-
W empik go
Leon Puławski - Od Khaki po Kanzu - ebook
Leon Puławski - Od Khaki po Kanzu - ebook
Jest rok 1900. Leon Puławski, młody oficer armii carskiej, spotyka w warszawskiej kawiarni swojego przyjaciela, Mikołaja Radziwiłła. W trakcie rozmowy Mikołaj zdradza mu, że wkrótce wyrusza do Afryki, by odnaleść swoją zaginioną kuzynkę, która zniknęła bez śladu po wybuchu wojny brytyjsko-burskiej. Leon, pragnąc uniknąć nadciągającej żołnierskiej wyprawy na daleki Sybir, bez wahania proponuje swoją pomoc, mając nadzieję na łatwe wymiganie się od żołnierskich obowiązków. Ta decyzja zaprowadzi go na afrykański kontynent, gdzie od pierwszych chwil zostanie rzucony w wir przygody.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397406568 |
| Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przechadzając się po warszawskich trotuarach, zmierzałem do kawiarni „Honoratka” na ulicy Miodowej. Byłem w dobrym humorze. Mój nastrój często zależy od pogody, a to był akurat czas słonecznych, wiosennych dni, które sprzyjały spacerom. Wchodząc do kawiarni, pozdrowiłem skinieniem głowy kilku stałych bywalców. Kątem oka zauważyłem dobrze mi znaną postać. Elegancko ubranego, charyzmatycznego księcia Mikołaja Radziwiłła, którego miałem okazję poznać w czasie studiów w akademii wojskowej w Petersburgu. Żelazo hartuje się w ogniu, tak jak szkoła wojskowa hartuje swoich wychowanków. Wspólne trudności i doświadczenia w akademii zrobiły z nas dobrych kompanów. Podchodząc do stolika, zauważyłem, że mój przyjaciel był zanurzony w lekturze „Kuriera Warszawskiego”.
– Serwus, Mikołaju! – zawołałem. – I co tam takiego ciekawego wyczytałeś? – zapytałem życzliwie, przysiadając się do stolika.
– Och, to ty, Leonie – odpowiedział Mikołaj z czarującym uśmiechem, odkładając gazetę na stolik. – Cóż za miła niespodzianka. Dobrze cię widzieć. Śledzę tę całą wojnę burską. Widzę, że nasi rodacy sercem stoją po stronie Burów, aczkolwiek ten tu, Bolesław Prus, studzi te zapędy swoimi artykułami na ten temat.
– A ty, Leonie? – wtrącił Mikołaj. – Po której stronie leżą twoje sympatie, Albionu czy Burów? – Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem.
– Wybacz, Mikołaju, ale podchodzę do tej egzotycznej sprawy raczej pragmatycznie. Anglicy robią to samo, co Burowie robili Zulusom czy innym Kafarom, kiedy skolonizowali ich ziemię. Prawo siły, ot co! Moralność czy słuszność zostawmy intelektualistom i damom na salonach. Aczkolwiek zdaje sobie sprawę, że ta wojna w pewnym stopniu wpływa na mocarstwa kontynentu.
– Odpowiedź zimna i wykalkulowana niczym pruski żołnierz. Fryderyk II byłby z ciebie dumny – odpowiedział Mikołaj z nutą sarkazmu. – Podróż Krugera do Europy raczej nic nie wskórała, nie zdołał nawet przekonać Wilhelma do większego zaangażowania się po stronie Burów, kiedy wydawałoby się, że to leży w interesie Niemiec.
– Chętnie pogawędziłbym z Krugerem – odpowiedziałem, żartując. – Staruszek podobno przeczytał tylko jedną książkę przez całe życie, Biblię, którą zna na pamięć.
– Stary Testament czy Nowy? – zapytał Mikołaj, starając się wyglądać jak najbardziej poważnie.
– Cóż, myślę, że oba. Musiał być w takim razie którymś z proroków, który powrócił na ziemię. Może Eliaszem na swoim rydwanie?
– Wcale mnie to nie dziwi – odparł Mikołaj. – Są to ludzie bardzo religijni, kalwinizm jest mocno zakorzeniony w ich dziedzictwie.
Moje myśli powróciły na Czarny Kontynent.
– Interesujący lud, ci Afrikaners. Potomkowie Holendrów, którzy dwieście pięćdziesiąt lat temu osiedlili się w południowej Afryce. Ich język brzmi jak mieszanka holenderskiego i niemieckiego. Słyszałem, że są wyśmienitymi strzelcami. Chętnie bym z nimi polował na tych afrykańskich sawannach wśród ich fauny, ale z tego co mi wiadomo, nie są zbyt otwarci na obcych. No może, gdybym został protestantem, zwiększyłoby to szanse na integrację – dodałem z cynizmem.
– Albo jakbyś wpadł w oko jakiejś ich kobiecie, przystojniaku – roześmiał się Mikołaj.
– Obawiam się, że nawet moje wdzięki by nic nie wskórały, ich kobiety uchodzą za twarde i lojalne – dodałem skwapliwie.
– À propos kobiet… – powiedział Mikołaj poważnym głosem, zmieniając ton dyskursu. – Martwię się o swoją krewną, Katarzynę. Wybrała się tam kilka miesięcy temu, kierowana jakimiś wewnętrznymi pobudkami zbawienia świata czy innymi fanaberiami, przy jakiejś misji katolickiej w Transwalu. Rodzina i przyjaciele nie słyszeli od niej żadnych wieści od czasu, gdy opuściła Europę – kontynuował Radziwiłł. – Im dłużej będzie trwała wojna, tym zwiększy się skala przemocy i gwałtu. Słyszałeś o tych brytyjskich obozach koncentracyjnych, gdzie przetrzymują kobiety i dzieci Burów? Warunki, w których tam bytują są barbarzyńskie. Boże uchowaj, gdyby ta biedna duszyczka tam trafiła, nie wytrzymałaby dłużej niż miesiąc, przekręcając się z wycieńczenia czy innego choróbska. Muszę tam pojechać i ją stamtąd wyrwać.
Po mimice Mikołaja widziałem, że to naprawdę nie przelewki, a jak już daje swoje arystokratyczne słowo, to je dotrzymuje. Prawda jest taka, że sam również chciałem się wyrwać z Warszawy. Po jednostce krążyły słuchy, że Tuguzowie w dalekiej Jakucji, gdzieś na Syberii, rozpoczęli rebelię o autonomię tego regionu i to my mamy ją stłumić. Nie uśmiechało mi się odmrażać tyłka i uganiać się za jakimiś koczownikami po tajdze. Ciepło afrykańskiego klimatu o wiele bardziej odpowiadało moim upodobaniom. Radziwiłł miał wtyki u góry i mógłby bez problemu załatwić mi przepustkę na czas wyprawy. Po kilku miesiącach wróciłbym wypoczęty z wakacji, powstanie zostałoby zduszone i wszystko wróciłoby do normy.
– Drogi Mikołaju – zacząłem tonem dającym nadzieję na lepsze jutro. – Miałem przyjemność poznać panią Katarzynę na jednym z twoich przyjęć, aczkolwiek wątpię, żeby mnie pamiętała, bardziej kurtuazyjnie się sobie przedstawiliśmy. Z przyjemnością pojadę z tobą ją odszukać. Moja znajomość angielskiego i niemieckiego na pewno przyda się w tej eskapadzie, ale proszę, nie oczekuj, żebym przypadkiem wmieszał się w tę awanturę, nie dam sobie odstrzelić łba przez jakichś holenderskich farmerów z dalekiej krainy.
– Zdziwiłbyś się, ilu by dało – odpowiedział Mikołaj. – Łącznie już kilka tysięcy ochotników z Europy przedostało się do Afryki, by pomóc Burom. Francuzi, Niemcy, Rosjanie, głównie arystokraci przy pieniądzu, taka wyprawa sporo kosztuje. Nie martw się Leonie, wszystko pokryję z własnych pieniędzy, od czego w końcu jest moje nazwisko – parsknął śmiechem Mikołaj.
Co za ulga… Czułem się szczęściarzem, niczym Dostojewski, który w ostatniej chwili uniknął stryczka. Wraz z tym wrócił mi apetyt, potęgowany przez zapach świeżych bułeczek unoszący się w kawiarni.
– Doceniam ten szczodry gest – odpowiedziałem, łapczywie zerkając na smakołyki na talerzu przyjaciela. – Ale first things first, jak to mawiają Anglicy. Czas napić się dobrej kawy i skosztować lokalne pâtisserie.
Zwinnym ruchem sięgnąłem po cynamonową bułeczkę z talerza Mikołaja, który rozbawiony moim brakiem savoir-vivre’u, pacnął moją dłoń kurierem warszawskim.ROZDZIAŁ 2 – PRZYGOTOWANIA
Opuściwszy kawiarnię, udałem się do swojego mieszkania. W drodze powrotnej rozmyślałem, czy na pewno dobrze postąpiłem, przecież i tak szlag może mnie tam trawić. Słyszałem, że malaria jest w tym miejscu powszechna i dziesiątkuje populację Afryki. Może trochę pochopnie dałem słowo, ale moje obawy tłumaczyłem sobie niechętną do gwałtownych zmian naturą ludzką. W Europie był relatywny spokój, ostatnia większa wojna na naszym kontynencie, francusko-pruska, miała miejsce trzydzieści lat temu i nic nie wskazywało na to, żeby miało się to prędko zmienić. Żyliśmy w czasach belle époque, zachęcających do poznawania świata, kultury czy technologicznych innowacji.
W tym okresie zainteresowałem się kulturystyką, za sprawą Niemca, Eugena Sandowa, prekursora nowoczesnej kulturystyki, który swoją sylwetką przypominał mitycznego herosa pokroju Herkulesa. Z zapałem zabrałem się do planu ćwiczeń z jego książki Strenght and how to obtain it. Głównie trenowałem z hantlami w swoich czterech ścianach, zacząłem w miarę możliwości stosować jego dietę, kładąc nacisk na spożywanie jajek, mięsa i nabiału. Nawet przy wewnętrznych oporach spróbowałem zimnej kąpieli, którą polecał, jako dobrze wpływającą na zdrowie i tężyznę ciała praktykę.
Od czasu rozmowy z Mikołajem o naszej zbliżającej się afrykańskiej przygodzie, w czasie ćwiczeń fizycznych wyobrażałem sobie, że wykorzystuję swoją siłę do walki wręcz z przerażającymi wojownikami Zulusów w słynnej bitwie pod Rorke’s Drift z 1879 roku. Zaledwie garnizon z około stu pięćdziesięcioma żołnierzami Brytyjskimi obronił się przed żądnymi krwi czterema tysiącami uzbrojonych we włócznie Zulusów. To dobry przykład, jak ważna jest dyscyplina wojskowa – bez niej na pewno skończyliby zaszlachtowani bez pardonu.
Z większym zainteresowaniem śledziłem konflikt w prasie, chciałem również lepiej poznać Afrykę. Moja przyjaciółka, Mrs. Elizabeth Taylor, która akurat w tym czasie zatrzymała się w Warszawie, w niedawno otwartym luksusowym hotelu Bristol, pożyczyła mi książkę Travels in West Africa opublikowaną w 1897 roku, autorstwa wiktoriańskiej kobiety Mary Henrietty Kingsley. Z zaciekawieniem czytałem o jej antropologicznych obserwacjach ludów Afryki i otaczającej ich dzikiej przyrody, z każdą chwilą coraz bardziej przekonując się do tej wyprawy.
Ale nie samą Afryką człowiek żyje, nie zapomniałem o swoich regularnych uciechach – grze w karty i teatralnych soirée. Karty mają to do siebie, że człowiek zapomina o bożym świecie, myśli tylko o grze, wszystkie inne sprawy życia codziennego uchodzą na dalszy tor. Zazwyczaj graliśmy z przyjaciółmi w kierki i makao. Podczas jednego z takich wieczorów ogłosiłem swoją wyprawę, argumentując decyzję chęcią poznania tego zakątka świata za sprawą inspirujących książek zachodnich odkrywców. Nic nie wspomniałem o krewnej Mikołaja. Nie chciałem być odpowiedzialny za plotki na temat Katarzyny, które z pewnością ujrzałyby światło dziennie.
Z popołudniowej drzemki wybudziło mnie pukanie do drzwi. Szybko wstałem z łóżka, pomimo niezadowolenia z przerwanego snu, ciekaw kto to może być. Niestety nie była to jedna z moich przyjaciółek… a sam Mikołaj we własnej osobie. Od razu zauważył, że zostałem obudzony.
– Witaj, Leonie. Widzę, że przyszedłem nie w porę, wybacz, ale chciałem porozmawiać o naszej podróży, ustalić jako taki plan działania.
Zaprosiłem go do środka.
– Cześć, nie ma problemu. To była tylko krótka drzemka, nie ma przecież jeszcze nocy. Herbaty?
– Owszem, dziękuję – odparł Mikołaj.
Zaparzyłem herbatę i usiedliśmy do stołu.
– Chciałbym wyruszyć już za tydzień, jeśli to by ci odpowiadało. Droga niestety będzie dosyć długa, jak zapewne możesz sobie wyobrazić.
– Naturalnie. Podróż pociągami będzie dla mnie przyjemna, aczkolwiek mam mieszane uczucia co do rejsu morskiego, nigdy nie płynąłem statkiem – odpowiedziałem z nutą niepewności.
– Nie przejmuj się, Leonie, nie będzie tak źle. Nasz statek może nie będzie opiewał w luksusy, ale obiecuję ci, że nie będziesz spał po spartańsku na pokładzie. Co do pociągów, wyruszymy z Warszawy, z Dworca Petersburskiego do Berlina. Tam prześpimy się jedną noc. Następnego dnia pojedziemy do Paryża i podobnie, dalej port w Calais i do Anglii, do Londynu. To będzie nasza europejska trasa.
Rejs rozpoczniemy w portowej dzielnicy Docklands i popłyniemy w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei. Dotrzemy do Kapsztadu, stolicy tej brytyjskiej kolonii. Zajmie nam to jakieś cztery do sześciu tygodni, zależnie od warunków panujących na morzu.
– W porządku, Mikołaju. Widzę, że będę musiał zabrać ze sobą trochę książek, żeby nie umrzeć z nudów.
– Więcej optymizmu, przyjacielu, zobaczysz trochę świata. Pomyśl o widokach, jakie nas czekają. Zatapiać wzrok w książkach możesz przez całe życie, a taka grand voyage trafia się kilka razy w życiu.
– À propos całego ekwipunku, co mam ze sobą zabrać? – zapytałem Mikołaja.
– Pieniądze i ubrania, karty, książki, i co tam potrzebujesz. Afrykański ekwipunek załatwimy już na miejscu, w Kapsztadzie.
– Rozumiem, no to w drogę! – dodałem entuzjastycznie.
– Świetnie, spotkajmy się na dworcu za tydzień, w środę o godzinie 10:00 na peronie drugim. Nasz pociąg odjeżdża o 10:20.
– A właśnie, przy okazji, w sobotę zaprosił mnie na kolację Edward Raczyński, dyplomata, z którym przyjaźni się mój ojciec. Powiedział mi, że chętnie pozna śmiałka, który zdecydował się ze mną podróżować. Wiele podróżował po północnej Afryce, Egipt zna jak własną kieszeń, a w domu ma wiele archeologicznych przedmiotów, które na pewno z chęcią ci pokaże.
– Naprawdę? Co za zbieg okoliczności, akurat czytam Faraona Bolesława Prusa. Z przyjemnością obejrzałbym egipskie przedmioty pana Edwarda.
Porozmawialiśmy jeszcze chwilę i dokończyliśmy herbatę. Pożegnawszy Mikołaja, zacząłem pisać listy o zbliżającej się egzotycznej eskapadzie do rodziców i przyjaciół.
W sobotę udałem się do pięknej rezydencji Raczyńskiego w Wilanowie. Budynek stylem architektonicznym przypominał neoklasycyzm, od razu można było poczuć majestat tego miejsca i zamiłowanie właściciela do starożytności. Raczyński wraz ze swoją rodziną – żoną, córką i psem serdecznie nas przywitali.
Usiedliśmy przy stole, kiedy Raczyński zaczął prawić mi komplementy.
– Młody, silny i przystojny, tak sobie ciebie wyobrażałem, Leonie. Lubisz broń, prawda? Każdy porządny młody mężczyzna lubi broń!
– Tak, lubię, w końcu wybrałem służbę wojskową.
– Na pewno będziesz świadkiem jakiejś jatki, trzymaj się z dala od kłopotów, o ile to możliwe, i miej zawsze przy sobie rewolwer. W Egipcie kilka razy uratował mnie przed bezlitosnymi rabusiami.
– Edwardzie! – skarciła męża Anna. – Nie ma co straszyć Leona, przecież oni tylko jadą odwiedzić jakąś misję, odebrać Katarzynę i wrócić do cywilizacji.
– Jechanie przez kraj ogarnięty wojną to tak jakby sprawdzać bolący ząb lwa, mając głowę w jego paszczy.
Nastąpiła niezręczna cisza, którą przerwał Raczyński.
– Leonie, nie miałbyś może ochoty zobaczyć mojej archeologicznej kolekcji?
– Z przyjemnością – odparłem.
– Elizo – zwrócił się do córki. – Proszę, pokaż ją Leonowi i opowiedz mu o naszych skarbach.
– Dobrze, ojcze – odpowiedziała Eliza.
Wstaliśmy od stołu i udaliśmy się schodami na górne piętro. Eliza otworzyła duże, dębowe drzwi. Naszym oczom ukazał się duży pokój, wypełniony po brzegi wszelkiej maści egzotycznymi rzeczami.
– Robi wrażenie, prawda? – zapytała z nutką dumy Eliza.
– Jak najbardziej – odpowiedziałem, rozglądając się dokoła z zaciekawieniem.
Było tego mnóstwo – skarabeusze w gablotach, niektóre przemienione na amulety, a także zwoje i papirusy w pięknej egipskiej kaligrafii. Na jednej ze ścian urzekł mnie swoją surowością obraz Pawła Merwarta, przedstawiający Mojżesza zabijającego Egipcjanina.
– Spójrz, to jest bandaż lniany z prawdziwej mumii! – zawołała Eliza. – Wiesz, ile zachodu kosztowało balsamowanie człowieka?
– Taaa, zachodu i zręczności! Nie wiem, jak wpadli na to, jak przez dziurawienie nosa usuwać komuś mózg…
– Kiedy jestem w tym miejscu czuje się, jakbym była małym punkcikiem na nieskończonej linii czasu. Jak to mówili starożytni Rzymianie, ars longa, vita brevis, sztuka jest długotrwała, życie krótkie. Za młoda jestem na rozmyślenia o śmierci, ale wyobrażam sobie, że na stare lata pozostaną ze mną wspomnienia z wypraw po świecie, dlatego chcę podróżować, kiedy mogę, żeby mieć ich jak najwięcej…
– Mając za ojca takiego podróżnika, na pewno jest to możliwe – dodałem z uśmiechem.
– Chętnie bym się z wami wybrała w taką podróż, może kiedy wrócisz, będzie ku temu okazja?
– Z taką amazonką jak ty, Elizo, z wielką chęcią – odpowiedziałem szarmancko.
– Fajny z ciebie chłopak, Leonie, wróć szybko. Obiecaj mi, że się nie zmienisz, wojny mają to do siebie, że zmieniają ludzi. Tak przynajmniej mówił mi tata.
Nim zdążyłem odpowiedzieć, do pokoju weszli rodzice z Mikołajem.
– I jak, Leonie, podoba ci się?
– Och tak, panie Raczyński, ma pan tu prawdziwe muzeum.
– Muzeum i arsenał – zaśmiał się.
– Chyba nie myślicie, żeby wyruszyć z gołymi rękami, prawda?
– Raczej nie myśleliśmy, żeby się jakoś specjalnie zbroić, nie jesteśmy najemnikami – odpowiedział Mikołaj.
– Spodziewałem się po tobie więcej rozsądku – odpowiedział Raczyński, otwierając szafę pełną różnorodnych strzelb, rewolwerów i pistoletów.
– Proszę, weźcie je. Mauser C96, prawdziwa nowość prosto z Niemiec, świetny samopowtarzalny pistolet. Przyda wam się tam bardziej niż mi tutaj, kurząc się w szafie.
Podał nam pistolety. Mauser zrobił na mnie wrażenie swoją nowoczesną, pionierską konstrukcją. Byłem przyzwyczajony do widoku rewolwerów, ale to było dla mnie novum. Mikołajowi również bardzo się spodobał.
– Proszę, chłopcy, nie zapomnijcie o amunicji – powiedział Raczyński, podając nam kilka opakowań z napisem „7.63×25mm Mauser”.
Resztę wieczoru spędziliśmy na rozmowach, przeglądaniu zbiorów państwa Raczyńskich i nauce strzelania z naszych nowych pistoletów w ogrodzie. Pożegnaliśmy się z gospodarzami, obiecując, że kiedy wrócimy, z pewnością ich odwiedzimy i podzielimy się opowieściami z południowej Afryki.ROZDZIAŁ 3 – PODRÓŻ
Nadszedł długo oczekiwany dzień wyjazdu. Dzień był ciepły i słoneczny, jak to zazwyczaj bywa w maju. Przed wyjściem z domu upewniłem się, że wszystko zabrałem ze sobą, wyszły jakieś dwie walizki. Posprzątałem w mieszkaniu, tak jak by to był jakiś pożegnalny rytuał. Zamknąłem drzwi i nie oglądając się za siebie ruszyłem w kierunku dworca.
Spotkałem Mikołaja na stacji według planu. Wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy w kierunku Berlina. Czas upływał nam przyjemnie, na rozmowach, czytaniu, graniu w karty. Nie wzięliśmy ze sobą nic do jedzenia, ale to nie był problem, bowiem jedliśmy w wagonach restauracyjnych. Zdarzały się momenty ciszy między nami, kiedy każdy z nas był pochłonięty swoimi myślami i refleksjami, obserwując przemijający krajobraz za oknem.
W czasie postoju w miastach zatrzymywaliśmy się u życzli-wych znajomych Mikołaja, których zawczasu powiadomił listownie o naszej wizycie. Wykorzystałem ten czas na krótkie zwiedzanie Berlina, Paryża i Londynu. W Paryżu miałem okazję zobaczyć kontrowersyjną budowlę – wieżę Eiffla, która nie tak dawno stała się symbolem miasta. Wybudowano ją w 1889 roku i o dziwo nie przypadła do gustu wielu paryżanom. Tak wysoka wieża przyciągała pionierów skoków spadochronowych takich jak Franz Reichelt. Niestety jego udokumentowany skok zakończył się śmiercią.
Po dotarciu do Londynu nastąpiła zmiana środka transportu na statek żaglowy. Na szczęście mój bogaty przyjaciel załatwił nam pierwszą klasę – prywatne kajuty z własnymi łóżkami, gdzie mieliśmy trochę prywatności. W przypadku podróżowania niższą klasą musielibyśmy spędzić te tygodnie we wspólnej przestrzeni z innymi pasażerami, co byłoby męczące. Dla zabicia czasu sporo spacerowałem po pokładzie, obserwowałem morze i okoliczne ptaki, pisałem, grałem w karty i w gry planszowe z innymi gośćmi, których poznaliśmy z Mikołajem, a co jakiś czas była muzyka i tańce. Urozmaicało to nam czas spędzony na statku. Na szczęście nie doświadczyłem choroby morskiej, o której przestrzegał mnie kompan mojej podróży, potrafiącej skutecznie zniechęcić niektórych do żeglowania. W restauracji w czasie jednej z kolacji, dzięki kontaktom Mikołaja miałem przyjemność spotkać jednego z najsłynniejszych imperialnych biznesmenów Wielkiej Brytanii – Cecila Rhodesa, założyciela Rodezji, kolonii brytyjskiej jak i różnych handlowych i górniczych przedsięwzięć, takich jak wydobywanie diamentów czy złota, które przyniosły mu bogactwo. Bardziej przysłuchiwałem się ich rozmowie niż brałem w niej czynny udział, nie mając tak dużej wiedzy politycznej jak mój przyjaciel. Pamiętam, że Rhodes z entuzjazmem opowiadał o koncepcji imperialnej federacji i potrzebie połączenia kolonii brytyjskich dla interesu Wielkiej Brytanii (pod względem obronności, ekonomii i politycznych wpływów na arenie międzynarodowej). Wierzył, że w ten sposób królestwo zachowa swoje imperium. Imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Niestety ten energiczny entrepreneur nie pożył długo, zmarł zaledwie w wieku 48 lat na serce.
Po kolacji udałem się do swojej kajuty trochę się zdrzemnąć, lecz pomimo prób nie mogłem zmrużyć oka. Może doskwierała mi jakaś niestrawność. Poddałem się, wstałem z łóżka i zerknąłem na zegarek – było dziesięć po północy. Nie chciałem budzić Mikołaja, widząc jak smacznie sobie śpi. Ubrałem się cichutko i wyślizgnąłem się z pokoju. Na szczęście nie było zimno, więc nie musiałem wracać po coś cieplejszego. Bez większego zamysłu udałem się w stronę przodu kadłuba, zakładając, że zrobię kilka rundek i trochę wysiłku fizycznego znuży mnie do snu. Nie widziałem wielu ludzi, jedynie kilka postaci i małych grupek. Jedni rozmawiali, drudzy palili papierosy wpatrzeni w horyzont tak, jakby kontemplowali życie. Moją uwagę przykuł starszy już mężczyzna, który przy świetle lampy szkicował piękne batalistyczne rysunki. Musiał zauważyć, że przyglądam się jego rysunkom i zapytał:
– Podobają ci się?
– Tak, ma pan talent. Zupełnie jakby był pan świadkiem tych zdarzeń.
– Bo byłem.
– Rozumiem. Jest pan wojskowym?
– Jestem weteranem wojny prusko-francuskiej, jeszcze cię wtedy nie było na świecie, młody człowieku. W 1870 roku pokonaliśmy Francuzów i wywalczyliśmy zjednoczenie Prus. Ten rysunek przedstawia bitwę pod Sedanem.
Szkic przedstawiał szarżujących kirasjerów pruskich w błysku ognia karabinów francuskiej piechoty.
– Domyślasz się pewnie, dlaczego płynę do Afryki, prawda?
– Wojna burska, jak mniemam?
– Tak, jestem Jägerem i pomimo pięćdziesiątki na karku, mam sympatię dla Burów, wierzę w ich walkę. Dla mnie są kuzynami rasy niemieckiej. Brytyjczycy chcą dominować nad światem, Burowie nic im nie zawinili, po prostu ich ziemia jest bogata w surowce i to przypieczętowało ich los. Nie brzmisz jak Anglik, więc pewnie mogę ci zaufać. Proszę, weź to.
Wręczył mi plakat propagandowy przedstawiający Afrykę jako kocioł z siedzącymi tam w przerażeniu Anglikami, przy dwójce stojących Burów doglądających ognia na palenisku. Tytuł brzmiał Englander im Wurstkessel, czyli „Anglik w kotle na kiełbaski”. Niemiecki idiom oznaczający, że ktoś wpadł w kłopoty, jak śliwka w kompot. Na dole plakatu było napisane Erst war Man auf den einmarch in Transvaal erpicht, dann wollt’man wieder ‘raus, da ging es nicht, co znaczyło „Najpierw pragnęliśmy wkroczyć do Transwalu, potem chcieliśmy się wycofać, ale to nie było możliwe”.
– Robi wrażenie. A kim właściwie jest ten Kimberley? – Wskazałem na jedną z postaci w kotle.
– To nie postać, to miasto, młody człowieku. To jedno ze strategicznych miejsc tej wojny. O ile wiem, nadal jest oblężone przez Afrykanów.
Chciałem mu zwrócić plakat, ale machnął dłonią.
– Zatrzymaj sobie na pamiątkę, może zmienisz zdanie i zaciągniesz się, jeszcze zdążysz pomóc zająć Kimberley – zaśmiał się.
Podziękowałem mu i schowałem plakat w kieszeń kurtki, myśląc przy tym o moim pistolecie. Rysownik pewnie chętnie by go zobaczył, ale nie nosiłem go przy sobie na statku. Był bezpieczny w walizce. Życzyłem weteranowi powodzenia na wypadek, gdybyśmy się już nie widzieli na statku. Wróciłem do kajuty, mając nadzieję, że teraz szybko zasnę.
Po około pięciu tygodniach na morzu dotarliśmy do Afryki – statek zatrzymał się w porcie w Kapsztadzie. Było to miasto bardzo zróżnicowane etnicznie. Brytyjczycy, Holendrzy, Hindusi, Malajowie, Khoisanowie i na pewno z tuzin innych nacji. Miasto było kluczowym portem łączący Europę z Dalekim Wschodem. Codziennie najrozmaitsze towary przechodziły tędy dalej w świat – bawełna, drewno, wina, przyprawy, sól, et cetera. Architektura miasta była mieszanką holenderskiego stylu „Cape Dutch” i brytyjskich wpływów neoklasycyzmu. Podobały mi się malownicze kolonialne domy, co jak później się dowiedziałem, nie było sprawą ich partykularnego gustu, tylko bardziej funkcjonalności w klimacie tego regionu. Przy morzu rozciąga się tutejsza słynna „Góra Stołowa”. Tak jak nazwa wskazuje, góra ma dosyć płaski szczyt, przypominający powierzchnię stołu. Obiecałem sobie, że po naszej misji z pewnością wybiorę się na wędrówkę po niej.
Ruszyliśmy prosto do rezydencji lorda Ellisa w centrum miasta na ulicy Adderley Street. Drzwi otworzył nam służący Hindus, ubrany w przewiewny kurtas (odpowiednik ich koszul), dhoti (spodni) i turban. Mikołaj przedstawił nas, a Hindus zaprosił nas do środka z szerokim uśmiechem i ugościł w salonie, który swoim bogatym wnętrzem przypomniał mi dom Raczyńskiego. Oświadczył nam, że lord Ellis nas oczekiwał i niebawem do nas dołączy. Zapytał, czy życzymy sobie czegoś do picia. Poprosiliśmy o herbatę i usiedliśmy na sofie.
– Teraz naprawdę rozpoczyna się nasza misja, Leonie – zaczął rozmowę Mikołaj.
– Pomyślałem, że może się zdarzyć, że się rozdzielimy, lub będziemy rozmawiać z wieloma ludźmi, pytając o Katarzynę. Proszę, weź jej zdjęcie. Na pewno okaże się pomocne w poszukiwaniach.
Wręczył mi fotografię Katarzyny, pozującej z parasolem w ręku, na tle malowanego ogrodu.
– Dziękuję, mniej więcej tak ją zapamiętałem – odpowiedziałem i schowałem fotografię w kieszeń kurtki.