- W empik go
Life Mastery. Sztuka tworzenia epickiego życia - ebook
Life Mastery. Sztuka tworzenia epickiego życia - ebook
Sekret przebudzonego życia skrywa się w codzienności. Sztuka polega na dostrzeżeniu piękna tam, gdzie wcześniej go nie widzieliśmy. Na przyciąganiu wartościowych ludzi, przeżywaniu wspólnie epickich przygód i doświadczeń. To styl życia, w którym zakochałem się bez granic. Wierzę, że nurt Life Mastery ma moc, by zmienić świat.
Zdecyduj, aby Twoje życie stało się arcydziełem!
Napędzany wizją doskonałości, postanowiłem, że zacznę realizować najskrytsze marzenia. Z dnia na dzień wybrałem się w podróż na Mauritius — rajską wyspę, która zmieniła mnie na zawsze. Gdy wróciłem, poprzysiągłem sobie, że mój pobyt na tej planecie będzie inspiracją i przykładem dla kolejnych pokoleń mojej rodziny. To idea, której poświęciłem się całkowicie.
Zapraszam Cię do mojego świata, gdzie magia życia przenika się z rzeczywistością.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65590-20-6 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Projekt Life Mastery to świadome podjęcie decyzji, aby wieść życie marzeń w każdym aspekcie. To chirurgiczne planowanie nie tylko odległych celów, jakimi są marzenia, ale również rocznych, miesięcznych i dziennych priorytetów. Przeżywanie każdego dnia tak, jakbyśmy chcieli go przeżyć. Dostrzeganie piękna tam, gdzie wcześniej go nie widzieliśmy. A wszystko po to, by ostatecznie realizować marzenia. Wieść takie życie, w którym nie żałujemy, że zmarnowaliśmy czas. To wizja doskonała, całkowicie nierealna dla ludzi żyjących nieświadomie.
Wierzę, że nadchodzi najlepszy czas dla ludzkości. Samokontrola, realizowanie ambitnych projektów, perfekcyjne relacje w rodzinie – to nie koniec naszych możliwości. To zaledwie solidny fundament, na którym możemy w spokoju, świadomie tworzyć i doświadczać niezwykłych, epickich chwil. Sprawiać, że zwyczajność będzie godna podziwu.
Odkąd jestem świadomy, stałem się bezwarunkowo szczęśliwy, mam wspaniałą rodzinę, osiągnąłem wiele sukcesów i tysiącom osób pomogłem zostać lepszą wersją siebie. Jednak dalej czułem pewien niedosyt, bo wiedziałem, że coś mi umyka. Chodziło o radość doświadczania chwili obecnej. Postanowiłem, że najwyższy czas pójść dalej. Długo zastanawiałem się, co zrobić, aby moje życie było doskonałe w każdym aspekcie.
Sekret projektu Life Mastery leży w ludzkiej woli i umiejętności jej kontrolowania. Nieodparte pragnienie przeżywania życia na własnych warunkach, stwarzania wyjątkowości w prostocie to najwyższa sztuka. Wszystko może być zwyczajne i proste lub niesamowite i magiczne. Ta sama sytuacja czy miejsce może nas nudzić lub zachwycać. Tajemnica tkwi w mocy naszego postrzegania i jego manipulacji. Sztuką jest docenić wzrok, jakbyście wcześniej byli ślepi. Sprawić, aby każdy dzień przeżyć, jakby był ostatnim. Świadomie i z premedytacją wyciskać sok z chwili obecnej. Być oddanym uczniem i zarazem mistrzem tu i teraz.
Wierzę, że i Ty odnajdziesz sposób na przebudzenie się z szarego snu, w którym scenariusz pisany jest przez przypadki i zrządzenia losu. Wszystkie moje poprzednie dzieła służyły wyzwoleniu się z łańcuchów przeszłości manifestujących się w postaci niechcianych nawyków, reakcji, emocji i myśli. Ten etap jest już za nami. Dziś idziemy krok dalej. Chcemy więcej od życia, ponieważ rozumiemy jego ulotność. Pragniemy lepszej przyszłości dla naszych potomków i dajemy im przykład własnej przemiany, osobistych dokonań i niezwykłych doświadczeń. Dobrze wiesz, że to najwyższy czas, by podjąć odważną decyzję i zacząć wieść życie marzeń w każdym aspekcie. To jest Twój czas. Każdy dzień jest niezapisaną kartą Twego dzieła. Spraw, aby Twoja historia była inspiracją dla następnych pokoleń.
Zapraszam Cię do mojego świata. Proszę, usiądź wygodnie i postaraj się poczuć całym sobą, jakie emocje towarzyszyły mi podczas wszystkich podróży. Świadomie wprawiaj się w wybrane stany, następnie potęguj je i pozwól się porwać przygodzie… Miłej lektury.
DZIEŃ 1 • 11 marca 2017
Raj na ziemi
Otwierają się drzwi samolotu. Czuję przyjemny powiew ciepłego, wilgotnego powietrza na twarzy. Cieszę się jak małe dziecko. Zmierzamy po torby, a następnie do kantoru na lotnisku. Jesteśmy podejrzliwi co do opłacalności kursu, dlatego wymieniamy tylko kilkaset złotych. Idziemy w kierunku wypożyczalni samochodów. Okazuje się, że ruch na Mauritiusie jest lewostronny. Wybieramy brązową kię rio z automatyczną skrzynią biegów, żeby nie uczyć się jeździć od nowa. Koszt takiego samochodu na dziewięć dni to około 1700 złotych. Może i znalazłoby się coś tańszego, ale nas to nie interesuje. Chcemy już rozpocząć wakacje.
W nocy przed wyjazdem około 2:00 zrobiłem coś, co polecam każdemu podróżnikowi. Ściągnąłem mapę Mauritiusa z Google Maps na iPhone’a i zaznaczyłem na niej wszystkie możliwe atrakcje, jakie są do zobaczenia na wyspie. Już w momencie wejścia do auta wyznaczyliśmy sobie trasę po kilku najpiękniejszych miejscach. Pierwsza miejscowość na celowniku znajdowała się nieopodal lotniska.
Mahébourg to miasto dobre do tego, aby zobaczyć, jak na Mauritiusie żyją zwyczajni ludzie. Jest położone przy samym oceanie i niedaleko lotniska. Postanawiamy, że znajdziemy lokal przy morzu i zjemy coś smacznego. Trafiamy na restaurację La Vielle Rouge oddaloną tylko kilkadziesiąt metrów od wody. Nie wygląda za dobrze, ale jesteśmy głodni, dlatego nie mamy zamiaru wybrzydzać. Po wejściu okazało się, że otwierają o 12:00, a jest dopiero 8:30. Decydujemy się zamoczyć nogi w oceanie, skoro jesteśmy już tak blisko. Przechodzimy obok kapliczek i potężnego drzewa, które wygląda jak z bajki. Zza niego wyłania się przepiękny widok na ocean i zatokę. Zatrzymuję się i biorę głęboki wdech. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze chwilę temu byłem w zimnej Polsce. Nie rozumiem, dlaczego dopiero teraz zdecydowałem się wyjechać na wakacje. Z uśmiechem na ustach podchodzę do brzegu. Ściągam klapki i zamaczam nogi. Woda w oceanie jest tak ciepła, że nie mogę w to uwierzyć. Siedzimy razem z Kubą nad brzegiem, bez słowa patrzymy przed siebie.
Przechodzi obok nas starszy pan, myślę sobie, że warto się zapytać, gdzie są jakieś restauracje, okazuje się jednak, że niestety wszystkie są otwierane koło południa. Skierował nas na plażę Blue Bay Beach, przy której, jak stwierdził, możemy znaleźć coś do jedzenia.
Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na miejscu. Tym razem wiem, że na zamoczeniu stóp się nie skończy, dlatego biorę ze sobą zapasowe spodenki. Im bliżej jesteśmy plaży, tym bardziej dociera do mnie, jak tu pięknie. Kolor piasku i wody to jakiś żart. Żadne zdjęcia nie są w stanie oddać piękna tego miejsca. Zrzucam koszulkę, okulary i pomału wchodzę do oceanu. Czuję błogość, jakbym był w raju. Kładę się na plecach i unoszę na wodzie. Zamykam oczy i słyszę tylko swój oddech. Chciałbym, żeby ta chwila trwała wiecznie. Telefon wyłączony, nigdzie mi się nie spieszy, nic mnie nie goni. To stan umysłu, którego potrzebowałem jak tonący oddechu. Gdy po chwili podnoszę powieki, widzę Kubę, który wygląda jak niedźwiedź polarny na plaży. Masakra, ale wcale nie wyglądam lepiej.
Po kąpieli idziemy się przejść, żeby zobaczyć, jak wygląda ocean poza zatoką. Na nasze szczęście przy okazji znajdujemy budkę z jedzeniem. Są tylko jakieś dziwne burgery. Bierzemy bez zastanowienia. Zaraz za zakrętem mamy niesamowity widok na zatokę i otwarty ocean. Idziemy przed siebie i widzimy coś nieprawdopodobnego. Woda lazurowa i błękitne niebo. Temperatura powietrza około trzydziestu stopni Celsjusza. Może się to wydawać banalne, ale nie jest. Każdy centymetr mojego ciała się raduje. Moja dusza odpoczywa. To istny raj.
Dlaczego dopiero teraz?
Po krótkim spacerze i pysznej przekąsce zaglądamy na mapę. Celujemy w pierwszą poważną atrakcję na wyspie – Pont Naturel. Problem w tym, że mamy bardzo mało benzyny. Ale co tam… Pewnie będzie jakaś stacja po drodze.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zjeżdżamy w pola trzciny cukrowej. Droga jest dramatyczna. Kamienie i dziury takie, że jadąc trzydzieści kilometrów na godzinę, mamy wrażenie, że nasza świeżo pokochana kia wybuchnie. Kompletnie nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy, bo nawigacja zaczyna wariować. Jedziemy na czuja w kierunku oceanu. Po kilku dobrych wyborach w kwestii skrętu widzimy pierwszą tablicę informacyjną. Albo raczej malunek na kamieniu. Mimo radości czuję zaniepokojenie, bo zużyliśmy na tych dziurach znacznie więcej benzyny, niż przypuszczałem. Przejeżdżamy przez lasek po totalnie nierównej drodze i dojeżdżamy na oparach na sam klif.
Otwieram drzwi i idę przed siebie. Czegoś takiego nigdy nie widziałem. Stąpam po czarnych, ostrych wulkanicznych skałach. Jestem coraz bliżej ponaddwudziestometrowego klifu. Widok niebywały. Siadam nad urwiskiem i patrzę, jak błękitne fale po uderzeniu w skały zamieniają się w białą pianę. Zakochuję się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Czuję przyjemną bryzę na skórze, a wtem nachodzi mnie refleksja:
„Dlaczego dopiero teraz zaczynam zwiedzać świat i realizować świadomie marzenia z dzieciństwa? Przecież od zawsze chciałem podróżować”. Z jednej strony cieszę się, bo zacząłem robić to, o czym marzyłem. Z drugiej zaś, mam żal do siebie, że dopiero teraz. Po chwili analizy zaczyna docierać do mnie, jak ważni są ludzie, którymi się otaczamy w naszym życiu. Gdyby nie podróżniczy styl życia Szymona oraz miłość Kuby do doświadczania życia – nie byłoby mnie tutaj. Cieszę się, że obudziłem się przedwczoraj, a nie za trzydzieści lat.
Miłość żółwi
Spacerowaliśmy i napawaliśmy się widokiem z dobrą godzinę. Następnie wróciliśmy do samochodu. Po odpaleniu okazało się, że mamy naprawdę mało benzyny w baku. Zero było już zanim wjechaliśmy z powrotem w trzcinę cukrową. Zerkam na mapę. Mam dla nas bardzo złą wiadomość. Dwadzieścia sześć kilometrów i ponad czterdzieści minut szacowanej podróży do stacji benzynowej. Dlaczego tak długo? Bo trasa przez pola trzcinowe. „Masakra. No nic. I tak nie mamy wyjścia, jedziemy”. Widząc po stanie baku, że to nie żarty, wiem, że musimy jechać ze stałą prędkością, najlepiej na drugim, a nawet trzecim biegu, bo na jedynce jest największe spalanie. To był pierwszy straszny dzień dla naszego samochodu. Włączył się nam tragihumor. Kuba jak najlepszy kamerzysta na świecie wychyla się przez okno, trzymając w rękach GoPro, i nagrywa nasz rajd.
— Yeah! – krzyczy na cały głos.
Pędzimy czterdzieści kilometrów na godzinę szutrem, co kilka sekund szorując podwoziem o kamienie. Bałem się w tym momencie dwóch rzeczy – że zabraknie nam benzyny lub rozwalimy miskę olejową w szczerym polu. „Będzie, co ma być” – pomyślałem. Otworzyłem okno, wystawiłem łokieć i pogłośniłem muzykę. Drobne napięcie opuściło moje ciało. Teraz pierwsze skrzypce przejęły radość i ekscytacja.
Benzyny znacznie poniżej zera. Jedziemy, jedziemy i jedziemy… A pola trzcin cukrowych nie mają końca. Po dwudziestu minutach rajdu wjeżdżamy wreszcie na drogę asfaltową. Włączam tempomat i jedziemy równo siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Modlimy się o stację benzynową. Po kilku kilometrach jest! Na oparach dojeżdżamy do celu.
— Uff… Było blisko.
Po zatankowaniu do pełna szukamy następnej atrakcji. Wybraliśmy La Vanille Nature Park, innymi słowy: zoo. Ale zaraz przed nią mieliśmy również zaznaczoną Le Saint Aubin Restaurant. Ponoć jedną z najekskluzywniejszych na wyspie. Wykończeni podróżą, postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na obiad.
Naprawdę fajne miejsce. Cisza, spokój, a kelnerzy stuprocentowi profesjonaliści. Prosimy o dostęp do Internetu, okazuje się, że połączenie jest, ale bardzo wolne. Zaglądamy w menu, a tam owoce morza.
Kraby, krewetki i inne cuda. Przeliczamy szybko rupie na złotówki. Za dwa najdroższe obiady wychodzi około sześciuset złotych.
— Bierzemy, Kuba?
— No, a gdzie zjesz świeżą rybkę, jak nie na Mauritiusie?
Siła argumentu zwyciężyła. Jak się bawić, to się bawić. Domawiamy wodę z listkami mięty i limonką i relaksujemy się po podróży. Po długim oczekiwaniu kelner przynosi dwa potężne talerze. Długie oczekiwanie spotęgowało poczucie głodu. Nasze kubki smakowe wyostrzają się do granic możliwości. Przychodzi kelner. Gdybym miał ogonek jak piesek, to bym merdał bez opamiętania. Krewetka niemal tak ogromna jak homar. Zamaczam ją w sosiku, zamykam oczy i przegryzam. Rozpływa się w ustach. Czysta finezja.
Po szaleństwie kulinarnym czas na zoo, do którego mieliśmy kilkanaście minut od restauracji. Już z daleka robi na nas dobre wrażenie. Mimo że ogólnie nie podoba mi się cała idea trzymania zwierząt w klatkach, idziemy. Bardzo chciałem zobaczyć duże żółwie. Za wejście płacimy jakieś sto złotych od osoby. Panie z kas od razu uprzedzają nas o komarach i radzą, żeby kupić sprej. Najdroższy na świecie chyba, bo zapłaciliśmy z pięćdziesiąt złotych. Choć i tak dobrze, że jest. Bierzemy mapę i idziemy prosto na żółwie.
Przy wejściu do ich zagrody kupujemy jakieś badyle do karmienia i wchodzimy. Widzę ze sto ogromnych żółwi. Wolne i majestatyczne. Większość z nich chłodzi się w cieniu. Te żółwie, które akurat spacerowały, gdy weszliśmy, od razu wyczaiły, że mamy dla nich jedzonko, i nas goniły. Wyglądało to dość zabawnie.
Nakarmiliśmy żółwie, pokręciliśmy się z jakieś dziesięć minut po ich zagrodzie i zdecydowaliśmy się iść dalej. Po drodze zobaczyliśmy też ogromne krokodyle i parę innych gatunków. Zoo to dobry przerywnik, ale na maksymalnie pół godziny.
Wychodząc, nagle orientuję się, że nie mam okularów.
— Kuba, widziałeś moje okulary?
— Ostatnio widziałem je w samochodzie.
Przyśpieszam kroku. Otwieram drzwi i nerwowo przeszukuję cały samochód. Nigdzie ich nie ma. Biegnę z powrotem do zoo. Błagam o litość kasjerkę, która bez chwili wahania wpuszcza mnie z powrotem. Biegam jak szalony po zoo, ale ani śladu okularów. Nie mam pojęcia, gdzie mogą być. Wracam zrezygnowany do samochodu.
— I co, znalazłeś?
— Nigdzie ich nie ma.
— A co ci tak na nich zależy?
— To te z okładki książki Niemożliwe. Były dla mnie symbolem zrealizowanego marzenia…
Sekunda mocnego niesmaku. Ale równie szybko chowam ego do kieszeni. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Gdy byłem młody i jeździłem z rodzicami na wakacje, pamiętam, że byle bzdura potrafiła wywołać kłótnię, awanturę lub inny negatywny nastrój. Kiedyś popsułbym sobie cały wyjazd. Dziś zgubienie nawet najcenniejszego dla mego serca przedmiotu nie jest w stanie mnie ruszyć. Zrozumiałem, że nie ma najmniejszego sensu przejmować się problemami, na które nie mamy wpływu. Nie zabrakło nam benzyny w szczerym polu, dzięki czemu nie straciliśmy cennego czasu, zjedliśmy pyszny obiad i pierwszy raz w życiu zobaczyłem potężne żółwie. Na każdą sytuację możemy patrzeć na wiele sposobów. Patrzenie pesymistyczne na świat nigdy nie wprawiało mnie w dobry nastrój, dlatego zawsze spoglądam przez różowe okulary. Tych nie jestem już w stanie nigdy zawieruszyć. Koncentruję się na pozytywnych aspektach, dzięki temu przyciągam ich więcej do mojego życia.
Mój pierwszy raz
Czas na pierwszy wodospad – Rochester Falls. Nie tak łatwo trafić do niego, dlatego bez Google Maps zapomnij, że tam dojedziesz.
Na miejscu pustki, nie ma nikogo. Po chwili się okazuje, że jednak ktoś tam jest i sprzedaje idealnie dojrzałe ananasy i kokosy. Bierzemy po jednym i idziemy w kierunku wodospadu. Z góry wygląda imponująco, ma z siedem, może osiem metrów wysokości. Pierwsze pytanie do sprzedawcy:
— Czy można z niego skakać?
— Tak, tak. Można skakać.
Patrzymy na siebie z Kubą, następnie zerkamy w dół.
— O w mordę! Skaczemy?
— Skaczemy.
Po chwili przychodzą jacyś młodzi tubylcy. Staramy się coś podpytać, ale nie potrafią powiedzieć nawet jednego słowa po angielsku. Pokazują gestami, że można skakać, po czym jeden z nich wychodzi na sam skraj wodospadu i skacze. Leci, leci i leci… Plusk! Wcale nie czuję się bezpiecznie. Drugi chłopak stara się coś nam wytłumaczyć. Pokazuje ręką tak, jakby trzeba było się daleko odbić, bo kamienie są blisko wodospadu. Po chwili zaczyna jakby coraz precyzyjniej pokazywać dokładne miejsce, w które trzeba trafić. Czuję dreszcze na całym ciele…
— Hmm… Ty pierwszy skacz.
— Nie, ty pierwszy.
Po kilku minutach dyskusji Kuba się decyduje – pierwszy wykona skok. Powoli stąpa po śliskich kamieniach. Są obrośnięte meszkiem i są całe mokre. Musi dojść do środka rwącej rzeki, co nie jest takie proste. Trwa to wieczność, ale mu się udaje. Staje, bierze głęboki wdech i skacze. Nie wierzę, że nawet chwili się nie zawahał. Od razu skoczył! Kilka sekund spędza pod wodą, po czym wypływa zadowolony. Cała akcja trwała chyba pięć sekund. Wychodzi z wody.
— Wydaje się, że wszystko jest OK. Tylko chyba zaryłem nogami o dno. Uważaj, bo jest serio płytko. Skacz tam gdzie pokazali.
Przyszła moja kolej. Boję się i nie potrafię nad tym zapanować. Wychodzę na sam skraj. Gołe stopy mam na mokrych kamieniach, które są bardzo śliskie. Serce mi przyśpiesza, emocje niesamowite. Mój pierwszy skok w życiu. Biorę głęboki wdech i… chyba dwieście następnych. Już pięć minut stoję. Moje ego podrzuca mi myśli: „Czy warto? A jak sobie nogi połamiesz?” i inne motywujące teksty. Wtedy aktywuje się bardziej świadoma część we mnie i mówi: „Będziesz opowiadał wnukom, że robiłeś zdjęcia czy że skoczyłeś?”. Wiem już, że i tak skoczę. Tylko to paraliżujące uczucie chce za wszelką cenę ze mną wygrać. Robię ostatni wdech i odpycham się nogą z całych sił. Serce zatrzymuje się na chwilę. W sekundzie oderwania się od ziemi czuję niesamowite rozluźnienie. Ale to pewnie dlatego, że lecę! „Aaaa!” Wpadam do wody i czuję, jak tyłkiem uderzam o dno. Wypływam na powierzchnię i cieszę się jak małe dziecko.
— Yeah! Ale jazda! Jeszcze raz!
— Dawid, ale dotknąłeś dna?
— Tak, a czemu?
— Tu jest bardzo płytko…
Patrzymy na siebie i zastanawiamy się czy warto ryzykować. Jednak wygrywa wola doświadczania. Wykonujemy jeszcze trzy skoki i kończymy zabawę nad wodospadem.
Czy warto było ryzykować? I skakać z wysoka na nieznanych wodospadach? Wierzę, że życie jest magiczne tylko po pokonaniu własnych barier. Nigdy nie możemy być pewni, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Dlatego życie jest takie fascynujące. Nie możemy go mierzyć ilością przeżytych lat, tylko ilością oddechów zapierających dech w piersiach. To moja nowa mantra. Zbyt wiele lat spędziłem jak stary pryk. To doświadczenie było elektryzujące. Zapamiętam je na długo.
Wypadało tu być
Czas na La Vallee Des Couleurs Nature Park. Innymi słowy: kolorowe skały wulkaniczne czy coś takiego. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że czeka nas sporo chodzenia lub przejazd gęsiego na quadach. Gdybyśmy dostali te maszyny do dyspozycji, to co innego, lecz nie chcieli nam ich dać na wyłączność, więc zrezygnowaliśmy z atrakcji dla emerytów.
Dodatkowa atrakcja na miejscu to przejazd na lince kilkadziesiąt metrów nad ziemią, tak zwane zip line. Ponoć jeden z najdłuższych na świecie. Ale po obejrzeniu filmów promocyjnych stwierdziliśmy, że przy wodospadzie to żadna atrakcja. I cieszę się, że tak zdecydowaliśmy, bo cena nie była warta zachodu. Co innego, gdybym przyjechał z dziadkami lub dziećmi. Wtedy to byłby szał.
Wsiadamy w naszą kię i grzejemy w głąb lądu do hinduskiej świątyni Grand Bassin, mieszczącej się na szczycie wulkanu. Prowadzi do niej prosta, wielopasmowa droga, co jest rzadko spotykane na wyspie.
Gdy podjeżdżamy do atrakcji, witają nas dwa ogromne posągi. Miały około czterdzieści metrów. Kozackie, ale na jedno zdjęcie i tyle. Obok dość spore, piękne jeziorko. Po chwili zorientowaliśmy się, że na małym wzgórzu jest jakaś świątynia, więc skoro już jesteśmy, to decydujemy, że się przejdziemy. Do wzgórza prowadzą schody. Bardzo długie…
— Biegniemy? Trochę ruchu nie zaszkodzi.
— Kto pierwszy?
— Dawaj!
Pędzimy równym tempem. W połowie jesteśmy już zlani potem, ale nie odpuszczamy. Ostatnie stopnie to już był ogień, bo czułem tylko palenie w udach. Widok… ładny, ale nie zapierający dech. Chwila przerwy. Napawamy się widokiem, po czym zamykam oczy i medytuję przez chwilę. Gdy po kilku minutach oddech się uspokaja, wracamy. Tym razem bez pośpiechu, bo nogi się pod nami uginają. Spoceni, ale zadowoleni jedziemy dalej.
Czas zastanowić się, gdzie śpimy. W końcu nie mamy jeszcze żadnego noclegu. Po długim namyśle wybieramy na Bookingu hotel Pik Pik w Le Morne. W jego okolicy są same najlepsze hotele na wyspie, dlatego wierzymy, że musi tam być pięknie. No to w drogę…
Po drodze kolejna atrakcja na celowniku – Black River Gorges National Park. Prowadzi do niego piękna droga w cieniu wspaniałych drzew. Dojeżdżamy na miejsce i idziemy na następny spacer, tym razem przez park narodowy. Krajobraz jak z bajki. Mijamy przepiękną rzeczkę, w której woda jest krystalicznie czysta.
Strzelamy dwie fotki i idziemy dalej do punktu widokowego. Robi wrażenie. Jesteśmy sporo nad poziomem oceanu. W oddali widzimy lasy, wodospady na skarpach i ocean. Całkiem tu fajnie. Ale za dużo się nie dzieje. Decydujemy się na podróż do hotelu, żeby zdążyć na zachód słońca na plaży.
Przyśpieszamy na trasie, żeby nie przegapić słoneczka zachodzącego za horyzontem. Po drodze okazuje się, że będziemy mijać jeszcze jedną atrakcję – Le Morne Tamarin. Znakomity punkt widokowy, z którego widać niepowtarzalny krajobraz południowo-zachodniej części wyspy.
Po wyjściu z auta patrzymy na siebie z Kubą i nie wierzymy w to, co widzimy, uśmiechy nie schodzą nam z twarzy. Kiwając głowami z niedowierzania, opieramy się o barierkę i patrzmy przed siebie. Nie rozmawiamy. Napawamy się niesamowitym widokiem.
Nie zawsze jest tak, że jak odkrywamy nowe miejsca to zawsze musi być idealnie. Mógłbym czuć się zawiedziony świątynią i parkiem narodowym, ale nie jestem. Żeby odkryć jakieś wspaniałe miejsca, trzeba próbować. Tylko w ten sposób możemy dać sobie szansę odkrycia miejsca stworzonych dla nas. Mimo że nadrobiliśmy sporo drogi, cieszę się, że dotarliśmy do tego punktu widokowego. Czuję wszechogarniającą radość. Uwielbiam podróżować, odkrywać i poznawać. Wierzę, że najlepsze jest jeszcze przed nami.
Chcę tak żyć
Słońce coraz szybciej zaczyna pikować w dół, dlatego wsiadamy z powrotem do auta. Nie chcemy przegapić zachodu. Widoki, jakie nam towarzyszą podczas zjazdu, są nieprawdopodobne. Zamiast patrzeć na
drogę, rozglądam się cały czas na boki. Kuba siedzi wychylony od pasa poza samochodem. Trzymając w ręku GoPro nagrywa niesamowite widoki. Słuchamy naszego ulubionego kawałka: Jetta, I’d love to change the world (Matstubs Remix). Jest idealnie. Jedziemy prosto na plażę. Łamię sporo przepisów drogowych. Każda sekunda jest cenna. Dojeżdżamy na szczęście na czas i od razu biegniemy na plażę publiczną. Zaraz obok niej rozpoczynają się plaże hotelowe z leżaczkami. Na granicy stoją ochroniarze, którzy wyglądają jak policjanci. Patrzymy na siebie z Kubą, ale odważnym krokiem idziemy, jakbyśmy byli gośćmi hotelowymi. Kładziemy się na leżaczkach i obserwujemy najpiękniejszy zachód słońca w naszym życiu. Promienie słoneczne odbijają się od oceanu i ogrzewają nasze policzki. Na plaży są tylko pojedyncze osoby. Cisza, spokój i szum fal. Robię ostatnie foto moich stópek, po czym wyłączam telefon. Oddaję się w pełni tej chwili. Uśmiechy nie schodzą nam z twarzy. Z niedowierzaniem patrzymy po sobie.
To był najpiękniejszy dzień w naszym życiu. W ciągu jednego dnia zobaczyliśmy tyle pięknych miejsc, że głowa mała. Wszędzie cudownie i majestatycznie. Coś niesamowitego…
Gdy zrobiło się już ciemno, ruszyliśmy w stronę hotelu. Mieliśmy do niego niecałe pięć minut. Hotel Pik Pik okazał się strzałem w dziesiątkę. Warunki w miarę, klimatyzacja, lodówka. Nie byliśmy bezpośrednio przy plaży, ale za to mieliśmy przepiękny widok na górę Le Morne Brabant. Trzeba stanąć pod nią, żeby zrozumieć, co znaczy epickie doświadczenie. Stosunek ceny do jakości się zgadzał, bo za dwuosobowy pokój płaciliśmy sześćdziesiąt euro za dobę na Bookingu. Później okazało się, że mogliśmy dzwonić bezpośrednio do hotelu z rezerwacją i zapłacilibyśmy czterdzieści pięć euro. Życie… I tak lepszego miejsca nie mógłbym sobie wyobrazić. Tym bardziej, że ceny hoteli, które były po drugiej stronie ulicy, zaczynały się od trzystu pięćdziesięciu euro za dobę.
Pierwszy dzień był tak ekscytujący, że zapomnieliśmy zjeść coś konkretnego. Dlatego wyruszyliśmy do pobliskiego marketu, który był oddalony o piętnaście minut drogi samochodem. W centrum handlowym La Gaulette Supermarket można znaleźć wszystko, czego dusza pragnie. Świeże ryby, sosy i przyprawy z całego świata, najlepsze wina i szampany, których ceny sięgały nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. Mauritius to ewidentnie wyspa dla bogatych turystów. W szczególności region Le Morne.
Wpatrując się w ten piękny zachód, przepełniony uczuciem spokoju, szczęścia i ducha przygody, myślę sobie: „Dawid, czy nie chciałbyś tak żyć? Wolny umysł, nowe miejsca i doświadczenia w mistrzowskim towarzystwie… Wiesz, że wszystko jest możliwe. Tylko jak połączyć zwiedzanie świata, dobrą zabawę i jeszcze z tego żyć? Jak to ogarnąć?”. Gdy analizuję te myśli, ego szepcze mi: „To zbyt piękne, aby było realne”. Na szczęście nie wierzę już w myśli ego. Znam masę przykładów ludzi jeżdżących po świecie i łączących pasję z pracą. Musi się dać. Wystarczy, że odnajdę sposób. Chcę tak żyć. Koniec, kropka.