- promocja
- W empik go
Licencja na czarowanie - ebook
Licencja na czarowanie - ebook
Magia, humor i pech w jednym kotle!
Fortuna kołem się toczy – problem w tym, że Arleta zawsze znajduje się pod nim! Jej eliksiry wybuchają, kociołki uciekają w las, a zaklęcia odbijają się czkawką trwającą siedem dni i nocy. Gdy pechowa wiedźma nie zdaje egzaminu po pięciu latach nauki w szkółce Baby Jagi, nikogo nie dziwi niepewna przyszłość Arlety – nawet jej rodziny.
Arleta ma tylko dwa miesiące, aby przygotować się do egzaminu poprawkowego z pomocą korepetytora, znaleźć remedium na prześladującego ją Pecha i zdobyć licencję na czarowanie. W przeciwnym razie utraci magię na zawsze.
Zabawna opowieść o walce z losem, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, wybuchów i śmiechu. Idealna dla miłośników magii, przygód i czarującej literatury.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-292-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– latająca miotła (lub inne narzędzie domowo-ogrodowe),
– zarejestrowany chowaniec (sugerowany miniaturowy smok latający lub kot, najlepiej czarny),
– rodzinna księga zaklęć (okładki z ludzkiej skóry zostały zakazane w 1865 roku),
– różdżka drewniana (nie krótsza niż trzydzieści centymetrów),
– zestaw kociołków i fiolek (wytworzonych w ogniu miniaturek z zarejestrowanej hodowli),
– zwierciadło (będące środkiem komunikacji między bracią czarodziejską),
– kryształowa kula (odbierająca częstotliwość magicznej radiostacji).
W nowelizacji z 1965 roku dodano zapis o posiadaniu rozwiniętego układu magicznego oraz licencji na czarowanie, ponieważ ludzie niemagiczni, po zakupieniu wyżej wymienionych, rozpoczęli strajk, domagając się możliwości rzucania czarów.ROZDZIAŁ 1
Choć Arleta Zakrzewska przez dwadzieścia lat życia marzyła tylko o tym, by nie rzucać się w oczy, Pech – który nieustannie kołował nad jej głową niczym sęp nad świeżą padliną – kochał ściągać na nią uwagę. Egzamin na zwieńczenie pięcioletnich nauk magicznych w szkółce Jadwigi Baby, za plecami nazywanej Babą Jagą, nadawał się do tego idealnie, więc Arleta oblała go po wywołaniu katastrofy magicznej pierwszego stopnia. Tym samym zgarnęła miejsce w pierwszej dziesiątce najbardziej spektakularnych porażek podczas zdobywania licencji na czarowanie – jej wyczyn uplasował się tuż za podpaleniem egzaminatora i zaraz nad omyłkową lewitacją zagrody z żubrami.
Paradoksalnie sprawczyni zamieszania, znając rozmach prześladującego ją Pecha (takiego przez duże Pe!), odetchnęła z ulgą – mogło być znacznie gorzej.
Różowofioletowa piana z kipiącego eliksiru Arlety w ciągu kilku sekund wypełniła przycupniętą na skraju lasu drewnianą chatkę należącą do Baby Jagi aż po sufit. Wydostawszy się na zewnątrz przez uchylone okna i krzywy, wąski komin, pokryła wszystko w zasięgu wzroku, od zarośniętych rabatek aż po czterech adeptów sztuk magicznych czekających przed wejściem na ogłoszenie wyników. W rozpaczliwej próbie stawienia oporu każdy oganiał się, jak mógł – studenci rękami i notatkami, a pobliskie graby i jesiony gałęziami. Bezskutecznie.
Drzwi rozwarły się z trzaskiem, a na polanę, plując, krztusząc się i parskając, wybiegło trzech egzaminatorów, Arleta oraz słusznych rozmiarów osioł.
Letni wiaterek przerzedził pianę, ukazując w pełnej krasie skutki katastrofy, jednak Arlecie daleko było do zawstydzenia, gdyż z całych sił próbowała uniknąć wielkich zębów żywiącego do niej urazę zwierzęcia. Na domiar złego fikuśny domek zaburczał, zacharczał i wypluł kociołek ze stali nierdzewnej, którym zwalił ją z nóg.
Przysłany z siedziby Rady Magów przewodniczący komisji, jak na człowieka ze stolicy przystało, nie lubił tracić czasu. Raz-dwa postawił na nogi podtapianą przez bąbelki o smaku mokrej sierści Zakrzewską i usiadł na obróconym do góry dnem saganku.
– Egzamin zostanie wznowiony, jak tylko doprowadzimy to miejsce do porządku – wycedził przez zaciśnięte zęby podczas siłowania się z wyposażeniem kuchennym, które wciąż produkowało apokalipsę w wersji mini.
Wydobył z kieszeni sztruksowej marynarki ostro zakończoną różdżkę i stuknął nią w kociołek. Choć drewno i stal ledwie się zetknęły, czarodziej władował w zaklęcie taki impuls magiczny, że wszystkim w promieniu kilometra zadzwoniło w uszach.
Gdy naczynie zostało unieszkodliwione, dała o sobie znać rozdrażniona chatka. Uniosła się na potężnej kurzej stopie i zaczęła miotać po polanie, mimo to próby wytrząśnięcia piany z wnętrza spełzły na niczym. Młodzież rozpierzchła się na wszystkie strony, czmychając przed śmiercionośną łapą i równocześnie usiłując nie trafić w zasięg oszalałych gałęzi.
– Adepci, nie martwić się. Adepci, stanąć z tyłu – zarządziła druga egzaminatorka i potrząsnęła rozczochraną siwą czupryną, dzięki której dorobiła się przydomku Stara Einsteinowa.
Domek został unieruchomiony, zanim zdołał uciec w głąb lasu, co wywołało mieszane uczucia wśród studentów – choć ocalili życie, to reputacje już niekoniecznie. Porywisty wiatr, który przyzwała ostatnia egzaminatorka (zasłużona członkini OGR-u), szybko wywiał pianę z chatki oraz niemal kilku studentów z polany. Członkowie Ostatecznej Grupy Ratunkowej słynęli z gwałtowności i rozmachu działań. Ponieważ wysyłano ich do zadań, które uznawano za równie niebezpieczne, co podejście do gniazda wściekłych harpii, zwykło się mawiać, że poranną kawę pijali z Kostuchą, a dopiero później ich dzień robił się ciekawy.
– Panie Zawadzki, zapraszam na egzamin – odezwał się przedstawiciel Rady Magów, gdy już opanowano sytuację.
Juglaś poczłapał za nim z duszą na ramieniu i bąbelkami na całej reszcie.
Gdy Arleta usłyszała słowa członkini OGR-u: „Już dawno nie widziałam, żeby ktoś tak spierdzielił proste zadanie”, spłonęła rumieńcem.
– Co się tam stało, Leta? – zapytała Sasza i wycisnęła wodę z długiego blond warkocza. Upaćkane okulary w prostokątnych czerwonych oprawkach założyła na głowę, więc mrużyła lekko oczy.
– Bo że wylosowałaś do zrobienia eliksir, już się domyśliliśmy. – Elka skrzywiła się z niezadowoleniem, starając się opanować gęste, rude loki, które piana posklejała w strąki. – Ja pierdzielę, dobrze wiesz, że przez tydzień nie opanuję fryzury!
– Przepraszam.
Arleta spuściła głowę. Odgarnęła przylepione do twarzy ciemne, lekko zakręcone na końcach włosy i spróbowała doprowadzić się do porządku. Niestety czerwono-czarna chustka w smoki, którą wręczyła jej Sasza, już po chwili stała się niezdatna do użytku, a ona wciąż wyglądała, jakby wytarzała się w smarkach jednorożca.
Westchnęła ciężko, gdy dostrzegła stan nowiutkich, kremowych baletek.
– Miałam odczarować człowieka zaklętego w osła – wyjaśniła, próbując wyszarpnąć zwierzęciu z pyska rękaw żakietu – ale nie przewidziałam, że osioł będzie, no, uparty jak osioł, podczas pobierania próbki jego śliny, i eliksir... no... wykipiał.
Saszka, nawet bez okularów na smukłym orlim nosie, dostrzegła, jak Elka wywraca oczami, i momentalnie stanęła w obronie przyjaciółki:
– Jakby tobie poszło lepiej!
– Przynajmniej nie próbowałam nikogo zabić!
– Ależ skąd, ty tylko przepowiadasz ludziom brutalną śmierć! – Leta uniosła pytająco brwi, więc Sasza poczuła się w obowiązku dodać: – Wylosowała hydromancję i zaczęła zmyślać! Przepowiedziała paniczykowi ze stolicy rychły zgon w okrutnych męczarniach.
– I mogłam mieć rację! – Elka dumnie wypięła pierś. – Leta prawie go utopiła!
Arleta nie była pewna, czy materiał, z którego wykonano żakiet, należał do rarytasów, czy osioł po prostu chciał się na niej wyżyć, ale gryzienie stawało się coraz bardziej natarczywe.
– A co tobie się trafiło, Sasza?
– Mandragora – warknęła Saszka i tupnęła ze złości.
Zaskoczona odpowiedzią Arleta przestała zwracać uwagę na osła. Tkanina pękła z trzaskiem i dziewczyna wylądowała na spulchnionej eliksirem, lepkiej ziemi. Zwierzę patrzyło na nią z góry, żując zwisający z pyska czarny strzęp.
– Nie żartuj! Z mandragorą bym sobie poradziła! – oburzyła się Arleta, gdy już przeszła do porządku dziennego nad faktem, że jako wiedźma nie wzbudzała szacunku nawet u osła.
– A ja z twoim eliksirem.
Wtem z chatki dobiegł rozdzierający wrzask, który przeszył je na wskroś. Pobrzmiewała w nim taka desperacja, że nawet Nastka oderwała się na chwilę od zbierania rozrzuconych po polanie, całkiem już zniszczonych notatek.
Gdyby nie to, że chatka była odporna na ludzką głupotę i wiedziała, kiedy otworzyć drzwi, Juglaś najprawdopodobniej przebiłby się przez nie, zostawiając po sobie dziurę w kształcie człowieka, jak w kreskówkach. Tylko jedno mogło go do tego stopnia przerazić. Już po kilku minutach z domu wyszedł niski człowieczek w szarym, połatanym ubraniu i równie złachmanionej czapeczce. Juglans jak ognia bał się domowików, od kiedy jeden z nich prawie odgryzł mu w dzieciństwie ucho, urażony pociągnięciem za brodę.
– Myślicie, że egzamin był ustawiony? – zapytała ni stąd, ni zowąd konspiracyjnym szeptem Elka.
Arleta i Sasza wymieniły zdezorientowane spojrzenia.
– No, zastanówcie się. Jakie są szanse na to, żeby każdy z nas wylosował coś, w czym jest do niczego? – Wskazała głową ścieżkę między drzewami, którą ich kolega pędził z wyrazem bezbrzeżnego przerażenia na twarzy. – Juglaś panikuje na widok domowików. Eliksiry Lety mają tendencję do wybuchania. Saszy podsunęli roślinę z morderczymi zapędami, a mój stosunek do cholernego wróżenia dobrze znacie.
– Idź ty się, dziewczyno, leczyć – prychnęła Sasza. – Co by według ciebie na tym zyskali?
– Pieniądze za podejście w drugim terminie – odpowiedziała rezolutnie Ela. – Mniejszą konkurencję o stanowiska pracy. Lepszą kontrolę nad praktykującymi magię.
Arleta nie mogła pozbyć się wrażenia, że z włosami w nieładzie i błyskiem w zielonych oczach Elka wyglądała na fanatyczkę teorii spiskowych, co niezbyt do niej pasowało. Zazwyczaj skupiała się przede wszystkim na rozwoju technologicznym, a wszelkie odłamy magii oparte na niejasnych zasadach i zwracające niepewne wyniki uważała za hochsztaplerkę. Choć nie dało się ukryć, że w tym, co mówiła, mogło tkwić ziarno prawdy. Zanim jednak Arleta wskoczyła w tę króliczą norę, drzwi znów trzasnęły.
– Cho no, Bożydar, pora cię odczarować! – zawołała członkini OGR-u na osiołka, marszcząc krzaczaste brwi.
Zwierzę posłusznie podreptało w jej stronę, choć nie omieszkało po raz ostatni kłapnąć ostrzegawczo zębami przy ramieniu Zakrzewskiej.
Cztery adeptki podeszły z mocno walącymi sercami do listy, którą komisja przyczepiła do drzwi. Trzy westchnienia i jeden okrzyk radości później wszystko stało się jasne.
– No to powodzenia na korkach dla magicznie ułomnych – skwitowała Elka, po czym dodała pod nosem: – A Nastka, skubana, pewnie ich przekupiła.
– Niby niczego się nie spodziewałam, ale i tak jestem rozczarowana – podsumowała Saszka i wsunęła na nos okulary z pomazanymi szkłami.
Arleta nie mogła się z nią nie zgodzić.ROZDZIAŁ 2
Arleta wiedziała, że unikanie problemu wcale nie sprawi, że ten zniknie. Stos literatury z zakresu rozwoju osobistego, ułożony krzywo na parapecie, wbił jej tę frazę do głowy, mimo to od pół godziny kręciła się przed lustrem. Ocierała pot z czoła i wycierała ręce w dres, w który wskoczyła po powrocie, ale nie potrafiła się przełamać, by przekazać rodzinie wiadomość. Z minuty na minutę dreptanie stawało się coraz bardziej nerwowe, bo nie sposób było dłużej udawać, że egzamin wciąż trwał.
Już miała wybrać odpowiedni kontakt, gdy lustro zagrało przeciągłą melodyjkę, a na tafli ukazało się zdjęcie mamy. Młoda Zakrzewska pisnęła i przewróciła krzesło, robiąc szybki krok w tył. Dźwięk nie milkł, więc wiedźma wygładziła ubranie, przełknęła ślinę i nacisnęła właściwy przycisk, choć stawił zacięty opór.
– Arusia, kochanie! Już po? – zapytała kobieta, która wyglądała jak kopia córki, tyle że o dwadzieścia lat starsza i o tyleż centymetrów wyższa.
– No. Sama jesteś? – upewniła się Arleta konspiracyjnym szeptem.
Cedrella siedziała na łóżku w sypialni na pierwszym piętrze. Za jej plecami widać było ogromną jabłoń w ogrodzie.
– Oczywiście. Trochę wiary. Przecież nie rzuciłabym cię na pożarcie tej harpii. – Cedrella zadarła brodę. – No i jak ci poszło?
– Nie zdałam – przyznała Leta, krzywiąc się. – Ale Saszka też nie! I Juglaś, i Elka! Tylko Nastce się udało, ale z nią zawsze było coś nie tak, więc się nie liczy!
– To nic, nie przejmuj się. Ja też zdałam za drugim razem i jakoś żyję.
– No wiem – westchnęła ciężko Arleta. – Dobra, kończę. Spróbuję zaliczyć zadanie, póki jestem na świeżo. Dwie katastrofy w jeden dzień to chyba przegięcie, nawet jak na mojego Pecha, nie?
– Kiedy mówisz „katastrofy”… – zaczęła ostrożnie matka.
– Nie chcesz wiedzieć, ale jeśli w wiadomościach będzie coś o bąbelkach, to… – Zamilkła, gdy w lustrze zaskrzypiały drzwi.
Mama przyłożyła lusterko kosmetyczne do piersi, więc Leta mogła tylko nasłuchiwać w napięciu.
– Arletę słyszę? – rozległ się zrzędliwy głos.
Żołądek młodej wiedźmy wywrócił koziołka.
– Nie, magoterapeutkę – skłamała matka, a jej głos nawet nie zadrżał. – Jarkowi znowu dokuczają korzonki.
– Mhm. – Belvina, nestorka rodu, nie dała się zbić z tropu. – To jak już będziesz ze swoją córką rozmawiać, powiedz jej, że Ziemuś zdał śpiewająco. I przypomnij jej, że w naszej rodzinie nie było nigdy przypadku zablokowania magii po oblaniu egzaminu. I. Tak. Ma. Pozostać. Jasne? – wycedziła.
– Nic się nie bój – odparła butnie Cedrella. – Moja córka zda bez problemu. Jeszcze zobaczysz, że twoje pozostałe wnuki do pięt jej nie dorosną.
Babcia tylko prychnęła i trzasnęła drzwiami.
Arleta odetchnęła z ulgą, gdy znów dostrzegła twarz mamy.
– Doprawdy diabeł musi trząść portkami na myśl, że Belvina kiedyś trafi tam, gdzie on. – Matka pokręciła głową z niezadowoleniem. – Głowa do góry, kochanie. Będzie dobrze. Trzymam kciuki, żeby udało ci się zaliczyć zadanie.
Leta szybko pożegnała się z rodzicielką i odetchnęła z ulgą. Chociaż jedno z głowy.
Gdyby miała cokolwiek do powiedzenia, spędziłaby nadchodzący weekend standardowo, czyli z dobrym filmem czaroszpiegowskim i z rozkosznie mruczącym nad uchem Impem. Niestety wręczony jej tuż po egzaminie czasomierz, ustawiony na dwadzieścia minut, migał powoli i jednostajnie, przywodząc Arlecie na myśl ślepia czającego się w mroku drapieżnika, który tylko czekał na jej potknięcie. Leta ustawiła go obok kuchenki gazowej i z ciężkim sercem uruchomiła odliczanie, powiadamiając tym samym czarownicę nadzorującą o podjęciu próby zaliczenia zadania.
Wkrótce pechowa wiedźma całą siłę woli zaprzęgła do stłumienia podstępnie skradającej się radości – eliksir wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać na tym etapie. Doświadczenie nauczyło ją, by nie mówić „hop”, póki się nie przeskoczy, gdyż w ostatniej chwili przeszkoda zwykła rozrastać się do niebotycznych rozmiarów, ruszać mackami albo gryźć w kostkę.
Zamieszała miksturę drewnianą chochlą i dorzuciła do lekko zielonkawej wody ogon kameleona. Eliksir zabulgotał i zamienił się w fioletową ciecz. Na twarz Arlety wypłynął szeroki uśmiech.
– Widzisz, Imp? – zwróciła się do drzemiącego na parapecie czarnego kota. – Jeszcze tylko ślina i sierść zwierzęcia, i voilà! Eliksir gotowy! Drugi terminie, nadchodzę!
Wymacała na stoliku dwie fiolki z niezbędnymi składnikami, choć Bożydar zdecydowanie nie był skłonny do współpracy, nawet po egzaminie. Okrągły czarny blat z wymalowanym na nim białą farbą pentagramem podtrzymywała drewniana figura trolla, której wiele lat temu odpadł nos, a dwa palce prawej stopy zeżarły szczury, zanim Imp pogonił im kota. Zawahała się: co pierwsze powinna dodać: sierść czy ślinę?
– Sierść – zadecydowała. – A dopiero potem ślinę. Kolejność alfabetyczna.
Mikstura zabulgotała, ale nie przybrała jasnobrązowego koloru, tak jak powinna. Lodowaty dreszcz przebiegł galopem po ciele Arlety – nie dodała szczypty sproszkowanych łusek bazyliszka!
– Imp, wiej!
Instynktownie rzuciła się do ucieczki. Wybiegła do ogrodu, a zanim wylądowała nosem w ziemi, bardziej poczuła, niż usłyszała wybuch za plecami. Gdy podniosła głowę, zauważyła fioletowe plamy na dłoniach, ale nie to było jej największym zmartwieniem.
Podobno kiedy człowiek uderzy się w głowę, widzi gwiazdy. Arleta zobaczyła pantofelki. Czarne, na niskim obcasie; dokładnie kilka centymetrów przed swoim nosem.
Kobieta w eleganckim, asymetrycznym płaszczu, jakby wyciętym z najnowszych żurnali, i szpiczastej tiarze ze srebrną broszką nietoperza posłała jej zniesmaczone spojrzenie znad podkładki z dokumentami, na której zamaszystym ruchem stawiała właśnie krzyżyk. Chociaż Arleta widziała ją pierwszy raz w życiu, nie wątpiła, że to Aramina Zdunk – czarownica nadzorująca wykonanie zadania.
Przy ogromie klęski sprawdzanie, czy młoda wiedźma nie naruszyła nałożonych na nią antyoszukiwaczy, mijało się z celem. Pantofelki oddaliły się więc dostojnym krokiem, a Leta spojrzała na nastroszonego Impa w fioletowe ciapki i powiedziała pocieszająco:
– Nie jest tak źle. Eliksir nie był gorący, a ja wciąż mam trochę śliny i sierści tego cholernego osła, więc mogę spróbować jeszcze raz.
Spojrzenie, jakim obdarzył ją chowaniec, z łatwością powaliłoby bazyliszka.
– To pewnie nie najlepszy moment, żeby powiedzieć „No chodź, Impek, wykąpiemy się”, co?
Nie musiała długo czekać na odpowiedź.
Saszka wpadła bez zapowiedzi, za to ze zwiędniętą pelargonią pod pachą.
– Co się stało? – zapytała z lękiem po przekroczeniu progu Dyńci, domu Arlety.
Czarodziejska społeczność prześcigała się w wymyślaniu coraz oryginalniejszych czterech kątów, widać to było po cieszącym się ogromną popularnością dorocznym konkursie. Budynki stojące na dachach od wielu lat nie przechodziły eliminacji, magicznie powiększone warzywa o zabawnym kształcie odpadały w pierwszym etapie, a czasy, kiedy chatka na kurzej stopie wygrała wełniany pantofel wielkości spadochronu, skończyły się przed trzystoma laty. Ludzie stawali się naprawdę kreatywni, gdy stawką była okładka „Twojego Kociołka”. Nie chodziło nawet o samo pojawienie się w czasopiśmie, ile o wywołanie u sąsiadek ataków zazdrości.
Dyńcia wymagała regularnego odnawiania całej kupy zaklęć, które Sędzimir III rzucił na nią dwieście pięćdziesiąt lat temu, kiedy to postanowił zakpić z urzędników i niebotycznie wysokich podatków od zakupu ziemi i budowy nieruchomości. Od tamtej pory cudaczny domek przechodził z pokolenia na pokolenie, aż zwyczajem stało się oddawanie go w ręce młodych czarodziejów lub czarodziejek, by usamodzielnili się podczas pobierania tajemnych nauk w Strzygowie i okolicach. Tym sposobem Dyńcia trafiła do Arlety, dla której opanowanie zaklęcia zamrożenia w czasie było prawdziwą udręką; udało jej się to dopiero po dwóch latach trenowania pod krytycznym okiem babki Belviny.
– To? – Arleta wskazała kciukiem twarz, całą w krwawych zadrapaniach, pokrytych zieloną mazią z aloesu. – Imp. To? – Wykonała zamaszysty gest dookoła. – Eliksir.
Wnętrze pokrywały fioletowe plamy, choć i bez tego pomieszczenie zazwyczaj wyglądało, jakby przeszło przez nie tornado. Łóżko nigdy nie było zaścielone, za to pełne papierków po słodyczach, ubrań średniej świeżości i rozrzuconych kart tarota z trzech różnych talii, a stare opasłe tomy w twardych oprawach powtykane pod chwiejące się meble nie zmieniły swojej pozycji od pięciu lat, kiedy to Arleta wprowadziła się do Dyńci.
Na kuchence gazowej pod ścianą stał lekko poobijany kociołek z resztką eliksiru o konsystencji smoły i odorze zgniłych jaj, którego nie dawały rady zamaskować zioła suszące się pod sufitem na lince do prania ani miodowa woń dziewanny zasadzonej pod oknem.
– Potrzebujesz pomocy? – zapytała Saszka, choć zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie.
Postawiła na parapecie doniczkę z oklapniętą różową pelargonią i upewniła się, że przesunięta na bok poduszka Impa ani o milimetr nie wystawała poza krawędź parapetu.
Arleta uśmiechnęła się półgębkiem. Sasza nienawidziła bałaganu, więc machnęła różdżką raz i drugi, a plamy zniknęły.
– Dzięki. Znowu wykończyłaś babci kwiatki? – zagadnęła rozbawiona Arleta, a przyjaciółka wywróciła oczami w odpowiedzi.
– Ty mnie nawet nie pytaj, jak to się dzieje. Uwzięły się na mnie, bydlaki jedne. Odbiorę je za parę dni, dobra?
Arleta pokiwała głową. Rośliny w Dyńci rosły w ekspresowym tempie. Podobnie jak sterty ubrań i brudnych naczyń. I dopóki któreś z nich nie próbowało dokonać zamachu na jej życie, nie wchodzili sobie w drogę.
Wyjęła dziesięć złotych z portfela. Skarbonka w kształcie żaby z pieniążkiem w szerokim pysku nie rzucała się specjalnie w oczy w otoczeniu szemranych amuletów przynoszących szczęście. Półki uginały się od mających filtrować negatywną energię kryształów górskich i porcelanowych figurek słoni z uniesionymi trąbami, na których wisiały specjalnie spreparowane królicze łapki. Ciężkie metalowe podkowy, krzyże Łady, amulety Swarożyca i oprawione w ramkę ususzone czterolistne koniczyny zamówione na Alimagixie walczyły z kolei o każdy centymetr miejsca na ścianach.
Amulety działały dokładnie tak, jak można się było po nich spodziewać, dlatego Arleta odkładała na wizytę u klątwiarza w Gryfnie, który jako jedyny w Polsce miał rezonans magiczny. Oprócz niego odwiedziła już specjalistów z każdej dziedziny w nadziei, że choć jeden z nich da radę uwolnić ją od uporczywego Pecha. Za każdą porażkę składała żabce ofiarę z tego, co akurat miała w portfelu. Niestety u klątwiarzy płaciło się jak za zboże, a Pech Arlety dbał o to, by ceny nieustannie szły w górę. Co roku, gdy już zdawało się, że zebrała odpowiednią kwotę, klątwiarz stukał palcem w nowy cennik i zamykał jej drzwi przed nosem. „Inflacja, droga pani”, mówił przy tym, wzruszając ramionami.
Żaba wyczuła zbliżający się do niej banknot. Wypluła pieniążek i otworzyła szeroko pysk, odsłaniając wąską szczelinę w gardle. Ledwo wiedźma cofnęła rękę, silny długi język pochwycił monetę i zatkał nią otwór. Skarbonka, choć właściwie należałoby powiedzieć sejf, była zaprogramowana tak, by po określeniu kwoty, jaką zamierzało się odłożyć, nie dało się w żaden sposób wyjąć z niej pieniędzy.
Arleta sprawdziła. Wielokrotnie.
– Dużo ci brakuje? – zagaiła Saszka.
– Jak dobrze pójdzie, jeszcze tylko kilka porażek – odparła sarkastycznie wiedźma. – A właśnie, całkiem zapomniałam. Przyjęli cię z powrotem w Occultusie?
– Nie, ale idę właśnie na rozmowę w Pod Upiorkiem.
– Mam nadzieję, że dostaniesz tę robotę. – Arlecie zabłysły oczy. – Co tam prześladujący mnie Pech! Będę miała przyjaciółkę barmankę!
Ustawiony obok szafy fotel bujany cichutko zaskrzypiał, kiedy wskoczył na niego czarno-fioletowy sierściuch, który umościł się wygodnie na miękkiej poduszeczce i prychnął w stronę swojej opiekunki.
– Imp? Impek? – zaczęła Arleta przymilnie, podchodząc do niego powoli. – Impuś, no weź, nie ma się o co złościć, mała kąpiel… – głośne syknięcie – …jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A po kąpieli dostaniesz twoje ulubione sardyneczki.
Kot zjeżył się i zaprezentował stan uzębienia. Na widok ostrych kiełków Leta zrobiła krok w tył.
– To może obejrzymy nowy odcinek Strefy zmroku? Taki z dużą ilością krwi i fruwających flaków! – zaproponowała.
– Na mnie już pora – wymamrotała Sasza, która nie pozwalała, by brawura brała górę nad rozsądkiem. Zostawiła Arletę sam na sam z kotem, choć wolała go nazywać czortem. Wrzask przyjaciółki tylko utwierdził ją w przekonaniu, że podjęła dobrą decyzję.
Imp był dumnym, niezależnym chowańcem i bardzo nie lubił, kiedy Arleta próbowała przekroczyć wyznaczone przez niego granice, nawet gdy chodziło o pozbycie się plam magicznego pochodzenia. Bez względu na to, czy Leta chciała zebrać szczotką sierść, której i tak wydawał się nie gubić, czy obciąć piekielnie ostre pazury, Imp zawsze miał ostatnie słowo, a choć było miauknięciem, z pewnością brzmiało: „Tylko spróbuj, a pokażę ci, co dzieje się w najgłębszych otchłaniach piekielnych!”.
Wiedźma od czterech lat usilnie starała się zaprowadzić go do weterynarza, gdy nadchodziła pora na obowiązkowe szczepienia, ale kocim zmysłem wyczuwał bliskie kłopoty i zapadał się pod ziemię. Niemniej jednak schorzenia i wypadki najwyraźniej odstraszał swoją wrednością, co niezmiennie cieszyło Arletę i jej strzegącą finansów żabkę. Widać, że w stwierdzeniu „złego diabli nie biorą” było więcej niż ziarno prawdy…
Kąpiel okazała się mniej niż udana, skoro nie wyszła poza etap przygotowań. Arleta do samego wieczora próbowała skusić Impa obietnicami sardynek, potem ścieżką usypaną z tychże rybek, które zniknęły w smukłym pyszczku w błyskawicznym tempie, a na końcu podjęła się szalonej gonitwy na złamanie karku. Niestety nie dorównywała czworonogowi prędkością ani zwrotnością, więc po dłuższej chwili się poddała, złorzecząc, na czym świat stoi. Zyskała tylko drżenie kończyn, pot spływający po karku i oszalałe obijanie się serca o żebra, dlatego wymoczyła się w letniej wodzie, hojnie wzbogaconej o dawkę proszku niwelującego pozostałości magiczne, i padła na łóżko bez sił.
Imp wrócił wiele godzin później, bez ani jednej plamki na nieskazitelnym futrze. Wślizgnął się do środka niewielką szparą między drewnianymi okiennicami, którą Arleta dla niego zostawiła.
Wiedźma leżała na plecach z jedną ręką pod poduszką, a drugą na brzuchu. Jęknęła przez sen, gdy Imp ostrożnie, niczym zjawa, ułożył się na jej klatce piersiowej i zaczął mruczeć – nisko, miękko, rytmicznie. Arleta poruszyła się niespokojnie, jej oddech przyspieszył, a czoło zrosił pot.
Kilka minut później Imp oblizał pyszczek, a jego bezdenne złote ślepia zapłonęły ogniem, wystarczająco jasnym, by rozświetlić pomieszczenie. Przeciągnął się leniwie i zwinął sprężyste ciało w kłębek na parapecie. Do rana nie spuścił oka ze swojej – rzucającej się w pościeli – wiedźmy.ROZDZIAŁ 3
Przetransportowanie dwudziestokilogramowego worka ziemi z przybudówki przed drzwi Dyńci wymagało trochę kreatywności, aczkolwiek nie było niczym, z czym Arleta by sobie nie poradziła, mając do dyspozycji własne mięśnie i stary, już-nie-latający dywan.
Choć czarownica obudziła się dopiero przed południem, zmęczona jak po przebiegnięciu maratonu, z kręgami wokół oczu, które upodabniały ją do pandy, nie mogła dłużej zwlekać. Przed wejściem czekała na nią przyczyna całego zamieszania. Mandragora, nazwana Wieśkiem, w ciągu tygodnia od zawitania w skromne progi Dyńci znacznie się rozrosła i Arleta bała się, że jej korzeń ulegnie deformacji. Malachitowe, ostro zakończone liście smętnie zwisały z szarej doniczki. Na kilku z nich Leta zauważyła małe jasnopomarańczowe plamki połączone ze sobą żyłkami w nieco ciemniejszym odcieniu, więc szybko przetrząsnęła umysł, ale żadna znana jej choroba roślin nie dawała takiego symptomu.
Napełniła donicę, która sięgała Arlecie aż do pasa, wilgotną ziemią niemal po sam brzeg, a gdy założyła słuchawki wygłuszające, otoczyła ją przytłaczająca cisza.
– Raz, raz – spróbowała, ale nie dotarł do niej żaden dźwięk. – Imp, zmykaj stąd.
Zerknęła w stronę okna, jednak kota już tam nie było. Mądrala.
Upewniła się, że na horyzoncie nie pojawił się żaden niezapowiedziany gość, i z całej siły szarpnęła łodygę. Brązowy, poskręcany korzeń wyglądał jak karykatura małego człowieka. Pokracznie zamachał kończynami, rozsypując dookoła grudki ziemi. Gdy Arleta dostrzegła, że na tym, co miało pełnić funkcję twarzy, pojawiło się małe rozwarcie, serce zabiło jej mocniej. Wrzuciła roślinę do wykopanego wcześniej zagłębienia i zasypała ją grubą warstwą nawozu. Uspokoiła się dopiero, gdy liście przestały drżeć.
Zawsze powtarzała, że szczęśliwa mandragora to nieruchoma mandragora.
Po zdjęciu słuchawek zbombardowały ją dźwięki, na które zazwyczaj nie zwracała uwagi. Szum drzew, trel ptaków i szmer płynącej niedaleko rzeczki, na co dzień ignorowane, tym razem okazały się niezwykle głośne.
Arleta ustawiła donicę z Wieśkiem po lewej stronie drzwi. Liczyła na to, że każdy, kto wiedział co nieco o magicznych roślinach, zrozumie ostrzeżenie, które zdawały się szeptać piękne, ale budzące grozę liście: „Nie chcesz zadzierać z naszą właścicielką, uwierz nam, zawróć, a my wyświadczymy ci przysługę i udamy, że nigdy cię tu nie było…”. Zadowoliłaby się także starym, dobrym: „Mam mandragorę i nie zawaham się jej użyć”. Bo jeśli ktoś trzymał mandragorę przy wejściu, to co czaiło się za domem? „Mantykora?” – zdawała się sugerować podświadomość.
Choć Dyńcia została zasadzona na leśnej polanie, to administracyjnie przynależała do najbliżej położonej wsi – Strzygowa. Sama wieś, choć odnowiona, nie miała młodym ludziom wiele do zaoferowania pod względem rozrywki, była też znacznie oddalona od jakiejkolwiek metropolii. Na ratunek przybywały leżące nieopodal Smoczylas oraz Gryfno – miasta niewielkie, ale nastawione na zaspokojenie wszelkich potrzeb magicznych mieszkańców.
Mieszkanie w lesie miało mnóstwo zalet, ale wymagało sporej dozy samodzielności i nie zawsze szło w parze z przestrzeganiem prawa. Jeśli ktoś chciał mieć spokój od cywilizacji, to i o cywilizowanych warunkach musiał zapomnieć. W wodociągach i elektrowni nieustannie pokazywali mu figę, nieważne, ile petycji napisał i protestów zorganizował – dociąganie instalacji do środka lasu, by podłączyć jednoosobowe domostwo, po prostu się nie kalkulowało. Zostawały więc średniowieczne warunki, nielegalne przyłącza albo całkowite poleganie na magii. Arleta korzystała po trochu ze wszystkiego – wodę czerpała ze studni, prąd zapewniały jej akumulatory, które przechwytywały przepływającą w pobliżu energię, a kontakt ze światem gwarantowały lustro i kryształowa kula. O internecie już dawno zapomniała, sygnał nie potrafił się przebić przez pola magiczne wokół lasu pełnego demonów.
Wesoło pogwizdując, Leta podeszła do studni. Zawiesiła poobijane, blaszane wiaderko na haku i opuściła je, kręcąc korbą. Gdy chlupot ucichł, korba poszła w ruch, tym razem stawiając zacięty opór. Być może nawet zbyt zacięty.
Te cholerne żaby znowu się zalęgły – pomyślała Arleta, napinając mięśnie.
Jeszcze trzy obroty… Dwa… Jeden… Z wiadra wyskoczył z krzykiem bladozielony stworek i pacnął Arletę w czoło błoniastą łapą. Wiedźma wrzasnęła i puściła korbę, a wiadro poleciało w dół z głośnym chlupnięciem.
– A masz! – wrzasnął stworek, opluwając dziewczynę wodą. Zakołysał się, ale ustał na cembrowinie. – Beszszszczelność! Gwałt! Żeby napadać mię we własnym domu! Życie ci niemiłe, dziewucho?!
Leta, odsunąwszy się o kilka kroków, zmierzyła kurdupla wzrokiem. Nieproporcjonalnie wielką w stosunku do reszty ciała głowę otaczała plątanina skołtunionych, ciemnozielonych włosów, spod której błyskały wściekle zmrużone żółte oczy i wyszczerzone ostre zęby. Zielonkawe ciało pokrywała delikatna, niemal przezroczysta łuska. Mocno wydęty brzuch owinięty był przepaską z wodorostów.
Utopiec. Smocza jego mać, utopiec!
Leta podbiegła szybko do kępki przytulii, która według ludowych podań skutecznie odstraszała siły nieczyste, w tym – oczywiście – potwory morskie. Na potwora z Loch Ness może i by nie zadziałała, ale na coś, co miało metr wysokości…
– Ha! Już nie takaś odważna, co? Uciekaj, uciekaj, bo jak zobaczem, to zaciongnem na dno!
Arleta urwała kilka łodyżek, a jej umysł mimowolnie zarejestrował, że na maleńkich liściach znajdują się takie same pomarańczowe plamki jak u Wieśka. Wróciła spokojnie do utopca, ściskając w garści wiązkę drobnych, żółtych kwiatków jak Excalibur.
– Mało ci, dziewucho?! – Kolejnemu pacnięciu w czoło towarzyszyło głośne mlaśnięcie.
– Jestem wiedźmą, nie dziewuchą – odparła z godnością i trzasnęła go pękiem przytulii. – A to jest moja studnia. Poszedł mi stąd!
Utopiec wyrwał jej zielsko i z zaskoczenia uderzył z całej siły. Arleta cofnęła się pod naporem ciosów.
– Imp, pomógłbyś! – wrzasnęła z rozpaczą, ale kot przeciągnął się tylko i umościł na musztardowej poduszce, którą położyła na parapecie dla jego wygody. – Czort z tobą, cholerny wodniku! Idę do miasta, a jak wrócę, ma cię tu nie być!
– Ha! Wiedźma-sredźma! – Aż się zapowietrzył z oburzenia, gdy Arleta potraktowała go jak przedstawiciela gatunku, z którym utopce prowadziły wieloletnią wojnę o terytoria.
Wparowała do domu niczym burza, złorzecząc na chamstwo utopca, niewdzięczność Impa i kłamliwe reklamy sklepów botanicznych. Lustro zamigotało, co przyciągnęło jej uwagę. Na czacie pojawiły się nowe wiadomości.
ELKA:
Eeeeeej, mam superhiperinfo! Leta, jak nie siedzisz, to usiądź! Artur będzie dawał któremuś z nas korki.
JUGLANS:
Hehe, ja juz slyszalem od siorki. On chce zdobyc licencje II stopnia, wiec musi udzielic iles h korków. A ze skonczyl szkolke Baby Jagi, to padnie na nas xD
SASZKA:
Ej, ale Arletę trzeba w takie niusy wdrażać na spokojnie, bo nam jeszcze zawału dostanie.
Leta, żyjesz???
ŻYJESZ???? Widzę, że odczytałaś wiadomości. Daj znać, że nie wykitowałaś z nadmiaru emocji!
Arleta wróciła do początku i przeczytała treść jeszcze trzy razy, zanim nerwowo wystukała krótką wiadomość. Saszka zdążyła w tym czasie wysłać mrowie znaków zapytania.
ARLETA:
Ja nie chcę. Weźcie go sobie T^T
SASZKA:
To tak nie działa. Jak przydzielą, to pozamiatane.
ARLETA:
Umrę z zażenowania!
ELKA:
Będziesz miała okazję, żeby wyznać mu swoje gorące uczucia! Ile to już do niego wzdychasz, pięć lat?
ARLETA:
Cztery i pół. I weź, idź umrzyj. On ma NIE WIEDZIEĆ o moim istnieniu. Moje istnienie to pasmo nieustających porażek.
ELKA:
Zostaje się pomodlić, żeby ci go nie przydzielili.
ARLETA:
Na Pecha modlitwy do żadnego bóstwa nie pomogły… Może wyczuwają, że nie jestem wystarczająco wierząca T^T
JUGLANS:
Dziewczyny, ja spadam, bo zaczynaja sie mistrzostwa i mi blokujecie ekran!
Juglans może i niezbyt palił się do nauki magii, ale jedno przypadkowo rzucone słowo na temat wyścigów miotlarskich wystarczyło, by oczy rozbłysły mu z podekscytowania. Niestety nie miało znaczenia, jak bardzo kochał wyścigi ani jak świetnie radził sobie na pustym torze. Ustawowo każda załoga – nieważne czy narodowa, czy regionalna – musiała zatrudniać przynajmniej jednego specjalistę do spraw narzędzi domowo-ogrodowych będącego nieludziem, co stanowiło politycznie poprawne określenie całej grupy niewielkich rozmiarem, lecz silnych magią demonów takich jak domowiki, dworowi, kłobuki i chobołdy. Juglaś panicznie się ich wszystkich bał bez względu na liczbę godzin spędzonych w gabinecie terapeuty. Choć po spotkaniu z domowikiem już jako dziecko nauczył się, że dotykanie innych bez ich zgody nie jest w porządku, na pamiątkę pozostały mu blizny po ostrych zębach szpecące jego ucho.
ELKA:
Pa, Juglaś! A ty, Leta, nie smutaj. Za jakiś czas podrzucę ci kilka chochli, które powinny wytrzymać twoje wybuchające eliksiry. Zainspirowałaś mnie! Patrz, jakie ładne wzory przygotowałam:
wzory_chochli.jpg
Przetestujesz?
ARLETA:
No. Podrzuć przy okazji.
Na widok skomplikowanych run ze zdjęcia Arleta zazdrośnie westchnęła, bo Elka od najmłodszych lat wiedziała, co będzie robić w życiu. Fascynował ją rozwój magii, więc trzymała rękę na pulsie i wykorzystywała każdą możliwą nowinkę magiczną do wzbogacenia ręcznie malowanych wzorów, by zaraz po egzaminie móc założyć firmę z wyposażeniem dla czarodziejów, które byłoby równie ładne, jak funkcjonalne. Bo – twierdziła – każdy zasługiwał w życiu na odrobinę piękna.
SASZKA:
Ej, nie ma tak dobrze!! Jej się należy procent od zarobków w takim razie!! Albo za testy zapłać!! Leta, odstąpisz mi procent od procenta za załatwienie ci fuchy??? W Pod Upiorkiem słabo płacą, wszystko zależy od napiwków TT^TT
ELKA:
A skąd ja ci pieniądze wezmę, jak jeszcze nie zaczęłam sprzedaży? Najpierw muszę licencję dostać, żeby firmę założyć!
Ale… może jak już zacznę zarabiać?
SASZKA:
Obyś nie zapomniała!! A przy okazji patrzcie, jaką ładną firmową koszulkę dostałam:
pracowe_selfie.jpg.
W bluzce koloru butelkowej zieleni z białym logo nietoperza i pewnością siebie gnającego przez las młodego olbrzyma Sasza za barem wyglądała, jakby od zawsze czuwała nad poziomem upojenia alkoholowego mieszkańców Smoczylasu. Ponoć gdy los rozdawał cytryny, należało z nich zrobić lemoniadę. Ona wolała podejście nie aż tak praktyczne, za to bardziej satysfakcjonujące – dźgnąć los między żebra, a potem natrzeć mu rany świeżo wyciśniętym sokiem.
Leta ciężko opadła na chybotliwy taboret. Próbowała pracy w magazynie szklanych kul, radiostacji eMki i kwiaciarni, ale Pech postanowił zrobić z niej miejską legendę. Po Smoczylesie i okolicach szybko się rozniosło, że zatrudnienie Zakrzewskiej wiąże się ze stratami, więc wszystkie drzwi, do których stukała, pozostawały zatrzaśnięte na głucho. Nie wiedziała, co zrobi po zdobyciu licencji, ale na myśl, że mogłaby nie zdać egzaminu, przeszedł ją lodowaty dreszcz. Oczami wyobraźni ujrzała pogardliwie wykrzywioną twarz babki Belviny, ukradkiem wymieniane przybite spojrzenia rodziców i złośliwy śmiech kuzynów. Otrząsnęła się i poklepała po twarzy. Musi zdać. MUSI.
Przebrała się w pierwsze czyste ubrania, które wpadły jej w rękę, a włosy przewiązała kolorową chustą. Wsadziła do kieszeni portfel, zgarnęła miotłę i trzasnęła drzwiami. Nie nakładała na nie żadnych zaklęć ochronnych – niemagiczny złodziej nie śmiałby włamać się do domu czarownicy, a magiczny… cóż, on zdjąłby wszelkie zabezpieczenia w ciągu minuty.
– Wychodzę. Idziesz ze mną? – mruknęła w stronę Impa, ale kot tylko machnął leniwie ogonem.
Utopiec pokazał język, a ona zatrzęsła się z oburzenia.
Bezczelny! – przemknęło jej przez myśl. Dosiadła miotły, która zadrżała, zaterkotała… i znieruchomiała. Arleta poczuła, jak oblewa ją rumieniec wstydu. Tylko nie teraz!
Bulgoczący rechot uświadomił jej, że utopiec połapał się w sytuacji.
– No dalej, miotełko kochana, w górę – poprosiła grzecznie.
Miotła powoli wzbiła się w powietrze i poszybowała hałaśliwie i nierówno tuż nad czubkami drzew w stronę Smoczylasu.
Smoczylas nie doczekał się infrastruktury ani lądowiska dla pojazdów latających, więc posadzenie miotły na ziemi było możliwe tylko na obrzeżach miasta. Lądowanie nie należało do najpiękniejszych, ale okazało się stosunkowo miękkie i wyważone, co w zupełności wystarczyło Arlecie. Nowsze modele mioteł, oprócz pola antygrawitacyjnego, miały zaprogramowane pole siłowe do odpychania kropel deszczu oraz system stabilizujący i wspomagający lądowanie. Miotła Lety miała ułamany trzonek i poobgryzane przez Impa witki.
Miasto, choć niewielkie, było wyjątkiem na skalę krajową – mniejszość magiczna stanowiła tu aż dwadzieścia procent mieszkańców. Średnia krajowa wynosiła zaledwie dwanaście procent, lecz – historycznie rzecz ujmując – uznawano ją za rekordowo wysoką. Czarodziejom jeszcze nigdy nie żyło się w Polsce tak dobrze, choć państwo starało się wycisnąć z nich każdą złotówkę, nie tylko w podatkach. Ale mimo iż Smoczylas miał wiele sklepów z wyposażeniem magicznym, to już sekcja ksiąg okultystycznych w bibliotece pozostawiała wiele do życzenia. Pozycje z zakresu botaniki dało się policzyć na palcach jednej ręki, a zdarte i pogięte grzbiety dobitnie świadczyły o ich wieku.
Arleta nie miała szczególnej nadziei, że natknie się w nich na istotne informacje o chorobie, która przyplątała się do ogródka, ale i tak poczuła się rozczarowana. Nie znalazła nic ponad katalogi i zielniki oraz pozycje o trujących roślinach, na które należało uważać. Kierując się do wyjścia, kątem oka zauważyła Pecha, a dokładniej słowo „pech” w tytule poradnika. Po pobieżnym przejrzeniu spisu treści zdecydowała się go wypożyczyć.
Stojąc już przed witryną Occultusa, potrząsnęła portfelem, który zadźwięczał zbyt cicho jak na jej potrzeby, i weszła do środka z ciężkim sercem. Zaczęła od włożenia do koszyka drewnianej chochli, bo z ostatniej po wybuchu zostały tylko drzazgi. Po namyśle dorzuciła jeszcze jedną, zapasową.
W sekcji z książkami o roślinach spędziła prawie dwie godziny. Choć regały sięgały pod sam sufit, tytułów o samomaterializujących się w czyimś ogródku śródziemnomorskich bylinach, które przywlokły ze sobą zakaźną chorobę, nie było. Cherlawy sprzedawca zatrudniony na miejsce Saszy nie umiał albo nie chciał pomóc, więc w końcu rozgościła się w alejce i zaczęła przeglądać wszystko po kolei. Przy dziesiątej pozycji przeciągnęła się, aż strzeliło jej w karku. Przypadkiem powędrowała wzrokiem ku witrynie i dostrzegła Artura Krzeszowskiego. Rozmawiał ze starszą panią, energicznie tarmosząc wielkiego owczarka, który próbował podstawić mu do głaskania wszystkie części ciała naraz. Arleta przyglądała się z lekkim uśmiechem znad książki, jak Artur kiwa głową i śmieje się w odpowiedzi na to, co mówiła jego rozmówczyni. Całą wieczność później, kiedy Leta zdążyła się roztopić niczym lodowiec od ciepła bijącego z chłopaka, Artur poklepał zwierzaka, ukłonił się starszej pani i – o bogowie! – wszedł do Occultusa.
Na dźwięk otwieranych drzwi sprzedawca podniósł głowę, zmierzył nowego klienta wzrokiem i wrócił do czytania księgi w twardej oprawie, burknąwszy pod nosem odpowiedź na powitanie. Artur zagłębił się w alejkę Arlety, która nie miała się gdzie schować. Obróciła się przodem do regału i schowała twarz w książce.
Zignoruj mnie! Zignoruj mnie! Zignoruj mnie! – modliła się w duchu. Pech niezmiernie by się ucieszył, gdyby zbłaźniła się na oczach chłopaka, w którym była beznadziejnie zakochana.
Nie potrzebowała wiele, by wpaść po uszy. Wystarczyło, że niemal pięć lat wcześniej Krzeszowski nakrył ją, gdy ćwiczyła zaklęcie przywołujące, którym wywichnęła kurzą stopę chatki Baby Jagi. Raz-dwa wyjaśnił, dlaczego nie wychodziło, i pomógł rzucić je poprawnie.
Przekalkulowała potencjalne wyjścia z sytuacji. Ostrożnie zamknęła książkę i wsunęła ją z powrotem na miejsce. Ledwie obróciła się w stronę drzwi, gdy usłyszała pękanie drewna gdzieś wysoko nad głową. Skoczyła w stronę Artura, zwalając go z nóg. Stęknął zaskoczony, kiedy grzmotnął o podłogę z dodatkowym balastem na sobie. Szybko połapał się w sytuacji i rzucił zaklęcie ochronne. Dookoła pękały drewniane półki, a spadające z nich woluminy w twardych oprawach odbijały się od magicznej bariery.
– Nic ci nie jest? – Głos Arlety przypominał pisk.
– Eee… Nie, chyba nie. – Artur stracił w zamieszaniu okulary, więc próbował przyjrzeć się Arlecie, mrużąc oczy i odsuwając głowę. – A tobie?
Leta zerwała się jak oparzona, z twarzą czerwoną jak burak. Dostrzegła leżące niedaleko okulary w trochę wygiętych oprawkach, więc wcisnęła mu je szybko i wybiegła z Occultusa, nie zważając na oburzone okrzyki pracownika.
Wyszarpnęła miotłę ze stojaka przed sklepem i przy okazji go przewróciła. Pędziła przed siebie, jakby goniły ją wszystkie diabły, stanęła dopiero na obrzeżach miasta, żeby złapać oddech. Nikt jej nie ścigał. Gdy serce uspokoiło się na tyle, by przestała się martwić o to, czy połamie jej żebra, dostrzegła, że zatrzymała się przy witrynie komisu miotlarskiego. Ubiegłoroczny smukły model z jasnego drewna brzozowego został podwieszony na linach, by przyciągać wzrok przechodniów, ale cena miała wystarczającą liczbę zer, by Arleta uznała, że dwoi jej się w oczach. Miotły ustawione na stojakach, choć o jedno, czasem dwa zera tańsze, wciąż pozostawały poza zasięgiem wiedźmy.
– Wytrzymaj jeszcze trochę, co? – mruknęła do miotły, gładząc z czułością ułamany trzonek.
Kilka metrów dalej Asortyment Magiczny rozświetlał szarówkę i stojący w witrynie sagan światłami migającymi z pewną nadgorliwością. Arleta niemal przykleiła nos do szyby, kiedy dostrzegła napis „Wynalazek, który zrewolucjonizuje oblicze miksturologii!”. Po kolejnych zdaniach przeleciała wzrokiem z prędkością światła: „Kociułek to kociołek-gaduła, który uwarzy eliksir za ciebie!”. „Tysiąc dwieście wgranych przepisów!”. „Wbudowane głośniczki poinformują, kiedy i jaki składnik należy dodać oraz czy trzeba zmienić temperaturę!”. Jęknęła, gdy dostrzegła cenę. Jedno zero. Drugie zero. Trzecie zero. Stuknęła czołem w zimną szybę i pociągnęła nosem. Kiedyś. Kiedyś będzie ją stać. Zdobędzie licencję na czarowanie. Pokaże rodzinie, że nie jest czarną owcą. Ale teraz… teraz eliksiry będą musiały ją jeszcze trochę pomęczyć.
Lot powrotny okazał się całkiem przyjemny, szczególnie że nie natrafiła na żaden patrol, lądowanie z kolei wypadło nieco twarde.
– Pani …dźmo! – usłyszała stłumiony, nieco bełkotliwy głos. Rozejrzała się zdezorientowana; nie spodziewała się nikogo o tej porze. – Tu, w studni!
Te słowa podziałały na nią jak zimny prysznic. Zupełnie zapomniała o utopcu.
– Pani wiedźma przyjść na chwilem, co?
Arleta podeszła do studni z najwyższą ostrożnością, mocno ściskając miotłę.
– …dźmo szanowna – zabulgotał utopiec. – Przecie my siem dogadać. Syn utopcątka ma, dla mnie, starego, miejsca brakło, to żem odszedł, tu pienkna studnia, pusta, to se myślem, że w sam raz. Niechże siem pani zlituje nad staruszkiem, blub? Żaby zjem, wodem wyfiltrujem, świeżom rybkem przyniosem z rzeczki co wieczór. No to co, pani …dźmo?
Arleta przyjrzała mu się uważnie; przygarbił się i spuścił wzrok. Wyglądał na szczerze skruszonego.
– Jakieś imię masz? – zapytała w końcu.
– No mam, ale pani wiedźma nie da rady go powiedzieć.
– Zobaczymy.
Utopiec wydał z siebie dźwięk, który można było określić tylko jako bulgot w pięciu różnych tonach. Szło to jakoś tak: bluuplumblumplu. Westchnął ciężko na widok jej miny.
– Zeflik. Niech bendzie Zeflik.
– No dobra, Zeflik, jesteś tutaj na okresie próbnym. Jeden wybryk i wylatujesz z hukiem, rozumiemy się?
Zdławione blub Arleta uznała za zgodę.
– Pani wiedźmo! – zawołał za nią z przerażeniem utopiec. – Ale zabierze pani tego czorta, blub?
Dopiero teraz Arleta dostrzegła czarny cień Impa leżącego na krawędzi studni. Machał ogonem to w jedną, to w drugą stronę, nieśpiesznie i z nonszalancją, której niejeden rasowy kot mógłby mu pozazdrościć.
– Och, Imp! Mój ty rycerzu w futrzanej zbroi. Co ja bym bez ciebie zrobiła? – westchnęła Arleta w chwili rozczulenia. – Chodź, przytulę cię!
Kot prychnął i smagnął ją w twarz ogonem, zanim zeskoczył z cembrowiny.
– I tak wiem, że mnie kochasz! – krzyknęła za nim ze śmiechem, gdy znikał między drzewami.