- W empik go
Lili - ebook
Lili - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 226 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Warszawa, ul. Zgoda 12
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
LILI
WYDAWNICTWO TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
WARSZAWA, UL. ZGODA 12.
Wszelkie prawa przedruku i przekładu zastrzeżone.
Druk J. Rajskiego w Warszawie ul. Ciasna, 5 (przy Św.-Jerskiej).
I
– Ale co my teraz poczniemy ze sobą?
– Raz… dwa… trzy… Nie wiem, to już Józia głowa–odpowiedziała Korczewska, pochylając się nad szydełkową robótką.–Józio dobrze myśli o nas. Kończę te serwety, bo prezydentowa obiecała mi sprzedać. Raz… dwa… trzy… – liczyła pocichu i tak się zatopiła w robocie, że nie widziała wzburzenia Gałkowskiej, która prędko i niecierpliwie biegała po pokoju; tak niecierpliwie, aż wielka jasna peleryna, którą miała na ramionach, fruwała za nią, wydęta, i uderzała w twarz młodego chłopaka, siedzącego pod piecem.
– Jańciu! myślże co, przecież jesteś mężczyzną–zawołała przyduszonym głosem, stając przed nim.
– Jestem mężczyzną, to się wie… a zaraz będę myśleć, tylko papierosa wypalę – odpowiedział drwiąco, puszczając jej w oczy kłąb dymu.
Gałkowska uderzyła go oczami i siadła obok Korczewskiej na koszu, okrytym dywanikiem z różnokolorowych skrawków.
– Zdaje mi się, że zrobiliśmy wielkie głupstwo, odchodząc od Stobińskiego. Korczyński mogł rozbić towarzystwo, bo państwo macie fundusze… macie protektorów. macie swoje plany… k – Mamy figę marynowaną. Pleć pani, pleć…
raz… dwa… Mamy fundusze! Józio wczoraj zastawił futro! trzy… cztery..
– Ale cóż my zrobimy? My, którzy futer nie mamy do zastawienia! Cały tydzień już się nie gral Wie pani, pisał dzisiaj Oleś do Jańcia, że onegdaj grali w Kole, spektakl był nabity; mieli w kasie ośmdziesiąt rubli! Ośmdziesiąt rublil – powtórzyła z naciskiem. – Gdybyśmy byli razem, to mielibyśmy na markę najmniej po pół rubla – dodała z żalem.
– Jedź pani do nich, zaangażują panią z pocałowaniem ręki, weźmiesz wszystkie bohaterki… zagrasz po Liii wszystkie naiwne…–szeptała cicho, z drwiącym uśmieszkiem Korczewska, rozprostowując na kolanie skończone kółko.
– Pani tak mówisz, jakbym ja, Gałkowska, nie była aktorką na stanowisku, tylko pierwszą lepszą krowientą!
– Ależ ja nic nie mówię! Niechże mnie Bóg broni, żebym co mówiła…
Gałkowska porwała się z kosza i znowu biegała po pokoju. Jej sinawa twarz, chuda i brzydka, obsypana pudrem, pokryła się mocnemi wypiekami irytacji, a wielkie wypłowiałe, okrągłe oczy, silnie podczernione i otoczone dokoła cała siecią zmarszczek, zamgliły się łzami.
– Mieszkanie za cały miesiąc nie zapłacone, to mniejsza, ale jeść niema kupić za co, kredytu niemamy już za grosz. Jańcio wczoraj sprzedał za parę groszy coś z laubzegi, ja dzisiaj zastawiłam salopę, a na jutro niema już ani co sprzedać, ani zastawić… 1 kto to wszystko znosi! kto tak cierpi! Ja, Gałkowska, aktorka na stanowisku! To już chyba koniec świata!
Oparła się o parapet i wsadziła twarz w okno, żeby ukryć łzy, które się jej gwałtem wydobywały z pod powiek, i to bolesne, rozpaczliwe łkanie, jakie wstrząsało całą jej chudą postacią. Patrzyła potem chwilę bezmyślnym wzrokiem w zaśnieżony, biały świat, aż jakieś postanowienie mocne ją poderwało z miejsca, bo się rzuciła na pokój i zawołała energicznie:
– Wiem, co robić! Jańciu! Chodźmy!
I szła przez pokój z majestatem Elżbiety z Hrabiego Essexa, którą grywała. Jańcio niechętnie się podniósł i troskliwie obciągał bardzo delikatne,' letnie palto, w którem chodził.
– Raz… dwa… Zaczekajcie. Józio zaraz przyjdzie. Mają się wszyscy zebrać, to się naradzimy, trzy., cztery… Grabiec pisał, że chciałby nas wszystkich angażować, a w każdym razie coś się postanowi. O, już któś idzie!…
Jakoż w tej chwili drzwi się otwarły, i z całą falą śniegu i wiatru, wpadła młoda dziewczyna, a za nią elegancki, przystojny mężczyzna.
– Zdaje mi się, że zrobiliśmy wielkie głupstwo, odchodząc od Stobińskiego. Korczyński mogł rozbić towarzystwo, bo państwo macie fundusze… macie protektorów. macie swoje plany…
– Mamy figę marynowaną. Pleć pani, pleć… raz… dwa… Mamy fundusze! Józio wczoraj zastawił futro! trzy… cztery…
– Ale cóż my zrobimy? My, którzy futer nie mamy do zastawienia! Cały tydzień już się nie gra! Wie pani, pisał dzisiaj Oleś do Jańcia, że onegdaj grali w Kole, spektakl był nabity; mieli w kasie ośmdziesiąt rubli! Ośmdziesiąt rubli! – powtórzyła z naciskiem. – Gdybyśmy byli razem, to mielibyśmy na markę najmniej po pół rubla – dodała z żalem.
– Jedź pani do nieb, zaangażują panią z pocałowaniem ręki, weźmiesz wszystkie bohaterki… zagrasz po Liii wszystkie naiwne…–szeptała cicho, z drwiącym uśmieszkiem Korczewska, rozprostowując na kolanie skończone kółko.
– Pani tak mówisz, jakbym ja, Gałkowska, nie była aktorką na stanowisku, tylko pierwszą lepszą krowientą!
– Ależ ja nic nie mówię! Niechże mnie Bóg broni, żebym co mówiła…
Gałkowska porwała się z kosza i znowu biegała po pokoju. Jej sinawa twarz, chuda i brzydka, obsypana pudrem, pokryła się mocnemi wypiekami irytacji, a wielkie wypłowiałe, okrągłe oczy, silnie podczernione i otoczone dokoła cala siecią zmarszczek, zamgliły się łzami.
– Mieszkanie za cały miesiąc nie zapłacone, to mniejsza, ale jeść niema kupić za co, kredytu niemamy już za grosz. Jańcio wczoraj sprzedał za parę groszy coś z laubzegi, ja dzisiaj zastawiłam salopę, a na jutro niema już ani co sprzedać, ani zastawić… I kto to wszystko znosi! kto tak cierpi! Ja, Gałkowska, aktorka na stanowisku! To już chyba koniec świata!
Oparła się o parapet i wsadziła twarz w okno, żeby ukryć łzy, które się jej gwałtem wydobywały z pod powiek, i to bolesne, rozpaczliwe łkanie, jakie wstrząsało całą jej chudą postacią. Patrzyła potem chwilę bezmyślnym wzrokiem w zaśnieżony, biały świat, aż jakieś postanowienie mocne ją poderwało z miejsca, bo się rzuciła na pokój i zawołała energicznie:
– Wiem, co robić! Jańciu! Chodźmy!
I szła przez pokój z majestatem Elżbiety z Hrabiego Essexa, którą grywała. Jańcio niechętnie się podniósł i troskliwie obciągał bardzo delikatne, I letnie palto, w którem chodził.
– Raz… dwa… Zaczekajcie. Józio zaraz przyjdzie. Mają się wszyscy zebrać, to się naradzimy, trzy., cztery… Grabiec pisał, że chciałby nas wszystkich angażować, a w każdym razie coś się postanowi. O, już któś idzie!…
Jakoż w tej chwili drzwi się otwarły, i z całą falą śniegu i wiatru, wpadła młoda dziewczyna, a za nią elegancki, przystojny mężczyzna.
– Dzień dobry! Jezus! taki śnieg! taki wiatr! tak zimno! Mam pełne buciki śniegu. Przechodząc koło apteki, spojrzałam na tego pigularza ryżego i bach… w całą kupę śniegu się przewróciłam. Pan Zakrzewski ledwie mnie wyciągnął–mówiła prędko, tupiąc nogami, otrzepując się ze śniegu, witając z kobietami i kręcąc się po pokoju, który napełniła wesołą wrzawą.
– Jańciu, puść mnie do pieca i nie patrz! Muszę zdjąć buciki! Ale i panu nie wolno… nie wolno…–zawołała do swojego towarzysza i, zerwawszy się od pieca w jednym buciku tylko, odwróciła go plecami do siebie. Patrz pan na Gałkowską, ślicznie się dzisiaj zrobiła! Jańciu, patrz w szydełko pani Korczewskiej!–wołała ze śmiechem, zdejmując drugi bucik, wysypała śnieg i oparła maleńkie nóżki w czarnych pończochach na ciepłych drzwiczkach, oglądając się przytem co chwila, czy kto nie patrzy.
– Ho! ho! Liii ma nowe futerko! Dobry „bębenek” z tego obywatela – dodała ciszej Gałkowska, oglądając dziewczynę z uwagą, pełną zazdrości.
– Przerobione z mamy!–zawołała Liii wesoło i, spojrzawszy na Zakrzewskiego, który stał jak słup na środku pokoju, odwrócony do niej plecami, roześmiała się głośno; ogromne, błękitne oczy strzeliły niepohamowaną wesołością, włożyła szybko buciki, zerwała z głowy futrzany czarny kołpaczek i rzuciła nim w twarz Jańcia, który nieznacznie się jej przypatrywał i gryzł papierosa, poprawiła grzebyki w jasnych jak len, popielatych włosach, które nie sfornemi kosmykami, nastroszone, puszyste, spadały jej na czoło, zakrywały skronie i jak popielate płomyki pełzały po białym karku, wychylającym się z zielonej sukiennej blaski, ściśniętej paskiem w stanie.
Wytarła wilgotną od śnijgu twarz i obciągała bardzo starannie bluzkę.
– Liii nie ma dzisiaj gorsetu! szepnął Jańcio cynicznie.
– Łobuz! Dyrektorowo! niech on nie patrzy na mnie! – zawołała, rumieniąc się i osłaniając, skrzyżowanemi rękami piersi, bo przez cienkie sukno rysowały się zbyt wyraziście. Korczewska roześmiała się, nie podnosząc oczów z nad kółka, a Gałkowska obejrzała ją przyrarużonemi złośliwie oczami i rzuciła pobłażliwie:
– Nigdy nie wychodzi z roli naiwnej! Masco-tal-"dodała ciszej i urągliwiej.
Liii nie słuchała, okryła ramiona jakąś podartą chustką Korczewsiciej i usiadła na koszu. Siedziała czas jakiś w milczeniu, tylko bujała zajadle nogami i biegała oczami po ścianach pokoju, malowanych w ordynarny niebieski deseń, po którym ściekały od sufitu brudno żółte smugi wilgoci, po łóżku, okrytem szydełkową kapą i stosem coraz mniejszych poduszeczek, przez których szydełkowe poszewki przeświecała purpura wsypek; wielki dywan, z różnokolorowych sukiennych kwadratów, wisiał nad łóżkiem i stanowił tło dla obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i dla kilkunastu fotografij
Korczewskiego w różnych rolach, oprawionych w laubzegowe ramki.
– Mieliście radzić, to radźcie, słuchami–zawołała niecierpliwie. – Zakrzewski, chodźno pan! Jakie pan ma włosy! ha! ha.'–Śmiała się, bijąc piętami w kosz.
Zakrzewski przejrzał się w lusterku i zaczął śpiesznie przygładzać włosy.
– Chodź pan do mnie. Dawaj pan grzebień, prędko!
Zakrzewski usiadł obok niej, a ona, że było jej za wysoko, uklękła na koszu i zaczęła mu czesać włosy, obracając głowę na wszystkie strony.
– Raz… dwa… dobre dzieci… śliczne dzieci…– szepnęła Korczewska pobłażliwie.
– Scena z Wodewilu! Liii dobrze robi naiwną!
– Pilnuj pani lepiej swojego Jańcia, a nie moich ról! – odpowiedziała spokojnie dziewczyna, czesząc dalej.
– Pani się do mnie nie wtrącaj, ja jestem aktorka na stanowisku. Jańciu, przecież jesteś mężczyzną i pozwalasz krowientom ubliżać swojej siostrze!
– Jańciu! obrońże od apopleksji żonę swojego brata! – zawołała ze śmiechem Liii – widząc ponsową z irytacji twarz Gałkowskiej, która nic się już nie odezwała, tylko gryzła z wściekłości dżet, jakim był ubrany przód okrywki, a Jańcio okrył się takim kłębem dymu, że zniknął w uim cały.
– Panie Leonie, kogo my w tej chwili przypominamy?
– Samsona i Dalilę!
– Czy to ze sztuki jakiej? Musi mi pan w domu opowiedzieć, dobrze? – zapytała słodkim, przeciągłym głosem, dotknęła paluszkiem jego ucha i zajrzała mu tak blisko w oczy, że cofnął się zmieszany i zaczął gwałtownie pokręcać wąsiki.
– Dobrze, opowiem pani!–odpowiedział cicho i starał się uchwycić ją za rękę, ale się szybko wysunęła i pobiegła do psa, śpiącego na krzesełku, którego poczęła pociągać za uszy i drażnić.
Cisza się zrobiła; Korczewska nieustannie liczyła oczka szydełka, Gałkowska siedziała przy oknie i z jakąś trwogą patrzyła w zaśnieżony świat; wiatr wył za oknami i co chwila rzucał tumany śniegu w szybki brzęczące, targał za drzwi i gwizdał w kominie, aż się wydymała niby żagiel czerwona firanka, jaką był przysłonięty, a pies, drażniony przez Liii, warczał cicho, aż wkońcu znudzony zeskoczył na podłogę, przeciągnął się i drapał do drzwi ze skowytem.
– Cicho, Murzyn! Pan przyjdzie, to Murzynowi da jeść, cicho, piesku–szeptała Korczewska, głaszcząc pieszczotliwie psa, który ułożył się na jej spódnicy i zasnął.
– Dzień dobry, komedjanty! To czas, niech go drzwi ścisną! – zawołał niski, chudy aktor, mocując się przez chwilę z drzwiami, których mu wiatr nie pozwolił zamknąć. Zaczął tupać nogami i otrzepywać się ze śniegu.
– Psi się dzisiaj weselą! Na zakręcie myślałem, że mnie wiatr weźmie, bo mój ibercjerek tak się wydął, że chwilę jeszcze, a wasz Kos byłby sobie pofrunął szukać angażman w obłokach. A zimno!
Zabijał ręce o ramiona po chłopsku i ostrożnie tupał nogami, bo jego cienkie lakierki, pełne łatek i szwów, zaczernionych atramentem, nie pozwalały na energiczniejsze ruchy.
– Dyrektor zaraz przyjdzie! Pani Gałkowskiej sługa i podnóżek! Naszej kochanej, pakownej mamie Korczewskiej–całuję rączki; pięknej Liii – buziaka, a szanownemu dziedzicowi dobrodziejowi, z dubeltówki!–I co gadał, wykonywał natychmiast, z bardzo poważną miną i z nieruchomą, sinawą, podobną do maski twarzą starego aktora prowincjonalnego, a potem przywarł mocno plecami do pieca i zaczął gwizdać.
– Kos dzisiaj gwiżdże już od rana, musiał zrobić dobry interes.
– Liii jest bachor, cicho! Zrobiłem interes, bo zrobiłem molom kawał. Uważcie! Zaglądam do kufrów. a tam po moich sobolach te szelmy spacerują sobie najbezczelniej, jakby to była garderoba co najmniej naszego kochanego dziedzica dobrodzieja! Czekajże, hołoto! Watówkę przybiłem za trzy papierki, a swój ibercjerek letni na grzbiet, no i jestem… – Zaczął się śmiać bez przyczyny i rozcierał z zapałem sine od mrozu uszy.
– Szalkowscy przyjdą?–zapytał Jańcio, ziewając przeciągle.
– O masz ich, idą już i kłócą się, jak zwykle!–zawołał, patrząc w okno, obok którego mignęli jacyś ludzie głośno rozmawiający.
– Prędzej! prędzej! I zamykajcie te drzwi piekielne!–zakrzyczał Kos, wpuścił Szalkowskich, drzwi zatrzasnął i próbował je nawet zamknąć na klucz.
– Czy przez to ma być cieplej? – zaśmiała się Liii.
Kos puścił drzwi i znowu przywarł do pieca, a przypatrywał się Szalkowskiej, która sztywno i ozięble witała się ze wszystkimi, pomijając tylko ostentacyjnie Gałkowską, umyślnie odwróconą do okna.
– Bardzo zimno!–odezwała się Szatkowska, odwiązując woalkę.
– Tak, chciałem właśnie powiedzieć, że jest bardzo zimno – szepnął śpiesznie Szalkowski, zacierając ręce i odbierając od żony woalkę, boa z szarych, brudnych piór i ceratowy płaski kapelusz; ułożył to wszystko bardzo starannie na łóżku.
– Czy to jest najświeższa wiadomość z ulicy?–szepnął ironicznie Kos.
Szalkowska odwróciła się od niego pogardliwie i w małem lusterku zaczęła wycierać twarz, poprawiać włosy i delikatnie obmacywała mocno wypukłe, silnie ukarminowane usta.
– Todziu! Pudru zapomniałam!–odezwała się do męża.
– Rzeczywiście, zapomniałem ci go włożyć do kieszeni, ale zaraz przyniosę, za chwilę – i w wielkim pośpiechu wybiegł, już na ulicy kładąc palto i czapkę. Tymczasem Szalkowska, bez cere-monji, upudrowała twarz pudrem Korczewskiej i siadła przy Liii, która z jakimś dziecinnym podziwem przypatrywała się jej wspaniałej, doskonale rozwiniętej postaci i pięknej, chociaż już mocno podniszczonej twarzy.
– Todzio wraca! Dobrze panią obsługuje – mruknął Kos.
Szalkowska roześmiała się sucho, głos miała nieprzyjemny, trochę gardłowy i jakby przepity.
– Mam puder, przepraszam cię!–wołał mąt, z trudem łapiąc powietrze, tak się zdyszał, choć mieszkali tylko o dwa domy. Pocałował żonę w rękę, odciągnął Zakrzewskiego do drzwi i coś mu tam gorączkowo opowiadał, pilnując równocześnie oczami, czy zona czego nie potrzebuje.
– Właściwie na co czekamy? Pić mi się chce, Todziu, przynieś mi wody sodowej.
– Zaraz, Hela, za chwilę będzie! – i znowu wybiegł pośpiesznie.
– Przyjdzie mój mąż, to postanowimy co o spektaklu. Raz… dwa… trzy…
– Ale ja nie mam czasu, mnie się spać chce!– Przeciągnęła się leniwie, ziewnęła parę razy, oparła głowę o ścianę i przymglonym a natarczywym wzrokiem wpatrzyła się w Zakrzewskiego, który pisał coś ołówkiem na mankiecie i podsuwał go pod oczy Liii, tak zajętej odczytywaniem, że nie widziała prawie wejścia Korczewskiego z drugim jakimś aktorem.
Korczewski mruknął niezrozumiałe przy witanie i zaczął odkręcać wielki szal z szyi, potem długo zacierał ręce, jeszcze dłużej wyciągał z kieszeni różne prowjanty i rozkładał je na kominie za firanką, skąd się wreszcie ukazał z niewielkim garnuszkiem w ręku, z którego jadł powoli, chodził po pokoju i mówił.
– Jesteśmy mniej więcej wszyscy, możemy więc już radzić.
Pochylił swoją wyniosłą, chudą postać i powlókł po zebranych czarnym, przymglonym nieco, ale dobrym wzrokiem. Twarz miał świeżo wygoloną, sinawą od mrozu, a na twarzy sterczał wielki, bardzo cienki i długi nos.
– Nie tyle radzić, ile grać nam potrzeba; bo niech mnie drzwi ścisną, ale już ani cebuli, ani w co wkrajać – szepnął poważnie Kos, nie puszczając plecami pieca ani na chwilę.
– Ja również jestem już „ausgespielt”! Wyrzucili mnie z mieszkania, garderoba przepadła, ruchomości przepadły, bibljoteka nawet przepadła – ozwał się patetycznym głosem aktor przybyły z Korczewskim, zrobii szeroki gest ręką po gardle, okręci! się szczelniej w starą, aksamitną almawiwę, podniósł do góry niebieskie oczy i wychudzoną, mizerną twarz i zadumał się ponuro.
– Nie fajnuj, Feluś, tutaj frajerów niema! Kiedyżeś to miał garderobę, meble, ruchomości jakie, bibljotekę, co? Łżesz, aż widno!–mówił wolno Korczewski, z powagą, wyjadając z garnczka i spacerując po pokoju. Pies chodził za nim nieodstępnie i co chwila z innej strony zaglądał mu w oczy i cichem warczeniem, lub delikatnem chwytaniem za nogi przypominał, że i jemu się jeść chce.
Feluś nic nie odrzekł, tylko co chwila trzaskał w palce i pociągał za koniec nosa.
– Może mi pan pożyczy papierosa?–mruknął ponuro, wyciągając rękę do Zakrzewskiego, który natychmiast podał mu swoją papierośnicę.
– Zakrzewski, chodźno pan, na chwileczkę – szepnął Kos, odciągając go pod komin.
– Spojrzyjno pan na Szalkowska! Co? zdrów numer? Wiesz pan, ona dzisiaj była u hrabiego! Patrzno pan, jakie ma aksamity i jedwabie.
– No tak, ale to kwestją jej męża; a przytem, gdyby ode mnie zależało, to jednej chwili nie byłaby w towarzystwie.