Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lekomani. Jak koncerny farmaceutyczne i lekarze potrafią uzależnić pacjentów od leków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 grudnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekomani. Jak koncerny farmaceutyczne i lekarze potrafią uzależnić pacjentów od leków - ebook

Książka, która błyskawicznie stała się bestsellerem „New York Timesa”!

„Autorka po mistrzowsku przeplata dramaty zwykłych rodzin z mrocznym obrazem korporacyjnej chciwości oraz obojętności ze strony organów prawnych”.
„New York Times”

Książka, która szokuje, wprowadza w konsternację, wywołuje przerażenie, a przede wszystkim niedowierzanie, że opisane w niej zdarzenia naprawdę miały miejsce. W świetle dnia, zupełnie legalnie miliony zwykłych Amerykanów – rodziców, nauczycieli, uczniów, sportowców – stały się narkomanami.

Lekomani to jedyna książka, która przedstawia pełny i rzetelny obraz kryzysu opioidowego w Ameryce, czyli niekontrolowanego, niepotrzebnego i niezmiernie powszechnego przepisywania pacjentom silnie uzależniających leków przeciwbólowych z tej samej grupy substancji co heroina i morfina.

Książka pokazuje ogromną skalę problemu, jednocześnie przedstawiając pełen przekrój zjawiska od laboratoriów, w których powstawały te leki, po siedziby działów marketingowych wielkich koncernów farmaceutycznych i sale sądowe, aż do domów zwykłych Amerykanów, którzy stanęli w obliczu ogromnego problemu i konieczności stoczenia walki o życie swoje oraz swoich najbliższych. Poznamy los matki, która nie może zrozumieć, dlaczego jej jedyny syn nie żyje, i przypadek, w którym gwiazdy licealnej drużyny futbolowej stały się ofiarami przedawkowania heroiny. A to wszystko przedstawione z perspektywy dziennikarki, która widziała to na własne oczy.


Finalista nagrody 2019 Library of Virginia Annual Literary Awards
Zdobywca nagrody LA Times Book Prize for Science & Technology
Zdobywca nagrody American Society of Addiction Medicine Annual Media Award
Finalista nagrody 2018 Kirkus Prize
Finalista nagrody 2019 Library of Virginia People's Choice Award for Nonfiction
Finalista nagrody 2019 Ohioana Book Award in nonfiction
Bestseller „New York Timesa”
Najlepsza książka roku „Chicago Tribune”
Najlepsza książka roku „Washington Post”
Najlepsza książka 2018 według Amazona

„Wybitne osiągnięcie dziennikarstwa, które zmusza do natychmiastowego wyciągnięcia wniosków. Brutalne w swojej szczerości i wywołujące w sercu fizyczny ból”.
Jennifer Latson, „The Boston Globe”

„Ta książka jest napisana niezwykle rzetelnie, szczegółowo, ale jednocześnie jest pełna współczucia i niesamowicie daje do myślenia”.
Janet Maslin, „New York Times”

„Beth Macy obnażyła ponurą twarz amerykańskiej służby zdrowia. W tej książce pokazała, na czym naprawdę polega dziennikarstwo i jaką siłą oraz niezłomnością musiała się wykazać, żeby dotrzeć do samego centrum problemu. Jej atuty jako dziennikarki widać najbardziej, kiedy zdobywa zaufanie i zachęca do rozmowy zarówno tych, którzy są w szponach nałogu, jak również pogrążone w żałobie rodziny, wyczerpanych pracowników służby zdrowia, czy też skazanego za handel heroiną dilera, z którym wywiad z zaplanowanych dwóch godzin przeciągnął się do ponad sześciu”.
Jennifer Szalai, „New York Times”

„Beth Macy skupia się głównie na południowej i zachodniej Wirginii, jednak wydźwięk, jaki mają jej spostrzeżenia, można przenieść na cały kraj. Poznajemy tu cztery cierpiące rodziny, których dotknął opioidowy kryzys. Życie ich dzieci zostało zdruzgotane, a czasami stracone na zawsze”.
dr Sally Satel, „Wall Street Journal”

„Widać, że los ofiar kryzysu opioidowego nie był dla Macy obojętny. W jej reportażu nie brakuje szacunku i współczucia”.
Gabriel Thompson, „The San Francisco Chronicle”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8178-233-3
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOTA AUTORKI

W 2012 roku zaczęłam pisać o heroinowej epidemii na przedmieściach Roanoke w stanie Wirginia. Od dwóch dekad zajmowałam się dla „Roanoke Times” rodzinami z marginesu, przede wszystkim tymi mieszkającymi bliżej śródmieścia. Gdy po raz pierwszy napisałam o heroinie na przedmieściach, wielu moich rozmówców za bardzo się wstydziło, by rozmawiać oficjalnie. Pięć lat później, kiedy kończyłam pisać tę książkę, już prawie każdy zgadzał się ujawnić nazwisko. Jedynie kilka osób (co zaznaczono w tekście) obawiało się o swoją pracę lub bezpieczeństwo.

Jestem dłużniczką rodzin, które poznałam w 2012 roku, pozwoliły mi bowiem podążać za ich historiami, gdy ich bliscy walczyli na odwykach lub siedzieli w więzieniach, przeżywając wzloty i upadki. Dziękuję też za opowieści osób mieszkających na wiejskich obszarach Wirginii, za głosy adwokatów oraz uwagi pierwszych czytelników – wielu z nich walczyło w ciszy z tą plagą niemal dwadzieścia lat, zanim pojawiłam się na scenie. Kilku funkcjonariuszy organów ścigania rozmawiało ze mną oficjalnie i nieoficjalnie, w tym tacy, którzy za dilerkę aresztowali własnych krewnych. Spotykałam się również z dziesiątkami lekarzy i innych pracowników służby zdrowia, którzy po czternastogodzinnym (lub dłuższym) dniu pracy mieli dość sił i chęci, aby opowiedzieć mi o tej epidemii.

Kilku moich rozmówców zmarło, zanim zdążyłam opracować materiał. Wśród nich był mężczyzna, który popełnił samobójstwo po powrocie do nałogu, ponieważ obawiał się, że żona, którą uwielbiał ponad wszystko, zażąda rozwodu. Jak wyznał: „Jeśli uzna, że mnie nie potrzebuje, mam przerąbane”. Bliscy zmarłych wciąż ze mną rozmawiają w trudnych chwilach, hojnie dzieląc się informacjami i zdjęciami, długo po tym, jak ukochane osoby przegrały swoje bitwy. Jeden z nich pragnął otrzymać nagranie wywiadu, aby móc raz jeszcze usłyszeć głos rozmówcy. Ktoś inny udostępnił mi dziennik zmarłej córki.

W sposób szczególny jestem zobowiązana czterem matkom z Wirginii: Kristi Fernandez, Ginger Mumpower, Jamie Waldrop i Patricii Mehrmann. Jak nikt inny pomogły mi zrozumieć miażdżące, czasem blokujące się nawzajem tryby niewydajnego systemu sądownictwa karnego, działające często wbrew medycynie, a także biurokrację systemu opieki zdrowotnej, która z jednej strony nieustannie forsuje przepisywanie wielkich dawek mocnych środków przeciwbólowych, a z drugiej usiłuje tłumić głód narkotykowy pacjentów i wyprowadzać ich na prostą kolejnymi farmaceutykami.

Matki te dzieliły się ze mną doświadczeniami z nadzieją, że czytelnicy zechcą poprzeć ratujące życie kuracje i badania uzależnień, reformę sądownictwa karnego i służby zdrowia. Wsparcia potrzebują także politycy zdolni do wyprowadzenia Stany Zjednoczone z największej epidemii narkotykowej we współczesnej historii. Póki to się nie stanie, losy ich dzieci będą wskazywać pacjentom konieczność bardziej odpowiedzialnego korzystania z opieki zdrowotnej i budzić zdrowy sceptycyzm, ilekroć jakaś firma farmaceutyczna przedstawi nowe cudowne lekarstwo.ROZDZIAŁ 1

STANY ZJEDNOCZONE AMNEZJI

Dawna kopalnia węgla, hrabstwo Lee, Wirginia

Epidemia opioidów miała nie oszczędzić żadnego regionu Ameryki, ale najmocniej się zagnieździła i najwięcej ofiar zebrała w dotkniętych kryzysem społecznościach byłych hutników i górników centralnej części Appalachów, gdzie zdesperowani bezrobotni sprzedawali na czarnym rynku miedziane kable z opuszczonych zakładów lub przepychali przez szpary w ogrodzeniu centrum ogrodniczego w Walmarcie telewizory z wielkimi ekranami, aby uniknąć zespołu odstawienia.

Niewiele firm postanawia otworzyć tu sklep, bo trudno znaleźć pracowników, którzy przeszliby test narkotykowy. Młodzi rodzice mogą umrzeć z przedawkowania heroiny i pozostawić bez opieki dziecko, które trzy dni później samo umrze z odwodnienia i głodu^().

Appalachy należały do pierwszych miejsc zaatakowanych przez opioidy w połowie lat 90.; usidliły one górników, drwali, meblarzy i ich dzieci. Dwie dekady po wybuchu epidemii Anne Case i Angus Deaton, naukowcy z Princeton, podnieśli alarm jako pierwsi ekonomiści. W grudniu 2015 roku ich zaskakująca analiza ujawniła, że w latach 1999-2013 śmiertelność białych Amerykanów niepostrzeżenie wzrastała o pół procenta rocznie, choć w innych zamożnych krajach ludzie w wieku średnim żyli coraz dłużej. Deaton oświadczył w „Washington Post”: „Umiera pół miliona tych, którzy powinni żyć dalej”^(). Winą za taki stan rzeczy obarczał samobójstwa, alkoholowe schorzenia wątroby i zatrucia lekami – przede wszystkim opioidami – które ekonomiści zaczęli później nazywać „chorobami rozpaczy”^(). Dane wykorzystywane przez Case i Deatona nie ograniczały się do zgonów z powodu przedawkowania. Ich główne odkrycie „znacznego wzrostu ogólnej śmiertelności białych, niehiszpańskojęzycznych mężczyzn i kobiet w wieku średnim” wskazuje, że epidemia opioidów odgrywa wśród innych chorób rozpaczy rolę na tyle istotną statystycznie, że zdołała odwrócić trend „dekad spadku śmiertelności”.

Mniej więcej w chwili publikacji studium Case i Deatona pojawił się sondaż Kaiser Family Foundation, mówiący, że 56% Amerykanów zna kogoś, kto zażywa opioidy, jest od nich uzależniony lub zmarł z ich przedawkowania^(). W całym kraju różnica przewidywanej długości życia między najbiedniejszymi a najbogatszymi 20% obywateli wzrosła pomiędzy 1980 a 2010 rokiem o 13 lat^(). Przez długi czas uważano, że wynika to głównie z dostępu do opieki zdrowotnej oraz innych korzyści wynikających ze względnego dobrobytu. W Appalachach ta rozbieżność okazała się jeszcze większa, bowiem liczba zgonów z przedawkowania była o 65% wyższa niż w reszcie kraju^(). Problem wyraźnie nie polegał na tym, że niektórzy umierali wcześniej; to biali umierali w kwiecie wieku.

Opowieść o zmianie, którą wniosła do Ameryki epidemia opioidowa, zaczyna się w drugiej połowie lat 90. na zachodzie Wirginii, w hrabstwie o kształcie pieroga, wciśniętym między Tennessee a Kentucky, skąd bliżej do stolic ośmiu innych stanów niż do własnej, Richmond. Jeśli ruszymy z Jonesville, stolicy hrabstwa, wprost na północ, znajdziemy się na zachód od Detroit. Geopolityka hrabstwa Lee sprawia, że świetnie się nad nim lata, ale wszędzie trudno dojechać. Pełno tu krętych, dwupasmowych dróg i przeżartych rdzą nadszybi kopalnianych. To dokładnie ten punkt w całej Ameryce, gdzie najmniej prawdopodobne było, że jakikolwiek polityk zorganizuje spotkanie wyborcze, czy w ogóle powie, że cokolwiek go tutaj obchodzi. No chyba że pozbawiona wszelkiej kontroli epidemia wtargnie także do jego domu.

W tym czasie 650 kilometrów stąd, na północnym krańcu doliny Shenandoah, zestresowana przedszkolanka oznajmiała Kristi Fernandez, że jej czteroletni syn Jesse jest zbyt niesforny. Siał zamęt w sali, więc Kristi zabrała go do pediatry, który nakłaniał ją do stosowania Ritalinu. Zgodziła się i po dwóch latach lek najwyraźniej pokonał zdenerwowanie oraz lęk syna, a skargi nauczycieli ustały. Jesse jednak wciąż był pełen energii. To, że go rozpierała, zdradzało nawet imię, napisane radośnie i chaotycznie, z prostym rysunkiem uśmiechniętego słoneczka pod pierwszym „e”. Promienie słońca rozchodziły się bezładnie, jak kosmyki włosów wiejskiego chłopca.

Porucznik Richard Stallard odbywał patrol zwykłą trasą przez Bullitt Park w Big Stone Gap, leżącym w hrabstwie Wise, niedaleko granicy z Lee. Było ono tym samym ikonicznym małym miasteczkiem, romantycznie przedstawionym przez Adrianę Trigiani w powieści i filmie Big Stone Gap, opartych na idyllicznym okresie jej dorastania w latach 70. ubiegłego wieku. Wtedy to właśnie miejscowa stara panna o nienagannym wyglądzie Ashley Judd spędzała całe dnie na wędrówkach po wzgórzach i kotlinach zachodniej Wirginii, dostarczając recepty do prowadzonej przez jej rodzinę apteki, nie zastanawiając się przy tym nad niebezpieczeństwem.

Był 1997 rok, moment zwrotny w historii uzależnień opioidowych, i to właśnie Stallard miał wszcząć pierwszy, nieśmiały alarm. W węglowym zagłębiu centralnych Appalachów ludzie nie zaczęli jeszcze zamykać szop na narzędzia i stodół, żeby chronić się przed ofiarami OxyContinu, szukającymi czegokolwiek do ukradzenia i zarobienia na kolejną działkę^().

Region ten ciągle nazywano zagłębiem węglowym, choć górnictwo od dawna znajdowało się w głębokim kryzysie. Minęło trzydzieści lat od czasu, gdy prezydent Lyndon Johnson zaledwie kilka hrabstw na zachód od Wise rozmawiał na werandzie zrujnowanego domu z bezrobotnym pilarzem. Rozpoczął wtedy „wojnę z nędzą”, opartą na fundamentalnych programach społecznych, takich jak talony na żywność, Medicaid, Medicare i Head Start. Jednak w dniu, gdy Stallard po raz pierwszy zetknął się z nowym, mocnym środkiem przeciwbólowym, ubóstwo było już w zagłębiach zakorzenione. Mimo że w 1964 roku połowa regionu żyła w nędzy i głodzie, obecnie bił on krajowe rekordy otyłości, inwalidztwa oraz praktyki wykorzystywania i/lub sprzedawania recept do celów niemedycznych.

Jeśli chudzielec zmienił się w grubasa, to pigułki stały się nowym węglem.

Stallard siedział w radiowozie, gdy w biały dzień pojawiła się znajoma twarz^(). Jego wieloletni informator miał nowe wieści. W okolicy najczęściej obracano wtedy Lortabem i Percocetem, sprzedawanymi na ulicy po 10 dolarów za pigułkę. Najdroższym analgetykiem był dotąd Dilaudid – handlowa nazwa hydromorfonu, pochodnej morfiny, który na czarnym rynku kosztował 40 dolarów.

Informator nachylił się ku radiowozowi.

– Jeden gość ma nowy towar. Nazywa się Oxy. Mówi, że to świetna sprawa.

– Jak się nazywa? – dopytywał Stallard.

– Oxy-compton... czy jakoś tak.

Jak wyjaśniał informator, konsumenci pigułek już się odurzali nowym środkiem i sprzedawali go na czarnym rynku. Dawka Oxy znacznie przewyższała standardowe analgetyki; 80-miligramowa tabletka szła po 80 dolarów, co oznacza, że jej potencjał handlowy był dużo większy od Dilaudidu czy Lortabu. Zwiększona moc czyniła z leku kurę znoszącą złote jajka także dla producenta.

Informator miał jeszcze więcej konkretów. Według niego uzależnieni znaleźli już sposób na ominięcie mechanizmu uwalniania zawartości pigułki, czyli ważącej 1 miligram powłoki oznaczonej logiem OC. Trzymali ją w ustach minutę lub dwie, do stopienia gumowanej powłoki, i wycierali o koszulkę. Pigułka 40-miligramowa tworzyła na rękawie pomarańczowy ślad, 80-miligramowa smugę zieleni. Pozostawała perełka czystego oksykodonu, którą można było zmiażdżyć, a potem wciągnąć albo zmieszać z wodą i wstrzyknąć. Natychmiast nadchodziła fala ogromnej euforii, porównywalnej z heroinową.

Stallard zastanawiał się, co stanie się dalej. Na początku lat 90. kartele kolumbijskie, chcąc podnieść swój udział w rynku, zwiększyły moc heroiny, którą sprzedawały w miastach. Miało to przyciągnąć bojących się igieł klientów, którzy woleli wciąganie od zastrzyków. Gdy jednak wzrosła tolerancja na silniejszy narkotyk, wciągacze przezwyciężyli lęk przed igłami i wkrótce przeszli na heroinowe iniekcje^().

Po powrocie na posterunek Stallard niezwłocznie sięgnął po telefon.

Miejski aptekarz nie dowierzał:

– Człowieku, mamy to dopiero miesiąc czy dwa, a ty mówisz, że już jest na ulicy?

Aptekarz przeczytał ulotkę leku, zatwierdzoną przez Agencję Leków i Żywności (Food and Drug Administration, FDA). Większość środków przeciwbólowych działała tylko cztery godziny, ale OxyContin miał zapewniać stałą ulgę trzy razy dłużej, pozwalając ludziom odczuwającym poważny ból na cud nieprzerwanego snu. Twórcy leku, którzy jako jedni z pierwszych dostrzegli możliwość jego niewłaściwego wykorzystania, twierdzili, że mechanizm uwalniania zawartości powstrzyma poszukiwaczy euforycznego uniesienia.

Aptekarz, opierając się na informacji Stallarda, zwątpił w oświadczenie firmy, że „opóźniona absorpcja stosowana w tabletkach OxyContinu powinna zredukować możliwości niewłaściwego wykorzystania leku”^(). Jeśli najbardziej doświadczony w mieście policjant sekcji narkotykowej konsultował się z nim zaledwie parę miesięcy po wypuszczeniu pigułki na rynek, a sąsiedzi już chodzili z poplamionymi na pomarańczowo i zielono koszulkami, lek z pewnością został niewłaściwie wykorzystany.

OxyContin, zatwierdzony przez FDA pod koniec 1995 roku, był tworem mało znanej, rodzinnej firmy farmaceutycznej Purdue Frederick z siedzibą w Stamford (Connecticut). Praktycznie nikt o niej nie słyszał do 1952 roku, gdy od mieszkających na Manhattanie właścicieli odkupiła ją trójka braci-psychiatrów: Mortimer, Raymond i Arthur Sacklerowie^(). Purdue zatrudniała wtedy kilku ludzi, a roczny dochód ze sprzedaży wynosił zaledwie 20 tysięcy dolarów. Nowi właściciele dorobili się na produktach bez recepty, takich jak środki przeczyszczające czy usuwające woskowinę oraz jodowy antyseptyk betadyn, którym oczyszczano kapsułę Apollo 11 po historycznej misji księżycowej. W latach 70. Sacklerowie rozwinęli działalność za granicą, kupując firmy farmaceutyczne w Szkocji i Anglii, a w 1984 roku wkroczyli na rynek analgetyków z opracowanym środkiem paliatywnym MS Contin, pochodną morfiny (Contin stanowił skrót od continuous, „ciągły”). Choć jego sprzedaż przynosiła dochody w wysokości 170 milionów dolarów, dochodowość tego leku w połowie lat 90. zaczęła dobiegać końca.

Wraz ze zbliżaniem się wygaśnięcia patentu firma postanowiła zapełnić lukę opartym na oksykodonie OxyContinem, dzięki czemu wykroczyła poza hospicja i opiekę paliatywną^(). Związek ten otrzymano w 1917 roku z tebainy, zawartej w maku perskim.

Sacklerowie słynęli z unikania rozgłosu i lepiej znano ich z filantropii niż opracowywania leków. Do grona ich znajomych należeli członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej, nobliści oraz dyrektorzy licznych muzealnych działów, którym patronowało nazwisko Sacklerów, od Smithsonian do Metropolitan Museum of Art.

Reklamą i sprzedażą zajmowała się marketingowa część firmy, Purdue Pharma, z siedzibą w Delaware, najbardziej znanym amerykańskim raju podatkowym dla korporacji^(). Purdue Pharma wychwalała bezpieczeństwo swojego nowego systemu uwalniania opioidów wszędzie, gdzie docierali jej przedstawiciele. Doktor J. David Haddox, specjalista od bólu i twarz firmy w zakresie OxyContinu, zapewniał: „Jeśli przyjmować lek zgodnie ze wskazówkami, ryzyko uzależnienia przy stosowaniu opioidów wynosi 0,5%”^(). Uzależnienie jatrogeniczne (czyli z winy lekarza) według firmowego szkolenia dla lekarzy z 1996 roku nie było po prostu czymś niezwykłym, ale wręcz „wyjątkowo rzadkim”^().

W historii „Stanów Zjednoczonych Amnezji” (według określenia Gore’a Vidala) istnieli ludzie, którzy mogliby wyrazić pewien sceptycyzm wobec słów Haddoxa, o ile ktokolwiek zechciałby o nich czytać. Od neolitu wiedziano, że sok zawarty w makówce można suszyć i palić, żeby się naćpać albo dobrze poczuć, w zależności od punktu widzenia, zaś opium przynosiło ze sobą handel i konflikty. W XIX wieku Brytyjczycy stoczyli z Chińczykami dwie wojny opiumowe. Opium stanowiło też główny składnik laudanum, nalewki leczącej wszystko – od żółtej febry i cholery do bólów głowy czy ogólnych. W 1804 roku, po nieszczęsnym pojedynku Alexandra Hamiltona, lekarze podali mu laudanum, aby zagłuszyć ból spowodowany kulą, która przeszyła wątrobę i utknęła w kręgosłupie^().

W latach 20. XIX wieku jeden z czołowych kupców bostońskich kierował przemytem opium u wybrzeży Kantonu, co przyniosło miliony dochodu arystokratycznym rodom Bostonu: Cabotom, Delanom i Forbesom. Dzięki tym pieniądzom powstała większość pierwszych w kraju linii kolejowych, kopalni i fabryk^().

W tym czasie zwrócił na siebie uwagę 21-letni niemiecki aptekarz, który opublikował dzieło ważne dla historii opium. Friedrich Sertürner wyodrębnił aktywny składnik maku, alkaloid, który na cześć greckiego boga snu nazwał morfiną. Szybko zorientował się, że substancja ta jest wielokrotnie silniejsza od przetworzonego opium, i zauważył efekty uboczne: od euforii często przechodziło się do depresji i mdłości. Sertürnerowi nie spodobał się wpływ morfiny na jego psy, które śliniły się i zasypiały, a potem budziły się w stanie roztrzęsienia oraz agresji, z dreszczami i biegunką. Uzależnieni Chińczycy od dawna nazywali ten stan wycofania yen^(). Dzisiejsi uzależnieni używają nazw „zespół odstawienia” i „pragnienie”, a William S. Burroughs określał go mianem „choroby prochów”, „ziania” i „tęsknoty”^(). Sertürner w 1810 roku pisał proroczo: „Uważam za swój obowiązek zwrócić uwagę na straszliwe skutki owej nowej substancji, aby uniknąć nieszczęść”^().

Jego medyczni następcy nie okazali się równie sumienni. Doktor Alexander Wood, szkocki wynalazca igły do zastrzyków podskórnych, w 1853 roku zachwalał ją, twierdząc, że w przeciwieństwie do palenia lub połykania morfiny iniekcja nie powoduje uzależnienia. Nikt nie pamiętał o ostrzeżeniu Sertürnera sprzed lat. Łatwiej było dać się uwieść lśniącemu wynalazkowi Wooda.

Gdy lekarze opuszczali domy rannych weteranów wojny secesyjnej, zwyczajowo już zostawiali morfinę, igły oraz instrukcję ich używania^(). W ten sposób uzależniło się około 100 tysięcy byłych żołnierzy; wielu z nich dawało się poznać nie dzięki pomarańczowym czy zielonym smugom na koszulach, ale zawieszonym na szyjach skórzanym torbom z igłami i tabletkami morfiny. Plaga ta dotknęła szczególnie miasta i miasteczka Południa, gdzie zrozpaczone żony, ojcowie i matki sięgali po leki, żeby wytrzymać niszczące następstwa wojny oraz gospodarczą niepewność po upadku niewolnictwa^().

Nowojorski dostawca opium uskarżał się: „Od końca wojny ludzie, niegdyś bogaci, lecz wynędzniali skutkiem buntu, zaczęli jeść i pić opium, aby utopić swe smutki”^().

W latach 70. XIX wieku wstrzykiwanie morfiny stało się w wyższych klasach Europy i Stanów Zjednoczonych tak popularne, że lekarze używali jej przy rozmaitych schorzeniach, od bolesnych miesiączek do podrażnień oczu. Niemal całkowity brak kontroli nad lekami wydawanymi bez recepty stworzył medyczny „Dziki Zachód”; pigułki morfiny i opium znajdowały się w najbliższej aptece, dostępne dla każdego. Jeśli lekarz zaakceptował zastrzyki, nie było problemu. Osoby robiące je codziennie nie były stygmatyzowane, bo stosowanie narkotyku wiązało się z diagnozą lekarską, toteż otrzymywały go w ramach kuracji medycznej.

Kilku zaalarmowanych lekarzy wszczęło dość niemrawą debatę publiczną. W 1884 roku Zgromadzenie Ogólne Wirginii rozważało ograniczenia dotyczące sprzedawanych bez recepty opium i morfiny, co miejscowa gazeta nazwała „legislacją klasową”. Lekarz z Richmond W.G. Rogers napisał pełen empatii i pasji list, zachęcając redakcję do zmiany zdania: „Znam osoby, które od kilku lat zażywały opium, a teraz codziennie przyjmują ową truciznę w postaci morfiny, w ilości, która zabiłaby sześciu krzepkich, lecz nieprzywykłych do niej mężczyzn. Słyszałem, jak ze łzami w oczach mówią, że chcieliby nigdy nie otrzymać na nią recepty, a wielu z nich codziennie i często robi sobie zastrzyki mimo bolesnych wrzodów, które często przy tym powstają, aż w niektórych przypadkach cała powierzchnia ciała sprawia wrażenie tatuowanej. Słyszałem, jak pewna osoba wykrzykuje ze smutkiem, że nie ma już miejsca, aby zrobić zastrzyk. Choć wiedzą, że ich zabija, szybciej lub wolniej, fascynacja i moc narkotyku są nie do odparcia; rzadko zaś potrafią zaprzestać jego przyjmowania, póki mogą go otrzymać, aż wreszcie zatruwają się na śmierć. Czyż więc nie należy temu zapobiec, pomimo że spadną dochody ?”^().

Stanowa legislatura jednak nie przyjęła ustawy, którą uznała za nadużycie kompetencji państwa. Na skutek tego rozstrzygnięcia morfinizm zapuścił głębsze korzenie. Czternaście lat później chemik Bayera Heinrich Dreser natknął się w archiwach na skarb – pracę Brytyjczyka, który w 1874 roku, szukając nieuzależniających alternatyw dla morfiny, dokonał mało znanego odkrycia.

Diacetylomorfina (heroina) ponad dwukrotnie przewyższała mocą morfinę, a ponad dwudziestokrotnie opium. W tym okresie główne przyczyny zgonów stanowiły zapalenie płuc i gruźlica. Antybiotyki jeszcze nie istniały, toteż Dreser uznał, że odnalazł eliksir, który zwalczy kaszel równie skutecznie co kodeina, pochodna opium, a nie będzie miał jej dobrze znanych własności uzależniających. Jego asystent otrzymał polecenie dokonania syntezy związku. Po pierwszych testach klinicznych w 1897 roku, prowadzonych początkowo na królikach i żabach, a potem na sobie i robotnikach z farbiarni Bayera, Dreser zauważył wielki potencjał handlowy nowego leku.

Gdyby heroinę zdołano przedstawić jako nieuzależniający substytut morfiny, on sam i cała firma zbiliby majątek. Rok później, prezentując lek niemieckiej akademii medycznej, Dreser zachwalał jego własności uspokajające i ułatwiające oddychanie przy astmie, bronchicie i gruźlicy. Jak wyjaśniał, heroina to bezpieczny lek rodzinny, przydatny przy kolkach, przeziębieniach, grypie, bólu stawów i innych schorzeniach^(). Nie tylko pomagał na kaszel, ale i zdawał się ułatwiać oddychanie^(). Dreser twierdził też, że to pewny sposób na alkoholizm oraz nadużywanie morfiny. Lekarz firmowy Bayera, popierając jego prezentację, zapewniał kolegów: „Od tygodni leczyłem wielu pacjentów heroiną i nie zaobserwowałem niczego, co wskazywałoby, że prowadzi to do uzależnienia”. Darmowe próbki rozesłano do tysięcy medyków w USA i Europie z rekomendacją: „Uzależnienie bardzo mało prawdopodobne”^().

Już w 1899 roku Bayer wytwarzał tonę heroiny rocznie, sprzedając ją w 23 krajach. W USA dodawano ją do kropel na kaszel, a nawet syropów kojących dla dzieci, i krzykliwie reklamowano nowy środek. Krąg typowych konsumentów opioidów tymczasem objął już nie tylko weteranów, ale też ludzi w średnim wieku: fryzjerów, nauczycieli, sklepikarzy i gospodynie domowe. Wielu z nich zachowywało równowagę i otrzymując narkotyk od lekarzy, było w stanie ukryć nałóg – oczywiście dopóki dysponowali stałym źródłem zaopatrzenia i nie przedawkowali.

U progu następnego stulecia wahadło zaczęło ruch w przeciwną stronę. Kilku znanych lekarzy wystosowało wówczas apel do zbyt często wypisujących recepty kolegów. Medyk z Brooklynu, przemawiając w 1895 roku przed Nowojorską Akademią Medyczną, ostrzegał, że pozostawianie morfiny i strzykawek pacjentom, aby używali ich, gdy poczują ból, to „niemal przestępstwo”^(), zważywszy na początki uzależnienia u części konsumentów już po trzech lub czterech dawkach: „Wielu przypadków nałogu morfinowego można by uniknąć, gdyby lekarz rodzinny przede wszystkim nie zalecał tego środka”. W 1900 roku od opiumowych środków przeciwbólowych było uzależnionych ponad 250 tysięcy Amerykanów^().

W pierwszych latach istnienia heroina zbierała jednak liczne pochwały, a czasopisma medyczne reklamowały nowy środek przeciwkaszlowy Bayera, uważając go za znacznie lepszy od morfiny i od niej niezależny, niektóre zaś opisywały heroinę jako lek zastępujący morfinę. Choć garstka badaczy przestrzegała przed możliwością uzależnienia (jeden z nich w 1900 roku pisał: „toksyczne właściwości leku nie są dogłębnie poznane”), to przez osiem lat heroinę dawało się kupić w każdej amerykańskiej aptece lub przez pocztę^().

Sześć lat później Amerykańskie Towarzystwo Medyczne podniosło wreszcie głośniejszy alarm: „Nałóg tworzy się łatwo i prowadzi do najbardziej opłakanych rezultatów”. W drugiej i trzeciej dekadzie XX wieku szpitale filadelfijskie i nowojorskie odnotowały wzrost liczby zgłoszeń związanych z heroiną, a urzędnikom zaczęło świtać, że uzależniają się lawinowo zarówno konsumenci chorzy, jak i okazjonalni (zwani wtedy „występnymi”, ponieważ uważano, że narkomania wyrosła ze świata występku)^(). Choroba żołnierska według nowojorskiego komisarza zdrowia stała się „chorobą amerykańską”^().

Ustawa narkotykowa Harrisona z 1914 roku poważnie ograniczyła sprzedaż i posiadanie heroiny oraz innych leków narkotycznych, a w 1924 roku, 26 lat po wejściu na rynek pigułek Bayera, zabroniono produkcji heroiny. W latach 30. typowi konsumenci należeli do klasy robotniczej, wielu z nich było dziećmi imigrantów; grupę tę coraz częściej uzupełniali jazzmani i inni twórcy. Wszyscy oni przy oddawaniu się występnemu nałogowi (i oddalaniu zespołu odstawienia) musieli teraz polegać na gangach^(). Uzależnionych zaczęto nazywać „złomiarzami” (junkies), bo mieszkając w centrach miast, zarabiali na dawki zbieraniem i sprzedażą metali. „Szacowni” konsumenci opium i morfiny z klas wyższych oraz średnich wymarli, a pozostałych uznano obecnie za kryminalistów, nie pacjentów.

Przeminęli bezpowrotnie, liczni niegdyś, uzależnieni od lekarzy konsumenci opioidów, zwłaszcza w małych miastach, tacy jak pani Dubose, ekscentryczna morfinistka z Zabić drozda Harper Lee, czy też matka ze Zmierzchu długiego dnia Eugene’a O’Neilla. Pewne czasopismo śmiało się z „kobiety z Des Moines, która dała mężowi morfinę, żeby wyleczyć go z żucia tytoniu. Został uleczony, ale teraz ona zbiera tego owoce”^().

W 1914 roku – całe dekady przed stworzeniem nazwy „zespół odstawienia u noworodka”, gdy dziecko rodzi się uzależnione – urzędnik z Waszyngtonu pisał, że „niemal nie do uwierzenia jest, że dla paru dolarów ktoś byłby skłonny przygotować niemowlęciu zgubną mieszankę, zawierającą morfinę, kodeinę, opium, konopie indyjskie i heroinę, szeroko reklamowaną i opatrzoną zapewnieniami, że nie zawiera nic szkodliwego dla najmłodszych”^(). Pod artykułem, na tej samej stronie, widnieje reklama opiumowego „sanatorium”, wielkiego wiktoriańskiego domu w Richmond, gdzie doktor H.L. Devine obiecuje wyleczenie z uzależnienia w czasie od dziesięciu dni do trzech tygodni.

Niemniej ostrzeżenia zawarte na pożółkłych stronach gazet miały rozpłynąć się w powietrzu, skazane na powtarzanie się, gdy tylko zanikną w pamięci żyjących ludzi.

Mimo całego technicznego, medycznego i politycznego postępu XX stulecia, rozwiązań prawnych i tzw. wojny przeciw narkotykom mało kto pod koniec lat 90. zauważył nową falę uzależnień opioidowych, wypływającą z lekarskich bloczków recept i przekształcającą się w ogólną epidemię OxyContinu, chemicznego kuzyna leku Heinricha Dresera. Nikt nie widział nadejścia niszczącego trendu – ani epidemiolodzy, ani kryminolodzy, ani badacze przez lata zgłębiający dzieje Papaver somniferum, maku lekarskiego.

David Haddox z Purdue Pharma poszedł śladem Alexandra Wooda promującego swe strzykawki czy Dresera z jego sennymi żabami i zachwalał OxyContin jako środek na wszelkie, nie tylko rakowe, chroniczne bóle, lek bezpieczny i godny zaufania; odsetek uzależnień przy jego stosowaniu miał wynosić niespełna 1%^(). Te dane ogłosił nowej armii przedstawicieli handlowych zatrudnionych przez Purdue Pharma, a oni ruszyli ewangelizować lekarzy we wszystkich stanach Ameryki, aby przekazać im nowinę: przepisywanie OxyContinu na ból to postawa moralna, odpowiedzialna i pełna współczucia nie tylko w przypadku ostatniego stadium raka, ale także umiarkowanych kontuzji pleców, usuwania zębów mądrości, zapalenia oskrzeli czy zespołu zaburzenia czynności stawu skroniowo-żuchwowego.

Gdy w 1996 roku OxyContin pojawił się na rynku, lekarze, szpitale i rady akredytacyjne właśnie przyjmowały pojęcie bólu jako „piątego parametru życiowego”, ustalając nowe standardy jego oceny i leczenia, co zrównywało ból z ciśnieniem krwi, pulsem, częstotliwością oddechu i temperaturą^(). Nadchodziła gwałtowna zmiana na rzecz myślenia o pacjentach jako klientach systemu opieki zdrowotnej, którzy oceniają swoje doświadczenia w ankietach. Lekarze i szpitale rywalizowali o najwyższe wyniki, co zachęcało personel do liberalnego podejścia do leczenia bólu. W 1999 roku Połączona Komisja Akredytacyjna Organizacji Opieki Zdrowotnej (Joint Commission on Accreditation of Healthcare Organizations, JCAHO), niekomercyjny organ licencjonujący placówki medyczne, poszła o krok dalej i przyjęła obowiązkowe standardy oceny i leczenia bólu.

Rok później księgowe liczykrupy z Purdue rozpływały się nad perspektywami^(). Plan budżetowy firmy głosił: „To daje Purdue okazję, by zapewnić usługi dodatkowe jako »ekspert od bólu« w tym kluczowym obszarze. Mamy szansę na zdobycie pozycji lidera w pomocy szpitalom podczas spełniania wymagań JCAHO w tym zakresie dzięki rozwojowi środków oceny bólu i zarządzania nim w środowisku szpitalnym”^(). Aby podkreślić wspomniane możliwości, Purdue planowała rozdać kosztem 300 tysięcy dolarów długopisy z wkładkami reklamowymi OxyContinu, organizery za 225 tysięcy dolarów oraz tablice i podkładki z hasłem „Ból: piąty parametr życiowy” za 290 tysięcy dolarów. Przy odrobinie szczęścia każda pielęgniarka i lekarz mogli teraz przemierzać szpital z plakietkami identyfikacyjnymi zawieszonymi na paskach z logo firmy.

W 2000 roku artykuł w „New York Timesie” przedstawiał nowy, rozpowszechniony już wśród ogromnej większości ekspertów od opieki zdrowotnej pogląd o zbyt długim lekceważeniu bólu, opisując historię starszej kobiety w domu opieki^(). Zaawansowana osteoporoza i choroba płuc przysparzały jej wielkiego cierpienia, na które otrzymywała jedynie Tylenol. Opowieść obrazowała narastające przekonanie, że ból jest wyjątkowo źle leczony z powodu przestarzałych poglądów na temat uzależnienia: „Wielu pracowników opieki zdrowotnej błędnie uważa, że skuteczne ulżenie bólowi może uzależnić pacjentów od leków”.

Co jednak oznaczało „skuteczne ulżenie bólowi”? Tego nie wyjaśniono i nikt nie potrafił zdefiniować owego pojęcia. Nikt nie pytał, czy niewidzialny dla oka ból rzeczywiście można zmierzyć samym zapytaniem pacjenta o subiektywną opinię^(). Próba ujmowania bólu w skali liczbowej ułatwiała standaryzację procedur, lecz później eksperci przyznawali, że obiektywność była pozorna, bo zarówno poród, jak i uderzenie w palec u nogi mogły oznaczać 10 punktów, w zależności od tolerancji bólu danego człowieka. Poleganie na skalach bólu nie korelowało z wynikami zdrowiejących pacjentów, a poza tym prowadziło do wypisywania liczniejszych recept na opioidy oraz ich niewłaściwego wykorzystywania^().

Doktor John Burton, szef oddziału ratunkowego w klinice Carilion, największej placówce medycznej na zachodzie Wirginii, stwierdził: „Dosłownie każdy lekarz, którego wtedy znałem, słyszał, że ma znacznie poważniej potraktować priorytet bólu. W efekcie zaczęliśmy przepisywać opioidy bez pojęcia o konsekwencjach takiego postępowania. Pamiętam, że powiedziałem swoim rezydentom: »Pacjent nie uzależni się w czternaście dni«. Myliłem się całkowicie”^().

Doktor David Davis, lekarz oddziału ratunkowego z St. Louis, wspomina, że ankiety zwiększały presję: „Szybko zrozumieliśmy, że pacjenci domagający się leków lub wysyłający nam niepożądane sygnały dadzą nam złe oceny. Gdy jesteś naprawdę zajęty poważnie chorymi pacjentami, bardzo łatwo zaaplikować Dilaudid czy morfinę w kroplówce i pozbyć się problemu. Robiłem tak, chociaż wiedziałem, że nie powinienem. Cały czas wciskano nam, że ludzie nie mogą się uzależnić, jeśli stosujesz opioidy do walki z prawdziwym bólem. Sądzimy, że w następstwie wprowadzenia skali liczbowej do oceny bólu przyzwyczajono pacjentów do poglądu, że celem jest zredukowanie go do zera, podczas gdy obecnie lekarze skupiają się bardziej na ustalaniu, czy ból jest na poziomie trzy, czy cztery”^().

Davis pracował wcześniej w Nowej Zelandii, gdzie szpitale zaczynały od przepisywania fizjoterapii, środków przeciwzapalnych, monitorowania stanu fizjologicznego czy akupunktury. Amerykańskie firmy ubezpieczeniowe w epoce odgórnie sterowanej opieki zdrowotnej skupiały się przede wszystkim na refundowaniu pigułek opioidowych, tańszych i uważanych za znacznie szybsze rozwiązanie.

Davis i inni lekarze oddziałów ratunkowych nie mogli wiedzieć, że rutynowe odsyłanie pacjentów do domu z dwutygodniowym zapasem oksykodonu lub hydrokodonu doprowadzi w 2013 roku do 78,5 miliarda dolarów strat, wygenerowanych przez spadek wydajności pracy, zwiększone nakłady na terapie i koszty działania organów ścigania^().

W pierwszych latach sprzedaży OxyContinu podnosiły się tylko nieliczne głosy przypominające lekarzom, że historia pokazała, iż przepisywanie narkotyków zawsze wiązało się ryzykiem, lecz nawet te ostrzeżenia formułowano w sposób bardzo nieśmiały. Doktor Seddon R. Savage ze Szkoły Medycznej Portsmouth badała zjawisko uzależnień. W 1996 roku dowodziła, że u pacjentów leczonych z bólu narkotykami ryzyko wzrasta w miarę ich przyjmowania: „To kuszące, aby uznać wszelkie obawy przed terapią opioidową za nieistotne. To jednak byłoby wyraźnym błędem”. W tym samym numerze czasopisma medycznego jej współpracownik stwierdzał, że po prostu brakuje istotnych danych, by w jakikolwiek sposób rozstrzygnąć kwestię swobodnego przepisywania opioidów^().

Pierwszy prawdziwy protest miał nadejść już wkrótce z mało spodziewanej strony – prowincjonalnego lekarza i niezwykle wkurzonej zakonnicy, która stała się doradcą antynarkotykowym. Doktor Art Van Zee i siostra Beth Davies podnieśli alarm przed epidemią z Appalachów, jednak spotkali się z podobną obojętnością, jak lekarz z Richmond, domagający się w 1884 roku niezwłocznego ograniczenia konsumpcji opioidów, albo odkrywca morfiny, który w 1810 roku usilnie doradzał rozwagę. Ich pozaśrodowiskowa pozycja przysłaniała zarówno głębię, jak i znaczenie ich wiedzy.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: