Letnia kryjówka - ebook
Letnia kryjówka - ebook
Claire jest bardzo samotna. Pracuje jako prywatna pielęgniarka, żyje od zlecenia do zlecenia. Ani brzydka, ani ładna, po prostu niepozorna. Kobieta, o której od razu się zapomina. Życie rodzinne? Tak, kiedyś je miała, ale to już przeszłość.
To lato spędza w cichym pensjonacie nad jeziorem. Wspaniałe miejsce dla osoby, która od wielu lat musi się ukrywać. I Claire rzeczywiście czuje się tu bezpieczna - tak bardzo, że zapomina o zwykłej ostrożności…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9502-2 |
Rozmiar pliku: | 883 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Praca dla prywatnej pielęgniarki/opiekunki
Starszy, dobrze sytuowany, nieuleczalnie chory mężczyzna poszukuje opiekunki. Praca w pełnym wymiarze, siedem dni w tygodniu.
Wymagania:
- praca tylko dla kobiety
- wiek 25-35 lat
- pogodne usposobienie i otwartość na nowe doświadczenia
- pozytywny stosunek do dzieci
- gotowość do częstych wyjazdów
- żadnych zobowiązań uczuciowych ani osobistych
- doświadczenie pielęgniarskie potwierdzone stosownymi dokumentami mile widziane
Zapewniam:
- ubezpieczenie zdrowotne
- wynagrodzenie płatne co tydzień na konto bankowe
Zakwaterowanie w wiejskim domu nad Wierzbowym Jeziorem w rezerwacie Catskills.Prolog
Afganistan, Dolina Korengal w prowincji Kunar
Na plastikowej, poprzedzielanej na mniejsze części tacy leżało śniadanie: cienkie niczym sznurowadła frytki, które smakowały właśnie jak sznurowadła, i jajecznica z jajek w proszku. W kubku miał przypominający kawę płyn rozjaśniony białawym erzacem.
Dwuletnia służba dobiegała końca i Ross Bellamy coraz trudniej znosił gwar żołnierskiej kantyny. Doszedł do jakiejś granicy. Na szczęście to był już ostatni dzień. Nie różnił się od innych – wypełniony nudą, w której czaił się złowieszczy pomruk nadciągającego zagrożenia. Trzeszczenie radia zlewało się z pobrzękiwaniem sztućców. Tak przywykł do tego dźwięku, że niemal go nie zauważał.
W stacji łączności dyżurny oficer z jednostki Dustoff, oddziału ratownictwa medycznego, czekał na kolejne wezwanie do transportu rannych. Zawsze przychodziło. Załogę Rossa wzywano codziennie, a czasem nawet co godzinę.
Gdy odezwała się krótkofalówka, którą miał przymocowaną do paska, odstawił tacę na najbliższy stół. Sygnał oznaczał, że każdy, kto jest w tej chwili na służbie, musi natychmiast przerwać to, co robi. Jedzenie, partię brydża, list do ukochanej, marzenia o powrocie do domu, modlitwę, golenie…
Oddziały transportu medycznego zawsze szczyciły się tym, że od chwili wezwania do startu śmigłowca nie upływało więcej niż sześć minut.
Ross zacisnął zęby. Miał nadzieję, że uda mu się przeżyć ten dzień. Chciał wrócić do domu, i to jak najszybciej, bo dziadek już od jakiegoś czasu poważnie chorował. Z trudem mógł to sobie wyobrazić, ponieważ dziadek zawsze uosabiał pasję życia, uwielbiał podróże i śmiał się tak głośno i zaraźliwie, że wszyscy wokół musieli się uśmiechnąć. Dla Rossa był kimś więcej niż dziadkiem. Okoliczności życiowe zbliżyły ich do siebie i stworzyły między nimi mocną więź.
Odruchowo chwycił ostatni list od dziadka i wcisnął go do kieszeni na piersi. Potrzeba, która kryła się za tym gestem, zaniepokoiła go.
– Leroy, rusz się! – rzucił Nemo, dowódca ich załogi.
Ross dostał to przezwisko, gdy koledzy z plutonu dowiedzieli się o jego pochodzeniu. Prywatne szkoły, studia na jednym z najlepszych uniwersytetów, wpływowa rodzina, wszystko to stało się pożywką dla żartów. Nemo nazwał go Małym Lordem Fauntleroy. W skrócie Leroy.
– Idę – odpowiedział Ross, kierując się w stronę helikoptera. Za sterami miał usiąść razem z Rangerem.
– Powodzenia z PN.
PN było skrótem od „pieprzony nowicjusz”. Co oznaczało, że dla jednego z ratowników będzie to pierwsza akcja. Przysiągł sobie, że będzie miły. W końcu każdy kiedyś zaczynał. A zgodnie z niedawno otrzymanym rozkazem jego służba miała się wkrótce skończyć. Za kilka dni będzie już w Stanach, o ile nie da się dziś ukatrupić.
PN okazał się kobietą. Nazywała się Florence Kennedy, pochodziła z Newark. Na jej twarzy malował się wyraz dziecięcej determinacji, mającej pokryć potworny lęk.
– Na co ty, kurwa, czekasz?! – warknął Nemo, przechodząc obok niej. – Rusz dupę, idziemy na lądowisko.
Stała jak sparaliżowana. Nie zrobiła ani jednego kroku.
Ross spojrzał na nią ze złością.
– O co ci chodzi?
– Nie lubię przekleństw, sir.
Wybuchnął śmiechem.
– Zaraz znajdziemy się pod ostrzałem, a ty myślisz o takich rzeczach? Radzę się przyzwyczaić. Nikt nie klnie tyle, co żołnierze. I nikt nie modli się tak żarliwie. Jedno nie kłóci się z drugim. Niedługo sama się przekonasz.
Wyglądała tak, jakby miała się za chwilę rozpłakać. Chciał coś powiedzieć, żeby dodać jej odwagi, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Kiedy oduczył się używania życzliwych słów?
Gdy otoczył się pancerzem, żeby nic nie czuć.
– Chodźmy – rzucił. Oddalił się, nie oglądając się za siebie.
Dowódca obsługi naziemnej wyczytał nazwiska ratowników, którzy kolejno weszli na pokład.
Ross wsłuchiwał się w podawane przez słuchawki szczegóły akcji, patrząc jednocześnie na leżącą na kolanach mapę. Takiego wezwania zawsze bali się najbardziej – ranni żołnierze oraz cywile, ostrzał z niedalekiej odległości. Helikoptery medyczne miały lecieć w eskorcie śmigłowców szturmowych Apache, bowiem nieprzyjaciel nie respektował wymalowanych na kadłubie znaków czerwonego krzyża. Ratownicy, żeby działać skutecznie, potrzebowali ochrony. Ranny żołnierz pragnął usłyszeć tylko jeden komunikat: „Dustoff w drodze”. Dla rannych latający ambulans był jedyną szansą na przeżycie.
Skierowali się na północ, ku zielonym górom. Lecieli z pełną prędkością pomiędzy skalistymi szczytami, ponad rozległymi lasami i srebrnymi rzekami. Ross czuł, że nerwy ma napięte do ostateczności. Surowe przepisy ograniczały rozmowy jedynie do niezbędnej wymiany zdań, i to tylko przez słuchawki. Konfrontacja z nieznanym zagrożeniem stała się podczas służby codziennością, jednak nigdy się z tym nie oswoił. Ostatnia akcja, powtarzał sobie. To twoja ostatnia akcja. Nie spieprz jej.
Dolina Korengal była jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. I jednym z najbardziej zdradliwych. Helikoptery atakowano tu czasem rakietami ziemia-powietrze, ostrzeliwano z karabinów maszynowych, zdarzało się też, że pomiędzy szczytami talibowie rozciągali przewody wyzwalające wybuch min. Teraz też na dole pojawiały się rozbłyski strzałów karabinowych i złowrogie kłęby dymu, a to oznaczało, że w helikoptery wycelowana jest śmiercionośna broń.
Ross instynktownie wyczuwał odstęp czasu pomiędzy rozbłyskiem a możliwym uderzeniem pocisku – trzy uderzenia serca, po których mógł stracić wszystko.
Śmigłowce szturmowe otworzyły ogień. To pozwoliło helikopterom ratowniczym obniżyć wysokość.
Ross i Ranger, drugi pilot, próbowali zbliżyć się jak najbardziej do miejsca, z którego nadano wezwanie o pomoc. Dostawali wszystkie niezbędne informacje, ale nigdy nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Połowa ich akcji polegała na ewakuowaniu afgańskich cywilów albo służb zapewniających bezpieczeństwo. Infrastruktura, także medyczna, była w tym kraju w opłakanym stanie, więc wzywano ich do transportu chorych, przewożenia rannych, ofiar wypadków, a nawet do ludzi pogryzionych przez psy. Ross widział już chyba wszystkie możliwe nieszczęścia. Ale wszystko wskazywało na to, że ich dzisiejszy lot nie będzie zwykłym przewiezieniem pacjentów do bazy lotniczej Bagram. W tym rejonie talibowie mieli swoje przyczółki, nie bez powodu nazywano go Doliną Śmierci.
Helikopter obniżył się jeszcze bardziej. Wierzchołki ogromnych sosen kołysały się pod naporem powietrza uderzanego przez obracające się śmigła. Pomiędzy krawędziami doliny widać było skupisko domów z dachami pokrytymi glinianą dachówką. Wśród zabudowań biegali cywile i żołnierze, jedni przeszukiwali teren, inni pilnowali rannych w oczekiwaniu na pomoc.
Wzgórza po obu stronach rozbłysły ogniem karabinów maszynowych. Ross zrozumiał od razu, że ostrzał jest bardzo silny, a śmigłowce szturmowe znajdują się zbyt daleko jeden od drugiego. Jako pilot musiał podjąć decyzję, czy wobec tak dużego ryzyka wycofuje się, żeby chronić załogę, czy mimo wszystko podejmie próbę ratowania ludzi czekających na dole. Jak zwykle rozstrzygnął to w ciągu paru sekund.
Zszedł jeszcze niżej, ale nie odważył się wylądować. Drugi pilot energicznie potrząsnął głową. Teren był zbyt nierówny. Co oznaczało, że będą musieli opuścić nosze.
Dowódca jednostki otworzył drzwi załadunkowe, nosze Stokesa opadły na linie, załadowano do nich żołnierza, który odniósł najcięższe obrażenia. Ross podniósł maszynę, wyciągarka zaczęła obracać się w szybkim tempie.
Nosze były już niemal na pokładzie, gdy Ross zauważył kłąb dymu z wyrzutni rakiet. Na wysokości piętnastu metrów nie mógł wykonać żadnego uniku. Niewielki pocisk ziemia-powietrze uderzył w helikopter.
Nastąpił oślepiający błysk. Wokół latały odłamki, okruchy farby i przerażający deszcz zaschłej krwi pozostałej po poprzednich lotach. Po chwili seria z karabinu przebiła kadłub. Pociski waliły z hukiem, niszcząc konstrukcję, wyrzucając na wszystkie strony kawałki aluminium. Radio rozpadło się, gdy Ross zaczął nadawać do bazy sygnał Mayday. Z rozerwanego przewodu lało się na podłogę paliwo.
Seria pocisków uderzyła w kuloodporne oparcie fotela. Ból w plecach niemal odebrał mu oddech. Nie umieraj, powtarzał w myślach. Tylko mi tu, kurwa, nie umieraj. Musiał żyć, bo inaczej skazałby wszystkich na śmierć.
Zdarzało mu się lądować uszkodzonym śmigłowcem, ale nigdy w takich warunkach. Nie miał pojęcia, czy nosze udało się wciągnąć na pokład. Nie próbował nawet myśleć o tym, że ranny żołnierz mógł wciąż zwisać na linie.
Ranger próbował uruchomić drugie radio. Podmuch wiatru rozwiał kłęby dymu i Ross zauważył pod sobą skrawek ziemi. W tym samym momencie dosięgła ich druga seria. Maszyna zakołysała się i zaczęła wirować, jakby dostała się do jakiegoś gigantycznego miksera. Wiedział, że nie ma nad nią żadnej kontroli. Słyszał jedynie jęk konających silników.
Gdy ziemia zbliżała się do nich z przerażającą szybkością, jak w zwolnionym tempie rejestrował różne szczegóły: zniszczoną reklamę mleka w proszku, pogiętą bramkę na boisku. Helikopter runął z rykiem, w powietrze uniósł się deszcz stalowych okruchów. Ross poczuł siłę uderzenia w każdym skrawku ciała. Śmigło odpadło od kadłuba i toczyło się przez chwilę, zmiatając wszystko na swojej drodze. Poderwał się, czując dławiący odór paliwa lotniczego. Chwycił Rangera za ramię, dziękując Bogu, że drugi pilot żyje.
Nemo zmagał się z zapięciem trapezu, który przy otwartych drzwiach załadunkowych uniemożliwiał mu wypadnięcie z helikoptera. Dopiero z pomocą Rangera udało się rozplątać pasy. We dwóch chwycili nosze z rannym, które zdołali wciągnąć przed katastrofą na pokład.
– Kennedy! – Ross przyklęknął. Kobieta leżała na boku w nienaturalnej pozycji. – Ej, Kennedy! – powtórzył. – Rusz tyłek. Rusz ten swój cholerny tyłek! Musimy uciekać!
Tylko żeby nie była martwa, powtarzał w myślach, żeby nie była martwa. Wiele razy widział żołnierzy leżących w takiej pozycji. Kiedy ich odwracał, okazywało się, że jest już za późno.
– Ken…
– Kurwa! – Odtrąciła jego dłoń, zrywając się na równe nogi i wyrzucając z siebie stek przekleństw. Po chwili jednak się opanowała. Jej twarz nie wyrażała już dziecięcego zdziwienia, lecz twardą determinację. – Nie traćmy czasu, szefie – rzuciła. – Spieprzajmy stąd.
Przykucnęli za porozbijanym kadłubem. Pociski podziurawiły blachę z wymalowanym czerwonym krzyżem i sterczący teraz w górę ogon. Na ziemi leżały naboje do AK-47.
Śmigłowce Apache otworzyły morderczy ogień, celując w miejsca, z których nieprzyjaciel prowadził ostrzał. To dało całej czwórce chwilę wytchnienia. Załodze drugiego helikoptera medycznego udało się bezpiecznie odlecieć, z pewnością wysłali już do bazy wezwanie o pomoc. Wokół unosiły się słupy czarnego dymu od wybuchów pocisków moździerzowych.
Musieli poszukać lepszego schronienia. Nisko pochyleni, przemykając wśród gruzów, przenieśli nosze do najbliższego domu. Gdy wiatr przerzedził chmurę dymu i kurzu, Ross zauważył, że z przeciwnej strony zbliża się talib trzymający w rękach AK-47.
– Ja się tym zajmę – szepnął do Nemo.
Zdawał sobie sprawę, że musi działać natychmiast, bo w starciu z uzbrojonym przeciwnikiem jego jedyną przewagą jest zaskoczenie. W takich właśnie chwilach przydawało się wojskowe wyszkolenie. Zaszedł mężczyznę od tyłu i pochyliwszy się nisko, chwycił go za kostki i szarpnął z całych sił. Mężczyzna runął na twarz. Ross, nie czekając na reakcję, zadał mu trzy szybkie ciosy – w oczy, w szyję i w krocze, w takiej właśnie kolejności, a potem skrępował ręce w nadgarstkach, odebrał broń i zawlókł do domu.
Okazało się, że wewnątrz ukryli się żołnierze amerykańscy i afgańscy, którzy wpadli w zasadzkę i zostali okrążeni.
– Jesteśmy z Dustoff dziewięćdziesiąt jeden – przedstawił się Ranger. – Niestety, będziecie musieli poczekać na następny kurs.
Pojmany żołnierz jęknął i się poruszył.
– Jezu, kto was tego nauczył? – spytał jeden z Amerykanów.
– Walka wręcz to specjalność służb medycznych – odpowiedział Nemo, podając Rossowi dłoń.
Rozległy się przyciszone rozmowy po angielsku i po pasztuńsku.
– Wpadliśmy w niezłe bagno – odezwał się głośniej jeden z żołnierzy. Był kompletnie wyczerpany, wyglądał tak, jakby nie mył się co najmniej od tygodnia. Miał niemal dziecięcą twarz, w oczach czaił się strach. Opowiedział o tym, co się wydarzyło, przytłumionym, nienaturalnie obojętnym tonem. Odnosiło się wrażenie, że jakaś część jego umysłu jest zupełnie gdzie indziej. Gdy Ross widział żołnierzy w takim stanie, zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda im się odzyskać równowagę.
– Zajmijmy się rannymi – zaproponowała Kennedy. Za wszelką cenę chciała coś zrobić, czymś się zająć.
Żołnierz zaprowadził ją do pomieszczenia, w którym na podłodze leżał rząd ludzi. Ujrzała wśród nich afgańskiego nastolatka, który trzymał w ręku iPhone’a i zawodził cicho jakąś modlitwę, a także mężczyznę z poszarpaną nogą; pozostali byli nieprzytomni. Kennedy zbadała ich podstawowe funkcje życiowe i rozejrzała się bezradnie.
– Nie mam na czym zapisać.
Ross wyjął z jej torby niezmywalny flamaster.
– Pisz tutaj – wskazał ręką na nagą pierś nastolatka.
Zawahała się na moment, a potem zaczęła pisać na skórze chłopca. Na zewnątrz co chwila rozlegały się pojedyncze strzały albo krótkie serie. Po dwudziestu minutach, które dla nich ciągnęły się w nieskończoność, pojawiła się jednostka Dustoff. Z nisko zawieszonego helikoptera zjechał na linie lekarz, po czym maszyna oddaliła się w poszukiwaniu miejsca na lądowanie.
Ross minął dwóch martwych żołnierzy. Nie czuł nic. Nie mógł sobie pozwolić na żadne emocje. Koszmary miały przyjść dużo później.
– Spróbuj zatrzymać krwawienie – rzucił lekarz, wskazując jednego z rannych. – Po prostu przyłóż coś do rany.
Ross oderwał kawałek rękawa. Dopiero gdy przycisnął tkaninę do krwawiącego ramienia, zauważył, że należy ono do starca, podtrzymywanego przez małego chłopca, który śpiewał mu coś cicho do ucha.
Wiedział, że musi odnaleźć w sobie tę część, która jest zdolna do uczuć. Zatęsknił za tym, co dostrzegł w geście chłopca głaszczącego starszego mężczyznę po policzku. Rodzina. To rodzina nadaje życiu sens. W sytuacjach krańcowych tylko ona się liczy, tylko ona daje kontakt z rzeczywistością.
Ogień rebeliantów osłabł. Nadleciały dwa kolejne śmigłowce z noszami. W domu zrobił się ruch. Rannych transportowano na noszach, ciągnięto na rozłożonych derkach, niesiono na rękach. Pierwszy śmigłowiec uniósł się powoli, jakby zmagał się z wielkim ciężarem.
Ross wsiadł jako ostatni do drugiej maszyny. Znów zaczął się ostrzał, pociski uderzyły w płozy. Lecieli w potwornym hałasie, kurzu i dymie, ale w końcu – dzięki Bogu! – zobaczył, jak jeden z pilotów wypowiada magiczne słowa, na które wszyscy czekali: „Dustoff wraca do bazy”.
Gdy wylądowali, rannymi zajął się personel naziemny. W szpitalu polowym Ross poprosił o maść antyseptyczną i bandaże. Kiedy wracał do siebie, na nagim ramieniu poczuł żar południowego słońca. Zakręciło mu się w głowie na myśl, że zdołał wrócić z piekła.
A ledwo minęło południe.
Jego oddział, znany z szybkości i skuteczności, uratował życie wielu ludziom. Zwykle udawało im się dotrzeć z miejsca walk do szpitala w ciągu dwudziestu pięciu minut. Kiedyś będzie o tym myślał z dumą, ale teraz chciał to już mieć za sobą.
Wokół namiotu, w którym urządzono stołówkę, kręcili się jacyś żołnierze. Dwie inne załogi przygotowywały się do startu.
– Podobno w tym roku masz wcześniej Boże Narodzenie – zagadnął go Nemo, pożerając łapczywie kawałek pizzy, który przyniósł sobie z namiotu Pizza Hut. – Słyszałem, że dostałeś już rozkaz powrotu do cywila.
Ross skinął głową. Zalała go fala dziwnej ulgi. To się dzieje naprawdę.
– Co zamierzasz robić w ojczyźnie? – spytał Nemo.
Zacznę wszystko od nowa, pomyślał Ross. I tym razem zrobię to tak jak trzeba.
– Mam dużo planów – powiedział.
– Jasne – zachichotał Nemo, ruszając w stronę namiotu z prysznicami. – Jak wszyscy.
Kiedy człowiek znajdzie się w takim piekle, pomyślał Ross, to jego jedyne plany sprowadzają się do tego, jak przeżyć kilka najbliższych minut. Zdał sobie sprawę, że zmiana sposobu myślenia będzie wymagała od niego sporo wysiłku.
Zauważył Florence Kennedy. Przycupnęła w cieniu i popijała coś z manierki, popłakując cicho.
– Przepraszam, że tak na panią wrzeszczałem – odezwał się.
Spojrzała na niego zaczerwienionymi od płaczu oczami.
– Uratował mi pan dziś tyłek.
– I do tego całkiem ładny.
– Niech pan uważa na słowa, szefie. Przez taką gadkę może pan sobie narobić kłopotów. – Uśmiechnęła się przez łzy. – Mam u pana dług wdzięczności.
– Taką mam pracę.
– Podobno wraca pan do domu.
– Wracam.
Wyjęła z kieszeni wizytówkę i napisała na odwrocie adres e-mailowy.
– Bądźmy w kontakcie.
– Jasne. – Wiedział, że to niemożliwe. Ale nie chciał jej robić przykrości.
Odwrócił wizytówkę i spojrzał na zadrukowaną stronę.
– Tyrone Kennedy. Biuro prokuratora stanowego w New Jersey – przeczytał na głos. – Czy to znaczy, że już mam kłopoty?
– Nie, ale jeśli kiedyś trzeba będzie ratować pański tyłek w New Jersey, to proszę zadzwonić do mojego ojca. On ma wiele znajomości.
– A mimo wszystko przyniosło panią tutaj. – Wskazał gestem na pokryty pyłem obóz. Może ona też szukała jakiegoś celu w życiu.
Wzruszyła ramionami.
– Jak pan chce. Ale gdyby pan czegoś ode mnie potrzebował, to niech pan da znać. – Zakręciła manierkę i ruszyła do kantyny. Nie miała już w sobie nic z nowicjuszki, którą zobaczył kilka godzin temu.
Wkładając wizytówkę do kieszeni, zauważył ze zdziwieniem, że dłoń mu drży. Nie był ranny, miał jedynie kilka otarć i siniaków, a mimo wszystko bolało go całe ciało. Po dwudziestu trzech miesiącach odcinania się od wszelkiego bólu powoli zaczynał coś czuć.Rozdział pierwszy
Hrabstwo Ulster w stanie Nowy Jork
Claire pomyślała ze zdziwieniem, że jak na śmiertelnie chorego, George Bellamy jest bardzo pogodnym człowiekiem. W radiu nadawali wyjątkowo idiotyczną audycję, a George uważał, że jest śmieszna. Miał niezwykły, zaraźliwy śmiech, który rodził się gdzieś w niewidzialnym centrum i promieniował na zewnątrz. Zaczynał się cichą wibracją, a kończył głośnym wybuchem czystej radości. Ale nie chodziło tylko o audycję. George niedawno dowiedział się, że jego wnuk wraca z wojny w Afganistanie, a to jeszcze bardziej poprawiło mu nastrój.
– Nie mogę się doczekać przyjazdu Rossa – powiedział. – Właśnie zwolnili go z wojska. Powinien być już w drodze do domu.
– Na pewno przyjedzie prosto do ciebie – przytaknęła z entuzjazmem, udając, że nie słyszała tego godzinę temu.
Wiosenna roślinność rozmazywała się za szybą samochodu w różnokolorową smugę – jasna zieleń świeżych liści, żółć mleczy, róż i fiolet przydrożnych kwiatów.
Zastanawiała się, czy George myśli o tym, że to zapewne jego ostatnia wiosna. Czasem pacjenci przyjmowali taką nieuchronność z trudnym do zniesienia smutkiem. Jednak George nie mówił o swoim lęku czy bólu. Dopiero się poznali, ale czuła, że to będzie jeden z jej ulubionych pacjentów.
W eleganckich, idealnie uprasowanych spodniach i koszulce polo wyglądał jak zamożny dżentelmen wyjeżdżający na parę tygodni z miasta. Od kiedy zrezygnował z chemioterapii, włosy zaczęły mu odrastać i tworzyły już wokół głowy białą aureolę. Miał nawet delikatne rumieńce.
Była pielęgniarką specjalizującą się w opiece paliatywnej, więc miała okazję spotkać wielu takich ludzi. Oraz ich rodziny. Pacjentem zajmowała się ona, ale w pobliżu zawsze był tłum najbliższych. Jednak krewnych George’a nie zdążyła jeszcze poznać. Jego synowie mieszkali daleko, więc na razie byli tylko we dwoje, ona i George.
– Widzę, że dużo pracowałeś – odezwała się, wskazując na zeszyt, który trzymał na kolanach. Jego strony pokryte były drobnym, staromodnym pismem.
– Robię listę rzeczy, które muszę załatwić. Myślisz, że to dobry pomysł?
– Znakomity. Każdy z nas ma taką listę, ale na ogół trzymamy ją tutaj. – Popukała palcem w skroń.
– Ja już nie mogę ufać głowie – przyznał, robiąc wyraźną aluzję do swojej choroby. Glejak wielopostaciowy był wyjątkowo groźnym nowotworem mózgu. – Dlatego postanowiłem wszystko zapisywać. – Przewrócił strony notesu. – To długa lista – powiedział niemal przepraszająco. – Możemy ze wszystkim nie zdążyć.
– Zrobisz to, co będziesz mógł. A ja ci w tym pomogę. Po to tu jestem. – Patrzyła uważnie przed siebie, nieprzyzwyczajona do wiejskich szos. Komuś, kto przez całe życie mieszkał na przedmieściach, a potem na Manhattanie, porośnięte lasami wzgórza i skaliste szczyty wydawały się krajobrazem z innej planety. – Poza tym dobrze jest mieć dużo rzeczy do zrobienia – dorzuciła. – Człowiek się wtedy nie nudzi.
Roześmiał się.
– W takim razie mamy przed sobą bardzo pracowite lato.
– Co tylko zechcesz.
Westchnął, przeglądając strony.
– Szkoda, że nie pomyślałem o tym, zanim dowiedziałem się, że umrę.
– Wszyscy kiedyś umrą – zauważyła.
– Miałem cholerne szczęście, że trafiła mi się opiekunka z takim słodkim usposobieniem.
– Podejrzewam, że słodkie usposobienie doprowadziłoby cię do szału. – Dopiero się poznali, ale Claire potrafiła od razu rozpoznać charakter drugiego człowieka. Ta umiejętność pozwalała przeżyć. Kiedyś popełniła błąd i to wywróciło całe jej życie do góry nogami.
Już w pierwszej chwili zorientowała się, że George jest rozważny i oczytany. A jednocześnie wydawał się samotny, jakby szukał… no właśnie, czego. Tego jeszcze nie udało jej się odkryć. W sumie wiedziała o nim niewiele. Przed emeryturą był korespondentem zagranicznym znanej gazety. Przez niemal całe dorosłe życie mieszkał w Paryżu, zdążył objechać cały świat. A mimo to teraz postanowił odwiedzić miejsca leżące z dala od światowych metropolii.
Ludzie żegnają się ze światem rozmaicie – tak samo zresztą jak żyją. Jedni cicho i spokojnie, inni dramatycznie i z fanfarami, niektórzy z poczuciem spełnienia, ale wielu odchodzi z żalem i goryczą. A te uczucia są jak trucizna, która powoli niszczy wszystko to, co dawało kiedyś szczęście. Wielokrotnie patrzyła ze zdziwieniem, jak niewielka porcja żalu potrafi zniszczyć w sumie udane i szczęśliwe życie. Miała nadzieję, że George znajdzie na końcu swojej podróży akceptację.
Czasem mogłoby się wydawać, że osoby umierające znają odpowiedzi na najważniejsze pytania, że są mądrzejsze czy bardziej uduchowione niż ci, którzy żyją normalnie. Claire przekonała się jednak, że to nieprawda. Jej śmiertelnie chorzy pacjenci byli różni – mądrzy, głupi, przepełnieni szczęściem, zrozpaczeni, logicznie myślący, nie w pełni władz umysłowych, przerażeni. Tak naprawdę niewiele różnili się od zdrowych. Mieli jedynie krótszy okres ważności. I więcej problemów z własnym ciałem.
Jechali coraz dalej na północ, w kierunku rezerwatu Catskills. W końcu pojawiła się duża, drewniana tablica z napisem: „Witajcie w Avalonie. W małym miasteczku o wielkim sercu”.
Niemal odruchowo zacisnęła dłonie na kierownicy. Jeszcze nigdy nie mieszkała w takiej miejscowości. Już sama myśl, że nawet na krótko stanie się częścią małej, zwartej społeczności, przyprawiała ją o dziwny niepokój. Nie popadała w paranoję, a nawet jeśli, to miała swoje powody.
Tak naprawdę nigdzie nie czuła się bezpiecznie. W dzieciństwie, kiedy mieszkała jeszcze z mamą, każdy dzień oznaczał niepewność, nie dało się przewidzieć, co może się wydarzyć. Matka uciekła z domu jako nastolatka. Nie była zła, ale wpadła w nałóg. Pewnego dnia, kiedy kupowała narkotyki na South Orange Avenue w Newark, coś poszło nie tak, zrobiło się zamieszanie, ktoś zaczął strzelać. Zostawiła dwunastoletnią córeczkę.
Claire zaczęła nowe życie w rodzinach zastępczych. Jej kuratorka dokładała wszelkich starań, żeby dziewczynka trafiała naprawdę pod dobrą opiekę. W tamtym okresie niemal każda chwila była dla Claire dowodem, jak wielkim błogosławieństwem jest wzajemna miłość najbliższych. Widziała ją wszędzie. W oczach przybranej matki, gdy jej mąż wracał do domu. W dotknięciu matczynej ręki na rozpalonym gorączką dziecięcym czole. W śmiechu sióstr opowiadających sobie żarty. W opiekuńczości brata wobec młodszego rodzeństwa. Rodzina kojarzyła się jej z siatką ochronną łagodzącą wszystkie upadki i niepowodzenia, z niewidzialną tarczą broniącą przed ciosami losu.
Claire odważyła się nawet marzyć o lepszym życiu, o własnej rodzinie i dzieciach. Ale gdy skończyła siedemnaście lat, wszystko się rozpadło. Była świadkiem zbrodni, po której musiała się ukrywać, i to przed osobą, której ufała najbardziej na świecie.
Małe miasteczko to groźne miejsce dla kogoś, kto ma coś do ukrycia. Każdy czytelnik Stephena Kinga doskonale o tym wie.
No cóż, gdyby doszło do najgorszego, musiałaby po prostu zniknąć. Tę umiejętność opanowała bardzo dobrze.
Już dawno przekonała się, że pokazywany w filmach program ochrony świadków to fikcja. Zwyczajne morderstwo nie było przestępstwem federalnym, więc nie mogła zostać objęta programem federalnym, profesjonalnie prowadzonym i otrzymującym odpowiednie fundusze. Osoby takie jak ona pozostawały pod opieką władz stanowych, którym brakowało niezbędnych środków. Podatnicy nie pochwalali wydawania pieniędzy na ten cel. Większość chronionych świadków stanowili przestępcy, którzy decydowali się na współpracę z policją w zamian za darowanie kary. Osoby całkiem niewinne, takie jak Claire, zdarzały się niezmiernie rzadko. W rezultacie ochrona świadka sprowadzała się do opłacenia biletu autobusowego w jedną stronę i kilkutygodniowego zakwaterowania w motelu. Potem należało radzić sobie samemu. A Claire nie mogła ufać nawet policji, jej jedynym sprzymierzeńcem był fart.
Życie rodzinne, którego zaznała przez krótki czas, stało się nagle odległe i nieprawdopodobne, jakby przydarzyło się komuś innemu. Musiała też wyrzec się dawnych marzeń. Mogła się oczywiście zakochać i założyć rodzinę. Tylko po co? Żeby narazić ukochane osoby na najgorsze?
– Prawie dotarliśmy do celu – odezwała się, zerknąwszy na GPS.
– Kiedy byłem mały, ta droga wydawała się znacznie dłuższa. No ale wtedy wszyscy jeździli pociągiem.
George nie wyjaśnił jej, dlaczego postanowił spędzić ostatnie tygodnie życia właśnie tutaj. Ani dlaczego wyjechał sam. Wiedziała jednak, że wkrótce się tego dowie.
Pod koniec życia ludzie często odwiedzają miejsca, z którymi czują szczególny związek. Czasem wybierają się tam, gdzie się urodzili, albo gdzie zdarzyło się coś przełomowego w ich życiu. Na ogół szukają wtedy otuchy i ukojenia. Ale bywa też tak, że chcą zamknąć jakąś niedokończoną sprawę.
Droga biegła teraz wzdłuż porośniętego drzewami potoku, którego nazwa Schuyler z zachowaną holenderską pisownią była tak samo dziwna jak widoczny w oddali zadaszony most.
– To niewiarygodne! Jeszcze nigdy nie widziałam mostu z dachem.
– Stoi tu, od kiedy pamiętam. – George wychylił się lekko do przodu.
Claire z ciekawością przyglądała się budowli, prostej i nostalgicznej jak stara piosenka, pomalowanej na czerwono i pokrytej drewnianym gontem. Przyspieszyła nieco, zaciekawiona miasteczkiem, które było tak ważne dla starszego pana. Może to zlecenie nie okaże się wcale takie złe. Może poczuje się tam bezpiecznie.
Nie dokończyła nawet tej myśli, gdy w lusterku zobaczyła błysk niebieskiego światła, a zaraz potem rozległ się dźwięk syreny.
Poczuła lodowaty chłód. Ogarnęło ją znajome przerażenie. Miała ochotę wcisnąć pedał gazu do deski i uciekać, ale się opanowała.
– Pościgu samochodowego nie ma na mojej liście – odezwał się George, jakby czytając w jej myślach. A może odczytując język ciała.
– Słucham? – Zdjęła nogę z gazu.
– Nie planowałem pościgu samochodowego – powtórzył, wyraźnie wymawiając wyrazy. – Mogę umrzeć bez tego.
– Przecież zjeżdżam na pobocze – powiedziała, mając nadzieję, że starszy pan nie usłyszy drżenia w jej głosie.
– Głos ci się trzęsie.
– Zawsze się denerwuję, gdy mnie zatrzymuje policja. – Co było prawdą tylko w części. Czuła ucisk w gardle i w piersi, serce waliło jak oszalałe. Znała kliniczną nazwę tych objawów, ale jej nie użyła. – To taki lekki świr. – Zatrzymała samochód na żwirowym poboczu.
– Zauważyłem. – George z całym spokojem wyjął z kieszeni porządnie złożony plik banknotów spięty złotym spinaczem z monogramem.
– Co robisz? – spytała, na chwilę zapominając o lęku.
– Może dadzą się przekupić. To dość powszechna praktyka w krajach trzeciego świata.
– Ale my nie jesteśmy w trzecim świecie! Wbrew pozorom nie wyjechaliśmy poza granice stanu Nowy Jork.
Samochód policyjny wciąż błyskał światłami, dając wszystkim do zrozumienia, że właśnie zatrzymano przestępców.
– Schowaj to – poleciła.
Wzruszył ramionami.
– Mogę zadzwonić do prawnika – zaproponował.
– Nie ma potrzeby. – Przez chwilę patrzyła w lusterku na policyjny samochód. – Na co oni czekają?
– Sprawdzają, czy samochód nie został gdzieś zgłoszony.
– A dlaczego miałby być zgłoszony? – Wynajęli go na nazwisko George’a, a Claire została wpisana jako kierowca. Jednak coś ją w tym zaniepokoiło. – George! – powiedziała ostrzegawczo.
– Najpierw porozmawiaj z nim. Potem będziesz mogła na mnie krzyczeć.
Widok zbliżającego się policjanta wywoływał w niej paniczny lęk. Niemal skuliła się, patrząc na nieskazitelnie wyprasowany mundur, okulary przeciwsłoneczne w srebrnych oprawkach, szerokie szczęki i błyszczące buty.
– Proszę o prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Zdrętwiałymi palcami podała mu prawo jazdy. Było autentyczne, miało znak wodny, na odwrocie zgodę na pobranie organów do transplantacji, a mimo to wstrzymała oddech. Zauważyła nazwisko policjanta wypisane na odznace: Rayburn Tolley. George podsunął jej kopertę z dokumentami samochodu. Podała ją policjantowi.
Zagryzła wargi, żałując, że się tu znalazła. To był błąd.
– Jakiś problem? – spytała, zaniepokojona nerwowością własnego głosu. Mimo upływu czasu, mimo wielu kontaktów z policją, wciąż czuła przed nimi strach.
Spojrzał znacząco na jej drżącą dłoń.
– Pani chyba wie lepiej.
– Zdenerwowałam się – przyznała. W ciągu ostatnich lat nauczyła się, że lepiej mówić prawdę. Kłamstwa przechodziły wtedy łatwiej. – Może mnie pan uznać za wariatkę, ale gdy policja każe mi się zatrzymać, zaczynam się denerwować.
– Pani przyspieszyła.
– Naprawdę? Nie zauważyłam, przepraszam.
– Dokąd państwo jadą? – spytał.
– Do Camp Kioga nad Wierzbowym Jeziorem – wtrącił się George. – To moja wina. Chciałem być jak najszybciej na miejscu.
Policjant pochylił się lekko, zaglądając do wnętrza samochodu.
– Pan George Bellamy?
– Zgadza się. Ale skąd wy…
– W takim razie zechce pani wysiąść – zwrócił się do Claire.
Tej chwili obawiała się najbardziej, od kiedy zaczęła się ukrywać. Początek końca. Myśli przebiegały po głowie w szaleńczym tempie, chociaż poruszała się sztywno jak robot. Ma się poddać? A może spróbować ucieczki?
– Chciałbym wiedzieć, dlaczego się nami interesujecie. – George nie dawał za wygraną.
– Daj spokój, na tym polega praca policji. – Miała nadzieję, że te słowa ułagodzą policjanta. Wysiadła, opierając się na drzwiach.
Tolley nie poczuł się urażony pytaniem George’a.
– Mieliśmy zgłoszenie dotyczące pana i panny… – Zerknął do dokumentów. – Panny Turner. Od rodziny, a konkretnie od pani Alice Bellamy.
Claire spojrzała pytająco na towarzysza podróży.
– To moja synowa – wyjaśnił przepraszająco.
– Pańska rodzina jest poważnie zaniepokojona – powiedział policjant, patrząc na Claire. Widziała swoje odbicie w szkłach jego okularów: ciemne włosy średniej długości, duże, ciemne oczy. Zwyczajna, niezwracająca uwagi twarz. O to właśnie chodziło. Żeby się wtopić. Zniknąć.
Opanowała się z największym wysiłkiem.
– A to jakieś wykroczenie, jeśli rodzina się martwi?
– Chodzi o coś więcej. – Policjant położył dłoń na kaburze. – Rodzina ma poważne wątpliwości dotyczące pani osoby.
Przełknęła z trudem ślinę. Bellamy byli bardzo bogaci. Może synowa postanowiła zebrać o niej wszelkie dostępne informacje. I może natrafiła na coś, co wzbudziło jej podejrzenia.
– Jakie wątpliwości? – spytała, owładnięta panicznym strachem.
– Wiem, o co chodzi – przerwał George, wybuchając śmiechem. – Moja rodzina uważa, że zostałem porwany.Rozdział drugi
Międzynarodowy port lotniczy w Kabulu
– Co zrobiła? – Ross niemalże krzyczał do pożyczonego telefonu. W jego własnym bateria przestała działać.
– Porwała dziadka! – Kuzynka Ivy była teraz na drugim końcu świata, w Santa Barbara. Głos z trudem przebijał się przez zakłócenia.
Ross poruszył ramionami. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do wrażenia lekkości. Przez ostatnie dwa lata niemal cały czas miał na sobie ciężką kamizelkę kuloodporną i kevlarowy hełm. Wracał do domu nieobarczony już takim ciężarem. Ale rozmowa z kuzynką dowodziła, że życie w cywilu też nie jest bezpieczne.
– Porwanie? – Słowo to przyciągnęło uwagę wielu podróżnych. Dał znak dłonią, że wszystko w porządku i odwrócił się plecami do wścibskich spojrzeń.
– Właśnie. Mama mówi, że dziadek wynajął sobie jakąś dziwną opiekunkę, a ona go porwała i wywiozła na odludzie w górach.
– Przecież to bez sensu. Kompletnie bez sensu. – Chociaż w Stanach porwania się zdarzały i na ogół źle się kończyły.
– Nic na to nie poradzę – powiedziała Ivy bezradnie. – Znasz moją mamę. Lubi dramatyzować.
Już w dzieciństwie Ross i Ivy dobrze się rozumieli. Oboje mieli matki skłonne do teatralnej egzaltacji. Ivy, o kilka lat młodsza, mieszkała w Santa Barbara, gdzie tworzyła awangardowe rzeźby i skąd wysyłała długie, pełne żalu e-maile do rozsianych po świecie kuzynów.
– Jesteś pewna, że ciocia Alice przesadza? Naprawdę nie ma tu nic na rzeczy?
– Tego nie można wykluczyć. I to jest właśnie cała mama, jej historie zawsze mają w sobie ziarno prawdopodobieństwa. A teraz uważa, że dziadek traci kontakt z rzeczywistością. Każdy wie, że przy guzie mózgu ludzie robią najdziwniejsze rzeczy. Kiedy będziesz w Nowym Jorku? – spytała. – Jesteś nam potrzebny, Ross. A najbardziej dziadkowi. On tylko ciebie słucha. A tak właściwie, to gdzie ty, do cholery, jesteś?
Rozejrzał się po poczekalni, w której żołnierze w polowych mundurach opowiadali sobie historie o potyczkach z nieprzyjacielem, o samobójczych atakach bombowych i przydrożnych zasadzkach. Transport na lotnisko był jego ostatnią podróżą lądową w Afganistanie. Przez niemal całą drogę modlił się, żeby szczęśliwie dojechać do celu. Nie chciał być bohaterem jednej z wielu historii opisywanych w lokalnych gazetach: „Zginął ostatniego dnia służby, gdy nieprzyjaciel zaatakował konwój wojskowych pojazdów…”.
Wyobraził sobie Ivy w jej pięknym salonie z oknami wychodzącymi na Hendry’s Beach. Niemal słyszał grającą w tle płytę Cream. Ivy zapewne parzyła sobie kawę w swoim francuskim ekspresie i patrzyła na surferów wybierających się na poranny trening.
– Jestem w drodze – odpowiedział. Żołnierze wracający do domu czekali na lotnisku od wielu godzin. Czas wlókł się powoli jak lodowiec. Początkowo ich samolot miał wystartować o godzinie 14, potem jednak okazało się, że lot przełożono na 21.45. Kazano im wrócić do namiotu służącego za poczekalnię, gdzie siedzieli w duchocie, nie mając nic do roboty. 21.45 już dawno minęła, ale opóźnienie nikogo nie dziwiło.
– Ross! – W głosie kuzynki dźwięczało zniecierpliwienie. – Ile jeszcze ci to zajmie?
– Nie wiem. – Równie dobrze mógł być teraz na innej planecie, odległość wydawała mu się równie trudna do pokonania. – Co się dzieje z dziadkiem?
– Sama niewiele wiem. Leczył się w klinice Mayo. Chyba wtedy powiedzieli mu, że… – W słuchawce rozległ się stłumiony szloch. – Powiedzieli, że nie mają dla niego dobrych wiadomości.
– Co to znaczy?
– Że guz jest nieoperacyjny. Nawet mama nie umiałaby tego wymyślić. Ross, on umiera!
Wydawało mu się, że dostał cios w splot słoneczny. Nie mógł oddychać, przestał wyraźnie widzieć. Nie, to chyba pomyłka. Przecież jeszcze miesiąc temu dostał od dziadka list. George Bellamy zachował staromodny sposób pisania, nawet jego e-maile miały stosowny nagłówek i przywitanie. Wspominał coś o klinice Mayo – „ale to nic poważnego”. Ross nie chciał czytać między wierszami. Chociaż wiedział doskonale, że do Mayo nie trafia się z powodu skaleczenia palca. Nie umiał nawet pomyśleć o… dobry Boże… o śmiertelnej chorobie.
Dziadek zawsze mówił mu na pożegnanie: „Zachowaj spokój i rób swoje”.
I sam żył zgodnie z tą zasadą. A teraz najwidoczniej postanowił tak samo umrzeć.
– W końcu powiedział o wszystkim mojemu tacie – ciągnęła Ivy. – I oznajmił, że rezygnuje z dalszej terapii.
– Boi się? – spytał Ross. – Cierpi z powodu bólu?
– Wiesz, jaki jest dziadek. Uparł się, że musi pojechać do jakiegoś miasteczka w górach Catskills, żeby spotkać się z bratem. Wiesz coś na ten temat?
– Zaraz, zaraz! Dziadek ma brata?
Zakłócenia na linii zagłuszyły pierwsze słowa odpowiedzi Ivy.
– …no i kiedy mama usłyszała o jego planach, dostała furii.
Wsłuchiwał się z napięciem w dalszą opowieść kuzynki, zmagając się z zakłóceniami na linii i gwarem dobiegającym z poczekalni. George zadzwonił do swoich trzech synów, Trevora, Gerarda i Louisa, i poinformował ich o diagnozie. I zaraz potem obwieścił, że opuszcza swój penthouse na Manhattanie i rusza na północ, żeby spotkać się z bratem, niejakim Charlesem Bellamym. Nikt w rodzinie o nim nie słyszał. Czy chodziło o jakiegoś biedaka zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym jak w filmie „Rain Man”? A może był to jedynie produkt szwankującej wyobraźni George’a?
– Więc dziadek jedzie na północ stanu z jakąś… Kim ona jest? – spytał.
– Nazywa się Claire Turner. I twierdzi, że jest pielęgniarką czy kimś w tym rodzaju. Ale moja mama uważa, twoja zresztą na pewno też, że tej kobiecie chodzi o pieniądze.
Ross wcale się nie zdziwił. To było bardzo podobne do ciotki Alice i do jego mamy. Same weszły do rodziny Bellamy dzięki małżeństwu, ale twierdziły, że kochają George’a jak własnego ojca. Co mogło być prawdą, jednak Ross podejrzewał, że wściekłości Alice nie spowodowała zbliżająca się śmierć teścia, lecz groźba podziału spadku. Nie wątpił, że matka myśli podobnie.
– No i zawiadomiły policję, żeby ich odnaleźć – dodała Ivy.
– Policję? – Przesunął dłonią po krótko ostrzyżonych włosach. – Zadzwoniły na policję? – Do diabła! Najwidoczniej udało im się przekonać władze, że George znajduje się w rękach jakiejś groźnej osoby.
– Nie wiedziały, co mają zrobić – ciągnęła Ivy. – Ross, ja się naprawdę martwię o dziadka. Boję się. Nie chcę, żeby cierpiał. Nie chcę, żeby umierał. Przyjedź w końcu, błagam.
Mówiła tak, jakby jego przyjazd miał być dla dziadka jakimś cudownym lekarstwem. Ross wiedział jednak, że cuda się nie zdarzają.
– Kiedy wylatujesz do Nowego Jorku? – spytał, ale nie usłyszał już odpowiedzi, bo połączenie zostało przerwane. Oddał telefon Manny’emu Shirazowi.
– Jakieś kłopoty w domu? – Manny spojrzał na niego porozumiewawczo. Żołnierze kończący służbę często słyszeli takie pytanie.
Ross skinął głową.
– A czego innego można się spodziewać?
– W takim razie witaj w klubie.
Idylliczne życie w kraju było złudzeniem, a mimo to wszyscy chcieli się tam jak najszybciej znaleźć. Nie widzieli swoich rodzin od roku, a często nawet dłużej. Przez ten czas omijały ich rocznice urodzin, kolejne wakacje, niektórym urodziły się dzieci, innym rozpadały się małżeństwa, odchodzili najbliżsi. Każdy chciał jak najprędzej wrócić do swojego życia.
Ross też. Chociaż to życie nie było szczególnie bogate. Nie miał żony ani dzieci, czekała na niego jedynie matka, kapryśna i egoistyczna, oraz dziadek.
Dziadek stał się jego jedynym oparciem, po tym jak pewnego dnia w drzwiach ich domu stanął oficer w mundurze i oznajmił, że ojciec Rossa, Pierce Bellamy, zginął podczas operacji „Pustynna Burza” w 1994 roku.
Dziadek przyleciał wtedy z Paryża Concorde’em. Przytulił do siebie wnuka, pozwolił mu się wypłakać, a potem powiedział: „Zawsze możesz na mnie liczyć”.
Przylgnęli do siebie niczym dwóch ludzi cudem uratowanych po uderzeniu tsunami. Matka Rossa wpadła w histeryczną żałobę, której kulminacją stał się ciąg mniej lub bardziej przypadkowych randek. Szybko odzyskała równowagę po stracie męża, co przypieczętowała kolejnym małżeństwem połączonym z adopcją dwójki pasierbów. Ross został wysłany do szkoły z internatem, gdyż miał problemy z „zaakceptowaniem” ojczyma i uroczego przyrodniego rodzeństwa. Matka uznała, że program dydaktyczno-wychowawczy oferowany przez tak szacowną placówkę jak Szkoła Amerykańska w Szwajcarii będzie dla syna lepszy niż bliskość rodziny.
Po śmierci ojca cierpiał niewyobrażalnie. I miał do matki wielki żal, nie potrafił zrozumieć, jak mogła go odesłać w takim stanie do internatu.
I pewnie by się załamał, gdyby nie dziadek, który mieszkał wtedy w Paryżu i przyjeżdżał do Lugano niemal w każdy weekend. George zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy, ale jego wizyty niemal dosłownie uratowały Rossowi życie. Zamknął teraz oczy, przywołując obraz dziadka – wysokiego mężczyzny z bujnymi siwymi włosami. Dotarło do niego, że nigdy nie wydawał mu się stary.
W przeddzień wyjazdu na misję obiecał mu: „Wrócę do domu, zobaczysz”. Dziadek nie zareagował tak jak zwykle. Odwrócił wzrok i powiedział: „Twój ojciec mówił to samo”. Ross zrozumiał, że ten pesymistyczny ton, tak niepodobny do dziadka, wypływał z głębokiego lęku, że więcej już wnuka nie zobaczy.
Zaczął chodzić tam i z powrotem, zniecierpliwiony niekończącym się oczekiwaniem. Czekanie było częścią wojskowego życia. Wiedział o tym doskonale, ale nie umiał do tego przywyknąć. Wiadomość o tym, że postanowił służyć krajowi, uderzyła w dziadka jak grom z jasnego nieba, przywołując najboleśniejsze wspomnienia utraty Pierce’a. Jednak Ross czuł, że musi to zrobić. Musi przejąć zadanie ojca i wypełnić je do końca.
W dorosłość wszedł jako egoistyczny, rozpieszczony, niedojrzały mężczyzna bez żadnego celu w życiu. Wszystko przychodziło mu bardzo łatwo – stopnie, kobiety, przyjaciele. Może za łatwo. Po ukończeniu studiów nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Uzyskał licencję pilota. Uwodził liczne kobiety. A wreszcie stwierdził, że musi sobie znaleźć jakieś powołanie, coś, co nada życiu sens. I gdy skończył dwadzieścia osiem lat, zgłosił się do punktu rekrutacyjnego. Jego wiek wzbudził pewne zdziwienie, ale nie stawiano mu żadnych przeszkód. Potrafił pilotować kilka rodzajów maszyn, biegle władał trzema językami. Miał wrażenie, że dopiero w wojsku zobaczył, na czym polega prawdziwe życie. Latanie helikopterem było trudne i ryzykowne, ale kochał to zajęcie. Jednak nie mógłby z pełną szczerością powiedzieć, że to w jakikolwiek sposób zbliżyło go do ojca.
W końcu zabrano do samolotu pierwszą grupę żołnierzy. Autobus po drugą grupę pojawił się po godzinie. Ross wchodził na pokład wielkiego transportowca w niezbyt radosnym nastroju. Na pasie startowym stały palety pełne czarnych skrzyń i toreb podróżnych. Ich załadunek zajął kolejną godzinę.
Naprzeciwko Rossa usiadła komandor podporucznik marynarki wojennej. Uśmiechnęła się do niego, a potem wyjęła z torby kolorowy magazyn o modzie. Ross próbował skupić się na swoim „Rolling Stone”, ale nie mógł zebrać myśli.
Po godzinie kobieta wyjrzała przez niewielkie okno i oznajmiła:
– Wylecieliśmy poza granice Afganistanu.
Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć cokolwiek na ziemi, ale za szybą jaśniał wyraźnie Wielki Wóz. To dziadek nauczył wnuka rozpoznawać gwiazdozbiory. Kiedy Ross miał sześć czy siedem lat, zdobył pierwszą odznakę w harcerstwie i dziadek postanowił to uczcić. Najpierw na przydrożnym straganie kupili sobie kanapki z krabem, frytki w papierowych torbach i piwo korzenne, a potem przez całe popołudnie, aż do zmierzchu, pływali łodzią po cieśninie Long Island. „Czy tam jest niebo?”, spytał Ross, pokazując jasny pas Drogi Mlecznej. A dziadek wziął go wtedy za rękę i powiedział: „Niebo jest tutaj. Kiedy mogę być z tobą”.
Pierwszy przystanek mieli w bazie lotniczej Manas w Kirgistanie. Powietrze było tu chłodne i pachniało trawą. Podczas trzygodzinnego oczekiwania na bagaże próbował dodzwonić się do dziadka, potem do Ivy i wreszcie do matki, ale bezskutecznie. Zrobił się głodny, więc poszedł do stołówki, żeby coś zjeść. Chociaż minęła północ, kręciło się tu sporo ludzi. Ross patrzył na plakaty zachwalające jasne strony wojskowej kariery: zarobki, ciekawe wyjazdy i wycieczki, zabiegi zdrowotne w pięknych spa. Wszystko to było tak egzotyczne i nierealne jak kieliszek francuskiej brandy. Zanim wstąpił do wojska, dzięki dziadkowi wiódł wygodne, niemal luksusowe życie. Pobyt w Afganistanie zahartował go i pozbawił wielu złudzeń. Ale przynajmniej udało mu się dotrzymać złożonej dziadkowi obietnicy.
„Dziadku, wyzdrowiej, proszę”, kołatało mu się w myślach. Przecież żołnierze ranni na polu bitwy i odsyłani do szpitali też wracali do sił. Przy następnym międzylądowaniu w Baku w Azerbejdżanie miał ochotę uciec i przesiąść się na cywilny samolot. Powstrzymał się jednak i czekał cierpliwie na lot do Shannon w Irlandii. Najważniejsze było jak najszybciej dotrzeć do celu.
Wszystko wskazywało na to, że dziadek działa kompletnie irracjonalnie. Najpierw zrezygnował z terapii, a potem wyruszył na poszukiwanie brata, o którym nigdy nawet nie wspomniał.
Podczas służby Ross wielokrotnie ratował innym życie. Wiedział, jak pomóc ludziom z ranami od szrapneli, z pourywanymi kończynami, ale nie z guzem mózgu. Z ostatniej akcji pozostał mu w pamięci obraz chłopca i starego mężczyzny. Wojna pozbawiła ich niemal wszystkiego, a jednocześnie emanował z nich niesamowity spokój. Nie miał pojęcia, co się z nimi później stało.
Żałował, że tego nie sprawdził.