Leśniczówka Wszebory - ebook
Leśniczówka Wszebory - ebook
Kiedy firma, w której od lat pracuje Ola nagle zostaje zlikwidowana, młoda kobieta przekonuje się, że rynek pracy wcale nie jest tak łaskawy, jak mówią o tym media. Chwyta się różnych, mało satysfakcjonujących zajęć, aż trafia jej się niezwykła oferta: zredagowanie przewodnika po Wszeborowskim Parku Narodowym. Ola wyjeżdża do Wszeborowa z wielkimi nadziejami, ale nawet w najśmielszych snach nie spodziewa się tego, jak bardzo ten wyjazd i pobyt wśród dzikiej przyrody, wpłynie na jej całe życie.
Wszeborowo to mała wioska, jednak w jej mieszkańcach kłębią się wielkie emocje. Ola znajdzie się w samym środku wydarzeń, które zburzą spokój tej okolicy. Otaczająca wieś puszcza stanie się niemym świadkiem potężnych namiętności, silnych emocji i niezwykłych zdarzeń.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-436-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Przecież w Polsce nie ma bezrobocia! – stwierdziła kategorycznie Monika. – Teraz jest rynek pracownika, najlepsza koniunktura od lat!
– No to widocznie ja jestem jakimś beznadziejnym przypadkiem. – Ola splotła ręce na piersiach i popatrzyła na przyjaciółkę ponuro.
Ola była dość wysoką dziewczyną o kruczoczarnych prostych włosach, które nie poddawały się żadnym zabiegom stylizacyjnym. Po wielu próbach i poszukiwaniach, radykalnych zmianach i bezlitosnych cięciach znalazła wreszcie na nie sposób, splatając je w warkocz. Z czasem osiągnęła pas mistrzowski w dziedzinie najbardziej wymyślnych splotów, które potrafiła wyczarować w ciągu dwóch minut i które stały się jej znakiem rozpoznawczym.
– Nie może być aż tak źle! – włączyła się do rozmowy Ewelina, dobijając Olę jeszcze bardziej, choć nie miała takiego zamiaru. – Ja też słyszałam, że teraz to pracownicy dyktują warunki i przebierają w ofertach!
– A kiedy ostatnio szukałyście pracy? – stanęła w jej obronie Jola.
Kobiety spojrzały na nią i nic nie powiedziały. Jeszcze pół roku temu Ola też wierzyła optymistycznym informacjom, że teraz jest czas pracownika, ale odkąd sama stanęła przed koniecznością poszukiwania nowego zajęcia, przekonała się, że pracę rzeczywiście znaleźć można, tylko wytrwać w niej dłużej niż dwa miesiące nie jest łatwo. Przez ostatnich jedenaście lat pracowała w firmie kolegi jako copywriterka. Wymyślała ciekawe hasła reklamowe, pisała chwytliwe teksty, była w tym naprawdę dobra i lubiła to.
– Masz prawdziwy dar, dziewczyno! – mówił z uznaniem kolega, podpisując się pod jej projektami, jako że oficjalnie była w jego firmie przedstawicielką handlową. Dzięki temu Bartek nie musiał wynajmować biura i przejmować się przygotowaniem dla niej miejsca pracy, bo na takim stanowisku pracowało się „w terenie”.
– W ten sposób ograniczymy koszty i będziemy więcej zarabiać – tłumaczył Bartek. Oli to nie przeszkadzało, nauczyła się prowadzić domowe biuro, nie traciła czasu na dojazdy, a przy tym wypłaty były bardzo satysfakcjonujące.
Agencja, którą Bartek założył jeszcze podczas studiów, zarabiała naprawdę niezłe pieniądze i trzeba przyznać, że kolega dzielił się z Olą uczciwie. Dziewczyna skrupulatnie odkładała każdy grosz, podczas gdy Bartek co roku zmieniał samochód na bardziej luksusowy i spędzał wakacje w najbardziej egzotycznych miejscach na świecie. W efekcie po sześciu latach pracy była w stanie kupić dwupokojowe mieszkanie niemal w centrum Krakowa.
– Nigdy bym nie powiedziała, że po takich studiach jak twoje można tak dobrze zarabiać – skomentowała jedna z sąsiadek, gdy Ola się wyprowadzała z bieżanowskiego mieszkania mamy i ojczyma. Dziewczyna skończyła ekologię i dziennikarstwo, nie uważała więc swoich studiów za kiepskie, ale najwyraźniej w oczach sąsiadki takie kierunki nie plasowały się zbyt wysoko.
Cieszyła się bardzo z własnego mieszkania, które mogła urządzić tak, jak chciała, a także ze zmiany otoczenia. Halicka, przy której stała kamienica Oli, nie była może najbardziej reprezentatywną ulicą w Krakowie, ale ze swojego okna na najwyższym piętrze kobieta widziała Wisłę, a do bulwarów mogła dojść w ciągu pięciu minut. I bardzo często z tego korzystała, bo właśnie spacerując nad Wisłą, zwykle wpadała na najlepsze pomysły. Uwielbiała ten rejon. Zachwycała ją myśl, że może stąd szybko dojść na piechotę na Kazimierz, do Rynku czy pod Wawel. Albo przejść kładką na drugą stronę Wisły i znaleźć się w magicznym świecie Starego Podgórza, w którym się po prostu zakochała.
– Mam tu już swoje miejsca, uwielbiam tę dzielnicę – mówiła rodzicom i przyjaciołom, którzy pytali, jak sobie radzi w nowym otoczeniu.
Teren zresztą szybko przestał być nowy, a stał się swojski i bliski. Często zaglądała do Spaghetterii, odkrywając w niej coraz to nowe przepyszne dania, a także do lodziarni Si Gela, gdzie serwowali nieziemskie lody różane. Tysiąc razy fotografowała zachwycającą bryłę kościoła Świętego Józefa, robiła ekologiczne zakupy na Targu Pietruszkowym, który przez przypadek odkryła, a gdy potrzebowała wyciszenia, spacerowała po parku Bednarskiego z jego licznymi dzikimi zakamarkami.
„W końcu ja też zaczynam widzieć magię Krakowa…” – myślała coraz częściej i nie mogła się nadziwić, że dotąd, mieszkając na bieżanowskim osiedlu, praktycznie nie znała tych okolic. Kraków – to był dla niej Rynek Główny, Wawel i Sukiennice, czasem też Kazimierz, ale tę dzielnicę znała tylko od strony rozrywkowej, nawet nie próbowała poznać czegoś więcej.
Gdy w wyjątkowo pogodny dzień dotarła podczas sobotniego spaceru na kopiec Kraka, oniemiała na widok panoramy, jaka ukazała się z jego szczytu. Wieże kościołów lśniły w słońcu, na tle pasma babiogórskiego odznaczała się wieża łagiewnickiego sanktuarium, a oblane słońcem wieże klasztoru bielańskiego sprawiały wrażenie, jakby były częścią jakiegoś zaczarowanego zamku zbudowanego w chmurach. Ola zaczęła zagłębiać się w historię tych okolic i ze wstydem stwierdziła, że choć od urodzenia mieszkała w Krakowie, nie wiedziała o nich prawie niczego. Chłonęła legendy, zapoznawała się z dramatem wojny i okupacji, płaszowskiego obozu, getta. Kolejnym jej odkryciem stała się – na fali tego zainteresowania – Fabryka Schindlera.
– To niesamowite miejsce! – mówiła potem znajomym, a oni, w większości, wzruszali tylko ramionami albo potakiwali bez przekonania. Nie rozumieli, co ją tam tak zafascynowało. Pewnie, oglądali Listę Schindlera, ale żeby tak od razu biegać do muzeum? Bez przesady!
Tymczasem Ola wracała tam bardzo często i zawsze ogarniał ją wówczas nastrój pełen melancholii i smutku. Inaczej wyglądało to jedynie w sali, w której odtworzono fotograficzne atelier. Już stając w progu i słysząc głos fotografa oraz migawkę obiektywu, przenosiła się w tamte czasy, jakby ktoś zaczarował to miejsce i zostawił w nim klimat, zapach i nastrój jednego dnia, tuż przed tym, nim wkroczyła w ten świat wojenna zawierucha. Patrząc na zdjęcia ludzi, którzy od dawna już nie żyli, Ola miała wrażenie, że tutaj, w tej przestrzeni, pozostały ich marzenia, uczucia, plany. Wszystko, co zniszczyła wojna. Te emocje opanowywały ją i napełniały jakąś dziwną siłą i przekonaniem, że da sobie radę, bez względu na to, jakie problemy stawały jej na drodze.
Teraz jednak ani przebywanie w tym zaczarowanym atelier, ani nawet najdłuższy spacer nad Wisłą nie mogły jej pomóc. Została bez pracy i bez jakiegokolwiek doświadczenia w jej poszukiwaniu. Bartek zrezygnował z prowadzenia firmy dosłownie z dnia na dzień, nawet o tym z Olą nie rozmawiając i nie uprzedzając jej o swoich planach. Sprzedał mieszkanie i poleciał do Australii, żeby tam – jak stwierdził w e-mailu, którego wysłał do Oli, będąc już na farmie w Drake – zacząć nowe życie, w zgodzie z naturą i własnym rytmem.
– No po prostu super – skomentowała Ola, czytając e-mail po raz trzeci. Miała ogromny żal do kolegi, że po tylu latach współpracy nie zdobył się nawet na to, żeby z nią porozmawiać, nie wspominając już o tym, że mógł przecież przekazać jej firmę. Była pewna, że poradziłaby sobie z jej prowadzeniem.
– To świństwo tak kogoś nagle zostawić na lodzie – mówiła, żaląc się koleżankom, a one zgodnie przytakiwały, równie oburzone jak ona.
Po tym, jak minął pierwszy szok, uznała jednak, że z jej doświadczeniem nie powinna mieć problemów ze znalezieniem pracy. Skontaktowała się z klientami firmy, ale żaden nie był zainteresowany współpracą z przedstawicielką handlową, uważając Bartka za siłę napędową i mózg ich duetu, a Olę – co najwyżej za asystentkę pomagającą w drobnych zleceniach.
– Jeśli będę miał jakieś nieduże projekty, to dam znać, pani Olu – obiecał zdawkowo ten i ów, ale na tym się skończyło.
Po dwóch miesiącach bezowocnego szukania pracy w dziedzinie, która była jej najbliższa, zaczęła wysyłać CV wszędzie, gdzie mniej więcej pasowała. Była na kilku rozmowach, ale dwaj pracodawcy oferowali jej umowę o dzieło, jeden – bezpłatny staż, a jeden – okres próbny za nieprawdopodobnie małe pieniądze. Po namyśle przyjęła jednak tę ostatnią ofertę i przez cały miesiąc ogarniała potworny chaos w jego biurze. Porządkowała papiery, układała umowy według dat, przebijała się przez stosy rachunków i dokumentów, aż biuro zaczęło przypominać biuro, a nie archiwum po przejściu tajfunu. Poprawiła też masę błędów ortograficznych, od których roiły się sporządzone przez szefa szablony dokumentów, i wygładziła opisy na stronie internetowej. Wówczas pracodawca wręczył jej obiecane pięćset złotych i podziękował za dalszą współpracę, zatrudniając w uporządkowanym przez nią biurze własną żonę.
Kolejny miesiąc Ola przepracowała jako stażystka w redakcji osiedlowej gazetki. Staż był bezpłatny, ale miała nadzieję, że dostanie dobre referencje i taka praktyka będzie ładnie wyglądać w papierach.
– Referencjami rachunków nie opłacisz – biadoliła mama, ale Ola machnęła na to ręką. Wolała robić cokolwiek, nawet za darmo, niż siedzieć przed komputerem i przeglądać kolejne beznadziejne oferty albo czekać na telefon od pracodawcy.
– Moje podania chyba wpadają w jakąś czarną dziurę – skarżyła się. – Nikt nie odpowiada, nikt nie dzwoni…
– Szukaj przez urząd pracy! – doradziła jej jedna z koleżanek, więc Ola zarejestrowała się w urzędzie. Już po tygodniu wysłano ją na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną – nie zwracając zupełnie uwagi na fakt, że nie spełniała żadnego z kryteriów podanych przez pracodawcę. Rozmowa była dla niej potwornym upokorzeniem, bo po dwóch minutach rekruterka obrzuciła ją pełnym politowania spojrzeniem i stwierdziła:
– Chyba pomyliła pani adresy…
Za drugim razem było jeszcze gorzej: rozmowa prowadzona była w języku francuskim, gdyż jego perfekcyjna znajomość była podstawowym wymogiem pracodawcy. Ola znała w tym języku tylko „je t’aime” i „bonjour”, czego nawet przy najlepszych chęciach nie dało się uznać za biegłość. Rekruter ofuknął ją i kręcił głową z niesmakiem, mrucząc pod nosem coś o kombinatorach, kiedy podsunęła mu do podbicia zaświadczenie do urzędu pracy.
Dlatego kiedy w kolejnym miesiącu wysłano ją do firmy Eko-życie szukającej… księgowej, Ola od razu przy powitaniu wyjaśniła wszystko mężczyźnie, który wyszedł jej na spotkanie.
– Przepraszam, nie chcę marnować pańskiego czasu. Przysłano mnie tu z urzędu pracy, nie zwracając uwagi na to, że nie mam odpowiednich kwalifikacji, a ja nie mogę odmówić pójścia na rozmowę, bo stracę ubezpieczenie.
Mężczyzna spojrzał na nią najpierw z zaskoczeniem, później – z sympatią. Jej szczerość najwyraźniej mu się spodobała.
– Ale skoro już pani tutaj jest, to może jednak chwilę porozmawiajmy. – Zaprosił ją do gabinetu na najwyższym piętrze oszklonego biurowca przy ulicy Wielickiej. Z okna rozciągał się niezbyt imponujący widok na torowisko tramwajowe.
– Eko-życie to firma, która dopiero raczkuje – powiedział, stawiając przed Olą filiżankę kawy. – Na razie szukamy więc tylko księgowej, ale za kilka miesięcy, mam nadzieję, będziemy obsadzać także inne stanowiska, dlatego już teraz budujemy bazę potencjalnych pracowników. Pani szczere i bezpośrednie wystąpienie zrobiło na mnie dobre wrażenie, więc chciałbym zadać kilka pytań, żeby sprawdzić, w jakim dziale może się pani najlepiej sprawdzić, w razie czego.
Rozmawiali przez ponad pół godziny i w tym czasie Ola opowiedziała mu o swoim układzie z Bartkiem oraz na poczekaniu wymyśliła wpadający w ucho slogan reklamowy dla Eko-życia. Wyszła z tej rozmowy podniesiona na duchu, choć nadal pozostawała bez pracy.
Za czwartym podejściem urząd pracy wybrał opcję bezpieczną i posłał Olę na rozmowę z pracodawcą, który właściwie nie stawiał kandydatom żadnych wymagań, prócz bycia przedstawicielem rasy ludzkiej. Po dwóch dniach od odbycia rozmowy kwalifikacyjnej Ola była już telemarketerką w firmie telekomunikacyjnej. Jej praca polegała na wykonywaniu dziesiątek telefonów w celu zaprezentowania oferty. Po dwóch tygodniach Ola nie mogła już patrzeć na słuchawkę, ale zaciskała pięści i dalej klepała wyuczone formułki, w międzyczasie wciąż szukając ofert i wysyłając zgłoszenia do różnych firm. Po trzech miesiącach miała już serdecznie dosyć nudnej i monotonnej pracy, głupkowatych konkursów motywujących, w których nagrodami były puszki coli albo reklamowe długopisy, oraz nacisków ze strony menadżerów, żeby nieustannie poprawiać wyniki.
– Przenieś się do innej firmy – radziła jedna z koleżanek, Lucyna. – Na przykład do jakiejś telewizji kablowej. Przynajmniej nie będziesz się nudzić, bo najpierw będziesz musiała się nauczyć nowych formułek.
– Nie, jak już zmieniać, to na coś, gdzie będę chciała zostać na dłużej… Wytrzymam jakoś…
Okazja wkrótce się trafiła i Ola podjęła pracę w małej rodzinnej firmie wydawniczej. Przez trzy miesiące chodziła uskrzydlona, bo nareszcie robiła to, co ją interesowało, ale sielanka nie trwała długo.
– Przykro mi, pani Olu – powiedziała pewnego dnia szefowa, unikając patrzenia jej w oczy. – Ale moja siostrzenica została bez pracy i cóż… Nie będę pani oszukiwać. Nie stać nas na dwóch dodatkowych pracowników, a to jednak bliska rodzina… Chociaż przykro mi się z panią rozstawać, bo naprawdę dobrze nam się współpracuje.
– No szlag by to – jęknęła Ola po powrocie do domu i znów zasiadła przed komputerem, otwierając stronę z ofertami pracy i z trudem powstrzymując łzy napływające jej do oczu.ROZDZIAŁ 2
Przełom nastąpił po czterech tygodniach kolejnych bezowocnych poszukiwań, i to za sprawą osoby, po której Ola zupełnie się tego nie spodziewała.
– Patrz, to idealna oferta dla ciebie! – Tata z błyskiem w oczach pomachał jej przed nosem magazynem „Nasze Góry i Lasy”. Na okładce widać było pasmo górskie i malowniczy strumyk.
– W redakcji? – ucieszyła się i ochoczo sięgnęła po gazetę, ale tata schował ją za plecami i uśmiechnął się jak iluzjonista szykujący jakiś niesamowity numer, który zadziwi wszystkich.
– Nie, chociaż… jednak trochę tak. Chodzi o wytyczenie paru szlaków turystycznych w parku narodowym i opisanie ich do folderu reklamowego dla turystów lubiących piesze wędrówki.
Oli zrzedła mina.
– Wytyczenie szlaków?!
Tata nie zauważył, że córka nie podziela jego entuzjazmu, i uśmiechnął się szeroko, kiwając głową. Popatrzyła na niego, unosząc do góry brwi.
– Świetne, prawda? – Nadal nie zwracał uwagi na jej reakcję i wprost pękał z dumy, że znalazł dla niej tak idealną pracę. – To coś dokładnie dla ciebie! Wymarzone zajęcie! Przecież ty uwielbiasz włóczyć się po lesie…
„No tak, wszystko jasne”.
Rodzice Oli rozwiedli się, gdy dziewczyna miała dziewięć lat. Wkrótce potem tata wyjechał do Szwecji, gdzie założył rodzinę. Wrócił do Polski kilka lat temu, ponownie rozwiedziony, i traktował córkę, jakby nadal była tą dziewięciolatką z mysimi ogonkami, która dwa razy w tygodniu biegała na spotkania swojego zastępu zuchów i zdobywała rozmaite sprawności. O Oli – kobiecie wiedział bardzo niewiele. Nie widział blasku w jej oczach, kiedy przeżywała pierwszą miłość, nie widział pałających policzków, gdy wróciła do domu po pierwszym pocałunku, nie słyszał rozpaczliwych szlochów i łkania, gdy przeżywała zawód miłosny. Ominęły go przedmaturalne nerwy, egzaminy na studia, obrona magisterki i wszystko, co wiązało się z dorosłym życiem. Nie wiedział też, że przygoda Oli z harcerstwem skończyła się po pierwszym wyjeździe na obóz. Wówczas to dziesięciolatka, próbując zdobyć sprawność tropiciela, zgubiła się w lesie i błądziła po nim przez cztery godziny, aż spotkał ją jakiś grzybiarz i odprowadził do druha, który nawet się nie zorientował, że brakuje mu jednej podopiecznej.
– Wiesz, tato, ja teraz wolę wypoczywać w mieście, ewentualnie nad morzem, niż włócząc się po lesie – stwierdziła ostrożnie. Rzeczywiście, po tej niefortunnej przygodzie na obozie jakoś nie ciągnęło jej w leśne ostępy. Pamiętała poczucie samotności, bezradności i zagubienia, gdy rozglądała się wokół, widząc tylko wysokie pnie i słysząc podejrzane szelesty i trzaski. – W ogóle nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w lesie.
– Naprawdę? No ale przyznaj, że to brzmi ciekawie!
– Może i tak, jednak nie wydaje mi się, żeby to było coś dla mnie… To raczej coś dla kogoś znacznie młodszego, jakiejś studentki, która lubi przygody.
Tata uniósł wzrok znad magazynu.
– Przecież ty jesteś młoda! – powiedział z wyrzutem, a potem zmarszczył brwi. – Ciągle narzekasz, że nie możesz znaleźć fajnej pracy, zgodnej z twoimi zainteresowaniami, a jak ci się dobrą ofertę przyniesie, to kręcisz nosem.
– Pokaż mi tę ofertę. – Ola sięgnęła po magazyn i przebiegła wzrokiem zaznaczoną stronę. Przeczytała ogłoszenie dwa razy, przekonując się, że tata dość dziwnie zinterpretował propozycję pracy.
Gmina i Nadleśnictwo Wszeborowo we Wszeborowskim Parku Narodowym poszukuje redaktorki do opracowania tekstów do folderu reklamowego dla turystów.
Czas pracy: 1 – 2 miesiące, z możliwością przedłużenia/skrócenia – w zależności od postępów pracy.
Warunki pracy: zakwaterowanie i wyżywienie przez cały okres współpracy zapewnia gmina Wszeborowo.
Opracowanie tekstów do folderu nie brzmiało źle. Brzmiało nawet bardzo dobrze. I nie było ani słowa o żadnym wytyczaniu szlaków ani włóczeniu się po lesie, wyglądało raczej na trochę nietypową pracę biurową, i to bardzo ciekawą. Praca redaktorki! W dodatku chyba samodzielnej. Właśnie o czymś takim marzyła! Ola przeczytała anons jeszcze raz. Tata przyglądał się jej, niecierpliwie stukając palcami w blat biurka.
– Nie wiedziałam, że czytasz takie pisma – powiedziała, bo wyraźnie czekał na jakiś komentarz z jej strony, a nic innego nie przyszło jej do głowy, w której kłębiło się milion myśli.
– Nie czytam. To syn mojego kolegi pasjonuje się takimi sprawami i prenumeruje ten miesięcznik. Zresztą obiecałem, że mu go oddam, bo jeszcze nie przeczytał do końca. No ale to ogłoszenie musiałem ci dostarczyć.
Tata rozsiadł się za stołem i wpatrywał w Olę, raz po raz przenosząc wzrok na trzymany przez nią magazyn.
– Dzięki, że o mnie pomyślałeś. – Ola rzuciła mu niepewne spojrzenie, bo z jednej strony myśl o pracy nad folderem reklamowym była bardzo kusząca, a z drugiej – znów było to zlecenie, i to na krótki czas, raczej bez szans na stałą współpracę, co trochę ją zniechęcało. Jednak tak ciekawy projekt dawał możliwość rozwoju, no i zapowiadał się bardzo interesująco.
„No i co z tego, że tylko na miesiąc czy dwa” – pomyślała. „Przecież i tak nie przeprowadziłabym się na stałe do tego Wszeborowa. A tak, odpocznę trochę od zgiełku w jakimś gospodarstwie agroturystycznym, popracuję nad ciekawym projektem, wzbogacę swoje CV, no i konto”.
– Ja już do nich dzwoniłem – odpalił bombę tata. – To naprawdę ciekawa praca. Będziesz mieszkać w bardzo ładnym miejscu, napiszesz parę słów na temat wspaniałych widoków i chronionych gatunków, a kasę oferują niezłą, bo to z unijnych funduszy!
Ola jeszcze raz spojrzała na ogłoszenie.
„Wygląda to naprawdę fajnie” – uznała. „Przecież niczym nie ryzykuję, wyślę od razu zgłoszenie. Tym bardziej że niczego lepszego na horyzoncie nie widać. Zresztą i tak pewnie nikt się nie odezwie, na taką gratkę rzucą się bardziej doświadczeni ludzie niż ja”.
– Dzięki, tato!
Usiadła do komputera i wysłała CV na podany adres e-mailowy, bez większych nadziei na sukces. Niespodziewana utrata pracy i dotychczasowe niezbyt przyjemne doświadczenia podkopały jej wiarę w siebie i sprawiły, że z góry nastawiała się na porażkę. A jednak, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, dwa dni później zadzwonił do niej mężczyzna z nadleśnictwa i zadał kilka pytań, a następnego dnia w swojej poczcie znalazła zaproszenie do Wszeborowa od piątego września, w celu podjęcia pracy. Na końcu zobaczyła dopisek:
Jeżeli nie dysponuje Pani terenowym samochodem, radzę przyjechać autobusem, bo drogi są u nas wymagające. Wysiądzie Pani na przystanku Wszeborowo i ktoś z gminy będzie na Panią czekał.
– O ja nie mogę! – Ola z niedowierzaniem przeczytała e-mail i aż podskoczyła na krześle. – Naprawdę mnie chcą!
Teraz dopiero wrzuciła w internet hasło: Wszeborowo, nie mogąc uwierzyć, że wcześniej nie sprawdziła, gdzie znajduje się ta miejscowość. Okazało się, że dzieliło ją od Krakowa niespełna dwieście kilometrów, więc nie była to wielka odległość. Sprawdziła też dokładnie możliwości dojazdu do Wszeborowa i z zadowoleniem przekonała się, że kursują tam z Krakowa busy – co prawda tylko jeden rano i jeden wieczorem, z przystankiem docelowym w miejscowości uzdrowiskowej położonej kilkanaście kilometrów dalej, ale ważne, że w ogóle były. Odpisała więc natychmiast, że przyjmuje ofertę i przyjedzie porannym busem z Krakowa.
– Ale super! – cieszyła się. – Nareszcie coś ciekawego, a nie tylko przekładanie papierów z biurka do szafy albo bezmyślne klepanie formułek przez telefon…
Jednak w głębi duszy teraz dopiero opanowały ją myśli pełne niepokoju i lęku. Bała się wyjazdu z Krakowa, podróży busem, nowego miejsca pracy, warunków, jakie tam zastanie. Dlatego od razu zaczęła gromadzić rzeczy, które uznała, że mogą jej być potrzebne we Wszeborowie. W ciągu tygodnia spakowała do wielkiego plecaka wszystko, co wydało jej się niezbędne w takim miejscu, przy czym zmieniała wersję kilkakrotnie, bo nagle wokół niej zaroiło się od ekspertów w kwestii zakwaterowania oferowanego przez pracodawcę. Każdy, komu wspominała o nowym projekcie, natychmiast zaczynał udzielać jej dobrych rad, wypowiadając się z ogromnym przekonaniem, jakby co dzień dostawał ofertę pracy z zamieszkaniem na koszt gminy.
– Tam może nie być prądu ani bieżącej wody – mówił ponurym tonem Mateusz, z którym przyjaźniła się od czasów podstawówki. Zawsze miał głowę pełną najczarniejszych myśli i zakładał najgorsze scenariusze.
– Powinnaś zabrać suchy szampon – radziła kuzynka Aldona, miłośniczka wypraw survivalowych. – I może taki filtr do uzdatniania wody. Nie wiadomo, czy to zakwaterowanie nie okaże się namiotem!
– Skoro ma nie być wody, to filtr też za bardzo mi się nie przyda…
– Nie gadaj głupot – skarciła Aldonę jej matka. – Moim zdaniem to oczywiste, że zakwaterują cię w jakimś hotelu, względnie gospodarstwie agroturystycznym. Skoro to miejscowość turystyczna, na pewno nie mają z tym problemu! Namiot, też coś!
– Mogą cię ulokować w lepiance w środku lasu! – straszyła Marta, koleżanka ze studiów.
– Czytałam kiedyś taką książkę, gdzie do chaty w środku lasu zakradł się psychopata – podchwyciła pomysł Aneta. – Wymordował w nocy całą rodzinę, po czym wrzucił nóż do stodoły i sobie poszedł, nie wiedząc, że w stodole spał dorosły syn właścicieli, któremu się zachciało powspominać młodość. Ten syn wezwał rano policję, a oni go aresztowali. Przesiedział osiem lat, aż policja złapała tego bandytę i wtedy go puścili…
– No, czyli happy end, bo jednak odzyskał wolność – skomentowała Jola.
Ola starała się nie dopuszczać do siebie najczarniejszych wersji, ale mimo woli zaczęła wyobrażać sobie swoje życie we Wszeborowie i coraz bardziej niepokoiła się, jak będzie wyglądało jej miejsce pracy. Stwierdziła poniewczasie, że powinna była o to zapytać w swoim e-mailu do pracodawcy, ale wówczas była zbyt podekscytowana, żeby o tym pomyśleć. Wiedziała, że bawienie się teraz w domysły i wróżby nie przyniesie jej żadnych korzyści, a jednak nie umiała się przed tym powstrzymać. Jej wizje były dość skrajne, od bajecznego lokum w luksusowym hotelu, po jurtę w szczerym polu, ale za najbardziej prawdopodobną opcję uważała pokój w urzędzie gminy, z łazienką i toaletą na korytarzu.
„Zobaczę wszystko na miejscu, nie ma co gdybać” – próbowała przekonać samą siebie
Jeszcze większym problemem była dla niej kwestia ubrania. Teoretycznie jechała tam do pracy biurowej, ale obejrzała w sieci nieliczne zdjęcia z okolic Wszeborowa i nie wyobrażała sobie, żeby w takich terenach miała paradować w szpilkach i eleganckim kostiumie.
„Nie chcę, żeby mnie obśmiali, że jakaś paniusia z miasta przyjechała”.
Wzięła więc trzy pary dżinsów i jedne eleganckie spodnie i spódnicę, buty trekkingowe, wygodne balerinki, przeciwdeszczową kurtkę i kilkanaście bluzek, pasujących na różne okazje. Po namyśle dorzuciła też sukienkę z niegniotącego się materiału.
– Na twoim miejscu zabrałbym też śpiwór – doradzał mąż przyjaciółki, który nigdy w życiu nie wyściubił nosa poza miasto, ale gdy usłyszał o planach Oli, natychmiast zasypał ją cennymi radami, jakby czekało ją safari wśród dzikich zwierząt, a nie praca redaktorki w gminie.
– Radzę ci też zapakować jakiś koc, bo tam może być dużo zimniej niż w Krakowie! – włączyła się Monika.
– Bez przesady, to przecież nie na biegunie!
Ola słuchała tych wszystkich rad i zaleceń z uczuciem coraz większego niepokoju, ale starała się kierować zdrowym rozsądkiem.
„Skoro napisali: zakwaterowanie, to chyba dadzą mi przynajmniej łóżko i pościel” – uznała.
W sobotę przed wyjazdem urządziła babski wieczór pożegnalny. Zaprosiła przyjaciółki do jednego z podgórskich pubów, bo jego wystrój, utrzymany w energetycznej kolorystyce, a przy tym pełen przytulnych zakamarków, zawsze napawał ją optymizmem. Uwielbiała siadać przy stoliku pod schodami, który zapewniał intymność i pozwalał chłonąć atmosferę tego miejsca. Tym razem jednak nawet nastrojowe wnętrze i artystyczne fotografie na ścianach nie pomogły, bo dziewczyny nastawione były do pracy Oli wyjątkowo sceptycznie i pesymistycznie. Ola pożałowała swojej decyzji o pożegnalnym wieczorze.
„Trzeba było zostać w domu, tylko z najbliższymi…” – pomyślała, bo zorganizowała to spotkanie w nadziei, że duże towarzystwo pomoże jej rozproszyć coraz większy lęk, jaki ogarniał ją na myśl o zbliżającym się wyjeździe.
– Jak mogłaś nie zapytać tego gościa, który do ciebie pisał, jak będzie wyglądało twoje miejsce zamieszkania?! – robiła jej wyrzuty Lucyna. – Skąd wiesz, czy nie będziesz dzielić pokoju z inną pracownicą? I czy to w ogóle będzie pokój, a nie jakiś śpiwór pod gołym niebem?!
– Właściwie to ja w ogóle nie rozumiem, po coś ty wymyśliła ten cały wyjazd – komentowała Monika. – Tak jakby w Krakowie nie było dobrych ofert pracy. Naprawdę myślisz, że jak wpiszesz do CV pracę nad takim projektem, to w ogóle zwróci czyjąś uwagę?
– Tak właśnie myślę!
– A mnie się wydaje, że to bez sensu – zawtórowała Monice jej siostra, Ewelina.
– Zależy od tego, jak go umieszczę w CV, a zamierzam go rozpisać tak, żeby od razu rzucał się w oczy.
– Nawet jak tak zrobisz – dorzuciła swoje trzy grosze Agnieszka – to nie sądzę, żeby praca nad folderem dla jakiejś malutkiej gminy mogła się komuś spodobać. No bo o czym to niby świadczy?
– Choćby o tym, że Ola jest elastyczna i nie boi się nowych wyzwań! – wzięła ją w obronę Jola, mrugając do Oli porozumiewawczo i obejmując ją ramieniem. – Że jest samodzielna, kreatywna i nie daje się zdołować tak zwanym koleżankom, które zamiast wspierać jej decyzję, podcinają jej skrzydła!
– Ale ja przecież tylko… – zaczęła Monika, jednak stanowcza mina Joli sprawiła, że urwała w pół zdania i pokiwała głową. – No dobra, sorry. Faktycznie, jakoś tak na ciebie naskoczyłyśmy… A przecież i tak masz nad czym myśleć. Nie wiesz nawet, jakie tam będą warunki!
– Spoko… – uśmiechnęła się Ola. – Jakkolwiek by było, ta praca zapowiada się naprawdę fajnie i nie zamierzam z niej zrezygnować. Facet, z którym rozmawiałam przez telefon, nie brzmiał jak ktoś, kto ulokuje mnie w lepiance czy namiocie, więc dajcie spokój temu czarnowidztwu, dziewczyny. Po prostu dobrze się bawcie!
A jednak w głębi duszy Ola sama zaczęła wątpić w to, czy dobrze zrobiła, przyjmując tę ofertę. Praca przestała jej się wydawać tak atrakcyjna, jak to sobie wyobrażała na początku, a poza tym zżerał ją niepokój, czy sobie poradzi z tak samodzielnym zadaniem. Ostatniej nocy przed wyjazdem prawie nie zmrużyła oka, choć wypróbowała wszystkie techniki relaksacji i wyciszenia, jakie znała. Wizja mieszkania przez miesiąc lub dwa z dala od wszystkiego, co znajome, i wszystkich, których kocha, nagle wydała jej się przerażająca. Miała ochotę napisać do gminy Wszeborowo i odwołać swój przyjazd, ale wiedziała, że nie wybaczyłaby sobie nigdy zmarnowania takiej szansy, bo mimo wszystkich tych czarnych wizji nadal była przekonana, że praca nad folderem będzie ciekawa i pozytywnie wpłynie na jej życie zawodowe.
Nie spodziewała się wówczas, że ten wyjazd zmieni jej życie w wielu aspektach i sprawi, że nic już nie będzie takie, jak dawniej.ROZDZIAŁ 3
Piątego września o świcie nieprzytomna z powodu niewyspania Ola zaplotła włosy w wymyślny kłos, zjadła lekkie śniadanie, bo ze zdenerwowania bolał ją żołądek, i poszła na przystanek tramwajowy. Gdy dotarła na dworzec autobusowy, odszukała stanowisko numer osiem i usiadła na ławce, stawiając obok siebie bagaż. Poranek był piękny i słoneczny, w końcu trwało jeszcze lato, ale temperatura sięgała zaledwie piętnastu stopni. Oli było to nawet na rękę, bo dzięki temu mogła założyć na siebie kurtkę i jej plecak zrobił się od razu mniej wypchany.
„Pewnie przyjemniej będzie się jechało, jak nie ma upału” – uznała.
Podróż do przyjemnych jednak nie należała. Do autokaru razem z Olą wsiadły dwie damulki ciągnące walizki na kółkach, zmierzające – jak wesoło poinformowały kierowcę – do sanatorium znajdującego się w miejscowości położonej kilkanaście kilometrów za Wszeborowem. Ola zajęła miejsce z przodu i ruszyła w prawie czterogodzinną podróż do Wszeborowskiego Parku Narodowego. Te cztery godziny okazały się dużym wyzwaniem, bo na kolejnym przystanku wsiadł starszy jegomość, który zajął siedzenie tuż za Olą i przez całą drogę łupał orzechy, po czym chrupał je, głośno przy tym ciamkając. Z kolei w jednej z mijanych po drodze wiosek wgramoliła się okrąglutka staruszka z koszykiem pod pachą. Rozsiadła się na siedzeniu kilka miejsc za Olą i umilała sobie drogę, zajadając wiezioną w koszu wiejską kiełbasę, która roztaczała swą woń w całym pomieszczeniu. Jedna z damulek co pół godziny dzwoniła do kogoś, informując piskliwym głosem, jaką miejscowość już minęła, a jej towarzyszka praktycznie nie wypuszczała telefonu z rąk, opowiadając rozmaitym krewnym historię swojej choroby, która zmusiła ją do wyjazdu do sanatorium.
– Nie wyobrażasz sobie, kochana, jaki to jest ból! – mówiła wysokim, piskliwym głosem. – Nie da się spać, nie da się siedzieć, no po prostu nic… A do tego dochodzą inne moje schorzenia, nadciśnienie, swędząca wysypka, migreny!
„Szkoda, że na ośrodek mowy to nie wpłynęło…” – myślała Ola.
Po dwóch godzinach miała ochotę wyrwać kobiecie telefon i roztłuc go na drobne kawałeczki. Mimo że od razu założyła słuchawki i włączyła nagranie z szumem fal najgłośniej, jak się dało, i tak docierały do niej upiorne szczegóły: ból palców, powykrzywiane stawy, sucha skóra i czerwone krostki na piersiach. Zamknęła oczy i próbowała odciąć się od tych wszystkich hałasów i doznań węchowych, wyobrażając sobie plażę i fale uderzające o morski brzeg, ale ilekroć udawało się jej przywołać choć cień tej wizji, natychmiast coś ją przeganiało.
Kiedy zobaczyła tablicę z napisem Wszeborowo, odetchnęła z ulgą, założyła kurtkę i wzięła torbę z laptopem. Autobus zatrzymał się w samym środku lasu, kierowca poczekał, aż Ola wyciągnie swój plecak, i odjechał, unosząc pozostałych pasażerów i zostawiając ją na leśnej drodze. Rozejrzała się i poczuła się nieswojo, bo otaczały ją strzeliste jodły i buki i bujne krzaki, a obiecanej eskorty z gminy nigdzie nie było widać.
„No pięknie…” – pomyślała, starając się nie poddawać panice.
Nie zauważyła w pobliżu żadnego drogowskazu, więc postanowiła poczekać parę minut, a jeśli nikt się nie pojawi, zadzwonić pod numer, który dostała w e-mailu. Usiadła na murku przy drodze i niepewnie popatrzyła na gęsty las. Drzewa szumiały tajemniczo i pochylały się w jej stronę, choć wydawało jej się, że dzisiaj w ogóle nie ma wiatru. Nie było słychać żadnych ptaków, tylko ten jednostajny szum, który zamiast przynosić ukojenie, wydawał jej się nieść w sobie zapowiedź czegoś groźnego. Po chwili usłyszała szelest i głośny trzask łamanej gałązki, więc zerwała się ze swojego miejsca, gotowa stawić czoła temu, co wyłoni się z zarośli.
„Oby to tylko nie był dzik albo jakiś wilk samotnik…” – przeszło jej przez myśl.
Na szczęście nie był to ani dzik, ani wilk, ani żadne inne zwierzę, tylko niewysoki mężczyzna. Staruszek z siwą brodą, w dziwacznym kapeluszu i zielonym płaszczu sięgającym do samej ziemi. Miała wrażenie, że wyminie ją bez słowa, bo nie zaszczycił jej nawet jednym spojrzeniem, krocząc zamaszyście przez zarośniętą ścieżkę, więc pomachała w jego kierunku i zawołała:
– Dzień dobry!
Drgnął, jakby przebudził się z głębokiego snu. Spojrzał na nią i od razu skierował się w jej stronę, nie spuszczając z niej wzroku. Oczy miał wodniste, bladoniebieskie, które przywodziły Oli na myśl oczy jakiegoś gada. Podszedł do niej bardzo blisko, pochylił się ku niej, aż poczuła zapach żywicy, dymu i grzybów, chwycił ją za przedramię i wyszeptał przejmującym, chrapliwym głosem:
– Puszcza się gniewa… Gniewa… Jak ją ocalisz, Wszebora ci się odwdzięczy!
– Co takiego? Kto? – zapytała, wyszarpując rękę i cofając się o krok.
Gadzie oczy zaszły mgłą.
– Zbliża się zło! Strzeżcie się!
Gdzieś w oddali rozległ się trzask łamanej gałęzi i starzec zerknął czujnie w tę stronę, po czym rzucił Oli jeszcze jedno ponure spojrzenie gadzich oczu, przeszedł na drugą stronę jezdni i zniknął w krzakach.
„Jezu, co to miało być?!” – Ola długo patrzyła za nim, zastanawiając się, czy trafiła właśnie na jakiegoś szaleńca, czy też przysnęła, ukołysana szumem lasu, i wszystko powinna potraktować jako senne widzenie… Jednak jej zaniepokojenie było jak najbardziej realne. Serce waliło jej jak oszalałe, a na całym ciele pojawiła się gęsia skórka.
Trzask rozległ się znowu, tym razem znacznie bliżej, i zanim Ola zdążyła spanikować jeszcze bardziej, kilkanaście metrów dalej na leśnej drodze pojawiły się dwie osoby, które na jej widok przyspieszyły kroku. Przez chwilę przyglądała się ubranemu w zielony strój mężczyźnie z dzieciakiem, zastanawiając się, czy to jej obiecany w e-mailu komitet powitalny. Miała nadzieję, że tak, bo choć jeszcze nie zaczęła pracy we Wszeborowie, już czuła się przytłoczona i zdenerwowana. Mężczyzna był dość wysoki, miał potargane włosy, które aż prosiły się o strzyżenie, i skołtunioną, długą brodę, przez co trudno było ocenić jego wiek. Bezkształtne, workowate ciuchy sprawiały, że wydawał się potwornie zaniedbany… Za to idący obok niego chłopiec był ubrany schludnie, miał ładne, bardzo gęste ciemne włosy i wyglądał na jakieś dziesięć lat.
– Dzień dobry! – zawołał z daleka chłopiec. – Mam na imię Maciek. To pani jest ta redaktorka z Krakowa, prawda?
– Tak, mam na imię Aleksandra. – Uścisnęła wyciągniętą ku niej rękę, oddychając z ulgą. Ci dwaj przynajmniej byli normalni. Chyba.
– Fajnie! Tata mi pozwolił przyjść tutaj razem z nim, bo dzisiaj nie poszedłem do szkoły! Miałem rano roz… rozpowolnienie i brzuch mnie bolał okropnie. Ale już mi przeszło.
– To dobrze. – Z trudem zdołała wstrzelić się z komentarzem w słowotok chłopca.
– Mój tata jest leśniczym! Będzie pani u nas mieszkać!
– Super… – odpowiedziała, choć w jej głosie nie było słychać entuzjazmu.
„W leśniczówce?!” – tego nie brała pod uwagę. Taka opcja nie pojawiła się też w żadnym ze scenariuszy snutych przez jej przyjaciółki, no chyba że leśniczówka pasowała do wieszczonej przez Martę lepianki w środku lasu…
„Na to się nie pisałam!” – Olę znów zaczęła ogarniać lekka panika, ale Maciek nie pozwolił jej skupiać się na lękach, bo nie przestawał mówić. Miał w sobie tyle energii i wyrzucał z siebie słowa z taką prędkością, że trudno było za nim nadążyć.
– Mogę mówić do pani po imieniu? – zapytał w pewnym momencie, tuż po tym, jak pochwalił kolor jej plecaka. – Bo ja już jestem na ty z dwoma kolegami taty, oni też są dorośli, ale z żadną kobietą jeszcze nie jestem…
Leśniczy zmarszczył brwi i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Ola go ubiegła.
– Jasne, skoro tak się sprawy mają… Ola jestem. – Uśmiechnęła się do Maćka.
– Widzisz, tato, a mówiłeś, że to będzie damulka ze sztucznymi paznokciami, w butach na szpilkach i w białej sukience!
Ola klepnęła się w czoło.
– Och, niestety, moje szpilki i biała suknia zostały w domu, a paznokcie odkleiłam… – powiedziała z udawanym żalem. – Gdybym wiedziała, że macie takie oczekiwania, to na pewno bym je zabrała.
– Nie szkodzi! Dżinsy są fajne i nie brudzą się tak szybko. W ogóle to jesteś bardzo ładna!
– Dzięki…
Lekko oszołomiona jego żywiołowym monologiem przeniosła wzrok na milczącego dotąd mężczyznę (jeśli nie liczyć jęku, jaki wyrwał się z jego ust, gdy chłopiec wspomniał o damulce ze sztucznymi paznokciami) i podała mu dłoń.
– Skoro z Maćkiem jestem już na ty, to nam chyba też tak będzie wygodniej. Ola.
– Andrzej – powiedział, odwzajemniając uścisk.
Obrzucił ją uważnym spojrzeniem, zatrzymując dłużej wzrok na warkoczu, po czym schylił się, podniósł jej plecak (jego ciężar trochę go zaskoczył, nie mógł przecież wiedzieć, że Ola, miłośniczka ćwiczeń siłowych, włożyła do środka dwa pięciokilowe obciążniki na nogi), zarzucił go sobie na ramię i bez słowa ruszył leśną ścieżką.
„Aha, widzę, że leśniczy jest wyjątkowo towarzyski” – pomyślała, patrząc na jego oddalające się plecy. „Najwyraźniej gen związany z uspołecznieniem chłopiec odziedziczył po mamie”.
Nie zamierzała za nim biec, dopóki Maciek był obok. Na pewno znał drogę do leśniczówki. Poszli oboje wolnym krokiem i po kilkunastu metrach zobaczyli leśniczego, który stał na rozstaju dróg z cierpiętniczą miną. Gdy się do niego zbliżyli, ruszył znów przed siebie, tym razem znacznie wolniej.
„Jeden do zera!” – pomyślała Ola z satysfakcją, jednak mina nieco jej zrzedła, gdy spojrzała na swoje śliczne, nowiutkie buty trekkingowe. Kiedy wyjeżdżała z domu, miały intensywny kobaltowy odcień – a w tej chwili przykrywał je pył, przez co wydawały się szare. Na dodatek pod podeszwą przykleiło jej się coś, co wyglądało… bardzo nieciekawie.
„Uroki lasu…” – stwierdziła w duchu i przez chwilę szła, szurając nogami o ściółkę leśną, żeby pozbyć się tego niepokojącego balastu. Maciek tymczasem opowiadał jej o swoim szkolnym życiu, kolegach i dziwactwach nauczycieli.
Kiedy po czterdziestu minutach dotarli do leśniczówki, Ola poczuła się bardzo niepewnie. Był to dwupiętrowy, drewniany dom, ze wszystkich stron otoczony przez dość gęsty las. Na szczęście ogrodzenie wyglądało na solidne. W okolicy nie było widać innych domów. Nie przyszło jej wcześniej do głowy, że „zakwaterowanie na koszt gminy” może oznaczać mieszkanie pod jednym dachem z obcym facetem, co wydało jej się teraz dość krępujące i niezręczne. Obecność chłopca dawała jednak nadzieję, że będzie również jakaś pani leśniczyna.
W dużym kojcu przed domem leżał największy pies, jakiego Ola w życiu widziała. Kiedy weszli na podwórze, podniósł się błyskawicznie i podbiegł do ogrodzenia, węsząc w napięciu.
– Swój! – powiedział krótko leśniczy.
Pies usiadł przy kracie i spojrzał wyczekująco na Olę.
– Podaj mu rękę do powąchania! – polecił leśniczy, rzucając jej wyzywające spojrzenie.
„O matko…” – Ola niby nie bała się psów. Raczej. Ale kiedy pies wielkością dorównywał cielakowi, nie bardzo uśmiechało się jej podawać mu cokolwiek do powąchania, a już zwłaszcza rękę… No ale co było robić? Leśniczy przyglądał się jej z coraz większą drwiną w oczach, więc zrobiła kilka kroków, stanęła przy kojcu i wyciągnęła rękę w kierunku psa.
„Jak mi ją odgryzie, to wyrwę mu ją z gardła i cię nią zatłukę, łajzo!” – pomyślała pod adresem leśniczego, jednak pies wcale nie przejawiał morderczych zamiarów. Wsadził mokry nos w jej dłoń, powęszył chwilę, a potem liznął ją ciepłym językiem i nadstawił łeb do pogłaskania.
– Polubił cię! – skomentował z zadowoleniem Maciek. – Możesz go pogłaskać! Ma na imię Brego.
„Czyli mamy tutaj fanów Tolkiena” – stwierdziła Ola, ale nie zapytała, kto wymyślił imię. Zbyt była skupiona na tym, żeby pogłaskać psa najdelikatniej jak się dało i móc już wreszcie zabrać rękę z zasięgu jego wielkich zębów.
– Chodźmy. – Leśniczy wyglądał na zniecierpliwionego. Widocznie liczył na to, że Ola będzie się bać, a ona zepsuła mu zabawę. Wspiął się po schodach na nieduży ganek, otworzył drzwi leśniczówki i wszedł do środka, nie czekając na nią.
Gdy przekroczyła próg domu, od razu stało się dla niej jasne, że kobiecej ręki tutaj nie ma. Wystrój był surowy i mało przytulny – tylko to, co niezbędne. Bez żadnych dekoracji, serwetek, firan czy zasłon.
– Tutaj, na parterze, mamy biuro. – Leśniczy wskazał ręką duże biurko, na którym stał komputer z drukarką. – A na piętrze jest nasze mieszkanie.
Na schodach leżały w wyjątkowo leniwej pozie dwa koty. Ale jakie koty! Od razu było widać, że to nie są jakieś tam zwykłe dachowce. Miały lśniące szare futerka i intensywnie niebieskie oczy.
„Myślałam, że koty mają zielone…” – pomyślała Ola, patrząc na nie. Zaszczyciły ją jednym wyniosłym spojrzeniem i nie ruszyły się z miejsc, tak że trzeba było zrobić nad nimi wielki krok, żeby dostać się wyżej.
– To Cezar i Kleopatra, w skrócie Kleo – dokonał prezentacji Maciek. – Moja mama chciała założyć hodowlę takich kotów, ale potem przestała chcieć i Cezara wyka… Tato, co mama mu zrobiła?
– Wykastrowała – wycedził leśniczy, patrząc na Olę w mało przyjazny sposób.
– Wiesz, co to znaczy? – zainteresował się Maciek.
Ola kiwnęła głową.
– Pewnie, że wie… One wszystkie wiedzą – mruknął Andrzej, wspinając się po schodach.
„Aha, ktoś tu chyba nie bardzo lubi kobiety”.
Minęli piętro z prędkością światła, więc nie miała okazji się rozejrzeć. Rzuciła się jej w oczy duża kuchnia i dwoje drewnianych drzwi, zapewne prowadzących do sypialni. Leśniczy poprowadził ją na poddasze, otworzył drzwi i położył jej plecak na podłodze pod oknem.
– Tutaj jest pokój gościnny, z częścią kuchenną i łazienką. Jedzenie masz w lodówce. Co trzy dni będą ci dostarczać catering. Możesz przychodzić zjeść do nas na dół.
Nie dodał: „zapraszamy” ani niczego w tym stylu, a kiedy to mówił, minę miał taką, jakby właśnie połknął żabę, więc Ola uznała, że za nic w świecie nie będzie się narzucać.
– Dzięki – powiedziała dość chłodno. – To może ja teraz się trochę odświeżę i za jakieś pół godziny zejdę na dół, żebyśmy uzgodnili warunki współpracy.
Popatrzyła na niego wymownie, bo po czterogodzinnej jeździe i prawie godzinnym marszu czuła potrzebę skorzystania z toalety. Domyślił się chyba w końcu, o co chodzi, bo rzucił jej jeszcze jedno ponure spojrzenie, kiwnął głową i wyszedł.
„No, zbyt miły i wylewny to on nie jest… Ale przynajmniej bieżąca woda jest, no i mam łóżko… Oraz balkon!” – pomyślała, w pośpiechu przerzucając rzeczy w torbie z laptopem, w poszukiwaniu wilgotnych chusteczek do dezynfekcji. Mimo że na pierwszy rzut oka było czysto i pachniało świeżością, umyła muszlę klozetową, kurki i umywalkę, a także brodzik od prysznica i dopiero wówczas skorzystała z toalety.
Ciąg dalszy w wersji pełnej