Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Lekka, romantyczna opowieść apolityczna - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
2 grudnia 2025
3654 pkt
punktów Virtualo

Lekka, romantyczna opowieść apolityczna - ebook

Do diabła z opiniami wszystkich, którzy noszą garnitury!

Rozalia, ambitna trzydziestolatka, wierzy, że spełnia swoje marzenia. Jako asystentka Rajmunda Hornsta, kandydata na prezydenta Wrocławia, oddaje kampanii wyborczej całe serce. Chce lepszej Polski – a przecież tylko z ramienia PPU może o nią walczyć.

Od tygodni nie ma więc czasu na sen, na siebie ani na swój związek. I choć z biegiem czasu jej obowiązki zaczynają sprowadzać się do prasowania koszul i parzenia kawy, Rozalia wykonuje je bez cienia sprzeciwu.

Do czasu, gdy traci czujność, a jedno zdjęcie obraca w proch wszystkie starania. Aby ratować swój wizerunek, wkracza na terytorium wrogiej partii – i coraz częściej wpada na autora kompromitującej fotografii. Każde ich spotkanie burzy jej spokój, a niechęć zaczyna niebezpiecznie mieszać się z ciekawością…

Już wkrótce Rozalia stanie nad przepaścią: czy pozostanie wierna dawnym przekonaniom, czy odważy się zrobić krok w stronę nowej perspektywy – takiej, która daje jej głos, budzi sumienie… i porusza serce?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8423-214-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób, zdarzeń i zjawisk politycznych jest przypadkowe. Opisywane stronnictwa polityczne są jedynie wytworem wyobraźni autorki, mającym na celu stworzenie tła pomocnego do wyeksponowania niektórych problemów społecznych.

Poniższa historia może wywołać negatywne emocje ze względu na opisywane w niej dzieciństwo w rodzinie z problemem alkoholowym. Warto jednak wspomnieć, że (inaczej niż w przedstawionej historii) Wrocław od 2018 roku sukcesywnie zwiększa liczbę osiedli, na których obowiązuje zakaz nocnej sprzedaży alkoholu. 11 września 2025 roku, w chwili, gdy powieść miała już trafiać do druku, wrocławscy radni uchwalili całkowity zakaz nocnej sprzedaży alkoholu na terenie miasta.ROZDZIAŁ I

Kwestia jajeczna

Na pierwszy rzut oka mężczyźni uprzejmie słuchali, kiedy mówiłam. Rozpraszały mnie tylko nieliczne szmery, czasem może zbyt głośne szepty i pochrząkiwania. Ktoś pochylał głowę nad smartfonem, ktoś inny szukał czegoś w notesie, śliniąc palec, aby łatwiej było przewracać kolejne kartki. Pozwalano mi się wypowiedzieć, chociaż atmosfera zniecierpliwienia i nieuwagi unosiła się w pomieszczeniu, poruszając palcami bębniącymi o stół czy szarpiącymi gorączkowo zbyt ciasne wiązanie krawatu.

– Mój plan może wydawać się banalny, ale proszę posłuchać. Po prostu wyjdziemy do kobiet, poznamy ich oczekiwania i staniemy z nimi ramię w ramię. Stworzymy nową przestrzeń w PPU. Polskość, Prawda, Uczciwość będzie od teraz partią, w której jest miejsce na inne niż do tej pory pojmowanie kobiecości. Oczywiście kilka wyborczych akcji nie załatwi nawarstwiającego się przez lata problemu. Jednak powoli, przez systematyczną pracę, wypełnimy tę wrzeszczącą lukę w naszym środowisku i zamkniemy gęby wszystkim lewicowym oszołomom. Wyjdziemy naprzeciw potrzebom mieszkanek Wrocławia. Pokażemy, że wcale nie lekceważymy kobiet. Czas zająć się czymś więcej niż tylko opieką okołoporodową i żłobkami. Widzimy was, kobiety, widzimy, słyszymy i chcemy rozmawiać. – To właśnie chciałam przekazać.

***

– Pani Rozalio, zostało jeszcze trochę tej jajówy? – Ze świata fantazji wyrwał mnie donośny głos pana Mieczysława.

Westchnęłam, ostatecznie wracając do rzeczywistości. Już nawet w moich wyobrażeniach eleganccy mężczyźni niespecjalnie interesowali się tym, co mam do powiedzenia.

Siedziałam przy wielkim kuchennym stole z ciemnego drewna, mogącym pomieścić przy posiłku nawet osiem osób. Przede mną piętrzyła się okazała góra notatek i dokumentów. Chętnie korzystałam z tej przestrzeni – w pokoju, który zajmowałam od miesiąca, nie miałam choćby skrawka blatu. Kuchnia była centralnym punktem tej części domu, więc kiedy w niej pracowałam, pozostali członkowie sztabu wyborczego często trochę mi przeszkadzali, snując się z kąta w kąt. Wszyscy mieszkaliśmy w Siechnicach już od paru tygodni i powoli wspólne życie zaczynało dawać się nam we znaki.

Przez ogromne okno kuchenne sączył się mrok, z którego rozproszeniem nie radziło sobie światło żyrandola. Blask bijący od laptopa robił to lepiej. Rozrzucone po blacie i domagające się uporządkowania zapiski z odbytej godzinę temu odprawy przed jutrzejszą konwencją wyglądały zniechęcająco. Ach tak, poranna konwencja programowa – przypomniałam sobie i niemal natychmiast poczułam przypływ paniki. Wraz z myślą o jutrzejszym wydarzeniu do mojej świadomości wdarła się niezliczona ilość zadań, którymi należało się natychmiast zająć. Rzuciłam szybkie spojrzenie na zegar – wskazywał dwudziestą pierwszą. Trzeba przejrzeć i poprawić ogólny konspekt, wyprasować koszulę Mariusza, naszego szefa sztabu, i sprawdzić, czy do wszystkich pożądanych mediów dotarła wiadomość o wydarzeniu. Powinnam też przygotować notkę prasową, która musi być gotowa do wysłania natychmiast po zakończeniu naszego kongresu. Oprócz tego przydałoby się pozmywać po kolacji, którą przygotowałam zaraz po naradzie… I jeszcze najważniejsze! Trzeba przyszykować coś na jutrzejsze śniadanie.

Wstałam, mistrzowsko maskując własne zniechęcenie. Na stojąco wzięłam łyk espresso zmieszanego z sokiem pomarańczowym i skrzywiłam się. Lód dawno się roztopił, a bez niego napój nie był już taki dobry. Zakrztusiłam się. Kropelki kawy z mojego nosa poleciały prosto na świeżo wydrukowane formularze. Cudownie. Będę musiała wydrukować je jeszcze raz.

Nadal pokasłując, powoli podeszłam do lodówki, z której wyjęłam jajka. Ze skomplikowanej konstrukcji brudnych naczyń w zlewie wyłuskałam patelnię. Umyłam ją szybko i niedbale – zmęczenie i niejasno tląca się irytacja złagodziły moją pedantyczną naturę. Wbiłam na patelnię cztery jaja – tylko tyle ich zostało. Celowo nie zapytałam pana Mieczysława, czy to wystarczy. Przez moment zakręciło mi się w głowie, gdy dotarła do mnie własna impertynencja. Ależ jestem harda! Zacisnęłam zęby, czując, jak walczą we mnie dwa wilki – jeden z furią szczerzył kły, nie zgadzając się na upokarzające obowiązki domowego kuchty, drugi łapał mnie zębami za kark, ustawiając z powrotem w szeregu. Do garów. Wciąż wygrywał.

– Pani Rozalio, koniecznie musimy sprawdzić jeszcze raz wypowiedzi pana Rajmunda – mówiąc „musimy”, pan Mieczysław miał na myśli oczywiście mnie, asystentkę szefa sztabu. Asystentkę wszystkich i do wszystkiego. Asystentkę legendy PPU, Rajmunda Hornsta, którą od tak dawna pragnęłam być.

I oto jestem.

Zacisnęłam zęby jeszcze mocniej, mieszając jajecznicę. Przełożyłam ją na jedyny czysty półmisek i udałam się za panem Mieczysławem do bardziej prestiżowej części wynajętego na czas kampanii domu. W teorii była to strefa mieszkalna należąca do naszego kandydata, dotąd jednak nie spędził tu ani jednej nocy.

Jego apartament składał się z salonu, urządzonego z minimalistycznym smakiem, oraz łazienki i sypialni. Ta część domu była większa, ale też rzadziej używana od drugiej, którą zajmował cały sztab. Z reguły odbywały się tu tylko narady z najważniejszymi dygnitarzami.

Posłusznie szłam za panem Mieczysławem, byłym wiceprezydentem Brzegu. Utkwiłam wzrok w dwóch kępkach kręconych rudych włosów, które wyrastały nad jego uszami. Reszta jego głowy była łysa. Zapewne spadłaby mu z niej przysłowiowa korona, gdyby sam miał zanieść sobie do stołu jajecznicę, tym bardziej w obecności tak znamienitych współtowarzyszy. Szczególnie że w domu znajdowali się ludzie według jego mniemania do tego przeznaczeni. A konkretnie – ja.

W zasadzie Mieczysław Kowalnicki był kulturalnym człowiekiem. W tym środowisku jednak ludzie o pewnym statusie niektórych rzeczy nie robili – jakoś im nie wypadało.

W zatłoczonym salonie bardziej luksusowej części budynku było gwarno i wesoło – zdecydowanie inaczej niż wewnątrz mojej głowy. Poza dwoma kobietami znajdowali się tu sami mężczyźni. Starsza z pań dobiegała pięćdziesiątki. Krystyna Wojda miała rude jak pan Mieczysław, sięgające brody włosy i ogromną kokardę pod szyją – tego dnia w kolorze bladoróżowym. Powoli ćmiła papierosa, nie przejmując się tym, że okno jest zamknięte. Różowa szminka, w kolorze identycznym jak jej kokarda, rozmazała się brzydko w kąciku ust.

Druga kobieta była o wiele młodsza, niska, lecz imponująca osobowością. Na początku kampanii Inez Maciąg nie znaczyła wiele w kręgach PPU, lecz miała mnóstwo chęci do działania. Byłam zachwycona jej energią i zapałem, więc konsekwentnie wspominałam o niej na partyjnych zebraniach. Przekonywałam wszystkich, że należy angażować ją w nasze wyborcze plany. Szybko stała się jedną z ważniejszych osób w naszej partii, tymczasem ja wciąż robiłam jajecznicę.

– Pomóc ci w czymś? – zapytała Inez, kiedy mijałam ją, dzierżąc gorący talerz. Z teatralnym współczuciem zatrzepotała mocno umalowanymi powiekami.

– No co ty, dzięki. – Uśmiechnęłam się odruchowo.

Ten uśmiech był przez całe życie jak moja druga skóra – wstępował na twarz automatycznie i miał udowadniać, że wszystko jest w porządku, nawet jeśli było zupełnie odwrotnie. Szybko umknęłam z salonu, licząc, że żadna z obecnych osób nie zdąży złożyć dodatkowych zamówień.

Wróciłam do kuchni, czując, że jest we mnie coraz więcej niechęci. Przez moment rozważałam, czy nie zrobić sobie kolejnego freshpresso, ale nie miałam już soku pomarańczowego, a wyciśnięcie świeżej pomarańczy trwałoby zbyt wiele czasu. Głupio było przy tak napiętym grafiku zajmować się jakimiś fanaberiami. Ten napój był moim _guilty pleasure_, ale przecież naciśnięcie guzika „cappuccino” na ekspresie było prostsze i szybsze. Często się na to decydowałam, chociaż tak naprawdę nienawidziłam ciepłej kawy. Skoro jednak wszyscy tutaj taką pili, nie chciałam się za bardzo wychylać.

Powinnam uporządkować te cholerne notatki, zanim pan Mieczysław poprosi, abym towarzyszyła mu przy poprawkach, pomyślałam. Usiadłam przy stole i nerwowo wygładziłam sterczące we wszystkie strony kosmyki moich nieposłusznych włosów. Kompletnie nie mogłam się skupić przez dochodzące do moich uszu dźwięki rozmów.

Skorzystałam z okazji i zamknęłam się na chwilę w łazience. Poczułam ulgę, chociaż ręce nie przestawały mi drżeć. Całe życie kochałam łazienki. Ta może nie była najpiękniejsza, ale to nie było ważne. Była łazienką i to wystarczyło, aby poczuć się w niej trochę bezpieczniej.

Zaczęłam nerwowo przeszukiwać moją kosmetyczkę, poszukując sfatygowanego biało-niebieskiego opakowania tabletek uspokajających. Koniecznie powinnam znaleźć dla nich inne miejsce. Lepiej, żeby nikt nie wiedział, że ich potrzebuję.

Usiadłam na łazienkowym dywaniku i drżącymi rękami otworzyłam kartonik. Wzięłam od razu dwie pastylki, a potem oparłam głowę o chłodne szkło kabiny prysznicowej, czekając, aż błogosławione substancje rozpłyną się po moim ciele. Wdech, wydech, żadnych gwałtownych ruchów, powtarzałam sobie. Słyszałam subtelny dźwięk wskazówek podręcznego zegarka porzuconego przez kogoś na łazienkowym parapecie i stłumiony kobiecy śmiech dochodzący z drugiej części domu.

Dobra, wystarczy. Do roboty. Nie wiedziałam, czy tabletki zaczęły działać, czy to świadomość krążących po mojej krwi barbituranów dała mi poczucie sprawczości, ale wstałam i wyszłam. Rozprawianie się z pozostałymi obowiązkami zamierzałam zacząć od prasowania.

– To co, pani Rozalio, zaczynamy? – Ledwie sięgnęłam po żelazko, a pojawił się za mną pan Mieczysław.

– Mam tu jeszcze trochę pracy…

– To ważne. Musimy to zrobić przed jutrem. Szczególnie to szpitalnictwo trzeba jeszcze przedyskutować.

Skinęłam głową, chociaż nadal miałam ochotę wyć. Zacisnęłam jednak zęby, chwyciłam laptopa i podążyłam za panem Mieczysławem. Tabletki potrzebują pewnie jeszcze trochę czasu, żeby zadziałać w pełni.

Poczułam wibracje jednego z moich telefonów. W kieszeniach wciąż miałam upchnięte dwa smartfony i każdy z nich wiele razy dziennie domagał się mojej uwagi. Dopiero teraz z zaskoczeniem skonstatowałam, że oba nie dawały o sobie znać od jakiejś godziny. Było to doprawdy niespotykane jak na warunki kampanijne – nawet, a może przede wszystkim, w porze wieczornej.

Tym razem jednak nie była to sprawa wyborcza.

– Panie Mieczysławie – przerwałam mężczyźnie.

Coś mówił. Zdjęta trwogą, kompletnie go nie słyszałam.

– Przepraszam, ale to ważne. Muszę zadzwonić. – Krew napłynęła mi do policzków. Nie zauważyłam, że godzinę temu dostałam wiadomość od mojego narzeczonego.

No chyba sobie jaja robisz. Możesz się w końcu odezwać??!!

I jeszcze dwie o jednoznacznie ponaglającej treści:

Halo??!

Ze stresu było mi niedobrze. Wystraszona zrobiłam krok w stronę drzwi.

_– _Proszę tu zostać. – Pan Mieczysław usiadł na krześle przy wysokim blacie, z dezaprobatą krzywiąc twarz. – Niechże pani dzwoni, nie mamy czasu. Zanim się pani połączy, proszę rzucić okiem na konspekt.

Posłusznie przyłożyłam słuchawkę do ucha i skierowałam szeroko otwarte oczy na ekran monitora.ROZDZIAŁ II

Zawód wykonywany: tło

Mimo otwartego okna w całym domu unosił się kwaśny zapach wymiocin. Zastygłam w rogu kanapy, nieruchoma niczym bryła lodu – jak zwykle w takich sytuacjach nie wiedziałam, jak należy się zachować. Co powinnam zrobić? Co zrobiłoby grzeczne dziecko? Czy poszukałoby odpowiedzi w jakiejś książce?

Robienie tego, co do ciebie należy, wcale nie jest łatwym zajęciem – przekonałam się o tym już w najmłodszych latach. To szczególnie trudne, kiedy nie ma jasnych instrukcji. Zupełnie jak stąpanie po lodzie, który w każdej chwili może pęknąć. Jako mała dziewczynka byłam zdezorientowana, ale najbardziej bałam się o zdrowie mamy – to był zwierzęcy strach dziecka, które nie przeżyje bez rodziców i nie ma pojęcia, jak im pomóc. Co będzie, jeśli tym razem… Nie potrafiłam sformułować tego pytania nawet w myślach.

Na kanapie, u końca której tkwiłam nieruchomo, leżał mój tata. Oglądał w telewizji jakiś program o polityce. Wszystkie te audycje były śmiertelnie nudne, ale zawsze to je wybierał, kiedy włączał TV. Nic nie rozumiałam, nie przyszłoby mi jednak do głowy protestować. Gdyby akurat leciała najciekawsza bajka, byłaby mi równie obojętna.

Tata wyciągnął długie nogi tak, że zostało mi naprawdę niewiele miejsca. Czy jego bezruch był w rzeczywistości spokojem? Trzymał rękę na brzuchu. Wiedziałam, że go boli, nie na tyle jednak, abym musiała siedzieć przy nim i masować mu żołądek. Obok kanapy stał taboret, a na nim miętowa herbata w szklance z czerwonym plastikowym uchwytem, którą przed chwilą mu przyniosłam. Wydawało się, że dźwięki wymiotowania dochodzące z łazienki są dla niego tym, czym mógłby być dla innych szum odkurzacza w sąsiednim pokoju – niczym, co wymagałoby jego reakcji. Odgłosy życia codziennego. Ja nie byłam taka pewna zwyczajności tej sytuacji.

– Co jo narobiła… Co jo zaś narobiła…

Choć wcześniej już wiele razy słuchałam dochodzącej z toalety mieszanki urywanych zdań i jęków autentycznego cierpienia, wciąż nie mogłam się z nimi oswoić. Trwałam, zamrożona w przerażeniu. Niewzruszony ojciec wciąż wpatrywał się w ekran.

***

Telefon zawibrował w przepastnej kieszeni mojej sukienki. Ocknęłam się z zamyślenia, pokonując w parę sekund jakieś dwadzieścia pięć lat dzielące mnie od tamtego wspomnienia. Wyłowiłam smartfona, ale okazało się, że to nie on dzwonił. W tej samej kieszeni nosiłam drugą komórkę, nieco większą, ze zbitym ekranem – dyżur poselski, choć w zasadzie nie należał do moich obowiązków, nie ustawał. Ktoś musiał odbierać połączenia w godzinach pracy biura pana Rajmunda Hornsta. Kto inny mógłby to robić? Teoretycznie powinna to być pani Krystyna, ale… Tak naprawdę nie wiedziałam, dlaczego się tym nie zajmowała. Może miała jakieś inne obowiązki? Nie musieli przecież informować mnie o wszystkim.

– Biuro poselskie posła Rajmunda Hornsta, w czym mogę pomóc? – przybrałam profesjonalny ton i spróbowałam się skoncentrować.

– No, dzień dobry. Można z panem Hornstem? – Mój rozmówca miał silny białostocki akcent.

– A kto mówi?

– No, Tadeusz Zachocki. Zach–pol.

Zmrużyłam oczy, usiłując skojarzyć nazwisko lub firmę… Raczej nie były mi znane. To nie mogła być sprawa kampanijna, chociaż… Może to jakiś dobry człowiek, chcący groszem wesprzeć nasze działania?

– W jakiej sprawie pan dzwoni? – zapytałam, skubiąc skórkę paznokcia.

– To już panu Rajmundowi chciałem powiedzieć. Firma mi upada, a my popieramy, całą rodziną popieramy…

Westchnęłam. Czasem trudno było wyłuskać takie telefony spośród innych, choć codziennie było ich kilka. Kolejny fan, chcący za wszelką cenę nawiązać kontakt z naszym guru – czcigodnym posłem Rajmundem Hornstem, jedną z ważniejszych postaci naszej partii, człowiekiem wybitnym i wszechstronnym, a nade wszystko szalenie charyzmatycznym. W tym beznadziejnym świecie, w którym najcenniejsze ideały już dawno zostały rozmienione na drobne, to właśnie on miał dosyć odwagi, aby nazywać rzeczy po imieniu.

Odetchnęłam raz jeszcze i spróbowałam przybrać najmilszy ton, aby potencjalny wyborca nie poczuł się odrzucony.

– Och… Czy może pan napisać nam wiadomość? Zaraz podam adres mailowy. Jesteśmy w samym środku kampanii, rozumie pan. Pan Hornst jest teraz przeciwko całej reszcie sceny politycznej, w najtrudniejszym momencie, doba jest za krótka na tę walkę. No i zapraszamy serdecznie na spotkanie osiedlowe, tam będzie można porozmawiać z panem Hornstem osobiście!

Z ulgą włożyłam komórkę do torebki, uprzednio ją wyciszając. W tym momencie rozdzwoniła się druga, moja osobista. Sebastian. Rozmowa z moim narzeczonym nie skończyłaby się szybko, a ja nie miałam teraz czasu na kłótnie. Odrzuciłam połączenie i wyciszyłam także i ten telefon.

Stałam przed ekskluzywnym, trzypiętrowym hotelem, w którego sali konferencyjnej miało się odbyć nasze wydarzenie. Ogłaszaliśmy nasz program wyborczy! Ekscytacji przydawał fakt, że byliśmy pierwszym zgłoszonym komitetem w tych wyborach uzupełniających. Niebawem wyłoniony miał zostać nowy prezydent miasta Wrocław – na miejsce poprzednika, który ustąpił z powodu poważnej choroby.

Krótka przerwa wydarta pod pretekstem wykonania kilku telefonów właśnie dobiegła końca i musiałam wracać. Dziś do wszystkich moich ról dochodziła jeszcze rola strażnika – ktoś musiał pilnować, aby niepożądane osoby nie zakłóciły przebiegu konwencji, tak aby media miały jak najmniej powodów do wytykania nam potknięć. Cóż, jakieś i tak znajdą, tego mogliśmy być pewni.

Niemal cały sztab wyborczy zabierał głos podczas spotkania. Niektórzy mieli przydzielone specjalne role – nagrywanie materiału wideo, robienie zdjęć, prowadzenie konwencji – i powtarzalnym zbiegiem okoliczności znów to mi przypadło w udziale zbieranie podpisów i adresów mailowych, donoszenie mikrofonów na pytania mediów, dbanie o szwedzki stół oraz pilnowanie porządku.

Poczułam wibracje na udzie. Telefon przypisany do biura poselskiego znów dał o sobie znać – tym razem to była wiadomość od Dominika, naszego pełnomocnika finansowego.

Obraz nadal wisi.

Cholera! Pobiegłam do sali. Obraz marszałka Józefa Piłsudskiego rzeczywiście wciąż wisiał niewzruszenie w rogu pomieszczenia. Już podczas oględzin, nim wybraliśmy odpowiednie miejsce, Mariusz kategorycznie zadecydował, że portret musi zniknąć. Było to ogromne malowidło o wysokości co najmniej metra, w wielkiej mosiężnej ramie. Marszałek Piłsudski spoglądał spod marsowo zmarszczonych brwi, które jednak w porównaniu z gęstymi brwiami naszego kandydata wyglądały bardzo mizernie. Co prawda jego wąsy robiły piorunujące wrażenie, ale ani Mariusz, ani Dominik nie chcieli słyszeć o takiej ozdobie sali.

To socjalistyczna przeszłość marszałka, tak bardzo kontrastująca z życiową zaradnością, która znajdowała się na naszych sztandarach, sprawiła, że był on dzisiaj _persona non grata_. Daleko mi było do ideologicznych tuzów naszej partii, ale wiadomo – wspólne oznacza niczyje. Z całego serca gardziłam socjalem.

– Można to zdjąć? – wycedził szef sztabu z pogardą, kiedy po raz pierwszy zobaczył wiszące w sali okazałe dzieło.

– Jasne – rzuciła nieuważnie jakaś kobieta, wertując swój notes. – Rano przed konwencją zdejmiemy.

Nie zdjęli. Było już prawie południe, a marszałek obejmował swoim groźnym, czujnym spojrzeniem całą salę, nic sobie nie robiąc z dylematu, którego stał się przyczyną.

Stanęłam bezradnie pod ścianą, rozglądając się wokoło. Otaczał mnie cichy szmer podekscytowanych rozmów. Pod oknem pan Mieczysław tłumaczył coś pani Krystynie, nasz kamerzysta Misio w pełnym skupieniu ustawiał sprzęt, a kilku nieznanych mi mężczyzn dyskutowało przy stole z poczęstunkiem. Byłam ciekawa, gdzie zniknął Dominik i czemu, do stu diabłów, zamiast samemu zająć się obrazem, pisał do mnie. Był ode mnie wyższy i już ten fakt sprawiał, że lepiej nadawał się do tej roboty.

Pobiegłam do recepcji. Za ladą siedziała młoda kobieta z gładko zaczesanymi blond włosami. Jej palce z perfekcyjnie pomalowanymi na czerwono paznokciami stukały energicznie w klawiaturę. Wyglądało na to, że nie zamierza przestać. Odchrząknęłam, aby zwrócić jej uwagę, choć normalnie uznałabym takie zachowanie za niegrzeczne. Czas gonił. Konwencja nie mogła się zacząć w towarzystwie marszałka, kaszlnęłam więc ponownie. Kobieta spojrzała na mnie, ledwie kryjąc zniecierpliwienie. Zacisnęłam paznokcie na przegubie drugiej ręki, żeby nie wepchnąć ich sobie do ust.

– Dzień dobry, jestem z komitetu pana Hornsta – zaczęłam szybko.

Rozmówczyni zmarszczyła brwi. Moja nerwowość poirytowała ją jeszcze bardziej.

– Wynajmujemy tu salę… salę numer pięć. Niestety nie zdjęli państwo jednego obrazu, o co prosiliśmy. Czy mógłby ktoś…

– Pan techniczny będzie za godzinę, poślę go – przerwała mi tonem kończącym rozmowę.

Wzięłam głęboki wdech i jeszcze mocniej ścisnęłam paznokciami drugą rękę.

– Bardzo pani dziękuję! A czy można by wcześniej? – zapytałam najmilszym tonem, na jaki było mnie stać, chociaż byłam zła. Przecież to oni nie wywiązali się z umowy. – Dosłownie za chwilę zaczynamy!

Kobieta odwróciła ode mnie niechętne spojrzenie i wpatrzyła się na powrót w ekran monitora.

– Przecież mówię, że za godzinę będzie. To co, mam go tu teraz wyczarować? Sami sobie państwo zdejmą.

Zrozumiałam, że tutaj już nic nie zdziałam. Bez słowa potruchtałam do sali. Musiałam znaleźć kogoś, kto mi pomoże, a najlepiej zrobi to za mnie. Ku mojej rozpaczy przed drzwiami numer pięć nie kręcił się nikt.

Weszłam do środka. W powietrzu unosiła się atmosfera radosnej ekscytacji. Wszyscy stłoczyli się w rogu, w ciasnym kółeczku. W jego centrum perorował sam Rajmund Hornst, który musiał przed chwilą przyjechać. Fatalnie. Jak miałam poprosić o pomoc, nie przerywając panu Hornstowi i nie zwracając uwagi wszystkich?

Na krawędzi zgromadzenia dostrzegłam łysą głowę z dwoma kępkami rudych włosów nad uszami. Podeszłam tam szybko.

– Panie Mieczysławie – szepnęłam.

Nie usłyszał mnie od razu.

– Panie Mieczysławie, jest problem! – spróbowałam nieco głośniej. Desperacja dodała mi odwagi. Obawiałam się reakcji przełożonych, gdyby (nie pozwólcie, niebiosa!) obraz został na miejscu przez całą konwencję. – Panie Mieczysławie, obraz! Obraz Piłsudskiego wisi! Proszę spojrzeć na ścianę!

Mężczyzna na ułamek sekundy odwrócił się w moją stronę.

– Tak, tak, niech ktoś go zdejmie – rzekł, po czym natychmiast zaczął przepychać się bliżej pana Rajmunda.

Wróciłam pod dzieło wielkiego, acz nie wolnego od kontrowersji polskiego męża stanu i z cichym sykiem wypuściłam powietrze. Bezradnie przestąpiłam z nogi na nogę. Mogłam sobie tak stać i dywagować, ale prawda była taka, że musiałam to zrobić sama. Na szczęście w sali nie było na razie nikogo poza naszymi zwolennikami – zniknął gdzieś nawet kamerzysta Misio. Z narastającym poczuciem nieuchronnej konieczności skonstatowałam, że przy odrobinie szczęścia nie wywołam sensacji, jeśli zmuszona będę sama szarpać się z ciężkim przedmiotem.

Nie było czasu do stracenia. Przysunęłam sobie krzesło, wspięłam się na nie i ostrożnie uniosłam nieco w górę portret, który okazał się cięższy, niż sądziłam. Krzesło zachybotało się złowieszczo. Z trwogą wstrzymałam powietrze, balansując na meblu, jakby od tego zależało moje życie. W ostatniej chwili udało mi się złapać równowagę. Wraz z obrazem zeszłam na ziemię na drżących nogach. Z dumą wzięłam kilka głębokich wdechów, mocno trzymając miedzianą ramę, bardzo zresztą zakurzoną.

No dobrze, ale co dalej? Nie odwrócę przecież marszałka tyłem do sali i nie pozostawię przy ścianie.

Szafa! Choć miałam ochotę palnąć się w czoło w geście oświecenia, tak się niestety składało, że nie miałam żadnej wolnej kończyny, więc tylko desperacko poprawiłam chwyt. Jeden z brzegów ramy oparłam sobie na stopie i krok po kroku zaczęłam sunąć w stronę szafy, ustawionej na samym tyle sali, nieco z boku. Po kilku długich chwilach dotarłam tam, spocona i szczęśliwa. Zaraz… A co zrobię, jeśli szafa okaże się zamknięta? Z duszą na ramieniu chwyciłam za klamkę – otwarta! W środku nie było półek – los mi sprzyjał.

Wepchnęłam marszałka pionowo do środka i odetchnęłam. Kryzys został zażegnany, chociaż czułam się, jakbym przebiegła maraton. Moje ciemne włosy przykleiły się do spoconych i brudnych policzków, a sukienka stała się przepocona i zakurzona od kontaktu z dziełem sztuki, które starałam się asekurować całym ciałem.

Najważniejsze, że pojedynek wygrany.

Która to godzina? Eee, w sumie co za różnica. Tak czy siak nie mogłam witać gości w takim stanie. Musiałam skorzystać z toalety, więc udałam się tam szybkim krokiem. Umyłam ręce i spojrzałam krytycznie na swoje nieposłuszne, zawsze sterczące na wszystkie strony włosy. Od kilku lat ścinałam je tak samo – długość do brody i gęsta grzywka, zasłaniająca zbyt wysokie czoło. Tak wyglądały najlepiej. Kiedy były dłuższe, plątały się niemiłosiernie i sprawiały wrażenie, jakby uderzył we mnie piorun.

Na początek zdjęłam beżową kokardę, podtrzymującą wyjątkowo uparty kosmyk, a ta pobrudziła się od moich palców. Szkoda, była najładniejszą rzeczą w całym moim dzisiejszym, do bólu nudnym, outficie. Wilgotnymi dłońmi przeciągnęłam po policzkach, nie zważając na makijaż. Na mojej czerwonej od wysiłku twarzy także widniały szare smugi brudu. Wyglądałam gorzej, niż się spodziewałam. Za pomocą mokrego papierowego ręcznika usunęłam, na ile się dało, plamy ze skóry i ubrania, ale nadal nie prezentowałam się tak nienagannie jak przed starciem z przedwojennym wodzem. Cóż, to musiało wystarczyć.

Poprawiłam wysoki, zakrywający szyję kołnierz i rękawy, długie niemal do nadgarstków. Miałam ochotę odpiąć guzik albo ściągnąć rajstopy. Mimo pierwszych dni marca było bardzo ciepło, a granatowa wełna nieznośnie mnie grzała. Nie miałam jednak niczego bardziej odpowiedniego. Ubiór był ważny, nawet gdy było się jedynie niewiele znaczącym tłem. Cechą dobrego tła jest właśnie to, że nie skupia na sobie uwagi – gdy jednak nie pasuje do głównych aktorów, nawet ono może wywołać nieznośny zgrzyt.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij