej mat­ki. Była che­mi­kiem, a nie ku­char­ką z te­le­wi­zji. Eli­za­beth zaś, skrępo­wa­na w obec­no­ści swo­je­go je­dy­ne­go dziec­ka, czu­ła wte­dy wstyd.

Cza­sa­mi Eli­za­beth le­ża­ła nocą w łó­żku i za­cho­dzi­ła w gło­wę, ja­kim cu­dem w jej ży­ciu do­szło do cze­goś ta­kie­go. Ni­g­dy jed­nak nie mu­sia­ła za­cho­dzić w gło­wę dłu­go, bo od­po­wie­dź zna­ła do­sko­na­le.

Przez Ca­lvi­na Evan­sa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: