- W empik go
Liberum veto - ebook
Liberum veto - ebook
Zbiór felietonów polskiego pisarza, publicysty i działacza społecznego, w którego pismach zawarte są założenia programowe pozytywizmu. Głosił idee postępu, krzewienia oświaty i kultury, walczył o równe prawa dla kobiet, Żydów, zwalczał konserwatyzm, wstecznictwo i klerykalizm. Wybrane w tomie felietony pochodzą z takich pism jak „Nowiny”, „Prawda” czy „Myśl Narodowa”.
Kategoria: | Nauki społeczne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-892-0 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nr 3, z 4 stycznia 1880
Chociażby nawet tytuł tej rubryki, która stale ma się pojawiać w „Nowinach”, nie zobowiązywał autora do zarekomendowania się swym czytelnikom, to zmusiłby mnie do tego inny, daleko ważniejszy powód. W chwili, kiedym zamierzał, bez podania nawet znaków szczególnych mojego rysopisu, rozpocząć pamiętnik, przeczytałem w pewnym dobrze wychowanym piśmie, że porządny organ przed wstąpieniem do domu swych czytelników winien wytłumaczyć się, kto go rodzi i co go zdobi. I gdyby tę powinność trzeba było spełnić dla kilku nie znających mnie abonentów, byłbym może ją pominął, ale gdy liczba ich (vid. wydawcę) wzrosła o kilkuset nowych, spostrzegłem, że wobec tak poważnego towarzystwa zaniedbywać się nie wypada.
I oto dlaczego, nie pytając, czyś, nieznajomy czytelniku, zajęty sprawozdaniem o grze p. Modrzejewskiej, rekomenduję się:
O. REMUS. W roku ubiegłym pisywałem do „Nowin” Listy z Paragwaju, ale ponieważ kazano mi być, mianuję się do połowy – Chińczykiem. Na potwierdzenie tej drugiej części mojego rodowodu przytoczyć mogę następujące przymioty, których wprawdzie nie posiadam, ale których nabycie jest największym moim pragnieniem. I tak, pominąwszy korzyści z odgrodzenia się od cywilizowanego świata murem, o czym niedługo zapewne wątpić przestanę, dziś już wierzę, że w oczach publicznego człowieka kłamstwo jest miodem. Wierzę również, że gdy w czasie zaćmienia tłum krzykiem odgania psy, ażeby nie pożarły słońca, astronomowie powinni także krzyczeć z tłumem. I to dalej staje się dla mnie coraz jaśniejsze, że zegarka poty nie należy nakręcać lub naciągać, póki zupełnie nie stanie. Przed kilku laty wszczął się w naszej prasie bliski temu dogmatowi spór: jedni dowodzili, że mechanizm społeczny trzeba trochę nakręcić, bo już mdleje, inni twierdzili, że powinniśmy czekać, dopóki sam nie stanie. Ja podzielałem zdania pierwszych, dziś jednak przekonawszy się o swym błędzie, nie tylko noszę dwa zegarki, ale także sprawię sobie dwie maszynki społeczne, ażebym mógł mierzyć moje myśli i czyny jedną, gdy druga się zatrzyma. Tą właśnie drugą maszynką są dla mnie Chiny. Zwrócę uwagę na jeden przykład. Oskarżano mnie, że niesprawiedliwie wymierzam ciosy. Jest to nieprawda, gdyż zawsze w tego rodzaju wypadkach trzymałem się przepisów Lu-Hsin-wu, który powiada: „Nie wolno jest: 1) bić grubym bambusem, 2) uderzać za nisko i 3) używać do bicia przeciwnych prawu narzędzi”. Niech zaświadczą wszyscy, których kiedykolwiek dotknąłem, czy używałem zbyt grubych bambusów lub przeciwnych prawu narzędzi, a przy tym czy uderzałem za nisko? Sądzę, że mnie o to nikt nie obwini, nawet taki najserdeczniejszy przeciwnik, którego ilości par nóg oznaczyć nie umiem.
Dla prawdziwych Chińczyków nowy rok jest największym świętem. O tej porze bowiem opiekuńczy duch każdej rodziny wyjeżdża do nieba i żeby tam nie wygadał się bezpotrzebnie, odejmują mu możność robienia jakichkolwiek wyznań. W tym celu tak go opasają rozmaitymi przysmakami, aby najedzony nie mógł słowa przemówić. Jednocześnie puszczają masę rakiet, gdyż te mają własność oczyszczania powietrza ze złych duchów. Ponieważ pragnę przed tobą, nieznajomy czytelniku, złożyć najwymowniejsze dowody mojej chińskości, zatem wspólnie z moimi tejże natury kolegami święcę dziś noworoczną porę w powyższy sposób. Więc rozwieszam po wszystkich szpaltach „Nowin” papierowe latarnie, napycham ich ducha opiekuńczego łakociami, puszczam rzęsiste fajerwerki, nie karzę nikogo i wołam skacząc i machając warkoczem jak rodzimy Chińczyk: „Nowy rok, nowy rok, będę bogaty!...” No, dobrze – powiesz czytelniku – słyszę, że to mówisz, ale nie widzę, żebyś robił; gdzie latarnie, rakiety, a zwłaszcza najedzony duch opiekuńczy? Ot, widzisz, że ja dopiero pragnę być Chińczykiem, ale jeszcze nim nie jestem. Moi koledzy urządzili fajerwerki i machają warkoczami, a nade wszystko tak nakarmili grzecznościami opiekuńczego ducha naszej prasy, pobożny „Przegląd”, że ten nawet w niebie na ich szkodę przemówić by nie zdołał. A ja? Cóż ja? Tym tylko zasłonić się mogę, że dobra chęć jest matką dobrego czynu.
Och, nie uwierzycie, czytelnicy, ile dokładam usiłowań, ażeby się stać prawdziwym Chińczykiem: nie zaprawiać ust goryczą prawdy, wznosić mur naokoło kraju, czcić przesąd z tłumem, nie nakręcać zegarka, póki nie stanie, i karmić opiekuńcze duchy koło Nowego Roku. Ale stary, zły polski nałóg ciągle mi przeszkadza. Ciągle mnie kusi złota wolność i gdy nawet wszyscy uradzą, żeby w imieniu dziennikarskiego narodu wręczyć komu bukiet lub sprawić literatom w formie syndykatu nowe kagańce, ja czuję prawdę tego, co moi przodkowie na zgrozę Chińczyków mówili, że „usta...” No, ale moi jednobrzmiący w piórze koledzy nie potrzebują się niczego obawiać. Morza wody, rozlewającej się po szpaltach wielu naszych dzienników, nie zapalę, co najwyżej ona tylko zasyczy, gdy w nią głownię wrzucę.
Ale dziś – jak rzekłem – z powodu nowego roku nawet tak niewinnej zabawki z naszym literackim morzem sobie nie pozwalam. Puszczam na nie pancernik „Nowin” spokojnie, bez żadnych wrogich okrzyków, bez wojowniczej flagi, a jeżeli biję z mojego małego moździerzyka, to tylko na salwę dla nowo narodzonego roku. Poza moim statkiem biegną gromady żarłocznych rekinów i mieczników, uwijają się piły, kraczą nad głowami drapieżne ptaki, my przecież wraz z całą załogą „Nowin” stoimy na pokładzie i przypatrujemy się poza nami ciągnącym chmurom, a przed nami świtającej jutrzence, wołając jedynie do przepływających koło nas okrętów: „Nowy rok, niech wam będzie dobry! Niech żyje „Ateneum” – „Biblioteka Warszawska” – „Wędrowiec” – „Tygodnik Ilustrowany” – „Kłosy” – „Zdrowie” – „Przyroda i Przemysł” – „Gazeta Lekarska” – „Polska” – „Handlowa” – „Sądowa” – „Warszawska” – „Wiek” – „Kurier Codzienny” – „Świąteczny” – „Przegląd Techniczny” – „Inżynieria i Budownictwo” – „Ogrodnik Polski” – „Ekonomista” (och, jak trudną jest miłość bliźniego!) – niech żyją i inni, i inni, nie wyłączając nawet rekinów, które na nas w tej chwili czyhają, które gdyby mogły, wyłupałyby nawet źrenice z naszych oczu!”
No, sądzę, nieznajomy czytelniku, żem ci się dokładnie przedstawił i że mi ufać możesz. Jeżeli zaś kiedykolwiek nie zdołam być dość Chińczykiem, przebacz mi przez wzgląd na to, że ojciec mój był Polakiem i matka Polką, a od czasu, jak zacząłem myśleć o zagadnieniach ogólnych, zawsze mi demon Mahometa szeptał do ucha: „Podnieśmy oczy, bo inaczej inni nam je otworzą”.
A teraz przygotuj się, czytelniku, bo od dziś za tydzień zacznę z tobą zbierać niezapominajki.
Nr 31, z 1 lutego 1880
Daj rączkę, piękna czytelniczko, zaprowadzę cię do p. Boguskiego i usprawiedliwię, żeś nie była na jego prelekcji o przyrodnikach polskich. Wytłumaczyć się zaś trzeba nie dlatego, żeby młody uczony miał się gniewać, ale dlatego że sposobności poznajomienia się z historią polskiej wiedzy pomijać nie wypada. Odgaduję bardzo dobrze, moja czytelniczko, co masz na uniewinnienie swojej niebytności. W sobotę wybierałaś się na bal, potrzeba więc było przygotować w czwartek toaletę, a nade wszystko pomyśleć o prawdopodobieństwach zabawy. Z kim pan Albin będzie pierwszego walca tańczył, kogo najczęściej wybierać będzie do mazura, jak się wyda zielona suknia z różowym przybraniem, wszystko to nie jest rzeczą tak drobną, ażeby już w czwartek nie należało pomyśleć o możliwych wypadkach soboty. A przy tym trudno przecież po spacerze zaraz iść na odczyt, tym bardziej że zmęczenie fizyczne usposabia do ziewania. Ziewać, chociażby na prelekcji – niepodobna. Gdyby przynajmniej usta otwierały się wtedy, kiedy prelegent wodę popija, ale właśnie mogą się otworzyć wtedy, kiedy mówi o maszynie pneumatycznej. Uczęszczać na kazania naukowe nie jest obowiązkiem, ale słuchając ich, nie okazywać znudzenia – przyzwoitością. Wreszcie jeżeli pan Albin na odczyty nie chodzi, to doprawdy niewiele one mają interesu dla młodej panienki, dla której on jest najdoskonalszym tworem natury.
Wszystko to pojmuję, piękna czytelniczko, ale nauka ma także swoje pretensje, które, o ile wchodzą w skład obowiązków mody, na uwzględnienie zasługują. Od lat kilku stało się u nas uciążliwym, ale ostatecznie dość powszechnym, zwyczajem uczęszczać na odczyty. Zwyczaj ten wywiera swój nacisk zwłaszcza wtedy, kiedy komuś przyjdzie ochota zaznajomić nas z własnym dorobkiem umysłowym. Takie zadanie podjął p. Boguski. Postanowił on wykazać, że mieliśmy w przeszłości bardzo znakomitych przyrodników i że dziś na tym niebie nauki gwiazdki nasze przy blasku słońc zagranicznych bardzo skromnie pobłyskują. Jeżeli odsłonięcie tego faktu w odniesieniu do teraźniejszości nie jest rycerskim, to w odniesieniu do przeszłości jest stanowczo chwalebnym. A ponieważ w owej przeszłości założyliśmy sobie piwnicę, w której mają się znajdować im starsze, tym lepsze wina, nie odtrącajmy więc tej butelki, którą sumienny badacz wynalazł i nas częstuje. Ot, dlaczego, łaskawa czytelniczko, powinnaś usprawiedliwić swą niebytność przed p. Boguskim. Zapytasz mnie pewnie, czemu specjalnie zwracam, się do czytelniczek, nie zaś czytelników, którzy w salach prelekcyjnych nie tworzą wielkiego tłoku. Powody bardzo proste: naprzód mężczyźni mają więcej sposobności nauczyć się tego w szkołach, co słyszą na katedrach publicznych; po wtóre, mają mniej czasu, gdyż siedzą przez sześć godzin w biurach, a przez drugie sześć w cukierniach; po trzecie, nie czują tyle, co kobiety, chęci kształcenia się.
No, a teraz, czytelniczko, przeproś p. J. Boguskiego. Wart on twoich kilku życzliwych słówek, bo chociaż nie posiada ani kamienicy, ani renty, wysługuje się ciągle rozmaitym instytucjom filantropijnym, począwszy od Muzeum Przemysłowego, a skończywszy na Towarzystwie Dobroczynności.
Nikogo też lepszego nie mogę za przykład wskazać naszym tkaczom. Niech każdy bodaj cząstkę ma tej, co on, dobrej woli, a niezawodnie będziemy oglądali w Muzeum bardzo piękną wystawę tkacką. Po co tu zresztą dobra wola – wystarczy odrobina własnego interesu. Przypuszczam, że każdy fabrykant tkanin chciałby się popisać ze swymi wyrobami przed najszerszą publicznością. Ponieważ cały kraj nie wyruszy na wędrówkę po Zgierzach, Łodziach, Żyrardowach, więc niech reprezentanci tkackiego przemysłu zjadą się do Warszawy. Pomyślny udział na wystawie będzie daleko lepszą reklamą, niż nawet pomieszczone przez „pachterów”, pachciarzów, ogłoszenia w pismach „po cenach redakcyjnych”. Niech cnota kryje się w skromności, a fiołek w trawie, ale wyroby tkackie nie mają tego obowiązku. Muzeum zrobiło przyszłym wystawcom możliwe dogodności, bo nawet zapewniło im bezpłatny przewóz powrotny na kolejach nadesłanych przedmiotów. Niepodobna zaś wymagać, ażeby podłożyło kółko pod każdego fabrykanta i przytoczyło go do Warszawy.
Wystaw w roku bieżącym będziemy mieli wielką obfitość. Długi ich szereg rozpoczęła wystawa starożytnych obrazów w pałacu Bruhlowskim, urządzona staraniem p. Dobieckiego. Inicjatorowi jej przyznać trzeba, że w wyzyskiwaniu miłosierdzia publicznego na cele dobroczynne posiada on wielką pomysłowość. Zdolność nie imponująca, ale zawsze zdolność. Gdybyśmy policzyli wszystkie postacie, pod jakimi p. Dobiecki kwestował, zebrałaby się spora wiązanka oryginalnych myśli. Kto się z takiego talentu śmieje, niech spróbuje raz zgryźć dobroczynny orzech. Ile głów medytowało nad sposobem pomnożenia składki dla Szlązaków i ostatecznie zdecydowano się na naśladownictwo, chociaż zaprzeczyć trudno, że naśladownictwo to będzie ciekawe. Do skarbonki dla głodnych cała rzesza inteligentna rzuci swoje datki; jaką one stworzą sumę, kto i ile złoży? Jak się przedstawią te ofiary umysłowe w porównawczym zestawieniu? Jeśli, czytelnicy, zadajecie sobie te pytania, to niewątpliwie ciekawi jesteście odpowiedzi.
Żałuję mocno, że wydawnictwo dla głodnych nie zaprosiło mnie do udziału w jego pracach, bo przesłałbym mu następujący wypadek, zapamiętany z lat młodych, a przypominający mi się często.
Do pewnego obywatela w Podlaskiem przyszedł wieczorem pachciarz używający bardzo podejrzanej opinii. Gospodarz jadł kolację.
– Pan sam w domu?
– Sam.
– To ja panu coś pokażę.
To rzekłszy wydobył nóż i rzucił się na obywatela. Ten wszakże uniknął ciosu, powalił napastnika i przywołał służbę.
Pachciarz zapytany przed sądem, dlaczego godził na życie swego pana, odpowiedział:
– Ja godził? On chciał mi gwałtem wsadzić w gębę kiełbasę, to musiałem się bronić. Niech sam powie, czy nie jadł wtedy kiełbasy.
Jak to niewiele potrzeba na zmycie winy. Dość kawałek kiełbasy, Szkoda tylko, że sprawiedliwość kapryśna.
Nr 59, z 1 marca 1880
Pamięć zachowała mi z niedawnych wspomnień naszego literackiego życia następujący wypadek, na którego uwiecznienie wszystkie muzy zbiegnąć się powinny. Pewnego dnia przy stole świeżej, jeszcze nie polakierowanej redakcji zasiadło grono dziennikarzów najrozmaitszego znaku, powołanych do zdecydowania manifestu, jaki w świat puścić miała nowo narodzona gazeta. Ażeby rozprawom dać punkt oparcia, ktoś wypracował projekt odezwy, którą miało odczytać i rozebrać. Zapanowała głęboka cisza. Nasilniejszy w deklamacji ujął papier i zaczął odczytywać słowa prospektu. Mdłe i wodniste frazesy przelewały się przez uszy zgromadzenia, nie wywołując ani oklasku, ani protestu. Każdy widocznie był zadowolony... cygarem i nie czuł, ażeby się pod jego oczami zmieniała postać świata. Nareszcie czytający, dobiegłszy do kresu, wykrzyknął z uniesieniem ostatnie wyrazy prospektu: „Zaczynamy więc w imię Boże!”
Wyrazy te sprawiły lekki ruch w zgromadzeniu. Po chwili milczenia odezwał się głos pierwszy:
– Byłbym za usunięciem tego zdania.
– Czemu? – zapytano z kilku stron.
– Zbyt zużyte.
– Niewłaściwe – dodał ktoś drugi.
– Nieefektowne – dorzucił trzeci.
Powstał gwar, bo lewicę zaatakowała broniąca owego wyrażenia prawica, w głębokim przekonaniu, że prospekt był jedynym filarem, po którym się wspiera prześladowana dziś religia. Długo już trwała wrzawa, nareszcie rozległ się głos redaktora:
– Panowie, uciszcie się! No, na chwilę uciszcie się. Panowie. Nie jestem przeciwnikiem tego wyrażenia z zasady, ale mam pewne powody przypuszczać, że ono nie podobałoby się... Żydom, na których przecież liczyć musimy. I dlatego wnoszę, żeby je usunąć.
W kilka dni wyszedł prospekt bez słów „w imię Boże”, a w rok niespełna ci sami, którzy wygnali Boga z obawy przed Żydami, stali się surowymi stróżami... katolickiej religii.
Fakt ten, poczerpnięty z opowiadań mego znajomego, przytoczyłem dlatego jedynie, ażeby nie zaginął, gdyż nie pozostaje on w żadnym związku z tym, co niżej dotknąć zamierzam.
Istnieje w Warszawie pewne pismo, którego puls jest wiernym odbiciem drgnień watykańskiego serca. Pismo to nigdy nie napada, ale od czasu do czasu uczuwa „konieczną potrzebę”... porwania swojej pobożnej motyki na słońce, a w braku słońca na tak drobne światełko, jakim są „Nowiny”. Przed kilku właśnie dniami poczuło ono znowu „konieczną potrzebę”... zdmuchnięcia nas ze świata za to, żeśmy w artykule _Wsteczne pobudki_ wskazali wichrzycielstwo listów pasterskich i encyklik, siejących w łonie narodów niszczącą walkę. Pierwotnie sądziliśmy, że ów konik watykański pragnie zdobywać pozycje tylko na naszej szachownicy, ale teraz przekonywamy się, że on ma pewne obowiązki straży i w innych krajach. Bo skądże ta gwałtowna chęć wywołania kulturkampfu w Austrii i zabicia ustawy rozwodowej we Francji? Skąd ta obraza na uwagi nasze o wypadkach zagranicznych? Chyba konik watykański chce skakać po całym świecie z jednaką gorliwością dla zamatowania cywilizacji rzymską wieżą. Dobrze, nie mamy nic przeciwko takiej roli, chcielibyśmy tylko zbadać przymioty szanownego apostoła. To jest radzi byśmy wiedzieć, czy zachowuje wszystkie przykazania boże i kościelne, czy nie popełnia grzechów głównych i powszednich, czy we wszystko wierzy, co kościół nakazuje, czy się modli i spowiada? Bo jużci przyznaj, czytelniku: gdyby ci ów literat, który nie chciał rozpocząć pisma „w imię Boże” dla nienarażenia się Żydom, który po całych latach nie widuje ołtarza i konfesjonału, który wesoło opowiada, jak św. Posydiusz4 przenosił głowę pod pachą, gdyby ci – mówię – taki katolik w piątek przy kapłonie u Stępkowskiego radził pracować nad spełnieniem królestwa bożego, pewnie byś go nie wziął za Tertuliana lub Ireneusza5. Otóż i ja jestem niezmiernie ciekawy, czy mam się ze czcią dotknąć kraju szaty owego świętobliwego konika, czy użyć przeciw niemu owych pasków, którymi Chrystus pewnych krzykliwych jegomości ów z bóżnicy wystraszał. Krzyk niczego nie dowodzi, chyba tego, że krzyczący czuje „konieczną potrzebę”. Dowodzi przekonanie. Słyszałem o pewnym rzetelnym konserwatyście, który wyjeżdżając co rok za granicę, zbaczał zawsze do Moguncji, ażeby pójść na plac przed pomnik Gutenberga i... język mu pokazać. Taką nienawiść do postępu trzeba uszanować, bo ona płynie ze szczerego, głębokiego przekonania. Ale co warta nienawiść z „koniecznej potrzeby”? Co wart konserwatyzm za wiązkę prenumeratorów? Zanim zdecydowałem się, jak mam sądzić o naszej rocie papieskich żuawów, chodziłem długo po wszystkich warszawskich kościołach i upatrywałem, czy którego z nich nie znajdę. Pytałem dziadów, badałem starszych bractw i konfraterni literackiej:
– Nie znacie, moi kochani, tego pana, co to pisuje w... takie pobożne artykuły wstępne? A może tego, co przepowiada w Warszawie Sodomę i Gomorę? A może tego, co wymyśla na „Nowiny”?
Nie, żadnego nie znali. Co najwyżej, zbył mnie który z wiernych domysłem:
– Może ich pan znajdziesz w „Eldorado”6 albo na balu w Dolinie Szwajcarskiej.
Gdzież więc są, gdzie się modlą, surowe życie pędzą i religijne książki czytają ci święci kaznodzieje dziennikarscy, którzy chcą szkoły oddać duchowieństwu, a małżeństw mu wydrzeć nie pozwalają, którzy nie napadając, czują jednakże „konieczną potrzebę” zapełnienia szpalt swego dziennika wymysłami na „Nowiny”? Czyżby istotnie w „Eldorado” lub w Dolinie Szwajcarskiej?
Nie znajdując ich tam, gdzie być powinni, muszę im dać tu zamiast odpowiedzi małe ostrzeżenie. Chrystus nawrócił świat do swych zasad nie dlatego, że je głosił, bo głosiło je wielu przed nim, ale dlatego że je życiem swoim i śmiercią stwierdził. Od obowiązku śmierci watykańskich koników uwalniam, ale od obowiązku zgody życia ze słowami – nie mogę. A dopóki dowodu na to nie otrzymam, dopóty wszelkie rozdzierania szat proroków echowych uważać będę jedynie za skutek „koniecznej potrzeby”, za sztukę zyskiwania gorących katolików, protestantów, Żydów, mahometan, skopców, wszystkich wreszcie, którzy chwaląc Boga, jednocześnie zdolni są spełniać warunki prenumeraty.
Teraz pozwól mi, czytelniku, chwilkę odpocząć, bo potrzebuję zebrać całe oburzenie i wybuchnąć gwałtowną zemstą.
Niedawno przypadały imieniny jednej z naszych ulubionych artystek. Solenizantka otrzymała liczne podarki i ogłoszone później publicznie wiersze. Otóż ta właśnie poezja uniosła mnie takim gniewem. Jak można było bowiem porównać naszą genialną artystkę tylko z „gwiazdami stałymi”, które nigdy nie zachodzą i którymi kieruje się obłąkany wędrowiec? Rozumiem oszczędność wszędzie, ale nie w porównaniach, nie w uwielbieniach. Przecież solenizantka świeci na niebie naszego teatru jedna, czyż więc nie można było nazwać ją przynajmniej słońcem? Zginęła dawna nasza galanteria. Ręczę, że gdyby zacny Wojciech Dembołęcki9 pisał dziś wiersz na imieniny artystki i chciał właściwie wyrazić nasze dla niej uczucia, powiedziałby niezawodnie jak przed laty dwustu pięćdziesięciu:
Przed blaskiem jej sławy
Padła na Śląsk, Czechy, okrutna mania,
Ale w większym strachu była Frankonia,
Nuż pot ogrójcowy puściła Hassya,
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.