Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Lepiej być kotem czy widzieć przyszłość? - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
27 listopada 2025
15,00
1500 pkt
punktów Virtualo

Lepiej być kotem czy widzieć przyszłość? - ebook

Przyszłość nie miała przed nim tajemnic - potrafił dostrzec ją u każdej osoby bez wyjątku! - równocześnie Rusty zapewniał samego siebie, iż przyszłość była misternie zorganizowanym z najmniejszymi detalami NIEZMIENNYM równaniem matematycznym, aż pewnego dnia naszły Rustiego pewne wątpliwości co do powyższego przekonania… Odnaleziona przez niego anomalia porwała go w podróż z dwójką nieznajomych by zmienić ich układ równania przyszłości… Jakkolwiek… Wszystko zaczęło się od starego materaca z wystającymi sprężynami, pewnego zamieszczonego przez niego ogłoszenia w gazecie i udowadniania swojej odwagi…Kotu!

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788395349980
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Gapienie się, na pierwszy rzut oka, nie było tym samym co intensywne wpatrywanie się. Gapienie się było bezmyślne i w swym wyrazie niedbałe. Intensywne wpatrywanie się zahaczało kątem oka o ukrytą myśl. Rusty uniósł brew, po paru sekundach był w stanie stwierdzić, z którą z dwóch opcji miał do czynienia. Była to kwestia praktyki, która w jego przypadku zawężała się do codziennego obycia z powyższym zagadnieniem. Burofioletowa plama wiekuiście doczepiona do jego połowy twarzy – podarek od Stwórcy w dniu jego urodzin, jakby nie mógł mu On podarować na przykład nieistniejącej na jego połowie twarzy burofioletowej plamy – nieugięcie przyciągała spojrzenia. Prawie jak widok niecodziennej tęczy. „Gdyby nie ten skwaszony, niechętny grymas u obserwatorów, oczywiście!” – skwitował oschle w myślach. „Gapienie się, zdecydowanie!” – mruknął gorzko Rusty do siebie i odwrócił wzrok w prawo. „A tu co mamy?! Hmm... Mężczyzna koło czterdziestki w podstarzałym garniturze z aktówką w lewej dłoni... Jeszcze dwie sekundy i... „Intensywne wpatrywanie się!” – skwitował ozięble. – Autobus gwałtownie zahamował. Rusty złapał się mocniej metalowej poręczy i spojrzał na wprost, przez kawałek niezatłoczonej pasażerami bocznej szyby. Wpatrywał się w zabieganych przechodniów z grającą coraz głośniej w umyśle nutką zirytowania.

Nadal to czuł! Intensywne wpatrywanie się mężczyzny po jego prawej stronie. Nauczył się radzić sobie z tym nieustannym i NIECHCIANYM przyciąganiem wzroku... Był studentem tego kunsztu od wielu lat, a mówią, że praktyka czyni mistrza. Nie był pewny, czy uzyskał mistrzowski stopień wtajemniczenia w tym przedmiocie, w codziennej praktyce wyglądało to tak: czasami było mu to obojętne... W większości przypadków było mu to obojętne! W tym momencie jednak wyraźnie poczuł, jak lata jego intensywnej edukacji pokryła otchłań zapomnienia, trochę jak gruba warstwa kurzu ciśniętej w kąt zbytecznej książki. Stężona furia pod tytułem: „Mam tego dość!” wypełniła jego myśli, skądkolwiek przyszła, i stało się jasne, że nie miała zamiaru zaraz wracać na swoje miejsce! Dotknęła jego pełnych ust i wyrysowała szorstki uśmiech na jego twarzy. Nie znał ukrytej myśli mężczyzny „intensywne wpatrywanie się” na obrzydliwą plamę na twarzy młodego chłopaka z autobusu, ale... Znał jego przyszłość! A przyszłość nie była rejonem marzeń! Bardziej czymś jak sen, z którego większość chciała się obudzić! Czyż nie?! „O tak!” – zachichotała ostro Furia. Rusty uśmiechnął się szorstko pod nosem. Odwrócił głowę, spojrzał SWOIM głębokim spojrzeniem niebieskich oczu. Kluczem była koncentracja! Jeśli umieścił ją na najwyższym poziomie, potrzebował jedynie dwóch-trzech minut... A teraz był maksymalnie skoncentrowany! Fala napłynęła i uderzyła o brzeg. Lodowaty uśmiech pojawił się w kąciku ust Rusty’ego, równocześnie jego niebieskie oczy były już milowe odległości za wnętrzem oczu mężczyzny „intensywne wpatrywanie się”, w metafizycznej krainie na mapie współrzędnych innego wymiaru, ukrytej przed wzrokiem wszystkich! Z pewnym wyjątkiem... Zobaczył drzwi, sięgnął do klamki, znalazł się w szafie mężczyzny „intensywne wpatrywanie się”. Z szorstkim uśmiechem przystawił swoje usta do jego lewego ucha...Rozdział 2

„Co go ugryzło?!” – wyrzucał sobie podczas drogi z przystanku autobusowego do swojego mieszkania (jednego z pięciu małych apartamentów dwupiętrowej starej kamienicy) przy ulicy Orange 27, czyli jakieś dziesięć minut szybkiego i nerwowego stawiania nogi za nogą. Pierwszą rundę wyrzutów sumienia Rusty Carroll przegrał całkowitym nokautem, druga runda wyrzutów sumienia zaczęła się właśnie teraz. Rusty przekręcił klucz w drzwiach. „Nie powinien był tego robić!”, jęknął żałośnie pod nosem. Z małego przedpokoju wszedł do rozległego salonu (urządzonego w zatwardziałym stylu „nowoczesne nie ma tutaj wstępu!”, który głośnym echem odbijał się w każdym pozostałym metrze kwadratowym mieszkania). Skręcił w prawo, wolno przeszedł przez rozsunięte dwuskrzydłowe białe drzwi, usiadł na krześle przy kuchennym stole, zrzucając plecak na jego biały, okrągły i zużyty blat. Nerwowo przeczesał dłońmi swoje krótko przystrzyżone, gęste, czarne włosy. Oparł twardo plecy o oparcie krzesła i z zastygłym wyrazem twarzy wypełnionej strapieniem zapatrzył się w poszarzałą biel sufitu. „Ta Furia...” – myślał. „Był pewien, że nad nią panował!”. Jego pewność była bardzo na bakier, skoro zrobił to, co zrobił! „Wykrzyknął” mu do ucha: „Masz na imię Rudolf Grimm! Twoja firma «Bird» splajtuje DOKŁADNIE za pięć lat, dwa dni i dwanaście godzin! Popadniesz w wewnętrzną ruinę! Zaczniesz się notorycznie upijać! Twój codzienny kieliszek whisky nie będzie już dłużej twoim codziennym kieliszkiem whisky, lecz bardziej całą butelką whisky! Dopóki będzie cię na nią stać! Aż przyjdzie czas na najgorszy bimber, jaki jesteś w stanie sobie teraz wyobrazić! Twoja żona Beth rozwiedzie się z tobą! Twój mały bungalow na ulicy Stone 91 przestanie być dłużej twoim domem! Zamieszkasz w małym, zatęchłym mieszkanku! Zos…” – Rusty zanurzył twarz w dłoniach. Nie powinien był niczego „wykrzykiwać” do ucha Rudolfa! Rusty westchnął żałośnie, załamany. Frasobliwie przetarł twarz dłońmi. Chciał przepędzić CHOĆ NA CHWILĘ obraz pobladłej w depresji twarzy Rudolfa. Rusty zaskomlał, NIE UDAŁO MU SIĘ! Westchnął i ponownie spojrzał w sufit, ze zmrużonymi oczami, pełnymi kwitnącego w całej swej okazałości zmartwienia. Obraz pobladłej w depresji twarzy Rudolfa, z dodatkowym szczegółem w postaci małych, ciemnych, przygasających w przygnębieniu oczu, przylepił się do jego jaźni jak rysunek pociągnięty niezmywalnym flamastrem! Musi być gdzieś „jakieś miejsce”, gdzie mógłby przed tym uciec... Schować się nawet na krótką chwilę. Rusty niedbale podrapał się za uchem. Westchnął. Najlepiej dla niego byłoby znaleźć to miejsce jak najszybciej, inaczej zapadnie się jeszcze bardziej w wykopany sobie samemu rów – markotnie tętniące serce! Na twarzy Rusty’ego pojawiła się delikatna i subtelna, jak ledwo widoczna rysa na ścianie, mgiełka zmiany przygnębiającego jak do tej pory nastroju. Rozejrzał się z nadzieją po kuchni, jakby z jakiegoś jej zakamarka wyglądała do niego przyjaźnie obietnica poprawy samopoczucia. Rusty uniósł brwi jak pod wpływem obiecującej myśli...Rozdział 3

„Och! Rusty! Co za smakowite zapachy!” – wykrzyknęła z zachwytem siedemdziesięciojednoletnia Rose Hamilton, stojąc w półotwartych drzwiach swojego mieszkania i emanując swoją wrodzoną młodzieńczą energią. „Czekoladowe babeczki!” – Rusty mrugnął okiem zachęcająco, a Rose Hamilton łakomie zanurzyła nos w wiklinowym koszyku tuż przed nią, który trzymał w objęciach jej sąsiad zza ściany. Uniosła głowę z pytającym spojrzeniem: „Ile ich tu jest?!”. „Czterdzieści...” – wymamrotał Rusty z wymijającym uśmiechem. Rose Hamilton odpowiedziała bacznym spojrzeniem. „Zatraciłem się trochę w proporcjach...” – rzucił niewinnie. Skłamał, czterdzieści czekoladowych babeczek zajmowało więcej miejsca w umyśle niż dwadzieścia czekoladowych babeczek! I teraz, kiedy powrócił do samej ich genezy, mógł zrobić ich pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt... Tak... sześćdziesiąt! Właściwie osiemdziesiąt też byłoby dobrą cyfrą! Mężczyzna – „intensywne wpatrywanie się” – wciąż migał w jego głowie! Ten zdruzgotany wyraz jego twarzy, kiedy w jego lewym uchu ustało „wykrzykiwanie”. Jego świat zaczął się chwiać jak drzewa targane porywistym wiatrem! Unieszczęśliwił kogoś tylko dlatego, że intensywnie wpatrywał się w jego plamę! „TYLKO?!” – oburzyła się Furia. Znowu Ona! Skąd do licha znowu przyszła! Ilekroć o Niej myślał, ścieżka prowadziła go do goryczy i gniewu. Czyżby?! Zawahał się. A jeśli gniazdo Furii kształtowała bezsilność i bezradność w obliczu tych wszystkich spojrzeń definiujących go jako chłopaka z obleśną plamą na twarzy... On nie był nią! I był nią, kiedy zatapiali w niej swoje kwaskowate, niechętne i nieruchome spojrzenia! „Ee?!” Rusty pytająco uniósł brew, Rose Hamilton uśmiechnęła się pobłażliwie. „Mówiłam właśnie, Rusty, że ludzie z pasjami czasami po prostu zatracają się w swoich pasjach!”, powtórzyła. Rusty potulnie skinął głową i uśmiechnął się beztrosko kącikiem ust, najlepiej jak potrafił, z przyczepionym ostrą szpilką do swojej jaźni wyrzutem sumienia. Niebieskie oczy Rose Hamilton rozbłysły serdecznością. Potrafiła to zrozumieć! Jego sąsiada za ścianą pasjonowała kuchnia i cukiernictwo! Jej pasją zaś było... „Dzisiaj wynalazłam nową maseczkę odmładzającą!” – pochwaliła się. „Ach!” – zachwycił się szczerze Rusty i spojrzał w kierunku lewego ucha Rose Hamilton. Rose Hamilton zdawała się nie zwracać na to specjalnej uwagi. Przyzwyczajenie... Rusty robił tak ZAWSZE, po prostu w pewnych momentach każdej ich rozmowy uciekał wzrokiem na kilka sekund, by potem, tak jak teraz, znów spoglądać na nią swoimi niebieskimi oczami. „I jak się nazywa?!” – zapytał zainteresowany. „Młode Rabatki!”. „Ach!”, Rusty skinął przyjacielsko z dyskretnym uśmiechem. Wszystkie maseczki pani Rose Hamilton, bez wyjątku, posiadały w nazwie wszelkie odmiany słowa „młody”, druga część nazwy należała głównie do kwiatów lub drzew. „I oczywiście! Nie ma w nich rabatek!” Rusty uśmiechnął się konspiracyjnie, Rose Hamilton odwzajemniła uśmiech. Skład wszystkich maseczek odmładzających pani Rose Hamilton, słynnych w całej dzielnicy i daleko poza jej granicami (wielu marzyło o tym, by wiecznie się odmładzać) był OCZYWIŚCIE i JAK NAJBARDZIEJ sekretny! Wciąż nie spróbował żadnej z nich. „Rusty, dwudziestopięcioletni młodzieniec, ich nie potrzebuje!” – skwitowała kiedyś czule pani Rose Hamilton. „Przyjdź do mnie...” – spojrzała wnikliwie – „za jakieś dwadzieścia lat!” – dodała zachęcająco z czarującym uśmiechem znającego się na swoim fachu handlowca. „Czyli po dziesięć dla każdego?!” – zapytała Rose Hamilton z pytającym uśmiechem. Rusty niepewnie zmarszczył czoło. Rose Hamilton spojrzała wymownie na koszyk przed sobą, wypełniony po brzegi czekoladowymi babeczkami. „Skoro jest ich czterdzieści... przypuszczam, że pójdziesz z tym koszykiem jeszcze... – Rose Hamilton znacząco spojrzała do góry – do Lestera i Karen. I oczywiście na parter!” – Rose Hamilton uśmiechnęła się serdecznie, a Rusty odwzajemnił uśmiech...

Rusty stał przed drzwiami z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, oczekiwał z radością otwarcia nadal zamkniętych drzwi na parterze, z drugiej, czuł mocno wciśnięty w jego serce ciężar, w towarzystwie szepczącego z wyrzutem głosiku: „Rudolf! Rudolf! Rudolf!”. Głosik cichł jedynie w momentach przyjaznego ofiarowywania słodkości zachwyconym sąsiadom, ale kiedy drzwi zamykały się przed nim... Głosik znów nabierał głosu! W wiklinowym koszyku, który trzymał teraz w dłoniach, pozostawało już tylko dziesięć czekoladowych babeczek. Ostatnia część jego dzisiejszego – jestem człowiekiem bez serca! – słodkiego wypieku, dla jedynego mieszkańca parteru, którego równocześnie miał zaszczyt nazywać swoim przyjacielem! Rusty uśmiechnął się tkliwie pod nosem. Odgłos lekkiego szurania stóp po przedpokoju właśnie dotarł do zamkniętych drzwi wejściowych. Klik! Jose Martinez Lopez uśmiechnął się przyjaźnie i wykrzyknął: „Rusty!”. Rusty odwzajemnił uśmiech. „Dobry wieczór!” – odpowiedział. Jose Martinez Lopez pociągnął z uwagą nosem. Rusty czekał cierpliwie, nos pana Jose Martinez Lopeza miał wszystkie odpowiednie kwalifikacje bezwzględnego tropiciela! „Czekoladowe babeczki!” – wykrzyknął entuzjastycznie. Rusty zaśmiał się pod nosem, Jose Martinez Lopez otworzył drzwi na oścież. „Nie chcę przeszkadzać...” – zaczął grzecznie Rusty, a Jose Martinez Lopez machnął niedbale swoją sześćdziesięciosiedmioletnią pulchną dłonią i lekkim, żwawym krokiem ruszył korytarzem przed siebie. „Daj spokój, Rusty! Wejdź i wyduś z siebie cokolwiek, co nie udało ci się jeszcze z siebie wydusić!” – wykrzyknął. – Rusty potulnie zamknął drzwi za sobą. Nos pana Jose Martinez Lopeza potrafił wyniuchać nie tylko wszystkie rodzaje zapachów i smaków, lecz również stan samopoczucia! Tak jakby jego nos potrafił spojrzeć w głąb ciebie... Jak wiązka promieni rentgenowskich naświetlająca twoje emocje...Rozdział 4

Rusty spojrzał w nieruchome gałki oczne pana Jose Martinez Lopeza i zaraz odwrócił wzrok. Poczuł falę! Nie miał wyjścia! Niewidome oczy nie były pretekstem dla napływającej fali! JEGO wzrok sięgał BARDZO daleko! Sam nie był pewien, gdzie! Nazywał to Szafą, bo tak było prościej. W jakim miejscu jednak tak naprawdę znajdowała się przyszłość każdej osoby? Właśnie! Jednak on potrafił tam dotrzeć! I nie było wyjątków! Jeśli wykreślić jego własną niedostrzegalną przyszłość... oczywiście, to tak, wyjątków dostrzegalnej przez niego przyszłości nie było! „Jak ci minął dzień, Rusty?” – Jose Martinez Lopez uśmiechnął się zachęcająco. „Tak sobie...” – odparł tonem, który, miał nadzieję, nie zabrzmiał zbyt negatywnie. „Tylko tak sobie? Dlaczego?” – Jose Martinez Lopez sięgnął po filiżankę z kawą, którą zrobił parę minut temu, a którą popijali teraz, siedząc na dwóch z czterech foteli obok ciemnej, owalnej ławy w kąciku salonu. „Unieszczęśliwiłem kogoś z premedytacją” – jęknął boleśnie w myślach Rusty. „Zrobiłem coś, czego żałuję” – odparł szczerze przejętym tonem. To też była jakaś część prawdy, przyznał w myślach. „A co takiego zrobiłeś?” – zapytał dobrodusznie Jose Martinez Lopez i beztrosko pomieszał kawę łyżeczką. Rusty wstydliwie przygryzł dolną wargę. „Wykrzyczałem komuś jego fatalną przyszłość wprost do jego lewego ucha, kiedy wracałem autobusem z pracy do domu!” – bardzo chciał to powiedzieć, naprawdę bardzo chciał to powiedzieć swojemu przyjacielowi, ale nie mógł! „Widzenie przyszłości” było jego sekretem – to najmilsza forma nazwy, na jaką mógł się kiedykolwiek zdobyć – zwykle nazywał „to” jednak zupełnie inaczej. Poza tym nie potrzebował w swoim życiu dodatkowego znamienia, nawet jeśli było niewidzialne! Widzialne znamię, DO TEGO OBLEŚNE i zajmujące pół twarzy, w zupełności mu wystarczało! Rusty odchrząknął: „Powiedzmy, że powiedziałem komuś... coś... co sprawiło, że... poczuł się BARDZO ŹLE!”. „A teraz ty” – podjął Jose Martinez Lopez – „czujesz się równie źle, co on!”. Rusty westchnął. „Wyrzuty sumienia!”, mruknął pod nosem żałośnie... „Do których jeszcze czasami dochodzi ZAGŁUSZANIE...” – zabrzmiał łagodnie stoicki głos Jose Martinez Lopeza. Rusty poczuł, jak przez chwilę zapłonęły mu policzki. „Uhm...” – przyznał wstydliwie. Równocześnie poczuł ulgę – mógł podzielić się czymś z przyjacielem, spojrzeć na coś innymi oczami, a oczy pana Jose Martinez Lopeza potrafiły dostrzegać niewidzialne, trochę tak jak on, kiedy wchodził do jakiejś Szafy... Najprawdopodobniej dlatego czuł szczególną więź z tą małą, pulchną osobą, która z taką gracją poruszała się w świecie pełnym fizycznych przeszkód. Nie było schodów, rzeczy czy mebli, które kiedykolwiek wchodziłyby mu w drogę! „Stąd te babeczki?” – Jose Martinez Lopez uśmiechnął się retorycznie. „Uhm...” – Rusty przeczesał włosy zażenowany. „Przypuszczam, że podzieliłeś się nimi ze wszystkimi!” – ciągnął Jose Martinez Lopez – „Nie to, żebyś nigdy nie dzielił się z nami swoimi przysmakami, ale tych czekoladowych babeczek jest dość sporo! Ile ich zrobiłeś?!” – zapytał. „Czterdzieści!” – wymruczał Rusty. Jose Martinez Lopez uniósł brwi i zaśmiał się dobrodusznie pod nosem. „Rozumiem. I jak, pomogło?”. Rusty pokręcił głową. „Nie! Właściwie to nie!” – przyznał. „Posłuchaj, Rusty!” – zaczął Jose Martinez Lopez z łagodnością mądrego dziadunia, a Rusty zmarszczył czoło z uwagą. „Wszyscy popełniamy błędy! To, że czujesz się paskudnie, świadczy o tym, że zdałeś sobie sprawę, że popełniłeś błąd i teraz tego żałujesz!”. Rusty skinął głową z zadumą, jego sąsiad z parteru wierzył w to, co mówił, i taki ton głosu zmuszał do refleksji. Jose Martinez Lopez uśmiechnął się wyrozumiale. „Rusty, błędy można naprawić!” – dodał z zapałem. Rusty szybko pokręcił głową: „Nie ten błąd!” – odparł. Jednocześnie w myślach zachłysnął się powyższą odpowiedzią. Nieodpowiednią odpowiedzią. Nie mógł rozwinąć tematu, a bez rozwinięcia tematu drugiej osobie brakuje istotnych szczegółów, które mogłyby zmienić jej punkt widzenia, choć sądząc po minie pan Jose Martinez Lopez był wyraźnie zdecydowany obstawać przy swoim. „Każdy błąd!” – odparł z przekonaniem Jose Martinez Lopez. Rusty westchnął. Nie mógł komuś OD-przepowiedzieć przyszłości, więc jak niby miał naprawić ten dzisiejszy błąd? – pomyślał z powątpiewaniem. – Jose Martinez Lopez sięgnął po filiżankę. Ze stoickim wyrazem twarzy wyczekiwał zbliżającej się refleksji siedzącego na wprost niego przyjaciela. Rusty podrapał się za uchem. „Wibracje...” – wymruczał, jakby z głębin studni wspomnień, do wpatrujących się w niego poczciwie nieruchomych gałek ocznych. Jose Martinez Lopez uśmiechnął się z zadowoleniem. Pan Jose Martinez Lopez utrzymywał, iż na świecie istniały wibracje, które przyciągały do siebie inne wibracje! Jeśli świadomie myślałeś o czymś wystarczająco długo i intensywnie, w końcu to coś pojawiało się przed tobą, przyciągnięte twoimi myślami jak magnes! Większość nazywała to łutem szczęścia, czyli według niego, wszyscy ci, którzy nieświadomie posługiwali się prawem wibracji. Pan Jose Martinez Lopez nazywał to zmaterializowanym efektem wibracji. Rusty spuścił wzrok. Fala! „Więc wystarczy” – odezwał się naturalnym głosem z miną desperata, który bierze pod uwagę napomkniętą możliwość kierując się głosem rozsądku – „lepsza pewna możliwość niż żadna możliwość!”. „Że skoncentruję się na naprawie mojego błędu” – ciągnął Rusty do uśmiechających się radośnie ust – „i wtedy znajdę sposób, by naprawić mój błąd!”. Jose Martinez Lopez skinął głową z głęboką aprobatą. „To jest właśnie takie proste, Rusty! Tak proste, że aż trudno w to uwierzyć! Może mi było trochę łatwiej uwierzyć niż tobie” – przyznał i kontynuował – „bo w pewnym momencie mojego życia zupełnie zamknąłem oczy” – dodał łagodnie. Rusty uśmiechnął się smutno. W wieku sześciu lat pan Jose Martinez Lopez stracił wzrok. Pewne drzwi zatrzasnęły się za nim na zawsze, jednocześnie otwierając przed nim te inne. I jak to kiedyś ujął on sam, z medytacyjnym, lecz wyjątkowo pogodnym wyrazem twarzy: jego świat wypełnił się nieznanym mu dotąd rodzajem NIEWIDZIALNYCH doznań. Wtedy dopiero zaczął WIDZIEĆ. „Kiedy twój zmysł wzroku zamykał cię w swego rodzaju puszce widzialnego i opierałeś na nim pochodne odczuć” – mówił – „inne zmysły były spychane na drugi plan lub w zupełne zapomnienie!”. Kiedy oswoił się już z tym, że jego świat będzie wyglądać zupełnie inaczej, zaczął zauważać zupełnie inny świat! Zanurkował w głębię i dostrzegł... wibracje! Unosiły się w powietrzu... czasami zderzając ze sobą, a czasami mijając siebie, cały czas będąc w nieustannym ruchu! „Wibracje...” – powtórzył Rusty z przekonaniem, które próbował upchnąć w każdą literkę; czuł, pozbawiony całkowitej pewności, że było „coś” w wibracjach. Może ich przyjaźń przyciągnęły te same wibracje?! Obaj, on i pan Jose Martinez Lopez, każdy na swój sposób, potrafili dostrzec niewidzialne, czyż nie? „Na pewno spróbuję!” – dokończył z pełnym zaangażowaniem drużynowego. Jose Martinez Lopez uśmiechnął się przyjacielsko: „Ty decydujesz, mój drogi przyjacielu, w co chcesz wierzyć, a w co nie! Nieświadomość jednak potrafi płatać nam figle…”. „Wiem, że nic nie wiem!” – wtrącił z mądrym uśmiechem Rusty. Jose Martinez Lopez przytaknął z ożywieniem: „Lepiej bym tego nie ujął!”.Rozdział 5

Gdyby spytać jakąkolwiek osobę, która znała Rusty’ego, co o nim myślała, najprawdopodobniej powiedziałaby: „Rusty to dobry, dobrze wychowany oraz inteligentny, elokwentny chłopak, z wielką, OBLEŚNĄ plamą na twarzy i... BARDZO nieśmiały”. Gdyby spytać Rusty’ego o jego opinię w sprawie powyższej opinii osób, które go znały, Rusty podsumowałby to metaforą pomarańczy. Znali go tak samo jak pomarańczę kupowaną w warzywniaku, zanim obrali ją ze skórki. Oczywiste symptomy nieśmiałości uznawali za oczywiste symptomy nieśmiałości, które nie były oczywistymi symptomami nieśmiałości, jednocześnie będąc czymś zupełnie nieoczywistym! Spuszczanie wzroku. Odwracanie wzroku, chwilowe wpatrywanie się gdzieś w dal, spoglądanie za czyimś lewym uchem lub czyimś prawym uchem były OCZYWISTYM przepędzaniem fali! Nie chciał, by fala uderzyła o jego brzeg! Nie chciał być w niczyjej Szafie! JEGO spojrzenie potrafiło dotrzeć do każdej Szafy w dziesięć minut, a jeśli się skupił, wystarczyła jedna, dwie lub góra trzy minuty... Więc nigdy się nie skupiał! I z tego samego powodu dysponował ZAWSZE dziesięcioma minutami, by nie znaleźć się w jakiejś Szafie! Dziesięcioma minutami wolnymi od fali! Dziesięcioma minutami jego spojrzenia pozbawionymi JEGO spojrzenia! Nie mógł zmienić natury swojego przeklętego przekleństwa, jak zwykł określać swój sekret, ale mógł je kontrolować! Kiedy czuł cichy, zbliżający się szmer napływającej fali, ta tajemnicza część jego umysłu, która wyłapywała falę, z powrotem odpędzała ją na swoje miejsce! W międzyczasie cała reszta jego umysłu pozostawała w statycznym punkcie: tu i teraz. Jego uszy nigdy nie gubiły się w konwersacji. Potrzebował tylko kilku sekund, by włączyć się ponownie do rozmowy. Zwykle jednak jego „chwilową nieuwagę” brano za zdecydowaną potrzebę przypomnienia mu ostatniego zdania...

Przyzwyczaił się już do tego w równej mierze co do „bycia nieśmiałym”. Od niespełna roku, nie wiedzieć czemu, zaczął myśleć o kocie... Tak, o kocie! A raczej o tym... jak wspaniałe życie wiódł taki kot! I jak spokojne życie wiódł taki kot! I jak nieskomplikowane życie wiódł taki kot! I jak wygodne życie wiódł taki kot! Taki kot to miał dobrze! Lepiej być kotem... „Rusty!” – usłyszał za swoimi plecami ochoczy głos Szefa Kuchni. Westchnął niechętnie pod nosem, ten ton sugerował tylko jedno! „Happy Hour!” – wykrzyknął radośnie Szef Kuchni. „Właśnie to!”, przytaknął w myślach z rezygnacją Rusty. Podniósł głowę znad zeszytu, w którym widniała układana właśnie przez niego rozpiska menu na przyszły tydzień, i uśmiechnął się najmilej, jak potrafił. „Nie dzisiaj!” – odparł uprzejmie. „Zawsze to powtarzasz!” – Szef Kuchni zrobił teatralnie oburzoną minę. „Przykro mi! ale...” – zaczął polubownie Rusty. „Żadnych ale, Rusty!” – wykrzyknął energicznie Szef Kuchni. „Dzisiaj musisz pójść ze swoimi restauracyjnymi współbraćmi na drinka!” – obwieścił stanowczo i uśmiechnął się szeroko. Rusty otworzył usta, Szef Kuchni wymownie uniósł dłoń: „Nie chcę słyszeć żadnych wymówek w twoim grzecznym, schludnym stylu, Rusty!”. Szef Kuchni pogroził palcem: „Dzisiaj oblewamy mój nowy motocykl!” – Dumnie zawiesił głos. – Rusty westchnął ospale, nie lubił alkoholu z jednego prostego powodu...Rozdział 6

Kac!!! Rusty sapnął mizernie pod nosem. Jego czaszka była zbyt zmaltretowana, by posilić się na coś więcej, na przykład na coś takiego jak wściekłą irytację! Ostrożnie otworzył jedno oko, sypialnia nie wirowała już tak zawzięcie jak ostatnim razem, kiedy na nią spojrzał, czyli podczas nocnej aury... Wówczas padł na swoje łóżko i zamknął oczy, jednocześnie nienawidząc słów: „Happy Hour”. Wczorajsza „Happy Hour” nie była dla niego ani „Happy”, ani „Hour”! Dla jego kolegów z pracy była „Happy”, ale nie była „Hour”! W barze spędzili trzy godziny! Trzy godziny braterskich poklepywań! Trzy godziny alkoholowego bełkotu! Trzy godziny zanoszenia się dziwnym, charczącym śmiechem! Trzy godziny entuzjastycznych przytakiwań głowami, kiedy ktoś powiedział coś tak sensownego jak: „Życie jest ciężkie!” lub równie sensownego jak: „Życie jest wspaniałe!”. Rusty ośmielił się otworzyć drugie oko. Kręcące się koło młyńskie wybrało sobie inne miejsce do kręcenia się, które nie było już jego głową, co było na tyle pocieszające, że kącik jego ust uniósł się nieśmiało do góry. W tym momencie ta najwyższa część jego ciała ważyła więcej niż zawsze, Rusty jęknął rozpaczliwie, mlasnął, w ustach miał sucho! Warknął pod nosem. Kac! Dlatego zawsze stronił od picia! Co jest najlepsze na kaca?! Nie pić dzień wcześniej! Ha! Ha! Ha! Ludzie i ich głupkowate żarty! Weźmy pod uwagę takiego kota, na przykład! Taki kot nie żartował głupkowato! Taki kot nigdy nie miał kaca! Taki kot nigdy nie pił alkoholu! Taki kot był na tyle mądry, by nie pić alkoholu! Taki kot przechadzał się z kąta w kąt, jak gdyby nigdy nic! Taki kot spał! Taki kot jadł! Taki kot od czasu do czasu odwiedzał kuwetę, której nie czyścił i której nigdy nie musiał czyścić! Taki kot nigdy niczym się nie przejmował! Taki kot... Do diaska! Lepiej być kotem! Rusty delikatnie przekręcił głowę w prawo, spojrzał na mały budzik stojący na stoliku obok łóżka, kwadrans po jedenastej... Zastanowił się przez chwilę. Co teraz? Doszedł do wniosku, że miał dwie opcje: poddać się kacowi i poużalać się nad sobą lub zwyciężyć go (rozpuszczonym wapnem z wodą i sokiem pomarańczowym), nie użalać się nad sobą i ugotować coś smacznego. Wybrał drugą opcję, choć pierwsza, co tu kryć, była niezwykle atrakcyjna! Kiedy kac przesunął się do strefy wspomnień, Rusty otworzył książkę kucharską, a raczej jej drugi tom z pięciu. Mmm... Zawsze ten sam problem, nigdy nie mógł się zdecydować, co ugotować, bo to nigdy nie była łatwa decyzja! I to była cała esencja decyzji! Czyż nie? Zawsze musiałeś coś wybrać! A taki kot, na przykład, nigdy nie musiał decydować! Taki kot nigdy nie musiał wybierać! Taki kot zawsze robił to, na co miał ochotę! Taki kot w starożytnym Egipcie miał status bogów! Mmm... No dobra! Wybierze coś na chybił trafił! Na przykład... strona numer... Rusty uniósł brew, zaskoczony. Wibracja pociągnęła go do jego przyjaciela, postukał palcem w otwartą stronę, paella! Uśmiechnął się pod nosem, zrobił szybką inwentaryzację zawartości kuchennych szafek, musiał tylko iść do masarni... Szybkim krokiem wyszedł z kuchni, w pośpiechu narzucił wiosenną kurtkę, pomacał kieszeń, w której były klucze od mieszkania, zwykle... teraz też! Zamknął za sobą drzwi, zbiegł po schodach na parter, zapukał, szuranie i jeszcze trochę lekkiego szurania...Rozdział 7

„Proszę bardzo, chłopcze! Troszeczkę kurczaczka i troszeczkę króliczka na twoją dzisiejszą paellę! Według życzeń!” Otto ułożył wargi w uprzejmym, wytrenowanym od lat uśmiechu sprzedawcy. „Dziękuję bardzo!” – Rusty skinął głową i pytająco uniósł brew. Otto wpatrywał się w niego z wyczekiwaniem. „A dla kota nic nie będzie?” – zasugerował usłużnie Otto. „Dla kota?” – Rusty z niezrozumieniem pokręcił głową. „Mam świeżą cielęcinkę!” – zaoferował z zapałem Otto. „Dla kota?! Jakiego ko...” – Otto spojrzał jednoznacznie. Rusty powiódł wzrokiem. Wybałuszył oczy wpatrując się dokładnie w to samo, co Otto... W dużego, kudłatoszarego grubego kota o intensywnie błyszczących zielonych oczach, który stał obok jego lewej nogi.

Rusty pokręcił głową. „To nie mój kot!” – zwrócił się grzecznie do sprzedawcy. Otto właśnie odkroił kawałek cielęcinki, zmrużył oczy, jakby układał sobie coś w głowie. „Ten kot wszedł razem z tobą do mojej masarni” – zadeklarował i rzucił kawałek odkrojonej cielęcinki na wagę. Rusty pokręcił głową: „Ale to nie mój k...” – Rusty zmarszczył czoło. Coś tu było nie tak! Dlaczego ten nie jego kot łasi się o jego nogę?! „To będzie...” – Otto spojrzał na cennik, a potem na wagę. „Ale to nie jest MÓJ kot!” – rzucił stanowczo Rusty. Otto westchnął ze znużeniem kogoś, kto nie lubi się powtarzać. „Ten kot...” „Wiem, ten kot wszedł ze mną do pana masarni, ale to jeszcze nie czyni go moim kotem!” – Rusty zaakcentował dobitniej drugą część zdania, a Otto uniósł wymownie brwi. „A jego łaszenie się o twoją nogę?!” – Podsunął z przekonaniem, którego panem i władcą był wyłącznie on. „Nawet patrzy na ciebie, jakby był twoim kotem!” „Patrzy na mnie, jakby był moim kotem...” – Rusty nie dowierzał swojemu własnemu mamrotaniu. O czym on w ogóle dyskutuje z Otto?! On nie ma kota! Koniec tematu! Rusty intensywnie zmarszczył czoło. Dlaczego ten kot tak dziwnie się na niego patrzy?! Tak przyjaźnie i tak jednoznacznie próbując dać mu do zrozumienia... „Tak właśnie patrzy się na mnie Bruto! MÓJ pies!” – skwitował usłużnie Otto, przekonany, że to w pełni wystarczyło, by cielęcinka na wadze znalazła się w torbie chłopaka, a część pieniędzy z jego portfela w kasie masarni „U Otto”. „To wyborowa cielęcinka!” – dodał uprzejmie na pożegnanie wskazując ją dłonią. Rusty spuścił wzrok. Fala! „Koty się uśmiechają?” – zdążył pomyśleć, zanim ponownie spojrzał na Otto, a raczej na jego wyciągniętą z wyczekiwaniem dłoń z usłużnym uśmiechem tuż nad nią. „Ten kot się do niego uśmiechnął?” – pomyślał Rusty, zbity z tropu. Włożył zapakowaną cielęcinkę do plastikowej torby z resztą mięsa, wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni kurtki... „Tak! Uśmiechnął się do niego… jak ktoś, kto wygrał rozdanie pokera”, ciągnął w myślach Rusty. I jeśli tylko chciał, mógł wygrać KAŻDE rozdanie!

„Skąd wziął się ten kot?!” Rusty stał w korytarzu swojego mieszkania, oparty o drzwi wejściowe, mocno zaciskając uszy wewnętrzną stroną dłoni. Plastikowa torba wypełniona mięsem z masarni wciąż leżała na podłodze tuż obok jego stóp, Rusty gniewnie zacisnął usta, Nie wiedział, że koty potrafiły wyrażać swoje niezadowolenie zawziętym, nieugiętym i GŁOŚNYM miauczeniem, aż do teraz! To było nie do zniesienia! Rusty przenikliwie zmarszczył czoło, jego niebieskie oczy rozbłysły bystro. I w tym tkwił cały sens tego ŚWIADOMEGO nieznośnego brzmienia za zamkniętymi drzwiami jego mieszkania! Bo nieznośne brzmienie było JAK NAJBARDZIEJ świadome swojej nieznośności! I w tej świadomości pozostawiało ci trzy opcje – tego intuicja Rusty’ego była stuprocentowo pewna! A zatem: 1. Możesz znosić to długo! 2. Możesz znosić to krótko! 3. Ulegnij już teraz! Rusty właśnie przypomniał sobie wyniosłe spojrzenie intensywnych błyszczących zielonych oczu, które dostrzegł w masarni „U Otto”. Ten kot był pewny swego! I co najważniejsze, ten kot WIEDZIAŁ, jak być pewnym swego! Rusty westchnął niechętnie. Otworzył drzwi. Zielone oczy spojrzały na niego triumfalnie, szare łapki dumnie ruszyły przed siebie, Rusty zamknął drzwi z przegranym spojrzeniem. Cisza, która jeszcze chwilę temu chowała się we wszystkich możliwych zakamarkach klatki schodowej, wypełzła... I ponownie zajęła należne sobie miejsce. Jednak stało się tak tylko dlatego, że TEN KOT jej na to pozwolił! Tego akurat cisza była pewna! Wiedziała, że z TYM KOTEM nie miała żadnych szans!Rozdział 8

Przyjaźnie zapukał do drzwi. Z całych sił starał się myśleć o tym, co trzymał w rękach – o rondlu z paellą – a nie o tym, co stało obok jego lewej nogi... „Miau!” Rusty przewrócił oczami. Po niespełna dwóch godzinach przebywania z tym kotem, uświadomił sobie, jak mało wiedział o kotach! Uwzględniając tutaj przede wszystkim kocią mimikę! Nie wiedział na przykład, że kot potrafił spiorunować cię wzrokiem, kiedy schowałeś jego cielęcinkę do lodówki, zamiast pokroić ją w plasterki i podać mu ją usłużnie JUŻ na talerzyku tuż przed jego nosem! Nie wiedział również, że kot potrafił popatrzeć na ciebie z góry, równocześnie siedząc na podłodze, kiedy ty obrzuciłeś go krótkim, niechętnym spojrzeniem, usłużnie podając mu JUŻ według jego życzeń pokrojoną w plasterki cielęcinkę! Nie wiedział także, że koty... Rusty westchnął z ulgą, w porę ugryzł w język nadbiegłą szybkim truchtem myśl, niosącą na swoich barkach wspomnienie niedawnego niepojętego wydarzenia. „Skoncentruj się na tym, co trzymasz w rękach!” – upomniał się stanowczo. „A nie na kocie używającym sedesu!”. Niech to! Rusty niechętnie jęknął w myślach. „Rusty!” – wykrzyknął radośnie Jose Martinez Lopez, stając w otwartych drzwiach swojego mieszkania i uśmiechając się od ucha do ucha. „Dzień dobry!” – Rusty odwzajemnił uśmiech. „Zapraszam, drogi przyjacielu!” „Miau!” Jose Martinez Lopez spojrzał w kierunku lewej nogi Rusty’ego. Uniósł brwi, zaskoczony. „Masz kota?!” Rusty westchnął ospale. „Nie wiedziałem!” – dodał Jose Martinez Lopez zaciekawiony. „Ja też nie!” – odparł leniwie Rusty. Jose Martinez Lopez zmarszczył czoło i otworzył usta… „Paella stygnie!” – zasugerował pogodnie Rusty...Rozdział 9

„Chyba potrzebujemy trzeciego talerza!” – rzucił łagodnie Rusty za siebie, nie odwracając wzroku od zielonych, intensywnie błyszczących i wpatrujących się w niego ślepi, jednocześnie siedzących – z całą resztą doczepionych do nich futrzanych szarokudłatych grubych kocich części – na jednym z krzeseł przy stole, pośrodku którego stał rondel z paellą. Jose Martinez Lopez mruknął usłużnie pod nosem i wyciągnął trzeci talerz z kuchennej szafki tuż nad zlewem. Kot w odpowiedzi uśmiechnął się do niego z podwójną aprobatą, odnotowała niezawodna intuicja Rusty’ego, która teraz pracowała na najwyższych obrotach. Po pierwsze, jak najbardziej potrzebowali trzeciego talerza! Po drugie, zrozumiał, że jak najbardziej potrzebowali trzeciego talerza! Rusty uniósł brwi, jego twarz przybrała te wyjątkowe rysy, kiedy ktoś zapada w chwilowy umysłowy letarg, szukając w swej pamięci czegoś, co mogłoby rzucić nieco światła na mętny stan sytuacji, w której się znalazł. Jedynym, co złowił na swoją wędkę w tym momencie, był niepodważalny historyczny fakt: w Egipcie koty uznawano za bóstwa! Rusty zmrużył oczy, wpatrując się wnikliwie w zadowolony szary futrzany pyszczek, skoncentrowany na zawartości rondla z paellą. „Nie wiedziałem, że koty jedzą paellę” – powiedział Jose Martinez Lopez zaciekawiony, układając talerze i sztućce na stole. „Nie wiedziałem wielu rzeczy o kotach!” – rzucił Rusty, błądząc myślami w wyobraźni, w której widział piramidy w Egipcie i... sedes?! „Umysł okazjonalnie pracuje z dziwną logiką!” – skwitował krótko w myślach. Zobaczył sedes, który nie był już dłużej jego prywatnym sedesem! „Cóż, jeśli lubi paellę, to zna się na dobrym jedzeniu!” – przyznał pogodnie Jose Martinez Lopez i zaśmiał się pod nosem. Kot skinął majestatycznie z ugodowym uśmiechem. Jose Martinez Lopez usiadł przy stole i uprzejmie wyciągnął dłoń. Rusty podał swój talerz, Jose Martinez Lopez ponownie wyciągnął dłoń do Rusty’ego, Rusty sięgnął po... Czy Kot podał swój talerz?! Rusty wybałuszył oczy i spojrzał kątem oka na pana Jose Martinez Lopeza, który ze stoickim wyrazem twarzy, pozbawionym jakiegokolwiek nagłego oniemienia, nakładał sobie paellę na talerz. „Nie... Nie wyczuł tego!” – pomyślał Rusty z ulgą. „Specjalne oko” jego drogiego przyjaciela nie zauważyło kota podającego usłużnie swój własny pusty talerz! „Smacznego!” – rzucił grzecznie Jose Martinez Lopez. „Smacznego!” – odparł pogodnie Rusty. „Miau!” Rusty spojrzał na swój półpełny talerz paelli. Zdał sobie sprawę, że przez ostatni kwadrans wpatrywał się w inny talerz... Kot najpierw odgarnął skrupulatnie każdy kawałek królika i kurczaka na lewą stronę talerza. Zjadł resztę, a potem zabrał się za mięso, obgryzając skrzętnie kości. Cały proces jego konsumpcji był niezwykle zwinny i elegancki. Rusty wybałuszył oczy. Kot sięgnął po serwetkę i z kunsztowną łagodnością wytarł pyszczek. Rozłożył serwetkę przy talerzu i położył na niej kości. Wziął talerz do łapek i zaczął zlizywać skrupulatnie swoim małym różowym języczkiem z dołu do góry przyklejone do niego resztki. Rusty pokręcił głową z niedowierzaniem. Nabrał łyżkę paelli i zadumany zaczął leniwie przeżuwać. Kot... myślał o nim od jakiegoś czasu... bezustannie! Równocześnie kreując sobie całą kocią postać! A teraz siedział obok jednego z nich, wpatrując się w zupełnie odmienną kreację, kiedy jego kreacja w międzyczasie siedziała przykucnięta gdzieś w cieniu! „Kto chce deser?!” – zaproponował ochoczo Jose Martinez Lopez. „Miau!” Kot uśmiechnął się błogo znad wylizywanego SKRUPULATNIE talerza. Rusty nadal przeżuwał. „Rusty?!” Rusty uniósł brew rozproszony, pan Jose Martinez Lopez wpatrywał się w niego z uwagą. „Mam tiramisu!” – rzucił zachęcająco. „Miau!” Rusty odchrząknął łagodnie, powracając ze świata refleksji. „Jak najbardziej! Dziękuję bardzo!” – Jose Martinez Lopez zabrał się za zbieranie brudnych talerzy. Jeden z trzech pustych talerzy był zupełnie biały! – zauważył Rusty. Nie zdziwił się jednak! Perfekcyjnie wylizany małym różowym języczkiem talerz należał już do kocich osobliwości! Tak to nazwał, a jego umysł chwilowo poszedł na ten kompromis, zostawiając nierozwiniętą tezę; zachowanie tego kota to jakieś kompletne szaleństwo! „Więc, drogi przyjacielu...” – Jose Martinez Lopez uśmiechnął się przyjacielsko – „co takiego trzymało cię w uścisku przemyśleń podczas obiadu?” „Skąd wziął się ten kot?!” – wymruczał niewyraźnie pod nosem Rusty, rzucając przenikliwym spojrzeniem w kierunku szarego, grubego futra, którego pyszczek mlaskał właśnie mały kawałek tiramisu. Jose Martinez Lopez roześmiał się jowialnie pod nosem. „Sam chciałem cię o to zapytać!” Rusty wolno odwrócił głowę w stronę wyczekującego spojrzenia pana Jose Martinez Lopeza i sapnął: „Kupowałem mięso w masarni na paellę, a on PO PROSTU STAŁ obok mojej lewej nogi. Otto powiedział, że wszedł razem ze mną do masarni...” „O! To ciekawe! Koty zwykle tego nie robią!” „A co zwykle robią koty?!” – Rusty spojrzał z ukosa, kot właśnie kończył swoje tiramisu. „Zwykle omijają nieznajomych, nie idą za nimi i nie wchodzą razem z nimi do masarni” – odparł Jose Martinez Lopez z bystrym uśmiechem. „Otto mnie przekonywał, że ten nie mój kot to mój kot...” „Otto cię przekonywał?” – Jose Martinez Lopez zrobił pocieszną minę. Rusty wzruszył ramionami. „Powiedział, że ten kot patrzy się na mnie, jak jego pies Bruto patrzy się na niego” – Rusty pokręcił głową. „Musiałem mu zapłacić za tę cielęcinkę!” „Jaką cielęcinkę?!” „Tę dla kota!” „Kupiłeś mu cielęcinkę?!” „Nie miałem wyboru! Tak samo jak nie miałem wyboru nie otworzyć mu drzwi!” – Rusty spuścił wzrok. Fala! „Jakich drzwi?” „Drzwi od mojego mieszkania!” „Ach! Ta NIEZADOWOLONA wyjąca aria na klatce schodowej to...” „Tak! TO! Musiałem otworzyć drzwi! On zawsze dopina swego!” – dokończył Rusty z wyrzutem i spojrzał z ukosa. Kot sięgnął po serwetkę. „To ciekawe!” – Jose Martinez Lopez sprawiał wrażenie jednocześnie zaciekawionego i rozbawionego. „Mówiłem już, koty zwykle nie są tak przyjazne w stosunku do nieznajomych! Może istnieje jakiś powód, dla którego ten kot...” – urwał, zmyślnie wpatrując się w Rusty’ego. „Ostatnimi czasy często myślałem o kocie!” – przyznał Rusty. – „O tym, jak nieskomplikowane życie wiedzie taki kot!” – dodał prawie karcąco. „Wibracje!” – wykrzyknął z przeświadczeniem Jose Martinez Lopez. Rusty spojrzał kątem oka. Kot wpatrywał się łakomie w jego nietknięte tiramisu. Rusty pogroził palcem. Kot zrobił niewinną minę. Rusty nabrał na łyżeczkę kawałek tiramisu, który rozpłynął się w jego ustach. „Przyciągnąłeś TEGO kota do siebie!” – ciągnął Jose Martinez Lopez tym samym tonem. „TEGO kota?” – zainteresował się Rusty. „Tak działa prawo wibracji! To musiał być TEN kot, a nie żaden inny kot! Bo TEN kot i nie żaden inny kot chciał znaleźć ciebie!”. „TEN kot chciał znaleźć mnie?” – Rusty zrobił dwuznaczną minę. Jose Martinez Lopez znacząco skinął głową. „Prawo wibracji, mój drogi przyjacielu! Dwie podobne wibracje wyciągają do siebie dłonie i to tylko kwestia czasu, kiedy się połączą!” Rusty autorytatywnie uniósł palec wskazujący. Łakome zielone kocie spojrzenie zrobiło zawiedzioną minę. „Połączą się...” – wymamrotał w zamyśleniu. „Połączone wibracje wibrują inaczej... wibrując razem działają na siebie i nigdy nie wiadomo, dokąd cię zaprowadzą!” – powiedział Jose Martinez Lopez. Rusty sapnął ospale. Jose Martinez Lopez bratersko poklepał go po plecach: „Drogi przyjacielu, przed tobą nowa ścieżka!” „Lepsza ścieżka?” – zapytał Rusty z nutką nadziei. „To, dokąd doprowadzi cię nowa ścieżka, zależy wyłącznie od ciebie, drogi przyjacielu!” „Dziękuję Ci, drogi przyjacielu!” – odparł z wdzięcznością Rusty i ze znużonym westchnieniem podsunął resztkę swojego tiramisu zachłannie mlaskającemu spojrzeniu... Jego umysł znalazł się w miejscu chwilowego wycieńczenia, w konsekwencji nie podsunął mu pod nos błyskotliwego: „On zawsze stawia na swoim!”. Zachłysnął się ponownym spostrzeżeniem tego faktu i w jego obecnym mniemaniu było to jak najbardziej okej!Rozdział 10

„Może zaczęliśmy naszą znajomość trochę na bakier...” – przyznał Rusty, obierając pomarańczę ze skórki w zaciszu swojej kuchni. Spojrzał przyjaźnie na szarą futrzaną postać, siedzącą przy stole na przyległym do niego krześle. Kot uniósł brwi zaskoczony i oparł pyszczek na jednej ze swoich łapek, jakby wiedział, że była to zapowiedź konwersacji dłuższej niż jedno zdanie i jedno: „Miau!”. „Może byłem trochę niemiły...” Kot popatrzył obojętnie. „Po prostu nie spodziewałem się ciebie...” – ciągnął Rusty do beznamiętnego wyrazu pyszczka. „Na pewno jakoś się dogadamy, skoro wspólnie teraz wibrujemy!” – dodał wesołym tonem. Kot zmrużył oczy. „Kompromis!” – uściślił, a Kot zmrużył oczy jeszcze bardziej. Rusty popatrzył bezkompromisowo w zielone, intensywnie błyszczące oczy. „Kompromis!” – powtórzył stanowczo. Kot przewrócił oczami...Rozdział 11

Powiedział: „Nie!”. Wskoczył na jego łóżko! Powiedział: „Nie!”. Wskoczył na stół w salonie! Powiedział: „Nie!”. Wszedł razem z nim do łazienki, kiedy brał prysznic! Rusty przyciskał kciukiem i palcem wskazującym nasadę nosa. „Jednym słowem... kompromis to dla ciebie robić to, co chcesz i kiedy chcesz ZAWSZE!” – przeanalizował, oburzony. „Miau!” Rusty spojrzał władczo w zielone, intensywnie pobłyskujące oczy, kot odwzajemnił spojrzenie. Rusty zmrużył oczy, kot zmrużył oczy, Rusty spiorunował kota spojrzeniem, kot zaśmiał się ironicznym spojrzeniem. Rusty pokręcił głową z niedowierzaniem, jak pod wpływem nagłej, absurdalnej myśli. Co on robi?! Dyskutuje z kotem?! Z KOTEM?! Rusty uśmiechnął się przebiegle pod nosem. „Nic z tego!” Dumnie wyprostował palec wskazujący. „Nie dam ci się manipulować!” – skwitował bezwzględnie. Kot uśmiechnął się z wyższością. Rusty walecznie zmarszczył czoło i szybko je odmarszczył. Niech to! Właśnie go zmanipulował! Kot uśmiechnął się triumfalnie...
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij