Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Lepsze rozdanie - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 sierpnia 2025
35,00
3500 pkt
punktów Virtualo

Lepsze rozdanie - ebook

Osiągnięcie celu wymaga wiele, śmierci nie wykluczając.

Gdy Republika Singapuru podejmuje decyzję o zakupie reaktorów nuklearnych, Lucas Sim, wysoki urzędnik ministerstwa, postanawia za wszelką cenę nie dopuścić do rozgrywki francuskiej firmy Durand Ltd.
Jej właściciel nie zamierza jednak ustępować w pozyskaniu lukratywnego kontraktu. Mając u swego boku dwie niezwykłe kobiety — rzeczniczkę prasową ministerstwa Ivy Ong oraz doktor chirurgii plastycznej Nayeon Moon — Nel Durand podąża, w labiryncie śmiertelnych zasadzek, tropem okrutnych zabójstw...
Komisarz metropolitalnej policji Yvonne Park prowadzi śledztwo, wiedząc, że niepokorny Durand stosuje zupełnie odmienne zasady i ich wzajemna konfrontacja jest nieunikniona. Nel Durand również o tym wie, ale swoich zasad zmieniać nie zamierza…  

Nel Durand w kolejnej akcji na Dalekim Wschodzie. Ciemne strony Singapuru, nuklearna technologia, kobiece instynkty i niepospolity suspens czynią powieść fascynującą lekturą.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8308-942-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Sala skromnością wnętrza nie przypominała sławnych targowisk sztuki z domu aukcyjnego Sotheby’s. Trzydzieści krzeseł ustawionych w pięciu rzędach z szerokim przejściem pośrodku było miejscem dla uczestników starcia o kolejną niebywałą okazję. Przy frontalnej ścianie sali znajdowało się podium, na którym umieszczona została niewielka mównica, a obok niej znajdowała się sporych rozmiarów sztaluga służąca do prezentowania obrazów prowadzonej aukcji. Sala była częścią nowo otwartej galerii sztuki współczesnej w Monako i jak podawała lokalna prasa, było to miejsce szczególnie chętnie odwiedzane przez kolekcjonerów dzieł artystów młodego pokolenia.

Większość miejsc była już zajęta, a pierwsze trzy rzędy niemal całkowicie wypełnione. Uczestników aukcji stanowiły głównie osoby w średnim wieku, który mógł już pozwalać na finansową swobodę w podobnych przedsięwzięciach, mógł również przypominać, że wcześniejsze zgromadzenie odpowiednich walorów zdecydowanie poprawia komfort lat następnych.

Moja znajomość przybytków sztuki, a właściwiej mówiąc, to chęć przebywania w takich miejscach, nie różniła się od całkowitego braku zamiłowania do wizyt w kasynie, co dla mieszkańca Monako aż tak zwyczajne nie jest. Co prawda, od czasu do czasu, z racji posiadanej pozycji w lokalnym kręgu biznesu, bywałem zapraszany na różnego rodzaju imprezy, głównie o znamionach charytatywnych, podczas których, nie szczędząc sobie przyjemności, ale i znaczących sum na szczytne cele, moja firma, Durand Ltd. zyskiwała miłe wzmianki w miejscowej prasie.

Pojawienie się w nowej galerii sztuki zawdzięczałem sprytnie uknutej akcji mojej sekretarki, Lei Delon. Panna Delon była obdarzona przez los nieczęstą urodą twarzy, przywołującą wizerunek kobiet Dalekiego Wschodu, czego długie kruczoczarne włosy były szczególnym uwydatnieniem. Jej szczupła, ale bez wątpienia obdarzona kobiecością sylwetka również była swoistym darem opatrzności. Lea Delon nie skrywała ukontentowania ze swej aparycji, czyniła to jednak na swój odmienny sposób, prezentując głównie to, czego na pierwszy rzut oka niełatwo było dostrzec: inteligencję własnych ocen oraz perfekcyjne posługiwanie się językiem chińskim zarówno w odmianie mandaryńskiej, jak i kantońskiej, język angielski traktowała na równi z ojczystym francuskim. Jej bezwarunkowa lojalność względem firmy nigdy nie mogłaby być przeze mnie kwestionowana, chociaż dobrze wiedziałem, że głównym tego powodem było jej bałwochwalcze oczarowanie Ling Mang, moją chińską ciotką, po której przejąłem stery rodzinnej firmy. Z kolei Ling Mang, gdy ją poznała już w roli mojej sekretarki, w swym stylu ograniczonych komplementów oznajmiła: „Jest wspaniała, sama bym lepszej nie wybrała”.

Lea, po moim ostatnim powrocie z Hongkongu, gdzie mieści się oddział firmy i gdzie praktycznie jest moje równoważne miejsce pracy, z którym to, podobnie jak z centralą firmy w Tulonie, staram się dzielić równą liczbę miesięcy w roku, stwierdziła, że w moim gabinecie powinien się znaleźć jakiś motyw nawiązujący do Dalekiego Wschodu. Parę dni później uznała, że najlepszym pomysłem będzie powieszenie na ścianie odpowiedniego obrazu. Wówczas wymusiła na mnie, że jak tylko nadarzy się właściwa okazja, to poprosi o moje towarzystwo przy doborze odpowiedniego malowidła. Pojawienie się w Monako Fen Su, młodej malarki z Hongkongu, która własną obecnością postanowiła urozmaicić wystawę swoich obrazów, stało się dla panny Delon pretekstem do podjęcia akcji.

Siedziałem w drugim rzędzie, obok Lei Delon, i kątem oka obserwowałem pozostałych, sposobiących się do ewentualnego zakupu, członków aukcji. Podglądanie współuczestników dowolnej konkurencji nie jest czymś szczególnym, chociaż może odkrywać brak własnej pewności siebie i generalnie chwały raczej też nie przynosi. Czasem jednak napotykamy sytuację, gdy o wszelkich kwestiach ubocznych warto zapomnieć, aby nie pozbawić się okazji poznania kogoś niezwyczajnego.

W rogu sali stała kobieta. Przy uchu lekko skręconej głowy trzymała telefon i będąc odwróconą tyłem do reszty, starała się stworzyć namiastkę prywatności. Jej zamysł jednak niezbyt się sprawdzał, gdyż należała do tych kobiet, które kształtnym tyłem swojej sylwetki wywoływały nieuniknioną chęć konfrontacji z posiadanym _en face_. Ubrana w elegancki kostium w odcieniu jasnej czerwieni, na której tle długie, swobodnie rozpuszczone włosy w kolorze fioletowej czerni tworzyły możliwie najlepszy kontrapunkt przyciągający wzrok. Była zjawiskiem, którego nie można było pominąć.

– Panie prezesie, już są. – Lea lekko nachyliła się ku mnie, wskazując na wchodzącą parę.

Krocząca przy mężczyźnie kobieta, Chinka, ubrana była w zielono-granatowe qipao, które oprócz tradycyjnego kroju obcisłej sukienki, długością oraz rozmiarem dekoltu zdecydowanie przywoływało czasy współczesne. Owalna twarz wyróżniała się subtelnymi rysami, a ostro zarysowane czerwoną szminką pełne usta wcale temu nie przeszkadzały. Z posiadaną aparycją powinna głównie malować autoportrety lub prowadzić telewizyjne show, wówczas ewentualnie kierowane ku niej wszelkie propozycje kredytu bankowego byłyby bezskuteczne.

– Ona to właśnie Fen Su. – Lea przez moment patrzyła mi w oczy, zaraz dodając: – A on to pewnie aukcjoner.

Fen Su skłoniła się przed audytorium i w panującej na sali ciszy ciepłym głosem i zupełnie poprawnym francuskim oznajmiła:

– Nazywam się Fen Su, mieszkam w Hongkongu, gdzie w chaosie otaczającego nas świata próbuję zatrzymać na płótnie momenty naszego życia. Jest mi niezmiernie miło, że utrwalone chwile codzienności mogły spotkać się z tak dużym zainteresowaniem, i to tutaj, na drugim końcu świata, jakże różnym od mojej codzienności… ale czy naprawdę aż tak innym? Dziękuję za miłe przyjęcie i mam nadzieję, że oddane na aukcję trzy obrazy będą stanowiły w domach nabywców miłe przywołanie życia ulic Hongkongu. Zachęcam do licytacji, przypominając, że dwadzieścia procent z uzyskanej ceny zostanie przeznaczone na potrzeby promocji młodych artystów. Chcę również poinformować, że każdy nabywca otrzyma ode mnie jednokreskowy szkic swojej twarzy jako potwierdzenie autentyczności zakupu. Bardzo proszę i zapraszam do udziału w licytacjach.

Fen Su usiadła na krześle przy sztaludze i skinęła na mężczyznę stojącego za mównicą.

Facet skłonił się i zaczął mówić:

– Witam szanownych zgromadzonych na dzisiejszej aukcji, na której nasza galeria ma przyjemność oddać w państwa ręce trzy obrazy zjawiskowych ujęć ulic Hongkongu, stworzonych przez obecną tu Fen Su. Przywitajmy ją więc gromkimi oklaskami.

Sala odpowiedziała krótką owacją i aukcjoner odsłonił na sztaludze pierwszy obraz o rozmiarze osiemdziesiąt na sto dwadzieścia centymetrów. Na zalanej słońcem Hennessy Road zielony tramwaj wyłaniał się spośród morza kolorowych przechodniów, w dole obrazu, na pierwszym planie, widocznie zakochana w sobie para młodych ludzi, siedząc w swobodnych pozach, zajmowała kawiarniany stolik.

– To jedna z głównych ulic Hongkongu ze swoim znakiem rozpoznawczym, charakterystycznym dwupoziomowym tramwajem. Cena wywoławcza obrazu… – facet podniósł dramaturgię oferty krótkim zawieszeniem głosu, po czym dość obojętnym tonem dodał: – to trzy tysiące euro. Proszę, kto pierwszy?

Bez wątpienia przedstawiony obraz tym, dla których Hongkong był odległą egzotyką, sprawiał przyjemne wrażenie i mógł się wielu podobać. Dla mnie nie był niczym innym jak niemalże codzienną migawką podczas przejazdu przez Hennessy Road. Moje odczucia były jednak odmienne od odczuć osób zgromadzonych w sali, bo ku mojemu zdziwieniu, po dość zaciekłej licytacji, przy kwocie piętnastu tysięcy euro obraz zmienił właściciela.

– Oczywiście, że ładny, ale piętnaście tysięcy to chyba za dużo. – Lea szepnęła w moim kierunku, przyglądając się następnej pozycji, prezentowanej w programie wystawy.

– To relatywizm, Lea. On kształtuje nasze wyobrażenia, i to często te niezbyt słuszne – odrzekłem z uśmiechem, jednocześnie zerkając na drugą stronę sali, gdzie w ostatnim rzędzie usadowiła się kobieta w czerwonym kostiumie. Wiekiem kwalifikowała się do nadal młodych, urodą twarzy była z tych uwodzicielsko ładnych.

Niejednokrotnie zastanawiałem się, co w przypadku pierwszego spojrzenia jest przyczyną nagłej admiracji lub wywoływania dobrego wrażenia. I tym razem okazja ku temu była równie zasadna, tyle że równie bez podpowiedzi właściwej przyczyny. Samotna kobieta była Azjatką, na pewno nie Chinką, jej twarz w lekkim zarysie trójkąta przybliżała ją do Koreanki, a dzieląca nas odległość kilkunastu metrów nie mogła zatrzeć wyrazu skupienia oraz determinacji na jej subtelnej urody twarzy.

– Zobaczymy, co teraz… – Usłyszałem szept Lei, która, nie słysząc mojej odpowiedzi, skręciła głowę w kierunku mego zapatrzenia i nie zamierzała jej odwrócić.

– Drugim obrazem jest panorama centrum miasta widziana ze Wzgórza Wiktorii, popularnie zwanego Peak. Jak widać, to stosunkowo duży pejzaż, co oczywiście ma swoje odzwierciedlenie w cenie wywoławczej, określonej na cztery tysiące euro. – Prowadzący aukcję uznał swoją zapowiedź za dowcipną i okrasił ją szerokim uśmiechem. – Proszę, zapraszam… pięć tysięcy po raz pierwszy… – Wskazał na otyłego jegomościa w pierwszym rzędzie.

Dowcipna dygresja prowadzącego niezbyt się sprawdziła w praktyce, gdyż cena dużego pejzażu nie przekroczyła dziesięciu tysięcy euro, powodując tym samym zawiedzioną minę kupującego. Mój brak dotychczasowego zainteresowania zdawał się iść w parze z gustem zamyślonej Azjatki, gdyż żadne z nas jak na razie nie uniosło ręki z konkretną propozycją.

– O! Ale ten, panie prezesie, ten jest rzeczywiście zachwycający. – Usta Lei prawie że przywarły do mego ucha.

Obraz przedstawiał małą alejkę w dzielnicy Wan Chai, po której w strugach ulewnego deszczu szły pod parasolami dwie zgrabne młode Chinki. Ich cienie zdawały się płynąć po lśniącej kamiennej nawierzchni, czarne plamy rozwianych włosów błyszczały kroplami wody na tle pastelowych kolorów sukni. Obraz był ciekawy, wypełniał perspektywę uliczki szerokim wachlarzem barw i niewątpliwie wskazywał na talent Fen Su. Dla mnie ponadto miał wartość osobistą, gdyż dobrze znałem zakamarki Wan Chai i lubiłem często się wśród nich włóczyć, przypominając sobie spędzone tam dzieciństwo oraz zajadając się ulicznymi przysmakami kantońskiej kuchni.

Dwie dziewczyny z parasolkami na ścianie mego gabinetu w odległym Tulonie mogłyby przypominać te chwile w swój urokliwy sposób. Proponowana cena wywoławcza obrazu określona tym razem na pięć tysięcy euro mogła być co najwyżej ułamkiem wartości odczucia młodzieńczej nostalgii.

Moja percepcja obrazu nie była odosobniona, gdyż facet przy mównicy, unosząc rękę do góry, wykrzyknął:

– Bardzo proszę… dziesięć tysięcy od pani w ostatnim rzędzie!

Odwróciłem głowę, tym razem już wcale nie ukradkiem, i spojrzałem na Koreankę. Była uśmiechnięta, a jej uwaga skupiona była wyłącznie na sztaludze z umieszczonym na niej obrazem. Moje coraz bardziej nachalne spojrzenie ewidentnie nie miało na nią żadnego wpływu. Pozostawała akcja audio.

– Piętnaście tysięcy – odezwałem się spokojnym głosem, również wracając wzrokiem do obrazu.

Reakcja aukcjonera była natychmiastowa.

– Dziękuję panu z drugiego rzędu. Ale zaraz, zaraz, jest dwadzieścia tysięcy… ponownie od pani z tylnego rzędu. – Aukcjoner widocznie się ożywił.

– Dwadzieścia pięć tysięcy – odrzekłem, nie tracąc spokoju w głosie.

Ponownie odwróciłem głowę i tym razem… bingo. Mój wzrok był oczekiwany przez spojrzenie lekko przymrużonych oczu, co w mimice kobiet Dalekiego Wschodu głównie oznacza zaciekawienie, jeżeli wykluczyć ich flirciarskie umizgi. Koreanka uśmiechnęła się, dodając podniesioną ręką kolejne pięć tysięcy euro.

– Proszę państwa, mamy trzydzieści tysięcy od pani w czerwonym kostiumie. Czy będzie kontroferta trzydziestu pięciu tysięcy? – Facet nie spuszczał ze mnie wzroku.

– Trzydzieści pięć tysięcy. – Skinąłem głową na tak.

– Czterdzieści tysięcy. – Głos Koreanki był pewny, chociaż niepozbawiony zniecierpliwienia. W jej wzroku również pojawiła się iskra irytacji.

– Czego możemy oczekiwać od szanownego pana? – Facet ujął w dłoń drewniany młotek, uznając, że reszta sali stała się już tylko widownią.

– Na pewno tych samych czterdziestu tysięcy… – Zawiesiłem głos i wstając z krzesła, zwróciłem się do konkurentki, dodając: – Proponuję ponadto ciekawszą formę zakończenia licytacji, przecież jesteśmy w Monako, prawda?

– To prawda, szanowny panie, ale licytacja ma swoje prawa… – zaczął protestować aukcjoner, jednak Koreanka była szybsza. Zwracając się do mnie, również podniosła się z krzesła, pytając zaczepnym tonem:

– I na czym miałaby polegać ta ciekawsza forma?

– Prawda, pieniądze gwarantują zakup, ale czyż uśmiech losu nie stanowi o większej satysfakcji? – zadałem pytanie w tajemniczym tonie.

– To znaczy? – spytała z rosnącym zainteresowaniem.

– Zagrajmy przy tej kwocie w papier, kamień, nożyce. Kto wygra, ten wpłaca czterdzieści tysięcy euro i zostaje właścicielem obrazu.

– To zaskakujący pomysł w procedurze akcji – na jej twarzy pojawił się zadziorny uśmiech – ale jeżeli obie strony mają go przyjąć, to ustalamy cenę na pięćdziesiąt tysięcy, zgoda?

– Zgoda. – Wskazałem na podium i wyszedłem z zajmowanego miejsca.

Fen Su oraz stojący obok aukcjoner wymieniali zdziwione spojrzenia, nie wiedząc, co powiedzieć. Ostatecznie Fen Su, klaszcząc w dłonie, z szerokim uśmiechem powiedziała:

– Z naszej trójki to chyba ja mam najpewniejszy powód do zadowolenia. To naprawdę fantastyczny pomysł.

Koreanka zbliżyła się do mnie i rozejrzawszy się po oniemiałych wywołaną sytuacją twarzach zgromadzonych, uniosła zaciśniętą prawą dłoń do góry, po czym patrząc mi prosto w oczy, oznajmiła:

– Proszę, oddaję głos przy zapowiedzi gry.

– _Gawi, bawi, bo!_¹ – wypowiedziałem formułę w głośnym tonie oraz w jej ojczystym języku.

Wyraz twarzy mojej przeciwniczki mógł konkurować z wyjątkowym urokiem prezentowanego na sztaludze obrazu. Przyglądałem się z uśmiechem tej minie, nie będąc pewnym, co może być jej przyczyną. Otwarta dłoń wygrywająca z moją zaciśniętą pięścią czy raczej zdziwienie oryginalnym zawołaniem gry.

– Gratuluję przychylności losu. – Ująłem ciągle otwartą dłoń i musnąłem ją ustami.

Zaskoczona Koreanka zamierzała odpowiedzieć, ale gromkie oklaski skutecznie ją w tym zamiarze powściągnęły. Trzykrotne stuknięcie młotka z oficjalnym werdyktem dopełniło formalnego zakończenia aukcji.

– Obraz „Deszczowy spacer w Wan Chai” autorstwa Fen Su został sprzedany za pięćdziesiąt tysięcy euro. Gratulujemy nabywcy, a wszystkim pozostałym dziękuję za uczestnictwo. – Aukcjoner wykonał lekki skłon ku zgromadzonym i podszedł do szczęśliwej nabywczyni. – Serdecznie gratuluję pani… oraz panu tak nietypowej licytacji. Na pewno przejdzie ona do naszej historii. Również gratuluję pannie Fen Su, talentu oraz całkiem pokaźnej sumy. A teraz w sprawie bardziej formalnej… – zwrócił się do Koreanki.

I tym razem nowa właścicielka obrazu wykazała się lepszym refleksem, mówiąc:

– Zanim prześlę pieniądze na konto galerii, pragnę zaznaczyć, że cała kwota pięćdziesięciu tysięcy euro ma trafić na konto panny Fen Su, natomiast kolejne dziesięć tysięcy euro przeznaczam na promocję dzieł młodych artystów. – Wyciągnęła z eleganckiej torebki smartfona, pytając: – To jaki jest numer konta?

Aukcjoner w chwilach tworzenia historii galerii musiał uczestniczyć po raz pierwszy, gdyż zdezorientowany żądaniem natychmiastowego podania odpowiedniego konta przeprosił, informując, że musi na chwilę wrócić do biura. Fen Su swoje zaskoczenie potrafiła okazać w bardziej efektowny sposób, ujmując dłoń Koreanki i nisko się jej kłaniając.

– Dziękuję, bardzo dziękuję. Już wystawa moich obrazów w tym miejscu była dla mnie ogromnym honorem, ale teraz, wiedząc, kto jest właścicielem jednego z nich, bardziej szczęśliwa bym być nie mogła.

– Zawsze uważałam, że talent oraz wytrwała praca powinny być należycie doceniane, gratuluję talentu oraz estetyki spojrzenia, Fen. A obraz… zawsze będzie mi przypominał tę niecodzienną chwilę.

Mówiąc te słowa, Koreanka głównie patrzyła na mnie, co uznałem za pretekst włączenia się do rozmowy.

– Mógłbym tylko się przyłączyć do słów Fen, pełnych uznania dla nabywczyni obrazu, ale ciekawość, nawet ta wspomagana intuicją, każe mi spytać, któż był tak miłym mi przeciwnikiem? – Wyciągnąłem z wizytownika dwa kartoniki i wręczyłem je obu kobietom.

– I to ta intuicja uznała, że Korea nie powinna być mi obca? – Studiowała moją wizytówkę.

– Daleki Wschód nie jest mi nieznany, jest ciekawy, intrygujący, ale to kobiety nadają mu prawdziwego blasku… Zwłaszcza te znad rzeki Han.

– Panie Durand – odezwała się ciepłym głosem – nie mam w zwyczaju ulegać namowom przypadkowo napotkanych mężczyzn, nawet jeżeli wewnętrzny system ostrzegania nie zapala czerwonej lampki. Muszę jednak przyznać, że zostałam zaskoczona w umiejętny sposób, więc może warto czasem złamać swoje zasady. – Przymrużyła oczy i sięgając do torebki, zamieniła smartfona na swoją wizytówkę. – Nayeon Moon. Tak, jestem Koreanką. – Uśmiechnęła się, podając mi elegancki kartonik.

Kiedy spojrzałem, co na nim jest napisane, dowiedziałem się, że Nayeon Moon ma doktorat z chirurgii plastycznej oraz rekonstrukcyjnej, a jej klinika o nazwie Moon Clinic znajduje się w ekskluzywnej dzielnicy, Gangnam-Gu, w Seulu. Numeru telefonu nie poznałem.

– A to w formie certyfikatu zakupu, proszę… – Fen Su podała Koreance Moon sztywny karton wielkości A4 oprawiony w czerwoną ramkę z tektury. Centralne miejsce zajmował jednokreskowy szkic twarzy nowej właścicielki obrazu, poniżej była jego nazwa wraz z imienną czerwoną pieczęcią autora oraz data i miejsce zakupu.

– Ładnie, Fen – Moon przyglądała się certyfikatowi – już dla samego tego szkicu zrobiłam dobry interes. Dziękuję, jesteś niemożliwie zdolna. Proszę, spakuj go razem z obrazem.

Spojrzałem na Leę i widząc, że zamierza opuścić salę, skinąłem, aby do nas podeszła. Odwzajemniła się skinieniem głowy i pewnym krokiem stanęła obok Fen Su.

– Przepraszam, nazywam się Lea Delon i również chciałam ci pogratulować, Fen Su. Obrazy robią wrażenie. – Lea uśmiechnęła się i zwróciwszy się do mnie, dodała: – Dziękuję za towarzystwo, panie prezesie, i do zobaczenia jutro.

– To dzięki tobie, Lea, znalazłem się tutaj, to był dobry pomysł. Dzięki i do zobaczenia.

Lea przed odejściem nachyliła się do Fen i w perfekcyjnym kantońskim wygłosiła kilka zdań.

– Oczywiście, że chętnie się z tobą wybiorę. Jeżeli jedzenie będzie w połowie tak dobre, jak twój sposób mówienia, to już jestem zachwycona – odparła Fen w swoim języku, ściskając dłoń Lei. – Panie Durand – Fen zwróciła się do mnie – ta dziewczyna to prawdziwy skarb, gratuluję.

– Przesadzasz z tym skarbem, zwłaszcza w obliczu mojego szefa – odpowiedziała Lea, nie mogąc ukryć lekkiego rumieńca.

– To prawda, Fen Su, Lea Delon potrafi zadziwić – odezwałem się również w chińskim narzeczu.

– Jak słyszę, to rzeczywiście Daleki Wschód nie jest taki obcy. – Nayeon Moon jakby z większym zainteresowaniem patrzyła mi w oczy. – W koreańskim jest pan równie biegły?

– Niestety, Moon Nayeon-sshi. Nie znam go praktycznie wcale, a to, co znam, nie kwalifikuje się do rozmów w towarzystwie.

Za plecami Koreanki ponownie pojawił się aukcjoner i szerokim gestem ręki, wskazującym na biuro, zaprosił ją do wnętrza; widocznie nabycie obrazu wiązało się z procedurą wykraczającą poza konieczność wskazania konta galerii.

– Panie Durand, ponownie dziękuję za niezwykłą licytację. Było mi też miło pana poznać. Teraz muszę dokonać koniecznych formalności. Być może będziemy mieć jeszcze kiedyś okazję spotkać się przy następnej aukcji. Tymczasem życzę wszystkiego, co ciekawe. – Nayeon Moon uśmiechnęła się i z przeciągłym spojrzeniem, nie czekając na moją odpowiedź, odwróciła się, aby udać się do biura i dokończyć sprawę nabycia obrazu.

Fen Su oraz Lea były całkowicie zajęte sobą, nie pozostawało mi więc nic innego, jak opuszczenie sali i wyjście z budynku.

Na zewnątrz, na przynależnym do galerii parkingu, zauważyłem czerwonego bentleya. Nie jest to marka, która w Monako zwraca szczególną uwagę, już toyota corolla w tym względzie zdecydowanie ma większą szansę. Związek przyczynowy jest jednak zależnością popularną i przy założeniu, że uczestnicy licytacji zniknęli, a Nayeon Moon nadal była w budynku, ryzyko określenia przynależności parkującego bentleya było żadne.

Oparłem się o tył auta i z założonymi rękoma postanowiłem zaczekać.

------------------------------------------------------------------------

¹ _Gawi, bawi, bo_ (kor.) – Papier, kamień, nożyce.2

Nayeon Moon pojawiła się przed budynkiem galerii po piętnastu minutach. Szła z uniesioną głową, pewnym krokiem osoby świadomej wagi posiadanej sylwetki oraz sposobu jej prezencji. Dłużej się jej przyglądając, odniosłem wrażenie, że druga przyczyna była zdecydowanie na prowadzeniu.

– Czeka pan na mnie? – Zbliżyła się do auta i spytała tonem niewymagającym odpowiedzi.

– Doszedłem do wniosku, że jedna przegrana o klęsce jeszcze nie świadczy, ale brak właściwej reakcji w takiej chwili już wytłumaczenia nie znajduje.

– A następny krok w tej strategii to jaki? – Spojrzała na mnie z wyrazem twarzy przypominającym uśmiech i tym razem znak pytania zdawał się na właściwym miejscu.

– Zarówno pora, jak i powód są odpowiednie dla wspólnego lunchu. Zapraszam serdecznie. Będę prowadził, znam dobrze Monako. – Podszedłem do strony kierowcy.

Koreanka Moon sięgnęła do torebki i po chwili cichy odgłos blokady drzwi bentleya oznajmił, że jest skłonna przychylić się do propozycji.

– Zgadzam się z dwóch powodów. Po pierwsze jestem głodna. – Roześmiała się. – Co do drugiego, to pomimo zawsze uzasadnionych obaw dotyczących niepewności zachowania się nieznajomego mężczyzny czerwona lampka w tyle głowy nadal się nie świeci.

W trakcie jazdy obowiązywał nastrój rozmowy ogólnej z przewijającym się tematem unikalności Monako oraz zasadniczym pytaniem: Co tam u księcia Alberta? Kwestia Monako była mi dosyć dobrze znana i sądząc po częstych skinięciach głowy doktor Moon, moje wyjaśnienia były dla niej interesujące. Co do Alberta, moja wiedza była znacznie ograniczona. Od momentu, kiedy został praktycznie całkowicie łysy, z każdym rokiem coraz bardziej przypominał Jacka Nicholsona, z czego osobiście nie byłbym specjalnie zadowolony.

– Opinia o księciu niezbyt przychylna. – Roześmiała się. – To męska zawiść za jego… romantyczne podboje?

– Moon Nayeon-sshi, osiągnięcie celu poprzez podbój to nie to samo, co osiągnięcie celu dzięki uległości. W pierwszym przypadku obie strony odczuwają względem siebie respekt, natomiast uległość to nic innego, jak wykorzystanie przeciwnika do poprawienia własnego wizerunku. Mądre, inteligentne i przede wszystkim samodzielne kobiety sam tytuł księcia nie zachwyca – wyjaśniłem własny punkt widzenia.

– To pokrętna odpowiedź, _monsieur_ Durand.

– Trochę może tak, ale na pewno prawdziwa – odrzekłem, mając przed oczyma porucznik Jane Bell z amerykańskiego Korpusu Marines, figlarnie pytającą: „Myślisz, Durand, że jak idziemy z wami do łóżka, to zawsze robimy to z obezwładniającej nas ochoty? Tak, kurwa, myślisz?”.

– Monako do ogromnych obszarów się nie zalicza, a my nadal jedziemy. Dlaczego? – spytała, patrząc na oddalający się za wzgórza lazur morza.

– Prawie jesteśmy na miejscu. To spokojna restauracja. Z dala od turystów. Nie jest to osławiony Ludwik XV – Alain Ducasse w Hôtel de Paris, w centrum Monako, ale dla tubylców nie ma lepszej. To w tym zagajniku. Proszę, zapraszam. – Zatrzymałem bentleya i wyszedłem na zewnątrz.

Nayeon Moon nie zamierzała czekać na otwarcie drzwi, wyszła równocześnie ze mną.

Restauracja swym położeniem dalekim od centrum mogła sprawiać wrażenie miejsca odludnego, niczym specjalnym się niewyróżniającego w spełnianej funkcji jadłodajni. Że tak nie jest, wiedzieli nieliczni, którzy mogli skorzystać z jej kuchni oraz atmosfery elitarnego towarzystwa autochtonów. Wejście do środka było możliwe wyłącznie z osobą wprowadzającą, uznaną przez właścicielkę, Sophie Margot, za godną takiego zaszczytu.

– Dzień dobry, Claire – odezwałem się, podchodząc do rozłożystej lady ustawionej przy wejściu do całkiem sporej sali podzielonej na kilka intymnych przestrzeni.

– No, proszę, proszę. Prezes Durand, a myślałyśmy z mamą, że już zostałyśmy zapomniane. – Młoda brunetka śmiejąc się, przelotnie spojrzała na mnie, aby znacznie dłużej zatrzymać wzrok na stojącej obok mnie Koreance. – Zapraszam państwa, nawet pański stolik jest wolny. Proszę, proszę. Zaraz zawołam mamę. – Zniknęła za czerwoną kotarą.

– Jeżeli nawet zaczynałam mieć pewne obawy co do oddania kierownicy, to teraz jestem już spokojna. – Doktor Moon z nieprzesadnym uznaniem skinęła głową, siadając przy wskazanym jej stoliku.

– Witaj, Nel. Czekasz, kiedy aż tak się zestarzeję, że już nie będę cię pamiętać. – Sophie Margot pojawiła się przy stoliku, nastawiając policzek do pocałunku.

– Dobrze wiesz, Sophie, że w Monako nie starzeją się tylko dwie kobiety: Ling Mang oraz Sophie Margot. – Wycałowałem jej oba policzki.

– Chcę, abyś miał rację. – Roześmiała się, kręcąc biodrami w obcisłej spódnicy. – Zawsze jej zazdrościłam tej nieprawdopodobnej urody, a was oboje często wspominam. Tak, kobiety z tamtego świata są zdecydowanie zbyt ładne. – Przyglądała się mojej towarzyszce. – Nel, pozdrów Ling. – Ponownie spojrzała na Koreankę, po czym wróciła za kotarę.

– Ling Mang to kto? – Doktor Moon coraz częściej zadawała pytania wprost.

– To moja ciotka, której zawdzięczam wychowanie i po której przejąłem firmę.

– Sądząc po nazwisku, przypuszczalnie jest Chinką… – Nayeon Moon przerwała, reflektując się, że brnie za daleko.

– Tak jak moja matka, która tragicznie zginęła, gdy byłem małym chłopcem. Urodziłem się w Hongkongu i nadal często tam bywam.

– W Korei pytania o sprawy osobiste nie stanowią obszaru zakazanego. Przepraszam, jeśli zachowałam się niepoprawnie. – Skinęła lekko głowę.

– Moon Nayeon-sshi, nie zrobiłaś niczego niewłaściwego, ale w odwecie proponuję mniej formalną formę. Mam na imię Nel. A co do pytań bardziej osobistych, to proszę: Ile masz lat? Gdzie chodziłaś do szkoły? Mąż jest?

– Niewspółmierny odwet zakrawa na chęć dominacji, Nel. Nie neguję twojej ciekawości, ale wszelka dominacja jest wykluczona. – Jej powieki się rozszerzyły, jakby chciała dać mi szansę na głębsze spojrzenie w swoje oczy, po czym z szelmowskim uśmiechem dodała: – Moja szkoła to Harvard… męża nadal brak. A co do wieku, to na ile go cenisz?

– Rzeka Charles w Bostonie szeroka nie jest, jednak skutecznie nas rozdzieliła. Przynajmniej porzekadło, że lepiej później niż wcale, w tym przypadku się spełnia.

– Byłeś na MIT?

– Nawet i teraz lubię się tam pojawić, co oznacza, że oboje trzydzieści pięć świeczek już zdmuchnęliśmy.

– O nie! Mnie tak duży tort czeka za dwa lata. – Roześmiała się.

Przy stoliku pojawił się kelner z butelką szampana, do której czerwoną wstążką przywiązana była wizytówka restauracji z odręczną adnotacją: „Wszystkiego najlepszego! Tobie Nel oraz twojej przyjaciółce. Od Sophie”.

– Drobne uprzejmości to zasadniczo ważna rzecz. – Nayeon skwitowała odejście kelnera i uniosła kieliszek.

– Tylko wówczas, gdy ich zamysłem jest sprawienie przyjemności drugiej stronie. W przeciwnym przypadku to zwykłe wyrachowanie.

– Trochę w tym sarkazmu, chociaż i racji nie brakuje. Ale właścicielka i restauracja super. Wybrałam trufle… – Roześmiała się.

– To oznacza, że oprócz spraw nam wspólnie bliskich skrajności nie są nam obce. Dla mnie trufle to zwykłe ziemniaki wytaplane w amoniaku. Raz spróbowałem i wystarczy. Za to wagyu stek, bardzo proszę.

– Silenie się na oryginalność, podobnie jak bezkrytyczne naśladownictwo, to inaczej snobstwo. Nie przypuszczam, aby w twoim przypadku tak właśnie było, ale tym razem racji nie masz. Trufle to smak, który trzeba zrozumieć.

– Nawet jeżeli, to przecież nie wszyscy musimy być tak samo mądrzy. – Zamknąłem temat trufli i stuknąwszy w jej kieliszek, powiedziałem: – Za nasze miłe poznanie, Nayeon-sshi.

– Miłe też, ale że niezwykłe, to na pewno, _monsieur_ Durand.

Proces zrozumienia smaku trufli musiał być w stadium ciągłego rozwoju, gdyż Nayeon wybrany plasterek sumiennie kroiła na cztery kawałki, z których każdy podlegał próbie przedłużonego powonienia, aby następnie znaleźć swe przeznaczenie w kształtnie rozwartych ustach. Nie zamierzałem tego komentować z prostej przyczyny, jeżeli coś ci jest obce, ale mimo wszystko sprawia przyjemność, to po co to zmieniać. Moje zdanie o truflach było utrwalone, ale ich konsumpcja przez Nayeon Moon wołała o rewizję własnych przekonań.

– Seul to daleko od Monako. Dlaczego się tutaj pokazałaś? – spytałem, gdy umilkły jej zachwyty nad niemalże już pustym talerzem.

– Zawsze chciałam zobaczyć z bliska Monte Carlo, a będąc uczestnikiem konferencji na temat chirurgii rekonstrukcyjnej zorganizowanej w Paryżu, skorzystałam z okazji i pojawiłam się tutaj.

– Rekonstrukcyjnej brzmi poważniej od plastycznej?

– Obie są potrzebne, szyderco. Rekonstrukcja przywraca funkcje pierwotne, plastyka powoduje, że wielu odnajduje nowy poziom życia.

– Ale plastyczne ulepszenia to w większości przypadków sprawa komercji.

– Czasami tak. Ale wszyscy chcemy wyglądać lepiej.

– Taka Ha Jiwon chyba nie chce…

– Ha Jiwon tak jak i na przykład Kim Tae Hee nie muszą, chociaż obie są znacznie starsze od nas. To one wyznaczają trendy urody. Podobają ci się koreańskie aktorki?

– Nie tylko, lubię też K-pop.

– Nie za dorosły na takie gusty?

– Podziwiam choreografię oraz piosenki girlsbandów.

– Znasz ich wiele?

– Powiedzmy, że parę.

– Wymień pięć…

– Twice, Oh My Girl, Itzy, (G)i-Dle, New Jeans, Ive, Blackpinks…

– No dobrze. A z chłopaków…

– BTS, Seventeen, Highlight…

– Wystarczy… – roześmiała się – nie znam połowy z nich.

– Lubię też Park Kiyong, wie, co to wysoki ton.

– Oczywiście, że znam i też ją podziwiam. A skąd to zamiłowanie do Korei?

– W Bostonie na studiach znałem pewną Jiwon, chociaż po ojcu była w połowie Japonką. To ona odkryła przede mną urok Dalekiego Wschodu i pozwoliła mi z sobą być.

– No proszę, i co teraz się z nią dzieje?

– Pracuje w instytucie nanotechnologii tokijskiego uniwersytetu.

– A nie w Korei?

– W Tokio mieszka jej rodzina.

– Hmm, czyli, jak by to powiedzieć, szlak został przetarty… – Nayeon, nie kończąc myśli, zakryła dłonią roześmiane usta.

– I nawet został oznaczony uwagą: „Nie rezygnuj, idź dalej, to właściwa droga”.

– I tak jest napisane po obu jego końcach? – Nadal się uśmiechała.

– Dla tych wkraczających po raz pierwszy dopisano: „To dobry wybór i nie zważaj na wyboje”.

– Lubisz takie zabawy słów. Trochę świadczą o inteligencji, ale na pewno są podrywem.

– Lubię to słowo, jak rzadko które ma spory potencjał satysfakcji.

– Tak, zwłaszcza gdy mówię to ja, Nel Durand. – Nayeon ze szczególną rozwagą rozkroiła ostatni plaster grzyba.

– Satysfakcja ważna jest dla każdego. Czy pracując w szpitalu, nie czujesz zadowolenia?

– Chcesz wiedzieć? – Uniosła wzrok znad talerza. – No więc nie zawsze.

– Bo?

– Bo jest to szpital naszej rodziny i czasem czuję krótki oddech ojca na mej szyi.

– I co wtedy?

– Wówczas szukam, gdzie najdalej w świecie organizują sympozjum z naszej branży. – Nayeon Moon spojrzała z powagą w oczach, ale zaraz się roześmiała.

Doktor Moon zachowywała się z coraz większą swobodą; zastanawiałem się, czy przyczyny tego nie dopisać do ubocznego oddziaływania trufli w marynacie i dwóch kieliszków szampana, czy może podjętej przez nią decyzji wkroczenia na, jak to nazwała, przetarty szlak. Uznałem, że druga opcja była zdecydowanie bardziej interesująca i, co ważniejsze, z ciekawszą perspektywą na przyszłość. Postanowiłem upewnić ją w słuszności wyboru, gdy znienacka los swoją nieprzewidywalnością zdarzeń wybrał w mej świadomości alert odrębnej uwagi.

Agnes Wolf, attaché kulturalny ambasady Republiki Federalnej Niemiec w Hongkongu, zbliżała się do naszego stolika. Szła pewnym krokiem kobiety niepozbawionej powabu, na jej twarzy widniał uśmiech, który wcale nie był mi obcy i którego powodem nie było jedynie niespodziane spotkanie ze znanym sobie mężczyzną.

Agnes Wolf zawsze elegancko ubrana i tym razem przyciągała wzrok, tak swą młodzieńczą figurą, dla której spódnice mini były nadal na jak najwłaściwszym miejscu, jak atrakcyjną urodą twarzy spowitej w gęstej czuprynie krótko ściętych blond włosów. Jej wygląd robił szczególnie wrażenie na Dalekim Wschodzie, gdzie etniczna odmienność była szczególnie zauważalna przez otaczających ją mężczyzn. Minione parę lat temu pięćdziesiąte urodziny dodawały jej tylko posmaku rarytasu godnego prawdziwego konesera. Agnes w swej naturze kobiety światowej na brak tychże koneserów raczej nie narzekała, co miałem okazję osobiście zobaczyć chociażby w odległym ryokanie w okinawskim lesie, a także w wytwornym gabinecie chińskiego generała w Tajpej. Naszych wzajemnych kontaktów nie łączyły przeżycia intymne, choć dla osoby postronnej sposób zachowania się Agnes mógł budzić pewne wątpliwości.

To, co niewątpliwie nas łączyło, było znacznie bardziej finezyjne i dotyczyło wzajemnie uzupełniających się życzliwości, których rezultaty nie zawsze były już takie przyjazne, zwłaszcza dla strony trzeciej. Nasz ostatni kontakt przekroczył już znamiona okazjonalnej współpracy i zaowocował we wspólnym działaniu na dalekiej farmie wiatrowej w malezyjskiej cieśninie Malakka. Od tamtego czasu to firma Durand zaskarbiła sobie kredyt wdzięczności, chociaż nadmiaru wylewności ze strony niemieckiej raczej nie oczekiwała.

Zastanawiałem się, co może być przyczyną nagłej obecności Agnes, jednocześnie zerkając na Nayeon, czy jej kobieca intuicja nie zasygnalizowała sytuacji „nadchodzi ta druga”. Co zresztą i tak nie miało żadnego znaczenia, gdyż Agnes Wolf zatrzymała się przy naszym stoliku, mówiąc:

– To zaczyna być zastanawiające, Nel, że nasze spotkania właściwie ograniczają się do nękania twojej osoby. Chociaż tym razem to Sophie, rozmawiając z córką na twój temat, spowodowała, że nie mogłam sobie odmówić powrotu na salę. – Agnes bez najmniejszej żenady i swoim zwyczajem pocałowała moje policzki.

– Nasza znajomość osiągnęła już taki pułap, że nie wymaga jakiegokolwiek zastanawiania się, a co do nękania, to jestem przekonany, że wielu chciałoby być na moim miejscu. Miło cię widzieć, Agnes. – Starałem się nie uchybiać kurtuazji, chociaż w dyplomacji Agnes Wolf nie była to cecha przesadnie ceniona.

– Proszę wybaczyć mi okazywaną wylewność w stosunku do Nela. – Agnes zwróciła się do Nayeon. – Ale zarówno okres trwania naszej znajomości, jak i mój wiek pozwalają mi na taką kordialność. Agnes Wolf. – Wyciągnęła dłoń w powitalnym geście.

– Nayeon Moon. – Ta odwzajemniła się przedłużonym uściskiem, w trakcie którego oznajmiła: – Uważam, że wspomniana kordialność to uczucie nader szlachetne i należy je możliwie często okazywać. Oczywiście, powód takiego zachowania nie jest bez znaczenia…

– Nayeon-sshi… – Ująłem jej dłoń w nadziei przerwania wygłaszania dalszych skojarzeń. – Agnes jest attaché kulturalnym ambasady Republiki Federalnej Niemiec w Hongkongu. Od czasu do czasu nasze drogi się krzyżują, ale zawsze jest to skrzyżowanie bezkolizyjne. Proszę, usiądź. – Wskazałem Agnes miejsce obok mnie. – Nayeon Moon jest chirurgiem medycyny plastycznej, jest również osobą, której bliskie są galerie malarstwa.

– No cóż, nie jest to sytuacja szczególnie mi przychylna i nawet świadomość sprawiedliwości upływającego czasu jest miernym pocieszeniem. – Na twarzy Agnes pojawił się uśmiech, a jej chłodne spojrzenie, mające niewiele wspólnego z wypowiedzianym zdaniem, nie opuszczało sylwetki Nayeon.

– To prawda, że nagminność usług chirurgii plastycznej głównie wymusiła kobieca próżność, ale zapewniam, że pani przypadek nie kwalifikuje się do jakiejkolwiek interwencji. – Nayeon odwzajemniła się właściwą ripostą, a towarzyszące ciepłe spojrzenie oczu przesądziło o jej przewadze.

– Może powinnam cię zacząć rozumieć, Nel. – W oczach Agnes również pojawił się błysk przychylności, a na jej twarzy zagościł zdecydowanie szerszy uśmiech. – Myślałam nawet o zafarbowaniu włosów na kruczoczarne, ale ciągle mi brak odwagi.

– Proszę tego nie czynić. Ja zrobiłam z siebie blondynkę… i wyglądałam fatalnie. – Nayeon, mrużąc oczy i przesłaniając usta dłonią, dała znać, że strategia zdań „nie wprost” nie jest jej obca.

– To prawda, obca skóra czasami nęci, ale równie często pozbawia własnej osobowości. Co innego zwyczaje, te mogą być już wspólne. Trufle i szampan konkurencji nie mają. – Wzrok Agnes prześliznął się po talerzach na stole.

– Właśnie tłumaczyłam Nelowi, że są smaki, które trzeba rozumieć.

Znając kulinarne zamiłowania Agnes do najdroższych grzybów oraz win, dokumentowane rachunkami za kolację często bliskimi tysiąca euro, postanowiłem zmienić temat rozwijającej się wymiany zdań, ale doktor Moon była szybsza i podniósłszy się z krzesła, oznajmiła:

– Przepraszam, ale zapewne attaché Wolf w swoim zawodzie preferuje rozmowy bez świadków. Ponadto muszę iść umyć dłonie. – Nayeon lekko skłoniła głowę i udała się do damskiego przybytku próżności.

– Bezpośrednia ta doktor… i nawet ładna. Koreanka, co nie? – Agnes sięgnęła po mój kieliszek z szampanem i upiła sporą jego część. – Czy ty w ogóle znasz jakąś blondynkę?

– Kilka na pewno, ale towarzystwo pewnej wilczycy Agnes oraz jednej porucznik Jane, z amerykańskiej marines, jest mi szczególnie bliskie.

– Za tę wilczycę powinnam ci przyłożyć, ale nie jestem pewna, czy tylko na tym by się to skończyło. – Roześmiała się i wypiwszy resztę szampana z mojego kieliszka, zbliżyła policzek do mych ust.

Zachowanie Agnes Wolf, jeżeli nawet powierzchownie świadczyło o jej seksownych zamiarach w stosunku do mojej osoby, to na pewno nie było pozbawione skrytego celu, którego efekty często mogłem poznać dopiero w znacznie późniejszym czasie. I tym razem, gdy przez moment jej poważny wzrok penetrował moje oczy, nie miałem wątpliwości, że strategia nie uległa zmianie.

– Nel, powiem krótko. Singapur zamierza zrealizować zakup modułowych reaktorów nuklearnych, popularnie zwanych SMR-ami. Firma Durand nie byłaby zainteresowana tematem?

– Reaktory modułowe to dla nas nic nowego. Od lat uczestniczymy jako kooperant w ich produkcji oraz w dostawie do napędu francuskich łodzi podwodnych, znajomość czego zapewne była genezą twego pytania.

– To oczywiste, że pewne produkcje budzą większą ciekawość. – Figlarnie wydęła usta.

– A co budzi chęć ujawniania takich informacji? – spytałem z uniesioną brwią.

– Jak zawsze to samo. Wspólne interesy i szansa wygranej – odpowiedziała już bez cienia zalotów.

– Wygranej z kim?

– Z Anglikami. Nadal się im zdaje, że Singapur to wyłącznie ich miejsce.

– Od roku 1965, kiedy to Singapur odzyskał niepodległość, trochę czasu minęło.

– A od czasów Karola Wielkiego nawet trochę więcej, i co z tego?

– Chęć dominacji była zawsze wiodąca i nic nie wskazuje, aby miało być inaczej. To masz na myśli?

– Może właśnie dlatego nadal nie mam męża… – Roześmiała się.

– A gdybyś mnie tutaj nie spotkała, to co zamierzałaś? – spytałem w celu określenia ważności tematu.

– To, co nadal zamierzam, czyli odwiedzić cię jutro w twoim biurze w Tulonie. Mam nadzieję, że będzie to możliwe około południa. – Agnes utkwiła wzrok w powracającej do stolika Nayeon.

– Już jestem. – Nayeon oświadczyła w wesołym tonie, siadając na krześle.

– Właśnie zamierzałam już przestać przeszkadzać. – Agnes, podnosząc się od stolika, kolejny raz dłużej przyglądała się Nayeon, aby ostatecznie stwierdzić: – Doktor Moon, zawsze jest miło poznawać osoby niezwykłe, zwłaszcza gdy ich rady godne są zastanowienia. Życzę zawodowych osiągnięć, a z tobą, Nel, do jutra w Tulonie. Do zobaczenia.

Attaché Wolf w swobodnym stylu lekkiego kołysania biodrami odeszła od stolika.

– Raczej pewna siebie i wie, czego chce… zwłaszcza od ciebie. – Nayeon potwierdziła swoje przekonanie uniesieniem brwi.

– Nayeon-sshi, moja znajomość z Agnes Wolf nigdy nie wykroczyła poza spotkania przy wspólnym stole, a flirciarskie gesty są jedynie formą zabawy, świadomą dla obu stron.

– Nel, aż tak głęboko nie wnikam w twoją prywatność, ale chyba jestem zbyt bezpośrednia. Ponadto… – zawiesiła głos – powinnam jeszcze dzisiaj załatwić pewne sprawy, które obiecałam mojemu znajomemu, profesorowi z Paryża. Tak więc nadszedł czas na podziękowanie za wspaniałe trufle, szampan… i towarzystwo też. Powinnam być niedługo w Nicei, tam się zatrzymałam w hotelu.

– A jutrzejszy dzień równie zajęty?

– Rano lecę do Singapuru. Nasz szpital ma tam swój oddział i od czasu do czasu powinnam w nim być.

– To ciekawe miasto.

– Powinieneś się więc w nim pokazać. – Jej brwi ponownie powędrowały w górę.

Jeżeli dwie różne i wzajemnie niczym niezwiązane kobiety w tym samym czasie zalecają odwiedziny tego samego miejsca, to czy jest to zwyczajny zbieg okoliczności niewarty dalszego rozpamiętywania, czy raczej sugestia, której nie należy lekceważyć? Zastanawiałem się przez moment nad powstałym dylematem i jedyne, co mi przyszło do głowy, to wcale nie takie znów uboczne pytanie:

– I długo tam będziesz?

– To zależy od zakresu różnych spraw, tych formalnych, związanych z utrzymaniem szpitala, i co ważniejsze, od liczby zabiegów, które są mi planowane do przeprowadzenia. Wstępnie przewiduję, że Seul zobaczę nie wcześniej aniżeli za kolejne cztery tygodnie.

– Dobrze to rozumiem, bo i mój czas dzielony jest pomiędzy Francję i Hongkong i wcale z tego powodu nie odczuwam jakiegokolwiek dyskomfortu, przeciwnie, lubię oba miejsca.

– Tak więc tylko lepiej rozumiesz i moje obowiązki. Proszę, wracajmy, Nel.

W drodze powrotnej Nayeon Moon nie omieszkała mnie wypytać, co jest bezpośrednią przyczyną moich odwiedzin w Hongkongu. Odpowiedź, że powodem jest oddział firmy mieszczący się na przyległej wyspie Stonecutters, nie uznała za szczególnie niezwykłą. Jej ciekawość była bardziej kobieca i po zaspokojeniu się wiedzą, gdzie mieszkam i co mnie zajmuje poza obowiązkami pracy, spytała:

– A twoja sekretarka w Hongkongu jest równie atrakcyjna, jak Francuzka Delon?

– Nazywa się Lo Shan i gdyby nie miała tych zalet, jakie ma, mogłaby nosić koronę miss Hongkongu.

– Aż tak. To może ona jest ukrytym powodem częstych odwiedzin prawie drugiej strony globu. A z tych zalet jest jakaś szczególnie niezwykła?

– Nayeon-sshi, z relacji szef–sekretarka najgorszym wariantem jest wspólne łóżko, zawsze prowadzi do degradacji należytego stosunku pracy, a często i do nieuzasadnionych oczekiwań. Lo Shan wie to równie dobrze jak ja, jeżeli nie lepiej. A co do zalet niezwykłych, to potrafi opiekować się naszą ulubioną araukarią w moim gabinecie.

Nayeon ku mojemu zdziwieniu nie zareagowała żadną odpowiedzią, ale gdy już podjechaliśmy pod hotel w Nicei i znaleźliśmy się w jego holu, nachyliwszy się do mego ucha, szepnęła:

– Może i przepłaciłam na tej aukcji obrazów, ale żałować tego na pewno nie będę. – Jej dłonie objęły mą twarz i ciepłe usta przywarły do moich.

– Miłe wspomnienia to podziękowania dla losu, może i on będzie mógł nam ponownie się zrewanżować. – Mocno ją objąłem i przyciągnąłem do siebie.

– Oby tak było, Nel… – Jej dłoń przywarła do mych ust, odsunęła się ode mnie, po czym szybkim krokiem odeszła w kierunku recepcji.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij