Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lili - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 226 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LILI

wy­daw­nic­two Ty­go­dni­ka Il­lu­stro­wa­ne­go

War­sza­wa, ul. Zgo­da 12

WŁA­DY­SŁAW ST. REY­MONT

LILI

WY­DAW­NIC­TWO TY­GO­DNI­KA IL­LU­STRO­WA­NE­GO

WAR­SZA­WA, UL. ZGO­DA 12.

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strze­żo­ne.

Druk J. Raj­skie­go w War­sza­wie ul. Cia­sna, 5 (przy Św.-Jer­skiej).

I

– Ale co my te­raz po­cznie­my ze sobą?

– Raz… dwa… trzy… Nie wiem, to już Jó­zia gło­wa–od­po­wie­dzia­ła Kor­czew­ska, po­chy­la­jąc się nad szy­deł­ko­wą ro­bót­ką.–Jó­zio do­brze my­śli o nas. Koń­czę te ser­we­ty, bo pre­zy­den­to­wa obie­ca­ła mi sprze­dać. Raz… dwa… trzy… – li­czy­ła po­ci­chu i tak się za­to­pi­ła w ro­bo­cie, że nie wi­dzia­ła wzbu­rze­nia Gał­kow­skiej, któ­ra pręd­ko i nie­cier­pli­wie bie­ga­ła po po­ko­ju; tak nie­cier­pli­wie, aż wiel­ka ja­sna pe­le­ry­na, któ­rą mia­ła na ra­mio­nach, fru­wa­ła za nią, wy­dę­ta, i ude­rza­ła w twarz mło­de­go chło­pa­ka, sie­dzą­ce­go pod pie­cem.

– Jań­ciu! my­śl­że co, prze­cież je­steś męż­czy­zną–za­wo­ła­ła przy­du­szo­nym gło­sem, sta­jąc przed nim.

– Je­stem męż­czy­zną, to się wie… a za­raz będę my­śleć, tyl­ko pa­pie­ro­sa wy­pa­lę – od­po­wie­dział drwią­co, pusz­cza­jąc jej w oczy kłąb dymu.

Gał­kow­ska ude­rzy­ła go ocza­mi i sia­dła obok Kor­czew­skiej na ko­szu, okry­tym dy­wa­ni­kiem z róż­no­ko­lo­ro­wych skraw­ków.

– Zda­je mi się, że zro­bi­li­śmy wiel­kie głup­stwo, od­cho­dząc od Sto­biń­skie­go. Kor­czyń­ski mogł roz­bić to­wa­rzy­stwo, bo pań­stwo ma­cie fun­du­sze… ma­cie pro­tek­to­rów. ma­cie swo­je pla­ny… k – Mamy figę ma­ry­no­wa­ną. Pleć pani, pleć…

raz… dwa… Mamy fun­du­sze! Jó­zio wczo­raj za­sta­wił fu­tro! trzy… czte­ry..

– Ale cóż my zro­bi­my? My, któ­rzy fu­ter nie mamy do za­sta­wie­nia! Cały ty­dzień już się nie gral Wie pani, pi­sał dzi­siaj Oleś do Jań­cia, że oneg­daj gra­li w Kole, spek­takl był na­bi­ty; mie­li w ka­sie ośm­dzie­siąt ru­bli! Ośm­dzie­siąt ru­blil – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem. – Gdy­by­śmy byli ra­zem, to mie­li­by­śmy na mar­kę naj­mniej po pół ru­bla – do­da­ła z ża­lem.

– Jedź pani do nich, za­an­ga­żu­ją pa­nią z po­ca­ło­wa­niem ręki, weź­miesz wszyst­kie bo­ha­ter­ki… za­grasz po Liii wszyst­kie na­iw­ne…–szep­ta­ła ci­cho, z drwią­cym uśmiesz­kiem Kor­czew­ska, roz­pro­sto­wu­jąc na ko­la­nie skoń­czo­ne kół­ko.

– Pani tak mó­wisz, jak­bym ja, Gał­kow­ska, nie była ak­tor­ką na sta­no­wi­sku, tyl­ko pierw­szą lep­szą kro­wien­tą!

– Ależ ja nic nie mó­wię! Nie­chże mnie Bóg bro­ni, że­bym co mó­wi­ła…

Gał­kow­ska po­rwa­ła się z ko­sza i zno­wu bie­ga­ła po po­ko­ju. Jej si­na­wa twarz, chu­da i brzyd­ka, ob­sy­pa­na pu­drem, po­kry­ła się moc­ne­mi wy­pie­ka­mi iry­ta­cji, a wiel­kie wy­pło­wia­łe, okrą­głe oczy, sil­nie pod­czer­nio­ne i oto­czo­ne do­ko­ła cała sie­cią zmarsz­czek, za­mgli­ły się łza­mi.

– Miesz­ka­nie za cały mie­siąc nie za­pła­co­ne, to mniej­sza, ale jeść nie­ma ku­pić za co, kre­dy­tu nie­ma­my już za grosz. Jań­cio wczo­raj sprze­dał za parę gro­szy coś z laub­ze­gi, ja dzi­siaj za­sta­wi­łam sa­lo­pę, a na ju­tro nie­ma już ani co sprze­dać, ani za­sta­wić… 1 kto to wszyst­ko zno­si! kto tak cier­pi! Ja, Gał­kow­ska, ak­tor­ka na sta­no­wi­sku! To już chy­ba ko­niec świa­ta!

Opar­ła się o pa­ra­pet i wsa­dzi­ła twarz w okno, żeby ukryć łzy, któ­re się jej gwał­tem wy­do­by­wa­ły z pod po­wiek, i to bo­le­sne, roz­pacz­li­we łka­nie, ja­kie wstrzą­sa­ło całą jej chu­dą po­sta­cią. Pa­trzy­ła po­tem chwi­lę bez­myśl­nym wzro­kiem w za­śnie­żo­ny, bia­ły świat, aż ja­kieś po­sta­no­wie­nie moc­ne ją po­de­rwa­ło z miej­sca, bo się rzu­ci­ła na po­kój i za­wo­ła­ła ener­gicz­nie:

– Wiem, co ro­bić! Jań­ciu! Chodź­my!

I szła przez po­kój z ma­je­sta­tem Elż­bie­ty z Hra­bie­go Es­se­xa, któ­rą gry­wa­ła. Jań­cio nie­chęt­nie się pod­niósł i tro­skli­wie ob­cią­gał bar­dzo de­li­kat­ne,' let­nie pal­to, w któ­rem cho­dził.

– Raz… dwa… Za­cze­kaj­cie. Jó­zio za­raz przyj­dzie. Mają się wszy­scy ze­brać, to się na­ra­dzi­my, trzy., czte­ry… Gra­biec pi­sał, że chciał­by nas wszyst­kich an­ga­żo­wać, a w każ­dym ra­zie coś się po­sta­no­wi. O, już któś idzie!…

Ja­koż w tej chwi­li drzwi się otwar­ły, i z całą falą śnie­gu i wia­tru, wpa­dła mło­da dziew­czy­na, a za nią ele­ganc­ki, przy­stoj­ny męż­czy­zna.

– Zda­je mi się, że zro­bi­li­śmy wiel­kie głup­stwo, od­cho­dząc od Sto­biń­skie­go. Kor­czyń­ski mogł roz­bić to­wa­rzy­stwo, bo pań­stwo ma­cie fun­du­sze… ma­cie pro­tek­to­rów. ma­cie swo­je pla­ny…

– Mamy figę ma­ry­no­wa­ną. Pleć pani, pleć… raz… dwa… Mamy fun­du­sze! Jó­zio wczo­raj za­sta­wił fu­tro! trzy… czte­ry…

– Ale cóż my zro­bi­my? My, któ­rzy fu­ter nie mamy do za­sta­wie­nia! Cały ty­dzień już się nie gra! Wie pani, pi­sał dzi­siaj Oleś do Jań­cia, że oneg­daj gra­li w Kole, spek­takl był na­bi­ty; mie­li w ka­sie ośm­dzie­siąt ru­bli! Ośm­dzie­siąt ru­bli! – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem. – Gdy­by­śmy byli ra­zem, to mie­li­by­śmy na mar­kę naj­mniej po pół ru­bla – do­da­ła z ża­lem.

– Jedź pani do nieb, za­an­ga­żu­ją pa­nią z po­ca­ło­wa­niem ręki, weź­miesz wszyst­kie bo­ha­ter­ki… za­grasz po Liii wszyst­kie na­iw­ne…–szep­ta­ła ci­cho, z drwią­cym uśmiesz­kiem Kor­czew­ska, roz­pro­sto­wu­jąc na ko­la­nie skoń­czo­ne kół­ko.

– Pani tak mó­wisz, jak­bym ja, Gał­kow­ska, nie była ak­tor­ką na sta­no­wi­sku, tyl­ko pierw­szą lep­szą kro­wien­tą!

– Ależ ja nic nie mó­wię! Nie­chże mnie Bóg bro­ni, że­bym co mó­wi­ła…

Gał­kow­ska po­rwa­ła się z ko­sza i zno­wu bie­ga­ła po po­ko­ju. Jej si­na­wa twarz, chu­da i brzyd­ka, ob­sy­pa­na pu­drem, po­kry­ła się moc­ne­mi wy­pie­ka­mi iry­ta­cji, a wiel­kie wy­pło­wia­łe, okrą­głe oczy, sil­nie pod­czer­nio­ne i oto­czo­ne do­ko­ła cala sie­cią zmarsz­czek, za­mgli­ły się łza­mi.

– Miesz­ka­nie za cały mie­siąc nie za­pła­co­ne, to mniej­sza, ale jeść nie­ma ku­pić za co, kre­dy­tu nie­ma­my już za grosz. Jań­cio wczo­raj sprze­dał za parę gro­szy coś z laub­ze­gi, ja dzi­siaj za­sta­wi­łam sa­lo­pę, a na ju­tro nie­ma już ani co sprze­dać, ani za­sta­wić… I kto to wszyst­ko zno­si! kto tak cier­pi! Ja, Gał­kow­ska, ak­tor­ka na sta­no­wi­sku! To już chy­ba ko­niec świa­ta!

Opar­ła się o pa­ra­pet i wsa­dzi­ła twarz w okno, żeby ukryć łzy, któ­re się jej gwał­tem wy­do­by­wa­ły z pod po­wiek, i to bo­le­sne, roz­pacz­li­we łka­nie, ja­kie wstrzą­sa­ło całą jej chu­dą po­sta­cią. Pa­trzy­ła po­tem chwi­lę bez­myśl­nym wzro­kiem w za­śnie­żo­ny, bia­ły świat, aż ja­kieś po­sta­no­wie­nie moc­ne ją po­de­rwa­ło z miej­sca, bo się rzu­ci­ła na po­kój i za­wo­ła­ła ener­gicz­nie:

– Wiem, co ro­bić! Jań­ciu! Chodź­my!

I szła przez po­kój z ma­je­sta­tem Elż­bie­ty z Hra­bie­go Es­se­xa, któ­rą gry­wa­ła. Jań­cio nie­chęt­nie się pod­niósł i tro­skli­wie ob­cią­gał bar­dzo de­li­kat­ne, I let­nie pal­to, w któ­rem cho­dził.

– Raz… dwa… Za­cze­kaj­cie. Jó­zio za­raz przyj­dzie. Mają się wszy­scy ze­brać, to się na­ra­dzi­my, trzy., czte­ry… Gra­biec pi­sał, że chciał­by nas wszyst­kich an­ga­żo­wać, a w każ­dym ra­zie coś się po­sta­no­wi. O, już któś idzie!…

Ja­koż w tej chwi­li drzwi się otwar­ły, i z całą falą śnie­gu i wia­tru, wpa­dła mło­da dziew­czy­na, a za nią ele­ganc­ki, przy­stoj­ny męż­czy­zna.

– Dzień do­bry! Je­zus! taki śnieg! taki wiatr! tak zim­no! Mam peł­ne bu­ci­ki śnie­gu. Prze­cho­dząc koło ap­te­ki, spoj­rza­łam na tego pi­gu­la­rza ry­że­go i bach… w całą kupę śnie­gu się prze­wró­ci­łam. Pan Za­krzew­ski le­d­wie mnie wy­cią­gnął–mó­wi­ła pręd­ko, tu­piąc no­ga­mi, otrze­pu­jąc się ze śnie­gu, wi­ta­jąc z ko­bie­ta­mi i krę­cąc się po po­ko­ju, któ­ry na­peł­ni­ła we­so­łą wrza­wą.

– Jań­ciu, puść mnie do pie­ca i nie patrz! Mu­szę zdjąć bu­ci­ki! Ale i panu nie wol­no… nie wol­no…–za­wo­ła­ła do swo­je­go to­wa­rzy­sza i, ze­rwaw­szy się od pie­ca w jed­nym bu­ci­ku tyl­ko, od­wró­ci­ła go ple­ca­mi do sie­bie. Patrz pan na Gał­kow­ską, ślicz­nie się dzi­siaj zro­bi­ła! Jań­ciu, patrz w szy­deł­ko pani Kor­czew­skiej!–wo­ła­ła ze śmie­chem, zdej­mu­jąc dru­gi bu­cik, wy­sy­pa­ła śnieg i opar­ła ma­leń­kie nóż­ki w czar­nych poń­czo­chach na cie­płych drzwicz­kach, oglą­da­jąc się przy­tem co chwi­la, czy kto nie pa­trzy.

– Ho! ho! Liii ma nowe fu­ter­ko! Do­bry „bę­be­nek” z tego oby­wa­te­la – do­da­ła ci­szej Gał­kow­ska, oglą­da­jąc dziew­czy­nę z uwa­gą, peł­ną za­zdro­ści.

– Prze­ro­bio­ne z mamy!–za­wo­ła­ła Liii we­so­ło i, spoj­rzaw­szy na Za­krzew­skie­go, któ­ry stał jak słup na środ­ku po­ko­ju, od­wró­co­ny do niej ple­ca­mi, ro­ze­śmia­ła się gło­śno; ogrom­ne, błę­kit­ne oczy strze­li­ły nie­po­ha­mo­wa­ną we­so­ło­ścią, wło­ży­ła szyb­ko bu­ci­ki, ze­rwa­ła z gło­wy fu­trza­ny czar­ny koł­pa­czek i rzu­ci­ła nim w twarz Jań­cia, któ­ry nie­znacz­nie się jej przy­pa­try­wał i gryzł pa­pie­ro­sa, po­pra­wi­ła grze­by­ki w ja­snych jak len, po­pie­la­tych wło­sach, któ­re nie sfor­ne­mi ko­smy­ka­mi, na­stro­szo­ne, pu­szy­ste, spa­da­ły jej na czo­ło, za­kry­wa­ły skro­nie i jak po­pie­la­te pło­my­ki peł­za­ły po bia­łym kar­ku, wy­chy­la­ją­cym się z zie­lo­nej su­kien­nej bla­ski, ści­śnię­tej pa­skiem w sta­nie.

Wy­tar­ła wil­got­ną od śnij­gu twarz i ob­cią­ga­ła bar­dzo sta­ran­nie bluz­kę.

– Liii nie ma dzi­siaj gor­se­tu! szep­nął Jań­cio cy­nicz­nie.

– Ło­buz! Dy­rek­to­ro­wo! niech on nie pa­trzy na mnie! – za­wo­ła­ła, ru­mie­niąc się i osła­nia­jąc, skrzy­żo­wa­ne­mi rę­ka­mi pier­si, bo przez cien­kie suk­no ry­so­wa­ły się zbyt wy­ra­zi­ście. Kor­czew­ska ro­ze­śmia­ła się, nie pod­no­sząc oczów z nad kół­ka, a Gał­kow­ska obej­rza­ła ją przy­ra­ru­żo­ne­mi zło­śli­wie ocza­mi i rzu­ci­ła po­błaż­li­wie:

– Nig­dy nie wy­cho­dzi z roli na­iw­nej! Ma­sco-tal-"do­da­ła ci­szej i urą­gli­wiej.

Liii nie słu­cha­ła, okry­ła ra­mio­na ja­kąś po­dar­tą chust­ką Kor­czew­si­ciej i usia­dła na ko­szu. Sie­dzia­ła czas ja­kiś w mil­cze­niu, tyl­ko bu­ja­ła za­ja­dle no­ga­mi i bie­ga­ła ocza­mi po ścia­nach po­ko­ju, ma­lo­wa­nych w or­dy­nar­ny nie­bie­ski de­seń, po któ­rym ście­ka­ły od su­fi­tu brud­no żół­te smu­gi wil­go­ci, po łóż­ku, okry­tem szy­deł­ko­wą kapą i sto­sem co­raz mniej­szych po­du­sze­czek, przez któ­rych szy­deł­ko­we po­szew­ki prze­świe­ca­ła pur­pu­ra wsy­pek; wiel­ki dy­wan, z róż­no­ko­lo­ro­wych su­kien­nych kwa­dra­tów, wi­siał nad łóż­kiem i sta­no­wił tło dla ob­ra­zu Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej i dla kil­ku­na­stu fo­to­gra­fij

Kor­czew­skie­go w róż­nych ro­lach, opra­wio­nych w laub­ze­go­we ram­ki.

– Mie­li­ście ra­dzić, to radź­cie, słu­cha­mi–za­wo­ła­ła nie­cier­pli­wie. – Za­krzew­ski, chodź­no pan! Ja­kie pan ma wło­sy! ha! ha.'–Śmia­ła się, bi­jąc pię­ta­mi w kosz.

Za­krzew­ski przej­rzał się w lu­ster­ku i za­czął śpiesz­nie przy­gła­dzać wło­sy.

– Chodź pan do mnie. Da­waj pan grze­bień, pręd­ko!

Za­krzew­ski usiadł obok niej, a ona, że było jej za wy­so­ko, uklę­kła na ko­szu i za­czę­ła mu cze­sać wło­sy, ob­ra­ca­jąc gło­wę na wszyst­kie stro­ny.

– Raz… dwa… do­bre dzie­ci… ślicz­ne dzie­ci…– szep­nę­ła Kor­czew­ska po­błaż­li­wie.

– Sce­na z Wo­de­wi­lu! Liii do­brze robi na­iw­ną!

– Pil­nuj pani le­piej swo­je­go Jań­cia, a nie mo­ich ról! – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie dziew­czy­na, cze­sząc da­lej.

– Pani się do mnie nie wtrą­caj, ja je­stem ak­tor­ka na sta­no­wi­sku. Jań­ciu, prze­cież je­steś męż­czy­zną i po­zwa­lasz kro­wien­tom ubli­żać swo­jej sio­strze!

– Jań­ciu! obroń­że od apo­plek­sji żonę swo­je­go bra­ta! – za­wo­ła­ła ze śmie­chem Liii – wi­dząc pon­so­wą z iry­ta­cji twarz Gał­kow­skiej, któ­ra nic się już nie ode­zwa­ła, tyl­ko gry­zła z wście­kło­ści dżet, ja­kim był ubra­ny przód okryw­ki, a Jań­cio okrył się ta­kim kłę­bem dymu, że znik­nął w uim cały.

– Pa­nie Le­onie, kogo my w tej chwi­li przy­po­mi­na­my?

– Sam­so­na i Da­li­lę!

– Czy to ze sztu­ki ja­kiej? Musi mi pan w domu opo­wie­dzieć, do­brze? – za­py­ta­ła słod­kim, prze­cią­głym gło­sem, do­tknę­ła pa­lusz­kiem jego ucha i zaj­rza­ła mu tak bli­sko w oczy, że cof­nął się zmie­sza­ny i za­czął gwał­tow­nie po­krę­cać wą­si­ki.

– Do­brze, opo­wiem pani!–od­po­wie­dział ci­cho i sta­rał się uchwy­cić ją za rękę, ale się szyb­ko wy­su­nę­ła i po­bie­gła do psa, śpią­ce­go na krze­seł­ku, któ­re­go po­czę­ła po­cią­gać za uszy i draż­nić.

Ci­sza się zro­bi­ła; Kor­czew­ska nie­ustan­nie li­czy­ła oczka szy­deł­ka, Gał­kow­ska sie­dzia­ła przy oknie i z ja­kąś trwo­gą pa­trzy­ła w za­śnie­żo­ny świat; wiatr wył za okna­mi i co chwi­la rzu­cał tu­ma­ny śnie­gu w szyb­ki brzę­czą­ce, tar­gał za drzwi i gwiz­dał w ko­mi­nie, aż się wy­dy­ma­ła niby ża­giel czer­wo­na fi­ran­ka, jaką był przy­sło­nię­ty, a pies, draż­nio­ny przez Liii, war­czał ci­cho, aż wkoń­cu znu­dzo­ny ze­sko­czył na pod­ło­gę, prze­cią­gnął się i dra­pał do drzwi ze sko­wy­tem.

– Ci­cho, Mu­rzyn! Pan przyj­dzie, to Mu­rzy­no­wi da jeść, ci­cho, pie­sku–szep­ta­ła Kor­czew­ska, głasz­cząc piesz­czo­tli­wie psa, któ­ry uło­żył się na jej spód­ni­cy i za­snął.

– Dzień do­bry, ko­me­djan­ty! To czas, niech go drzwi ści­sną! – za­wo­łał ni­ski, chu­dy ak­tor, mo­cu­jąc się przez chwi­lę z drzwia­mi, któ­rych mu wiatr nie po­zwo­lił za­mknąć. Za­czął tu­pać no­ga­mi i otrze­py­wać się ze śnie­gu.

– Psi się dzi­siaj we­se­lą! Na za­krę­cie my­śla­łem, że mnie wiatr weź­mie, bo mój iber­cje­rek tak się wy­dął, że chwi­lę jesz­cze, a wasz Kos był­by so­bie po­fru­nął szu­kać an­gaż­man w ob­ło­kach. A zim­no!

Za­bi­jał ręce o ra­mio­na po chłop­sku i ostroż­nie tu­pał no­ga­mi, bo jego cien­kie la­kier­ki, peł­ne ła­tek i szwów, za­czer­nio­nych atra­men­tem, nie po­zwa­la­ły na ener­gicz­niej­sze ru­chy.

– Dy­rek­tor za­raz przyj­dzie! Pani Gał­kow­skiej słu­ga i pod­nó­żek! Na­szej ko­cha­nej, pa­kow­nej ma­mie Kor­czew­skiej–ca­łu­ję rącz­ki; pięk­nej Liii – bu­zia­ka, a sza­now­ne­mu dzie­dzi­co­wi do­bro­dzie­jo­wi, z du­bel­tów­ki!–I co ga­dał, wy­ko­ny­wał na­tych­miast, z bar­dzo po­waż­ną miną i z nie­ru­cho­mą, si­na­wą, po­dob­ną do ma­ski twa­rzą sta­re­go ak­to­ra pro­win­cjo­nal­ne­go, a po­tem przy­warł moc­no ple­ca­mi do pie­ca i za­czął gwiz­dać.

– Kos dzi­siaj gwiż­dże już od rana, mu­siał zro­bić do­bry in­te­res.

– Liii jest ba­chor, ci­cho! Zro­bi­łem in­te­res, bo zro­bi­łem mo­lom ka­wał. Uważ­cie! Za­glą­dam do ku­frów. a tam po mo­ich so­bo­lach te szel­my spa­ce­ru­ją so­bie naj­bez­czel­niej, jak­by to była gar­de­ro­ba co naj­mniej na­sze­go ko­cha­ne­go dzie­dzi­ca do­bro­dzie­ja! Cze­kaj­że, ho­ło­to! Wa­tów­kę przy­bi­łem za trzy pa­pier­ki, a swój iber­cje­rek let­ni na grzbiet, no i je­stem… – Za­czął się śmiać bez przy­czy­ny i roz­cie­rał z za­pa­łem sine od mro­zu uszy.

– Szal­kow­scy przyj­dą?–za­py­tał Jań­cio, zie­wa­jąc prze­cią­gle.

– O masz ich, idą już i kłó­cą się, jak zwy­kle!–za­wo­łał, pa­trząc w okno, obok któ­re­go mi­gnę­li ja­cyś lu­dzie gło­śno roz­ma­wia­ją­cy.

– Prę­dzej! prę­dzej! I za­my­kaj­cie te drzwi pie­kiel­ne!–za­krzy­czał Kos, wpu­ścił Szal­kow­skich, drzwi za­trza­snął i pró­bo­wał je na­wet za­mknąć na klucz.

– Czy przez to ma być cie­plej? – za­śmia­ła się Liii.

Kos pu­ścił drzwi i zno­wu przy­warł do pie­ca, a przy­pa­try­wał się Szal­kow­skiej, któ­ra sztyw­no i ozię­ble wi­ta­ła się ze wszyst­ki­mi, po­mi­ja­jąc tyl­ko osten­ta­cyj­nie Gał­kow­ską, umyśl­nie od­wró­co­ną do okna.

– Bar­dzo zim­no!–ode­zwa­ła się Szat­kow­ska, od­wią­zu­jąc wo­al­kę.

– Tak, chcia­łem wła­śnie po­wie­dzieć, że jest bar­dzo zim­no – szep­nął śpiesz­nie Szal­kow­ski, za­cie­ra­jąc ręce i od­bie­ra­jąc od żony wo­al­kę, boa z sza­rych, brud­nych piór i ce­ra­to­wy pła­ski ka­pe­lusz; uło­żył to wszyst­ko bar­dzo sta­ran­nie na łóż­ku.

– Czy to jest naj­śwież­sza wia­do­mość z uli­cy?–szep­nął iro­nicz­nie Kos.

Szal­kow­ska od­wró­ci­ła się od nie­go po­gar­dli­wie i w ma­łem lu­ster­ku za­czę­ła wy­cie­rać twarz, po­pra­wiać wło­sy i de­li­kat­nie ob­ma­cy­wa­ła moc­no wy­pu­kłe, sil­nie ukar­mi­no­wa­ne usta.

– To­dziu! Pu­dru za­po­mnia­łam!–ode­zwa­ła się do męża.

– Rze­czy­wi­ście, za­po­mnia­łem ci go wło­żyć do kie­sze­ni, ale za­raz przy­nio­sę, za chwi­lę – i w wiel­kim po­śpie­chu wy­biegł, już na uli­cy kła­dąc pal­to i czap­kę. Tym­cza­sem Szal­kow­ska, bez cere-mon­ji, upu­dro­wa­ła twarz pu­drem Kor­czew­skiej i sia­dła przy Liii, któ­ra z ja­kimś dzie­cin­nym po­dzi­wem przy­pa­try­wa­ła się jej wspa­nia­łej, do­sko­na­le roz­wi­nię­tej po­sta­ci i pięk­nej, cho­ciaż już moc­no pod­nisz­czo­nej twa­rzy.

– To­dzio wra­ca! Do­brze pa­nią ob­słu­gu­je – mruk­nął Kos.

Szal­kow­ska ro­ze­śmia­ła się su­cho, głos mia­ła nie­przy­jem­ny, tro­chę gar­dło­wy i jak­by prze­pi­ty.

– Mam pu­der, prze­pra­szam cię!–wo­łał mąt, z tru­dem ła­piąc po­wie­trze, tak się zdy­szał, choć miesz­ka­li tyl­ko o dwa domy. Po­ca­ło­wał żonę w rękę, od­cią­gnął Za­krzew­skie­go do drzwi i coś mu tam go­rącz­ko­wo opo­wia­dał, pil­nu­jąc rów­no­cze­śnie ocza­mi, czy zona cze­go nie po­trze­bu­je.

– Wła­ści­wie na co cze­ka­my? Pić mi się chce, To­dziu, przy­nieś mi wody so­do­wej.

– Za­raz, Hela, za chwi­lę bę­dzie! – i zno­wu wy­biegł po­śpiesz­nie.

– Przyj­dzie mój mąż, to po­sta­no­wi­my co o spek­ta­klu. Raz… dwa… trzy…

– Ale ja nie mam cza­su, mnie się spać chce!– Prze­cią­gnę­ła się le­ni­wie, ziew­nę­ła parę razy, opar­ła gło­wę o ścia­nę i przy­mglo­nym a na­tar­czy­wym wzro­kiem wpa­trzy­ła się w Za­krzew­skie­go, któ­ry pi­sał coś ołów­kiem na man­kie­cie i pod­su­wał go pod oczy Liii, tak za­ję­tej od­czy­ty­wa­niem, że nie wi­dzia­ła pra­wie wej­ścia Kor­czew­skie­go z dru­gim ja­kimś ak­to­rem.

Kor­czew­ski mruk­nął nie­zro­zu­mia­łe przy wi­ta­nie i za­czął od­krę­cać wiel­ki szal z szyi, po­tem dłu­go za­cie­rał ręce, jesz­cze dłu­żej wy­cią­gał z kie­sze­ni róż­ne prow­jan­ty i roz­kła­dał je na ko­mi­nie za fi­ran­ką, skąd się wresz­cie uka­zał z nie­wiel­kim gar­nusz­kiem w ręku, z któ­re­go jadł po­wo­li, cho­dził po po­ko­ju i mó­wił.

– Je­ste­śmy mniej wię­cej wszy­scy, mo­że­my więc już ra­dzić.

Po­chy­lił swo­ją wy­nio­słą, chu­dą po­stać i po­wlókł po ze­bra­nych czar­nym, przy­mglo­nym nie­co, ale do­brym wzro­kiem. Twarz miał świe­żo wy­go­lo­ną, si­na­wą od mro­zu, a na twa­rzy ster­czał wiel­ki, bar­dzo cien­ki i dłu­gi nos.

– Nie tyle ra­dzić, ile grać nam po­trze­ba; bo niech mnie drzwi ści­sną, ale już ani ce­bu­li, ani w co wkra­jać – szep­nął po­waż­nie Kos, nie pusz­cza­jąc ple­ca­mi pie­ca ani na chwi­lę.

– Ja rów­nież je­stem już „aus­ge­spielt”! Wy­rzu­ci­li mnie z miesz­ka­nia, gar­de­ro­ba prze­pa­dła, ru­cho­mo­ści prze­pa­dły, bi­bl­jo­te­ka na­wet prze­pa­dła – ozwał się pa­te­tycz­nym gło­sem ak­tor przy­by­ły z Kor­czew­skim, zro­bii sze­ro­ki gest ręką po gar­dle, okrę­ci! się szczel­niej w sta­rą, ak­sa­mit­ną al­ma­wi­wę, pod­niósł do góry nie­bie­skie oczy i wy­chu­dzo­ną, mi­zer­ną twarz i za­du­mał się po­nu­ro.

– Nie faj­nuj, Fe­luś, tu­taj fra­je­rów nie­ma! Kie­dy­żeś to miał gar­de­ro­bę, me­ble, ru­cho­mo­ści ja­kie, bi­bl­jo­te­kę, co? Łżesz, aż wid­no!–mó­wił wol­no Kor­czew­ski, z po­wa­gą, wy­ja­da­jąc z garncz­ka i spa­ce­ru­jąc po po­ko­ju. Pies cho­dził za nim nie­od­stęp­nie i co chwi­la z in­nej stro­ny za­glą­dał mu w oczy i ci­chem war­cze­niem, lub de­li­kat­nem chwy­ta­niem za nogi przy­po­mi­nał, że i jemu się jeść chce.

Fe­luś nic nie od­rzekł, tyl­ko co chwi­la trza­skał w pal­ce i po­cią­gał za ko­niec nosa.

– Może mi pan po­ży­czy pa­pie­ro­sa?–mruk­nął po­nu­ro, wy­cią­ga­jąc rękę do Za­krzew­skie­go, któ­ry na­tych­miast po­dał mu swo­ją pa­pie­ro­śni­cę.

– Za­krzew­ski, chodź­no pan, na chwi­lecz­kę – szep­nął Kos, od­cią­ga­jąc go pod ko­min.

– Spoj­rzyj­no pan na Szal­kow­ska! Co? zdrów nu­mer? Wiesz pan, ona dzi­siaj była u hra­bie­go! Patrz­no pan, ja­kie ma ak­sa­mi­ty i je­dwa­bie.

– No tak, ale to kwe­stją jej męża; a przy­tem, gdy­by ode mnie za­le­ża­ło, to jed­nej chwi­li nie by­ła­by w to­wa­rzy­stwie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: