- W empik go
Li-Wan o jasnej skórze - ebook
Li-Wan o jasnej skórze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 168 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łosiowe mięso zaskwierczało nieprzyjemnie. Kobieta przesunęła patelnię na skraj czerwonego żaru i zerknęła z ukosa w stronę dwóch psów znad Zatoki Hudsona. Wilczury wodziły wzrokiem za każdym jej ruchem i łakomie wysuwały ociekające śliną czerwone jęzory. Ogromne, kudłate bestie siadły koło ogniska pod wiatr i w cienkiej smudze dymu chroniły się przed niezliczonymi chmarami komarów. Kiedy Li-Wan spojrzała w dół, na stromy brzeg Klondike toczącej wezbrane wody między wzgórzami, jeden z psów jak robak podpełznął do patelni. Zwinnym ruchem wyciągnął łapę i strącił w popiół kawał gorącego mięsa. Li-Wan dostrzegła to kącikiem oka. Pies trafiony w nos polanem, odskoczył i warknął. Nie odrywając od niego wzroku kobieta podniosła uratowane mięso.
– Fuj! Olo! – krzyknęła. – Ciągleś głodny i głodny! Dlatego dostajesz za swoje, że pchasz nos, gdzie nie trzeba.
Drugi pies stanął po stronie Olo i wraz z nim gotował się do walki. Jeżyła się im sierść na karkach i grzbietach, cienkie wargi unosiły się, marszcząc brzydko i odsłaniając okrutne, groźne kły. Nosy fałdowały się, wykrzywiały w srogiej pasji. W gardzielach bulgotało warczenie – wilczy charkot dzikich bestii, którym sama natura rozkazuje rzucić się, powalić przeciwnika.
– A ty, Bash, złyś zawsze, niczym twój pan! Nie szanujesz ręki, co cię karmi. Nie dajesz mi spokoju! To nie twoja sprawa! Ale chcesz? Niech będzie twoja! Masz! Masz! A masz!
Krzycząc tak Li-Wan rzucała szczapami, ale psy zręcznie unikały ciosów i ani myślały o kapitulacji. Rozłączyły się i przycupnięte do ziemi czołgały się na brzuchach. Warcząc głucho nadciągały z dwóch stron, oskrzydlały wroga. Li-Wan wojowała z wilczurami od czasu, gdy zaczęła raczkować między wiązkami skór w wigwamie. Wiedziała, że sytuacja jest groźna. Bash stanął, napiął mięśnie, gotował się do skoku. Olo pełzał jeszcze, ale był coraz bliżej i bliżej.
Kobieta porwała dwie głownie za zwęglone końce. Śmiało stawiła czoła buntownikom. Olo cofnął się, lecz Bash dał susa i w powietrzu natknął się na ognisty oręż. Zaskowyczał boleśnie. Rozszedł się swąd przypalonych kudłów i skóry. Pies padł na ziemię, a kobieta resztkę rozżarzonego drewna rzuciła mu w pysk. Zawył wściekle, rzucił się w bok, uskoczył spod jej ręki i w dzikim popłochu zaczął szukać schronienia. Olo umykał, lecz Li-Wan przypomniała mu o swej władzy tęgo zdzieliwszy szczapą po żebrach. Później oba wilczury wycofały się pod gradem polan, aby na krańcu biwaku lizać rany, skowycząc i warcząc na przemian.
Li-Wan zdmuchnęła popiół z ocalonego mięsa. Serce biło jej nie mocniej niż zwykle. Pospolite, codzienne wydarzenie szło już w niepamięć. Podczas wrzawy i zamieszania Canim ani się ruszył. Za to począł potężnie chrapać.
– Hej, Canim! – zawołała kobieta. – Upał dnia mija. Czas w drogę. Ścieżka czeka naszych stóp.
Peleryna z wiewiórczych skórek drgnęła. Odrzuciło ją na bok brunatne ramię. Powieki śpiącego uniosły się i zaraz opadły.
„Dźwigał ciężkie juki – pomyślała Li-Wan. – Utrudziła go poranna praca”.
Poczuła na szyi ukłucie komara, pomazała więc odsłonięte miejsce wilgotną gliną, której pecynę miała dla wygody pod ręką. Mężczyzna i kobieta pięli się przez cały ranek zboczem działu wodnego i dla ochrony przed chmarami napastliwych owadów smarowali twarze lepkim mułem. Błoto wysychało na słońcu, zastygało w maskę, która pękała raz po raz przy poruszeniu mięśni. Dziury trzeba było wciąż łatać, toteż skorupa miała nierówną grubość w rozmaitych miejscach i twarze wędrowców przedstawiały dziwaczny widok.
Li-Wan zaczęła potrząsać mężem delikatnie, lecz wytrwale. Wreszcie Canim ocknął się, usiadł. Przede wszystkim spojrzał na słońce, a zasięgnąwszy rady niebieskiego zegara, przycupnął koło ognia i łapczywie rzucił się na mięso. Był to rosły, barczysty Indianin o szerokiej klatce piersiowej i potężnych muskułach. Mierzył pełne sześć stóp. Oczy miał bystrzejsze niż większość jego ziomków, bardziej inteligentne, żywe. Bruzdy znamionujące wolę głęboko poorały mu twarz, a że była to twarz pierwotna i uparta, wyraz jej zdawał się mówić o człowieku z natury nieugiętym, świadomym celu i w razie potrzeby zdolnym do zimnego okrucieństwa.
– Jutro, Li-Wan, urządzimy biesiadę.
Do czysta wyssał kość szpikową. Rzucił ją wilczurom.
– Będziemy jedli racuchy smażone na bekonowym tłuszczu i cukier. To smaczniejsze niż…
– Racuchy? – spytała zaciekawiona Li-Wan z trudem wymawiając dziwne słowo.