Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Level Up. Część 1. Re-Start - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
30 lipca 2025
34,99
3499 pkt
punktów Virtualo

Level Up. Część 1. Re-Start - ebook

Fil ma 30 lat. Jest bezrobotnym graczem, który utrzymuje się z doraźnych zleceń i z trudem wiąże koniec z końcem. Na domiar złego opuszcza go żona, a z jego mózgiem dzieje się coś dziwnego: wygląda na to, że uruchomił się w nim interfejs gry pozwalający widzieć świat oczami gracza RPG.

Gdy Fil odkrywa swoje statystyki, okazuje się, że praktycznie wszystkie są grubo poniżej średniej. Oprócz jednej – związanej z graniem w gry.

Na szczęście statystyki w realu można poprawiać tak samo jak w wirtualu. Czy zatem umiejętności gracza w końcu przydadzą się Filowi w prawdziwym życiu? Czy dzięki nim zdoła odzyskać żonę? Ruszy się z kanapy? Poprawi kondycję fizyczną? A może w końcu odniesie jakiś osobisty sukces? No i czy dowie się, kto zainstalował tajemnicze oprogramowanie w jego głowie?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68352-27-6
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 PORANEK DNIA, W KTÓRYM WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO

Jestem gotów kosić pańską łączkę przez cały tydzień, przez dwa tygodnie z rzędu… Tylko nie w tym tygodniu…

Simpsonowie

Na początku Gra zastąpiła mi rzeczywistość. A potem sama rzeczywistość stała się grą…

Życie mi się nie udało. Po przekroczeniu trzydziestki miałem na koncie żonę, nieregularne zlecenia jako freelancer, dobry, mocny komputer, rogue’a na poziomie 110 w popularnej grze online oraz piwny brzuch.

Pisałem też książki, a dokładniej książkę. Ale nie napisałem jej do końca.

Kiedyś schlebiało mi, gdy nazywano mnie pisarzem, z czasem zrozumiałem jednak gorzką prawdę, że żadnym pisarzem nie jestem. Nazywają mnie tak tylko dlatego, że nie dorobiłem się żadnego innego statusu społecznego.

Kim więc jestem? Byłym specjalistą w dziale sprzedaży w kilku firmach z zadatkami na piarowca? Dziś co druga osoba w sieci może nazywać się blogerem, specem od marketingu internetowego czy piarowcem. Jednak nie jestem też sprzedawcą. Powinienem wierzyć w to, co sprzedaję. Ale jak mam w to wierzyć, jeśli wiem na pewno, że sprzedaję klientowi do niczego mu niepotrzebny szajs?

Sprzedawałem supermocne odkurzacze naiwnym emerytom; filtry do wody pitnej dla tych, których główną dietą były zupki chińskie; strony internetowe dla początkujących przedsiębiorców, którzy stawiali pierwsze kroki w biznesie za pieniądze wzięte na kredyt pod zastaw ich jedynego mieszkania. Sprzedawałem reklamy online, vouchery turystyczne, preparaty odchudzające i tabletki na pasożyty.

Sprzedawałem słabo i nigdzie na dłużej nie zagrzałem miejsca. W wolnym czasie, a nawet w czasie pracy, prowadziłem swój blog i pisałem opowiadanka ku uciesze mojej nielicznej publiczności. Dlatego właśnie myślałem, że jestem specem od marketingu internetowego.

Znalazłem nawet pracę w tej branży, ale już pierwsza konfrontacja z dyrektorem, który poprosił mnie o dane dotyczące konwersji, średnich wartości zamówień, rezygnacji, wskaźnika zaangażowania, LTV i innych przekrojowych danych liczbowych firmowego sklepu internetowego, obnażyła moją niekompetencję. Bycie internetowym marketerem okazało się czymś znaczenie więcej niż tylko prowadzeniem firmowego bloga oraz zbieraniem lajków i komentarzy. Okres próbny? Nawet nie dali mi go przepracować do końca.

Upokorzony i zły postanowiłem zgłębić tajniki tego zawodu i wszystkiego się nauczyć. Pościągałem masę kursów, podręczników, filmików szkoleniowych, zapisałem się na kilka webinarów.

Zapału wystarczyło mi raptem na tydzień, przy czym przez pierwsze pięć dni po prostu byłem dumny z tego, jaki jestem super, że wkrótce wszystkiego się nauczę, wszystko zrozumiem, zostanę wybitnym specjalistą, a na rynku ocenią mnie tak wysoko, że moja kariera po prostu poszybuje. A tam już czeka na mnie samochód, mieszkanie, wakacje nad morzem i inne luksusy życia zamożnego człowieka. Cieszyłem się, ale odkładałem rozpoczęcie kształcenia aż do czasu, gdy euforia z wyimaginowanych przyszłych sukcesów minęła i znalazłem się w punkcie wyjścia. Kiedy więc tytanicznym wysiłkiem woli zmusiłem się w końcu, aby usiąść i zacząć się uczyć, nagle zrobiło mi się smutno, ogarnęło mnie przygnębienie, a na drugi dzień zrozumiałem, że to nie dla mnie.

Następny rok minął mi na łapaniu dorywczych zleceń, a to z reklam na blogach, a to z giełdy zleceń dla freelancerów. Moja żona Jana wciąż wierzyła we mnie i mój potencjał, jej wiara jednak systematycznie słabła. Czuła, jak mija jej młodość… Jana jest ode mnie prawie o osiem lat młodsza, ale kiedy koleżanki po raz kolejny licytują się, która i gdzie wybiera się na wakacje, gdzie robi się najlepsze zakupy, a gdzie są najlepsze plaże, ciebie zaś w najlepszym wypadku czeka wyjście z mężem do kina na przedpremierowy seans dla blogerów, to wówczas wiara w kogokolwiek może po prostu zgasnąć.

Chociaż taki Marquez, ten Gabriel Garcia, przez wiele lat żył wraz z całym swym potomstwem na garnuszku żony; technicznie rzecz ujmując, uprawiał tylko seks, żarł i pisał Sto lat samotności, i nic więcej, a wiara żony w męża nie znikła, nie ulotniła się.

Jana jest inna. I jest młodsza, i nie mieliśmy dzieci, dlatego, gdy rozmowa schodziła na temat mojej przyszłej książki, coraz częściej w jej słowach pojawiał się sarkazm i ironia.

Ogólnie rzecz biorąc, z każdym miesiącem jakbym coraz bardziej, kropla po kropli, tracił jej szacunek. Przejawiało się to w drobiazgach, których na początku nie zauważałem…

A z moją książką to było tak. Raptem w pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że wkrótce skończę trzydzieści lat, a jakichś szczególnych sukcesów nie osiągnąłem. Najlepsze lata miałem już za sobą i chyba już za niedługo trzeba się będzie zwijać z tego świata. Dobrze pamiętam ten moment – po jakiejś masakrycznej imprezie obudziłem się i postanowiłem napisać coś wiekopomnego. Myślałem, że będzie to łatwe, zwłaszcza dla takiego geniusza jak ja.

Okazało się to jednak niełatwe. Albo przeceniałem posiadany przeze mnie talent, albo nigdy go nie miałem. Za to mózg aż mi dymił, niechętnie produkując linijkę po linijce. Następnie moje ręce kasowały wszystko, co wcześniej napisały. Pierwszą stronę pisałem przez trzy miesiące, jednocześnie relacjonując na blogu, jak wspaniale idzie mi praca nad książką i że doszedłem już do dwunastego rozdziału. Znajomi prosili, żeby im dać to poczytać, ale byłem pewny, że nawet gdybym miał im co pokazać, to i tak by tego nie przeczytali. Tak naprawdę, to nie miałem im nic do pokazania, a tylko usprawiedliwiałem się, mówiąc, że nie chcę rozpowszechniać nieukończonego dzieła.

Pamiętam, jak w końcu skończyłem trzeci rozdział i, nie mogąc się powstrzymać od żądzy nowych lajków, komentarzy i ocen, wrzuciłem wszystko do sieci. Wcześniej poprosiłem Janę, żeby to przeczytała, ale nie chciała:

– Nie, Panfiłow, dopiero jak skończysz książkę, to wtedy ją przeczytam w całości. Nie lubię czytać i oglądać nieukończonych rzeczy.

Jakiś czas później mimo wszystko przeczytała to, co już napisałem. Najwyraźniej straciła wiarę, że w ogóle kiedykolwiek skończę tę książkę.

To, co napisałem, opublikowałem nie na moim blogu, ale na popularnym portalu literackim, pod pseudonimem. Tamtej nocy położyłem się spać jak w czasach dzieciństwa, jak przed wędkowaniem z ojcem, kiedy czekałem na radość, przyszły sukces i szczęście. Wyobrażałem sobie więc, jak budzę się rano, powoli biorę prysznic, myję zęby, golę się, parzę filiżankę aromatycznej kawy, zapalam papierosa i otwieram stronę z pierwszym rozdziałem – a tam komentarze z zachwytami czytelników i żądania jak najszybszego opublikowania dalszego ciągu.

Obudziwszy się około południa, nawet nie myjąc zębów, od razu rzuciłem się do komputera.

Dwa wyświetlenia. Zero lajków. I jeden komentarz: „Nie dałem rady przeczytać całości. Autorze, nie pisz więcej!”.

Przyznaję, że to właśnie na złość temu trollowi zdecydowałem się pisać dalej! Po wypaleniu pół paczki papierosów niezwłocznie usiadłem do dalszej pracy.

Nie udało mi się nic napisać. Ani tego dnia, ani następnego, ani w ogóle nie napisałem ani jednej nowej linijki. Nie tylko pustka w głowie nie pozwalała mi pisać, ale także i to, że nie umiałem się skoncentrować. Ciągle rozpraszały mnie powiadomienia z portali społecznościowych, czatów, kot Wasia (o tym będzie później), Jana, muchy, przeciąg, gwiżdżący czajnik, kawa, która się skończyła, ciekawe wpisy i artykuły, senność, nowy odcinek ulubionego serialu, głód, przerwy na papierosa, niewygodne krzesło, które wymieniłem na niewygodny fotel z wyprzedaży… Wszystko przeszkadzało mi w pisaniu, ale przede wszystkim przeszkadzała mi Gra.

Właśnie tak, Gra pisana wielką literą. Gra zastąpiła mi rzeczywistość. To tam poznałem Janę i tam odniosłem największy życiowy sukces (Ha, ha, ha! To nie żart, naprawdę tak uważam). Nasz klan był w pewnym momencie drugi w rankingu na serwerze i wiele osób chciało do nas dołączyć, ale nie wszystkich przyjmowaliśmy. Oj, nie wszystkich.

Ja, jako zastępca przywódcy klanu, byłem odpowiedzialny za wiele wewnątrzklanowych procesów, które zajmowały mi bardzo dużo czasu. Różne usługi, które świadczyliśmy zamożniutkim graczom, przynosiły pewien dochód, zarówno samemu klanowi, jak i jego kierownictwu, ale w prawdziwych pieniądzach wyrażało się to w takich kwotach, że wstyd mi o nich w ogóle mówić.

Całą poprzednią noc opanowywaliśmy nową zawartość, co wyrażało się w niekończących się próbach załatwienia kolejnego nowego bossa, naszych śmierciach, wipe’ach, nowych próbach, przeklinaniach na kanale, narastającym zmęczeniu i dekoncentracji. Raz po raz doznawaliśmy wipe’a, a postępów nie było widać, ale wszyscy się uparli i podejmowali coraz to nowe próby. Bezskutecznie.

Dla wielu z nas życie w grach już od dawna stało się prawdziwym życiem. My, jak prawdziwe hardkorowe nerdy, dopiero w grze żyliśmy naprawdę, rozmawialiśmy, socjalizowaliśmy się, realizowaliśmy cele. W grze wszystkie działania są zdigitalizowane w obu znaczeniach, a każde działanie lub brak działania jest premiowane całkiem namacalnym doświadczeniem, złotem, punktami osiągnięć, reputacją lub nagrodą za wykonane zadanie. Czyni to twoje relacje ze światem gry uczciwymi i zrozumiałymi. Prawdopodobnie dlatego skoncentrowałem się na celach w grze, a nie w życiu.

I to właśnie dlatego tak ważne było dla nas zaliczenie rajdowej instancji dokładnie tej nocy, zanim inne klany nas wyprzedzą.

Nie udało się…

W realnym świecie już świtało, kiedy zakończyliśmy rajd i rozeszliśmy się. Zasnąłem na chwilę z butelką niedopitego piwa w dłoni, ale obudziła mnie wstająca wcześnie Jana.

Pewien mój przyjaciel zauważył, jak „sowy” bardzo grzecznie, opiekuńczo i ostrożnie traktują „skowronki”, kiedy te wcześniej zasypiają: „Cicho bądźcie, ludzie… przecież on śpi. Przykryjmy go kocykiem”. I jak zupełnie inaczej, wręcz niegrzecznie, „skowronki” zachowują się wobec „sów” spokojnie śpiących sobie do południa. Jana nie jest tu wyjątkiem.

– Panfiłow, obudź się! Chodź na śniadanie! Znowu grałeś całą noc?

Włącza telewizor, otwiera szeroko okna i idzie do kuchni, żeby hałasować patelnią. Stamtąd słychać, jak się drze:

– Panfiłow, kurde! Spóźnię się do pracy! Wstawaj!

Wspólne śniadanie to nasza nienaruszalna tradycja, zapoczątkowana w czasach nieprzespanych nocy – czy to w łóżku, czy podczas gry. Potem Janka ukończyła studia, zdobyła dyplom, znalazła pracę, a nasze codzienne obowiązki zaczęły się rozchodzić. Niemniej jednak, śniadania zawsze jadaliśmy razem.

Zbyt energiczny zakulisowy głos z reklamy proszku do prania umysł postrzega jako bezwzględną uciążliwość, którą należy jak najszybciej usunąć, zanim zlasuje mózg. Nie otwierając oczu, biorę pilota i przyciszam.

Potem idę do łazienki, odkręcam wodę, parzę się, przeklinam, budzę się, dolewam zimnej, myję się i szczotkuję zęby. Z lustra nieuprzejmie, spode łba spogląda na mnie dwudziesta czwarta reinkarnacja mieszańca goblina z orkiem.

„Wciąż warto się ogolić”, myślę. „Kiedyś. Któregoś dnia…”

W milczeniu jemy śniadanie, siedząc naprzeciwko siebie przy małym stole pod ścianą. Ospale przeżuwam omlet, a Janka pije kawę, jednocześnie przeglądając się w lustrze i robiąc makijaż.

Przypominam sobie, jak ją poznałem. Stało się to w Grze, gdy znudzony oczekiwaniem na rajd, latałem moim ognistym feniksem po Kalimdorze i na lokalnym czacie zauważyłem wołanie o pomoc kapłanki niskiego poziomu o nicku „Chiliana”. Małą kapłankę obrażał zły ganker z Ordy. Musiałem interweniować i jej pomóc, po czym ona dodała mnie do grona swoich znajomych. Przez następne kilka miesięcy pomagałem jej w rozwoju postaci, zaczęliśmy rozmawiać na czacie głosowym, aż wreszcie dowiedzieliśmy się, że mieszkamy w tym samym mieście. Zaprosiłem ją do naszego klanu, a na kolejnej klanowej imprezie spotkaliśmy się w realu…

– A ty co, lubisz blondynki? – Jana przerywa ciszę.

Zwlekam z odpowiedzią. Blondynki mi się podobają. Ale tak samo podobają mi się brunetki, szatynki i rude. Jako student zakochałem się w dziewczynie o niebieskich włosach, a kiedy ogoliła głowę na łyso, to wciąż kochałem ją tak samo.

Naturalnym kolorem włosów Jany jest kasztanowy, ale w tej chwili są one kruczoczarne.

– Nie zwracam uwagi na kolor włosów. I nie ma znaczenia, kogo lubię! Przez ostatnie… eee… cztery lata i tak kocham tylko ciebie.

Sam rozumiem, jak głupio to zabrzmiało. Jana mruczy z niedowierzaniem:

– No tak, jakżeby inaczej. A w swojej książce piszesz o blondynce. Dobrze, że przynajmniej pamiętasz, jak długo jesteśmy razem!

Dławię się dopiero co ugryzionym kawałkiem kanapki z serem i kiełbasą. Rzeczywiście, w książce główny bohater zakochuje się w blondynce. Ale to jest główny bohater, a ja to ja. Odkaszlnąwszy, po przeżuciu i połknięciu, odpowiadam:

– To nie ja tak uważam. To główny bohater.

– Bohater-srater – przedrzeźnia Jana.

Przez niedomalowane oko wygląda jak Dwie Twarze, były prokurator okręgowy Gotham City. Z palców stopy zsuwa się jej kapeć – jak jest zdenerwowana, to zawsze macha nogą.

– Halo, bohater książki, rozumiesz? Po prostu piszę w pierwszej osobie, bo tak mi jest wygodniej.

– Kłamiesz, Panfiłow. Przejrzałam cię na wylot, już się czerwienisz i ręka ci drży.

Ręka drży dlatego, że jestem na kacu, ale w sumie ma rację. Kłamię.

– Okej, pejsarzu – przekręca to słowo celowo – muszę już iść do pracy.

Owiewa mnie cukierkowym, pobudzającym zapachem perfum, cmoka w usta i wychodzi.

Drzwi się zatrzaskują.

Patrzę na kanapkę, którą trzymam w dłoni. Absolutnie nie chce mi się jeść. Spać mi się chce.

Opieram głowę na dłoniach i rozglądam się po naszym aneksie kuchennym w wynajmowanym mieszkaniu, w którym unosi się zapach przygnębienia i nędzy. Płytka nad zlewem odpadła, z kranu z morderczą monotonią kapie, a zepsute drzwiczki od piekarnika się nie domykają. Piec jest cały w burych plamach, a czerwono-szary od dymu tytoniowego sufit wisi tak przygnębiająco, że chciałoby się wyjść przez pokój na balkon, usiąść na wyschłej drewnianej balustradzie, wystawić nogi na zewnątrz, pomachać nimi i skoczyć w dół…

Wstaję. Zostawiwszy brudne naczynia na stole, wychodzę z kuchni i idę na balkon. Razi jasne słońce. Mrużę oczy, przeciągam się, pozbywając się bólu z zesztywniałego ciała, i sięgam do kieszeni po paczkę papierosów.

Paczka jest pusta. Żałośnie przeklinam i wzdycham. Już nic mi się nie chce. Syndrom abstynencki w klasycznej postaci. Przechylam się przez balustradę balkonu i z ósmego piętra spoglądam w dół, na podwórko. Ponuro kusi powierzchnia kałuży, w której szybko płyną chmury, wygląda, jakby była z płynnego żelaza. W przerwie między przepływającymi chmurami na chwilę błyska promień słońca.

Ślepnę, ale jednocześnie czuję się jakby doładowany.

W oczach mi się mąci. Wzrok mnie zawodzi, latają przede mną mroczki w postaci jakichś znaków, symboli i cyfr. Siadam na starym, rozwalającym się, rozklekotanym taborecie i przecieram oczy.

Mrugając, postanawiam iść do sklepu po papierosy, kawę, a po powrocie zabrać się do pisania książki, której nijak nie mogę dokończyć.

Z jakiegoś powodu wydaje mi się, że jeśli ją napiszę do końca, to od razu wszystko mi się ułoży.

Po prostu trzeba skończyć pisać tę książkę.ROZDZIAŁ 2 WTF?!!

Gdzie jesteśmy, stary?! Zdaje się, że to kraina nietoperzy!

Las Vegas Parano

Ostrożnie przeskakuję kałuże, żeby nie zamoczyć stóp. Podeszwa lewego sneakersa żyje własnym życiem, ale nie chce mi się go naprawiać. Brak funduszy na szewca. Nowe buty? Są ważniejsze wydatki, jak chociażby czynsz za mieszkanie, opłaty za media, internet, jedzenie. Chociaż, gdyby to ode mnie zależało, to kupiłbym najpierw buty, ale budżet rodzinny jest w pewnych rękach Jany.

Nasze podwórko jest typowe dla tego osiedla. Zerwali asfalt, wykopali rów na rury wodociągowe, a potem zakopali. W ciągu kilku lat udeptało się, ale przy pierwszym deszczu zamienia się to w bagno. Brud, śmieci, reklamówki fruwające po podwórku, popękane krawężniki, nędzne krzaki, rozciągnięte sznurki z wiszącą bielizną, wyszczerbione niejednorodne okna i balkony. Nie da się niczym ucieszyć oka. Tylko późnowiosenna, rozwijająca się zieleń drzew tworzy niepowtarzalny, przedwakacyjny nastrój, kojarzący się ze szkolnymi latami.

Tam, gdzie kiedyś miał powstać plac zabaw dla dzieci, na dobre zadomowili się miejscowi menele. Część z nich to moi rówieśnicy, którzy jakby zatrzymali się na okresie dojrzewania. Są też inni, młodsi, którzy są u nich na posyłki. Przesiaduje tam z nimi niejaki Jagoza, szczupły mężczyzna w nieokreślonym wieku, cieszący się autorytetem na tej miejscówce, cały aż niebieski od tatuaży. Nosi spodnie dresowe z wypchanymi kolanami oraz o trzy numery za duży zielony T-shirt z portretem Che Guevary. Jagoza jest tu szefem. Leniwie pociąga piwo z pogniecionej puszki, paląc jednocześnie papierosa.

Nudzą się, cierpiąc z powodu braku zajęć i pieniędzy. Z daleka widać, jak bardzo chcą się napić. Piwo się nie liczy, bo to dla nich zamiennik wody.

Jeden z nich huśta się na drążku, udając gimnastyka. Zauważywszy mnie, zeskakuje, pluje w dłonie i zaciera ręce.

– Fil! Siema!

Reszta, zerkając ukradkiem, nadal zajmuje się swoimi sprawami.

Nic dobrego z tego nie wyniknie. Sława, albo Siawa, jak go wszyscy nazywają, jakoś tak przyczepił się do mnie, gdy wracałem ze sklepu do domu. Miałem wtedy dobry humor – zarobiłem niezłą kasę i nakupiłem delikatesów, żeby wieczorem uczcić to z Janą. Zaczęliśmy rozmawiać, wielkodusznie poczęstowałem go butelką piwa i poszedłem do domu, całkiem zapominając o nim i o rozmowie.

Ale on nie zapomniał, jak się okazało. Teraz za każdym razem, gdy się spotykamy, ściska mnie, a w międzyczasie próbuje wyżebrać papierosa lub pieniądze.

– Siema, Siawa!

Podchodzi, wita się mocnym uściskiem dłoni i obejmuje mnie, klepiąc po plecach i delikatnie przesuwa rękoma po tylnych kieszeniach moich dżinsów, jakby robił przeszukanie. Wzrok znowu mi szwankuje. Wpatruję się w jego twarz, ale wszystko widzę niewyraźnie.

– O kurwa, coś taki wypluty? – W jego głosie nie ma ani krztyny współczucia, jedynie stwierdzenie faktu.

– Jakoś tak ciulato, poczekaj. – Odsuwam się, próbując się doprowadzić do porządku. Przecieram oczy, wpatruję się w niego, z całych sił wytężając wzrok.

Twarz Siawy wyostrza się. Dopiero teraz zauważam, że ma bardzo gęste i długie rzęsy. Musiał być bardzo ładnym dzieckiem, ale dorosłe życie wszystko zepsuło. Świecąca się, dziobata skóra, złamany, krzywy nos, żółte od tytoniu zęby, tłuste włosy…

Zaraz, a to co za cholerstwo?! Wpatruję się, ponownie przecieram oczy, patrzę, a to cholerstwo nie znika!

Siawa z lękiem się rozgląda.

– O co chodzi? Co jest, Fil? Co jest nie tak? No co? Chu…

– Poczekaj! – przerywam i przesuwam dłonią nad jego głową. Ręka nic nie czuje. Ale to jest!

Zapiera mi dech w piersiach, nie mogę oderwać wzroku od wyraźnego i jednoznacznego zielonego napisu, jakby unoszącego się w powietrzu nad głową Siawy:

- Wiaczesław „Siawa” Zajacew, 28 lat

– Zajacew???!

– Co? – wzdrygnął się Siawa.

– Czy ty się nazywasz Zajacew?

– Eee… Tak… A ty… Skąd to wiesz?

Milczę, jednocześnie intensywnie myśląc. Moje myśli mkną niczym rącze konie, zupełnie jak w piosence. Szwadron szalonych myśli krąży po polu świadomości, nie mogąc połączyć tego, co realne, z nierealnym. Wszystko to może być halucynacją wynikającą z braku snu, z przepracowania, z kaca. Skupiam się na napisie, który nagle rozwija się, zupełnie jak zwój.

- Wiaczesław „Siawa” Zajacew, 28 lat
Bieżący status: bezrobotny.
4. poziom znaczenia społecznego.
Niesklasyfikowany.
Kawaler.
Notowany za działania niezgodne z prawem!

Ostatnia linijka miga na czerwono. Skupiając na niej wzrok, próbuję również i ją „otworzyć”, ale się nie udaje. Z odrętwienia wyrywa mnie bezrobotny W. Zajacew o 4. poziomie znaczenia społecznego:

– Fil! Fil! Halo, dziwaku!

Tekst zwija się do pierwotnej linijki.

– Słuchaj, a dlaczego nie Zajcew? – pytam nagle.

– A, więc ten… – Siawa łamie się. – Przodkowie nosili nazwisko po prostu Zajac, a potem z jakiegoś powodu w dowodzie napisali „Zajacew”. – A czemu pytasz?

– Czyli w odmianie powinno być „Zajcew”.

– No tak, tak… – zgadza się ze mną podejrzanie łatwo. – No więc tego… Pójdę sobie, okej?

– Jak musisz, to idź.

– A tego… Papieroskiem poczęstujesz?

– Nie, skończyły mi się.

Siawa wzdycha, coś tam mruczy, odwraca się i odchodzi.

– Siawa, stój!

Odwraca się i hardo podnosi brodę:

– Czego chcesz?

– Czy ty masz dwadzieścia osiem lat?

Potakuje i idzie dalej. Napis nad jego głową wciąż mówi mi, że ten człowiek to Wiaczesław „Siawa” Zajacew, ma dwadzieścia osiem lat, ale w miarę jak się oddala, zmniejsza się, aż w końcu całkowicie znika.

Nie ryzykuję pójścia za nim, żeby sprawdzić, czy to działa też u innych. Bardzo chce mi się zapalić, więc wychodzę z podwórka na ulicę.

Chodzę, wpatruję się w przechodniów, przedmioty, znaki, wywieszki, przejeżdżające samochody, ale nic takiego jak z Siawą się nie dzieje. Próbuję zrzucić wszystko na przepracowanie, ale skąd to nazwisko! Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć, jak on się nazywa ani też ile ma lat!

Zamyślony wchodzę do sklepu, podchodzę do kasy, podaję pieniądze.

– Poproszę paczkę marlboro.

Młoda sprzedawczyni z kimś rozmawia, przyciskając telefon ramieniem do ucha. Nie przerywając rozmowy, bierze pieniądze, odlicza resztę i kładzie ją na ladzie razem z paczką papierosów. Na sekundę jej spojrzenie krzyżuje się z moim.

– Ożeż ty, kurna! Bingo! – wykrzykuję i drżącą ręką biorę resztę i papierosy, wpycham je byle jak do kieszeni i wypadam na ulicę.

Jak tylko ekspedientka spojrzała mi w oczy, od razu pojawił się nad nią systemowy tekst:

- Walentyna „Wala” Gaszkina, 38 lat

Na zewnątrz, przeklinając pod nosem, zdaję sobie sprawę, że zrobiłem z siebie debila. Wracam, znowu podaję jej pieniądze:

– Pani Walentyno, zapomniałem, poproszę jeszcze o zapalniczkę.

– Oddzwonię do ciebie – mówi do kogoś przez telefon i patrzy na mnie. W oczach ma niedowierzanie. Najwyraźniej zalicza mnie do miejscowych pijaczków, którzy znają po imieniu wszystkie sprzedawczynie w okolicy i uspokaja się.

Podczas gdy ona sięga po zapalniczkę, ja mam czas na „rozwinięcie” bloku informacji.

- Walentyna „Wala” Gaszkina, 38 lat
Bieżący status: kasjer sprzedawca.
9. poziom znaczenia społecznego.
Klasa: sprzedawca poziomu 3.
Wdowa. Dzieci: syn Igor, 18 lat; syn Iwan, 11 lat.
Notowana za działania niezgodne z prawem!

Postanawiam przeprowadzić do końca mój eksperyment.

– Jak się pani ma, Walentyno? A co u Igorka i Wańki?

To ją całkiem rozwaliło.

Stojąc z zapalniczką w dłoni, znowu wlepiła we mnie wzrok, próbując przypomnieć sobie, skąd mogę ją znać. Nie przypomniawszy sobie, zdecydowała, że się znamy, ale nie chcąc się przyznawać, że mnie nie pamięta, mimo wszystko odpowiada:

– Igor ma się dobrze, studiuje na swojej uczelni, zaczął już drugi rok. Wańka to niezły łobuz, dwójkowicz! Zasadniczo to Igor go wychowuje. Ale to nie to samo co ojciec i dlatego Wańka nie szanuje go tak jak swojego ojca…

Urywa nagle, zaskoczona własną szczerością. Wzdycha, podając mi zapalniczkę.

– Przepraszam pana… Skąd pan mnie zna?

– Spotkaliśmy się kiedyś u wspólnych znajomych – mamroczę, biorę zapalniczkę i wychodzę.

Opuściwszy sklep, szybko idę w stronę alejki, po drodze rozpakowując paczkę papierosów. Zdejmuję zewnętrzną folię, wyrzucam do kosza, zapalam, zaciągam się. Po drodze myślę, jakich nielegalnych czynów dopuściła się ekspedientka? Może podkrada drobne z kasy?

Po dotarciu do pierwszej ławki siadam i wyciągam zmęczone nogi. Nikotyna przechodzi przez tętnice i dociera do mózgu.

W polu widzenia peryferyjnego coś mi majaczy, zmuszając mnie do spojrzenia w bok. Stamtąd wyskakuje powiększający się tekst, ale tym razem jest on o mnie.

- Uwaga! Niewielki stopień zatrucia!
Zmniejszenie witalności o 0,00018%.
Bieżąca wartość witalności: 69,31882%.

Wczytując się, ponownie się zaciągam. Wartość obniżenia witalności zmienia się na 0,00021%. Mrugam i tekst znika gdzieś poza zasięgiem wzroku.

Czy witalność to jest HP?

Dopaliłem papierosa, wyobrażając sobie, jak z każdym zaciągnięciem tracę 0,00003% witalności. Palenie nagle mi brzydnie, zaczyna działać doświadczenie gracza w celu uniknięcia debuffów i negatywnych dotów. Palę dalej tylko dla zasady.

Zaraz, a ile ja mam w ogóle życia?

W lewym dolnym rogu pola widzenia widoczna jest czerwona skala, wypełniona w 69% z małym okładem. Nie rozumiem, a gdzie się podziało te trochę ponad 30 pozostałych procent siły?

Czy to znaczy, że jednym papierosem odebrałem sobie jedną trzecią zdrowia? A może to jakiś skumulowany efekt spowodowany…

No jasne czym. Nieprzespane noce, złe odżywianie, alkohol, palenie – w końcu to ta piekielna ekologia. Jasne.

To akurat jest jasne.

Ale to wszystko pozostałe!

Co, do cholery, się ze mną dzieje…?ROZDZIAŁ 3 PIERWSZA MISJA

Kim jesteś i dlaczego miałoby mnie to obchodzić?!

Futurama

Koniec końców, kiedy oszołomiony wracałem ze sklepu, nalało mi się wody do butów, i to w dodatku do obu. Przy czym „system” – tak postanowiłem nazwać to coś, co emituje mi bloki informacyjne – milczy, nie strasząc mnie debuffami. Dyskomfort jest wyczuwalny, ale wyziębienie mi nie grozi.

Myśli kotłują się w mojej głowie. Czy ja zwariowałem? A może mam guza mózgu? Zaburzenia osobowości? A może trzeba się przebadać?!

Niechętnie dopalam trzeciego papierosa z rzędu, jednocześnie przypominając sobie lekarzy i przychodnie. Nie wytrzymuję, googluję i zapisuję się online do najbliższej z nich.

Uspokajam się trochę i przychodzi mi do głowy na pierwszy rzut oka absurdalna myśl: czy ten świat aby na pewno jest prawdziwy? A co, jeśli jestem zdrowy i wszystko jest ze mną w porządku? Czy zatem może to dotyczyć samej rzeczywistości?

Podwórkowi dresiarze, mokre buty, całkiem rzeczywisty dym papierosowy oraz mrówka idąca po ławce obok mojej ręki – wszystko to, absolutnie wszystko, aż krzyczy, że ten świat jest prawdziwy.

Ale Amra i Machan doświadczali tego samego, kiedy dostali się do Nieskończonego Świata i Barliony – absolutną realność. Tak więc pomysł nie był totalnie odjechany. A może porwali mnie kosmici lub wszechpotężna Korporacja, załadowali moje nie pierwszej świeżości ciało do kapsuły i zaaranżowali całkowite zanurzenie w rzeczywistości wirtualnej? Tylko po co? Nie mam pojęcia. Nigdy nie uważałem się za wybrańca, nawet kiedy wybrali mnie na przewodniczącego klasy. Ale warto spróbować sprawdzić ten pomysł. Za dużo grałem w gry komputerowe, żeby nie móc odróżnić świata realnego od rzeczywistości wirtualnej.

Prawą ręką dobywam zapalniczkę, lewą wyciągam trochę przed siebie. Pstrykam, castując ogień pod dłonią – pstryk, pstryk! Wytrzymuję parę sekund i cofam rękę. Przecież nie jestem masochistą, który znosi ból, kiedy ciało wrzeszczy: „Koniec! Mordują!”.

Kurwa! To boli.

W tym samym czasie, jak w filmie 3D, pojawia się i natychmiast znika tekst systemowy:

- Poniesione straty: 1 (ogień).

Dmucham na dłoń. Ból jest pierwszym dowodem na realność świata. Drugim dowodem jest zaczerwienione miejsce na skórze dłoni. Tekst systemowy znikąd niszczy cały materiał dowodowy.

A co oznacza strata „1”? Jeden z czego? Ile mam wszystkich HP? Jak przejrzeć swoje staty? Skille? Jaki jest mój poziom reputacji? Czy to jest to samo co level? Poziom? Jak nabijać expa?

Wściekle przewracam oczami, zezuję nimi na wszystkie strony, ale nie widzę żadnych ikon, przycisków ani pasków, z wyjątkiem paska zdrowia z procentami. Mrugam, a pasek zdrowia odpływa do góry i znika z pola widzenia. Chwileczkę!

Mrugam jeszcze raz. I znowu pojawia się poziom mojego zdrowia! Zatrzymuję wzrok na czerwonym pasku, a na nim pojawiają się cyfry: 69,31792%. Mam to!

Wpatruję się w procenty. I nic.

Mrugam ponownie. I nic.

Myślę o tym, że dobrze byłoby zobaczyć moje punkty witalności, jak to nazywa system, a nie tylko procenty. Znikają procenty i pojawiają się wartości bezwzględne: 6238/9000.

Czyli wystarczyło po prostu chcieć i pomyśleć o tym?

Skille, staty. Dobrze, pomyślę o tym później, rozkojarzyłem się.

Cholera, a co to są za debuffy nade mną? Jak podnieść życie do domyślnych 9000 HP?

Znowu się rozkojarzyłem. Również i życiem zajmę się później. To znaczy „życiem”. To znaczy HP! Teraz najważniejsze jest się upewnić, czy jestem w realu.

Kiedy tylko o tym pomyślałem, obok moich nóg zatrzymał się czyjś cień.

– Przepraszam!

Podnoszę wzrok.

– Dzie-e-eń dobry, młody człowieku! – zwraca się do mnie jakiś śmieszny, połykający głoskę „ł” staruszek w kapeluszu. Patrzy przy tym gdzieś w dół, w ziemię.

Zadziałała kindersztuba i zrywam się na równe nogi.

– Dzień dobry! – odpowiadam. – Jak mogę panu pomóc? Może chce pan usiąść?

Rozglądam się po alejce. Wolnych miejsc jest pod dostatkiem, bo to przecież dopiero początek zwykłego roboczego dnia.

– Ależ nie, dziękuję. Zasadniczo, to właśnie w jednej takiej kwestii postanowiłem się do pana zwrócić – mamrocze emeryt. – Bo widzi pan, trudno jest mi chodzić. Ale muszę chodzić, no więc chodzę. Spaceruję po alejce tam i z powrotem, tam i z powrotem, a w przerwach między tymi spacerami siadam i czytam sobie gazetę. Bez czytania aktualnych gazet…

Wydaje mi się, że staruszek mówi jakoś tak w filmowo-książkowy sposób, a ja z kolei kiwam głową i przytakuję, próbując przyciągnąć jego wzrok, ale on uparcie kieruje go w dół, nie podnosząc oczu. Ma na sobie letnie buty, wytartą marynarkę z łatami na łokciach, a jego szerokie dżinsowe spodnie są podciągnięte do klatki piersiowej i dumnie spięte paskiem z metalową sprzączką Jamiroquai. Co to za easter egg zrobiony przez projektantów gier na tym dzielnym NPC?

Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Staruszek przerywa i ze zdziwieniem patrzy mi w oczy.

- Samuel Michajłowicz Paniukow, „Szczur”, 83 lata

LOL, że co? Szczur? Wpatruję się uważniej i informacji przybywa.

- Bieżący status: emeryt.
27. poziom reputacji.
Klasa: urzędnik poziom 8.
Wdowiec. Dzieci: Natalia, 54 lata.
Wnuki: Gleb, 31 lat.
Notowany za działania niezgodne z prawem!

– Przepraszam, obywatelu Paniukow…

I w tym momencie staruszek się zawiesił. Zawiesił się tak naturalnie, nie jak NPC, ale jak prawdziwy człowiek.

Dziadek pociamkał, spojrzał gdzieś w bok i powiedział:

– W tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku bym się zaniepokoił, że pan mnie zna, młody człowieku. Chociaż wtedy mogłem co prawda wejść pod stół na stojąco, ale o czasach tych wiem z pierwszej ręki. I kiedy nieznajomi młodzi ludzie zwracali się do ciebie po nazwisku, to nie wróżyło to niczego dobrego. Proszę mi też wybaczyć, że nie zwracam się do pana po imieniu i po imieniu odojcowskim, ale jestem absolutnie pewien, że się nie znamy. Co jak co, ale do nazwisk i twarzy mam fenomenalną pamięć.

Na pewno bot! Bot z doskonałą pamięcią! Albo może nie? Żaden NPC z gry z pewnością w ogóle by nie zareagował na to, że znam jego imię! A Samuel Michajłowicz zareagował, a nawet się trochę spiął.

– Pozwoli pan, że się dosiądę…

– Fil… Filip – przedstawiam się.

– No cóż, panie Filipie… – Staruszek siada, zdejmuje kapelusz i poprawia swoje rzadkie siwe włosy. – Więc skąd pan mnie zna? Chociaż, proszę zaczekać… Miałem zaszczyt wykładać marksizm w tysiąc dziewięćset…

– Samuelu Michajłowiczu! – przerywam mu. – Tak naprawdę to my się nie znamy. Ale Gleb i ja studiowaliśmy razem, znam jego matkę Natalię Samuelewnę Paniukową i ona opowiadała o panu. Jest pan wielkim człowiekiem!

Mówię ostatnie zdanie i ani trochę nie udaję. Siawa ma level czwarty, ekspedientka – dziewiąty. A tu – dwudziesty siódmy! Nieźle się dziadek rozwinął w ciągu swojego życia. A jak można sprawdzić swój?

Paniukow zauważalnie się uspokaja i chyba nawet czuje się mile połechtany.

– No co pan, co pan… Służyłem Ojczyźnie jak każdy z mojego pokolenia. Dzisiejsza młodzież tylko na Zachód spogląda! Glebka – ten to w ogóle pojechał do Izraela! A w naszych czasach…

– Samuelu Michajłowiczu! – Przestępując z nogi na nogę, zapalam kolejnego papierosa. Muszę iść do toalety. – Przepraszam, że panu przerywam, ale muszę już iść.

– Oczywiście, oczywiście, panie Filipie… Ale… – Tu staruszek się zawahał, ale mimo wszystko kontynuował: – Zwróciłem się do pana w konkretnym celu. Wie pan, trudno mi chodzić. Ale muszę chodzić, no to chodzę. Spaceruję alejką tam i z powrotem…

Cholera, może on jednak jest tym NPC? Czasem boty na czatach rozmawiają bardziej po ludzku niż prawdziwi ludzie. Postanawiam sprawdzić i znowu mu przerywam. To jest nieuprzejme, ale jeśli to bot, to uprzejmość może poczekać. Muszę to wyjaśnić!

– Samuelu Michajłowiczu! Kto był prezydentem ZSRR w czterdziestym pierwszym roku?

– Co proszę?

– To ważne, Samuelu Michajłowiczu! Kto był prezydentem ZSRR w czterdziestym pierwszym?

Staruszek tak kręci głową, że aż się boję, że ta jego kurza szyjka tego nie wytrzyma.

– W tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich nie było stanowiska prezydenta! Partią i krajem kierował sekretarz generalny Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików Józef Wissarionowicz Stalin!

Na pewno bot. Do tego jakiś karykaturalny, jednowymiarowy. Ale jak się upewnić? Nie ma czasu na test Turinga i długą rozmowę ze staruszkiem, spróbuję więc błyskawicy.

– Samuelu Michajłowiczu, czy mogę zadać jeszcze kilka krótkich pytań?

– Mam mnóstwo czasu, panie Filipie.

– Koniak czy wódka?

– Woda! A wcześniej – oczywiście koniak!

– Czy Zenit jest mistrzem?

– Jeszcze czego! W Związku… przepraszam… W Rosji nie ma jak na razie drużyny lepszej niż Spartak! – recytuje i śmieje się radośnie, jakoś tak po dziecinnemu.

– Bingo!

Staruszek jest prawdziwy! On nie jest NPC!

– Co pan mówił?

– Nie, nic, przepraszam pana, Samuelu Michajłowiczu! – Jestem taki szczęśliwy, że świat jest realny i że w tym realnym świecie mam supermoc; chcę udobruchać staruszka. – Proszę mi wybaczyć mi, że byłem niegrzeczny i panu przerywałem. Zatem słucham pana, w czym mogę pomóc?

– Panie Filipie… Jak już mówiłem, trudno mi chodzić. Ale muszę chodzić, no to chodzę. Spaceruję alejką tam i z powrotem, tam i z powrotem…

Co jest, a może to jednak bot? Skrypt na skrypcie i skryptem pogania!

– Proszę wybaczyć staruszkowi – przerywa nagle. – Ja już to mówiłem. Generalnie, w przerwach między tymi spacerami siadam sobie i czytam gazetę. Bez czytania aktualnych gazet nie czuję, że żyję. A jakież to ma życie staruszek w moim wieku? Czytając gazety, dowiaduję się, co się dzieje na świecie. A ze wszystkich światowych wydarzeń najbardziej interesuje mnie świat sportu. Niestety, dzisiaj zapomniałem kupić „Sport-Express” i będę mógł go kupić dopiero w drodze powrotnej do domu, bo nie mam już dość sił, żeby iść do kiosku i z powrotem. A co to znaczy?

– Nie będzie miał pan co czytać podczas spaceru?

– Jest pan bardzo spostrzegawczy, panie Filipie. Będę panu niezmiernie wdzięczny, jeśli przyniesie mi pan najnowszy numer „Sport-Expressu”. Oczywiście zwrócę panu pieniądze.

Wtem połowę mojego pola widzenia przesłania okno z najprawdziwszym questem.

- „O sporcie, ty jesteś całym światem!”
Emeryt Samuel Michajłowicz Paniukow prosi o przyniesienie najnowszego numeru „Sport-Expressu”, żeby umilić mu spacer.
Czas realizacji: 30 minut.
Nagrody:
10 punktów doświadczenia.
5 punktów reputacji u emerytowanego Samuela Michajłowicza Paniukowa (bieżąca wartość: Obojętność 0/30).

Jak zaakceptować quest? Gdzie jest przycisk? Przebiegam wzrokiem, ale nic nie mogę znaleźć. Odpowiadam staruszkowi:

– Przyniosę panu gazetę, Samuelu Michajłowiczu. Proszę tylko tutaj poczekać.

– A dokąd miałbym pójść? – uśmiecha się.

Okno questa zamyka się, a w mojej głowie wyraźnie miga: „Quest przyjęty”. Gdzieś na peryferiach mojego pola widzenia pulsuje wykrzyknik. Skupiam się na nim. Rozwija się lista misji składająca się z jednego punktu: „O sporcie, ty jesteś całym światem!”.

Pozdrawiam Paniukowa, odwracam się i pędzę po gazetę.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuję się w swoim żywiole w realnym świecie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij