Lewis Barnavelt na tropie tajemnic. Zegar czarnoksiężnika - ebook
Lewis Barnavelt na tropie tajemnic. Zegar czarnoksiężnika - ebook
Kultowa seria powieści grozy dla młodych czytelników. Aż dwanaście tomów wypełnionych akcją, magią i nieprawdopodobnymi zwrotami fabularnymi.
Osierocony dziesięciolatek trafia do olśniewającej rezydencji wuja Jonathana. Ma nadzieję na bezpieczną życiową przystań, ale w nowym miejscu czekają go zdumiewające przygody. Wuj nie jest tylko dobrodusznym starszym panem, dom skrywa mroczne tajemnice, a do tego jeszcze dziwna sąsiadka...
Przygoda, magia i odwieczna walka dobra ze złem zainspirowały filmowców, którzy na podstawie pierwszego tomu nakręcili film w gwiazdorskiej obsadzie, z udziałem Cate Blanchett i Kyle'a MacLachlana.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66117-93-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłopiec spojrzał na swoje fioletowe, sztruksowe spodnie z rodzaju tych, które przy każdym kroku wydają charakterystyczny dźwięk. Potem uniósł dłoń i zmierzwił wyraźnie przedzielone na środku włosy. Pomada, którą były natarte, sprawiła, że jego palce zrobiły się tłuste, więc dłoń znów powędrowała w stronę siedzenia. Pod nosem Lewis cały czas odmawiał modlitwę. Jego usta poruszały się lekko, a modlitwa była jedną z tych, których nauczył się jako ministrant:
Quia tu es Deus fortitudo mea; quare me repulisti, et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus?
Mówię do Boga: Moja Skało, czemu zapominasz o mnie? Czemu chodzę smutny, gnębiony przez wroga?
Lewis chciał przypomnieć sobie więcej modlitw, ale jedyną rzeczą, jaka przychodziła mu na myśl, było kolejne pytanie.
Quare tristis es anima mea, et quare conturbas me?
Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu jęczysz we mnie?
W ostatnim czasie głowę Lewisa zaprzątały wyłącznie pytania. Dokąd jadę? Kogo spotkam? Czy go polubię? Co ze mną będzie?
Lewis Barnavelt miał 10 lat. Do niedawna mieszkał razem z rodzicami w miasteczku nieopodal Milwaukee, jednak pewnej strasznej nocy jego mama i tata zginęli w wypadku samochodowym.
Dlatego teraz Lewis zmierzał do New Zebedee w hrabstwie Capharnaum w stanie Michigan. Miał go przygarnąć wuj, Jonathan, którego chłopiec nie spotkał dotąd ani razu. Słyszał za to, że wuj palił jak smok, pił oraz grał w pokera. W katolickiej rodzinie nie było to w gruncie rzeczy niczym złym, ale Lewis miał dwie niezamężne ciotki, baptystki, które nieraz ostrzegały go przed Jonathanem. W głębi ducha chłopiec miał nadzieję, że ich zarzuty okażą się zupełnie bezpodstawne.
Kiedy autobus wszedł w zakręt, Lewis dostrzegł w oknie swoje odbicie. Od razu rozpoznał pucułowatą twarz przypominającą księżyc w pełni oraz lśniące, krągłe policzki. Usta chłopca wciąż się poruszały, wypowiadając słowa modlitwy, tym razem z intencją, by wuj Jonathan go polubił. Judica me Deus… Osądź mnie, Boże… Nie, nie osądzaj mnie, spraw, żebym miał szczęśliwe życie.
W chwili gdy autobus zatrzymał się w New Zebedee przed apteką Rexall należącą do rodziny Heemsoth, dochodziła dziewiąta wieczór. Lewis wstał, wytarł dłonie o nogawki i szarpnął ogromną kartonową walizę, która wystawała znad krawędzi metalowej półki nad jego głową. Ojciec kupił ją pod koniec II wojny światowej. Cała była pokryta odrapanymi, wypłowiałymi naklejkami statków wycieczkowych Cunard Line. Lewis jeszcze raz mocno pociągnął i wtedy bagaż niebezpiecznie przesunął się w jego stronę. Chłopiec zatoczył się po korytarzu, aż w końcu opadł na podłogę, a walizka z hukiem wylądowała mu na kolanach.
– Hej, tylko się nie zabij! Nawet nie miałem okazji cię poznać!
Niespodziewanie w korytarzu pojawił się mężczyzna z rudą, krzaczastą brodą, gdzieniegdzie poprzeplataną siwizną. Nosił spodnie w kolorze khaki, które uwydatniały okrągły, wzdęty brzuch. Na niebieskiej koszuli Lewis dostrzegł czerwoną kamizelkę ze złotymi guzikami. Były na niej aż cztery kieszenie. Z dwóch górnych wystawały czyściki do fajki, a między dolnymi rozciągał się łańcuszek zrobiony ze spinaczy biurowych. Do jednego z końców przyczepiono zawieszkę złotego zegarka.
Jonathan van Olden Barnavelt wyjął z ust dymiącą fajkę i wyciągnął dłoń.
– Cześć, Lewis. Jestem twoim wujem. Poznałem cię po zdjęciu, które wysłał mi kiedyś twój ojciec. Witaj w New Zebedee.
Lewis przywitał się i zauważył, że dłoń wuja również pokrywają gęste, rude kędziory. Ciągnęły się aż do samej koszuli i znikały pod rękawem. Przez chwilę chłopiec zastanawiał się, czy rude włosy znajdują się na całym ciele Jonathana.
Wuj wziął od Lewisa wielką walizkę i zszedł po schodach autobusu.
– Dobry Boże, co za bestia! Powinna mieć przymocowane kółka! – sapnął. – Zapakowałeś do niej kilka cegieł z domu?
Na wspomnienie domu Lewis momentalnie posmutniał, więc Jonathan postanowił zmienić temat. Chrząknął i speszony powiedział:
– Tak jak mówiłem, witaj w hrabstwie Capharnaum! W pięknym, historycznym New Zebedee. Liczba ludności… sześć tysięcy osób, nie licząc…
Nagle zegar zaczął wybijać godzinę.
Jonathan zastygł w bezruchu i upuścił walizkę. Ręce opadły mu bezwładnie wzdłuż ciała, a przerażony Lewis zobaczył, że wuj ma szkliste oczy.
Dzwon nie przestawał bić. Chłopiec spojrzał w górę – dźwięk dochodził z wysokiej, kamiennej wieży położonej po drugiej stronie ulicy. Iglica i łuki dzwonnicy przypominały teraz rozdziawioną paszczę i groźne ślepia. Poniżej znajdował się ogromny, jarzący się zegar z żelaznymi numerami.
Baaam! Kolejne uderzenie. Dźwięk wydobywający się z ciężkiego, żelaznego serca dzwonu sprawiał, że Lewis czuł się coraz bardziej bezradny. Jakby z każdym tonem ulatywały z niego resztki nadziei. To nie był pierwszy dzwon, który tak na niego działał… Ale co, do licha, działo się z wujkiem?
W końcu bicie ustało. Jonathan ocknął się z transu, potrząsnął głową i nerwowo uniósł dłoń do skroni. Był cały spocony.
– Hmm… Ha! Ekhm… – Otarł czoło. – Och, Lewis… przepraszam cię, po prostu przypomniałem sobie, że… że… Czajnik! Zostawiłem czajnik z gotującą się wodą na kuchence. Zawsze tak odpływam, kiedy zdam sobie sprawę, że o czymś zapomniałem. Spód czajniczka już pewnie dawno się spalił. Chodźmy, nie ma na co czekać.
Lewis rzucił wujowi niepewne spojrzenie, ale się nie odezwał. Po chwili obaj ruszyli przed siebie.
Opuścili jasno oświetloną Main Street i żwawym krokiem weszli w szeroką aleję Mansion Street. Po obu stronach rosły tu wysokie drzewa. Wielkie konary i gałęzie tworzyły długi, szeleszczący tunel. W oddali ciągnęły się słupy latarni. Kiedy tak maszerowali ramię w ramię, Jonathan podpytywał bratanka, jak tam jego sprawy w szkole i czy Lewis wie, jaka jest średnia uderzeń George’a Kella. Skoro będzie teraz mieszkał w Michigan, nie ma wyjścia – musi zostać fanem baseballu i Tygrysów. Wujek nie narzekał już na walizkę, ale od czasu do czasu odstawiał ją na ziemię, żeby rozruszać czerwoną, ścierpniętą rękę.
Gdy przechodzili przez nieoświetlone miejsca między latarniami, Lewisowi wydawało się, że wuj mówi do niego nieco głośniej. Nie mógł jednak zrozumieć, czemu Jonathan miałby to robić. Dorośli nie powinni przecież bać się ciemności, poza tym to nie była wcale mroczna ani opuszczona ulica. W wielu mieszkaniach widać było światła, a ze środka dobiegały śmiechy, dźwięki rozmów i trzaskanie drzwiami. Wujek zdecydowanie był dziwną osobą, ale dziwną na sposób, który dało się lubić.
Jonathan zatrzymał się na rogu ulic Mansion i High. Stała tam skrzynka pocztowa z napisem: UŻYWAĆ TYLKO DO WRZUCANIA LISTÓW. Wuj postawił przy niej walizkę.
– Mieszkam na szczycie tego wzgórza. – Wskazał ruchem głowy.
High Street otrzymała swoją nazwę nie bez powodu. Poruszali się mozolnie pochyleni do przodu, stawiając coraz cięższe kroki. Kilka razy Lewis pytał wujka, czy ponieść za niego walizkę, ale za każdym razem odpowiedź brzmiała tak samo. Jonathan dziękował i mówił, że da sobie radę. Powoli chłopiec zaczynał żałować, że zapakował tak dużo książek i ołowianych żołnierzyków…
Kiedy w końcu dotarli na szczyt, wuj wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę i otarł twarz.
– A zatem jesteśmy. Przybytek Barnaveltów. Jak ci się podoba, Lewis?
Oczom chłopca ukazała się wielka, trzykondygnacyjna posiadłość z wysoką wieżą na samym przodzie. Dom był rzęsiście oświetlony – zarówno parter, jak i pierwsze piętro, a także to najwyższe. Nawet w małym, okrągłym okienku przypominającym bulaj umieszczonym w szczycie wieży świeciło się światło. W ogródku przed domem rósł dorodny kasztanowiec, którego liście szeleściły lekko, poruszane ciepłym, letnim wiatrem.
Jonathan stanął dumnie na szeroko rozstawionych nogach. Dłonie splótł za plecami.
– I jak? Co o nim myślisz? – powtórzył pytanie.
– Jest niesamowity – odparł Lewis. – Naprawdę. Zawsze chciałem zamieszkać w rezydencji…
Chłopiec podszedł do ażurowego ogrodzenia i dotknął jednej z okrągłych gałek, którymi były zakończone pręty. Przez chwilę wpatrywał się w tablicę ze świecącym na czerwono numerem „100”.
– To wszystko prawda, wujku? Ten dom… jest prawdziwy? – zapytał.
– Tak… Oczywiście, że tak. – Wuj zerkał na niego zdziwiony. – Pewnie, że jest prawdziwy. Wejdźmy do środka.
Wuj podniósł pętelkę ze sznurowadła, która zamykała furtkę, i pchnął ją ze skrzypnięciem. Lewis wszedł pierwszy. Jonathan podążył tuż za nim, taszcząc ciężką walizę. Schody przed nimi były ciemne, tak samo jak ścieżka. Dopiero w oddali można było dostrzec światło.
– No, dalej, nie ma się czego wstydzić. Teraz to także twój dom. – Jonathan objął bratanka.
Już po chwili Lewis szedł korytarzem tak długim, że zdawał się nie mieć końca. Po drugiej stronie znajdował się pokój zalany żółtą poświatą. Na ścianach wisiały tu obrazy w ciężkich, złoconych ramach, kominek zaś był zastawiony całym mnóstwem bibelotów. Na samym środku pokoju ustawiono wielki, okrągły stół. Nagle chłopiec dostrzegł siwowłosą kobietę w fioletowej, bufiastej sukni. Stała z uchem przyłożonym do ściany.
Lewis zatrzymał się i wlepił w nią zawstydzone spojrzenie. Czuł się tak, jakby przypadkiem przyłapał kogoś na robieniu czegoś, czego ten ktoś wcale nie powinien był robić. Przecież wchodząc do domu, na pewno narobili sporo hałasu, tymczasem, gdy znaleźli się w pokoju, kobieta wydawała się naprawdę zaskoczona ich widokiem. Właściwie sprawiała wrażenie równie zażenowanej jak Lewis.
Wyprostowała się jednak jak gdyby nigdy nic i poprawiła sukienkę.
– Nazywam się Zimmermann – przywitała się wesoło. – Mieszkam obok.
Lewis spoglądał właśnie na jedną z najbardziej pomarszczonych twarzy, jakie kiedykolwiek widział. Na szczęście dostrzegał także przyjazne spojrzenie. Kiedy uścisnął dłoń pani Zimmerman, wszystkie jej zmarszczki jak na komendę ułożyły się w uroczy uśmiech.
– Florence, to jest właśnie Lewis. To o nim pisał Charlie. Dla odmiany tym razem autobus przyjechał na czas, musieli chyba upić kierowcę. Hej! Kradłaś moje monety?
Jonathan podszedł do stołu. Dopiero teraz Lewis zauważył, że na obrusie w czerwoną kratę leży całe mnóstwo monet. Kupki i słupki najróżniejszych nominałów, większość pochodząca z obcych krajów. Wśród nich zapisane szlaczkami arabskie monety z dziurką w środku, garść ciemnobrązowych miedziaków, na których wybito postać łysego wąsacza, a także duże i ciężkie angielskie pensy z wizerunkiem królowej Wiktorii i Jej Podbródkowatości. Prócz tego małe, srebrne monety nie grubsze od paznokcia, obok których Lewis dostrzegł meksykański dolar w kształcie jajka i prawdziwą, rzymską monetę pokrytą zielonkawą patyną. Jednak najwięcej było lśniących, złotych słupków ułożonych z mosiężnych monet z wybitym Bon Pour Un Franc. Lewisowi wyjątkowo spodobało się to zdanie, ale ponieważ w ogóle nie znał francuskiego, od razu poprzekręcał je w głowie i powtórzył jako Bon Żur One Frank.
– Nie, złotko, nie ukradłam ani jednego z twoich niezwykle cennych, rzadkich dublonów – odpowiedziała z irytacją w głosie pani Zimmermann. – Po prostu wyprostowałam przekrzywione słupki.
– Przekrzywione? Już to kiedyś słyszałem, zmarszczucho – mruknął Jonathan. – No dobrze, nieważne, dzielimy monety między naszą trójkę. Wiesz, jak się gra w pokera, Lewis?
– Tak, ale tata by mi… – W oczach chłopca pojawiły się łzy. – Tata by mi nie pozwolił grać na pieniądze – dokończył.
– Ależ my nie będziemy grać na pieniądze! – zaśmiała się pani Zimmermann. – Gdybyśmy tak robili, cały ten dom i wszystko, co się w nim znajduje, już dawno należałoby do mnie.
– Uważaj, bo ci uwierzę – prychnął Jonathan, tasując karty i wypuszczając z fajki kłęby dymu. – Podzieliłaś już mamonę, lampucero? Kiedy skończysz, rozdający dorzuca swoje trzy grosze. A tak się składa, że to ja jestem pierwszym rozdającym. Żadne tam babskie gierki, żadne strachy, Omahy ani inne Teksasy. Pięć kart, bez jokerów.
Jonathan wypuścił z fajki kolejną chmurę dymu i już miał zacząć rozdawać karty, gdy nagle zatrzymał się i posłał pani Zimmermann szelmowski uśmiech.
– A tak w ogóle – rzucił – mogłabyś przynieść Lewisowi szklaneczkę mrożonej herbaty, a przy okazji dolać i mnie? Tylko bez cukru, proszę. I weź ze sobą jeszcze trochę tych ciasteczek z czekoladą.
Pani Zimmermann dwukrotnie klasnęła w dłonie.
– W jaki sposób życzy pan sobie podać ciasteczka, sir? Pojedynczo wypchać nimi usta, czy też pokruszyć i przesiane wsypać wprost za kołnierzyk?
Jonathan pokazał język pani Zimmermann.
– Nie zwracaj na nią uwagi, Lewis – westchnął. – Myśli, że jest mądrzejsza, bo ma więcej dyplomów z uczelni niż ja.
– Nawet bez nich byłabym od ciebie mądrzejsza, dziwnobrody. Panowie wybaczą, wrócę za minutę. – Pani Zimmerman skierowała się w stronę kuchni.
W międzyczasie Jonathan rozdał na próbę po pięć kart. Lewis zauważył, że cała talia jest dosyć stara i zniszczona. Większość kart nie miała rogów, ale na rewersach wciąż dało się rozpoznać okrągłą, złotą pieczęć z odciśniętą lampą Aladyna. Tuż pod nią oraz nad nią widniały słowa:
Zabawa zaczęła się na dobre, gdy tylko pani Zimmermann wróciła z ciasteczkami i mrożoną herbatą. Zzzzzit! Jonathan zebrał karty i przetasował je profesjonalnie. Lewis upił łyk herbaty, wziął karty w dłoń i od razu poczuł się lepiej. Zupełnie jak w domu.