- promocja
- W empik go
Lilie - ebook
Lilie - ebook
Może to ty będziesz moją następną Lilijką? Chcesz? Doktor Jakub Bernatowicz po awanturze z żoną idzie do lasu i przepada bez śladu. Podczas pościgu za byłym żołnierzem podejrzanym o zabójstwo narzeczonej, policja odnajduje zwłoki zamordowanych brutalnie innych kobiet. Policjant z jednej z powiatowych komend bada sprawę gwałtu sprzed wielu lat podejrzewając, że skazany został niewinny człowiek. Tymczasem ofiar jest coraz więcej. Czy w społeczeństwie grasuje nowa Bestia? Czy wszystkie te sprawy mogą się ze sobą łączyć? W chaosie wydarzeń i związków między nimi, nadkomisarz Marcin Zakrzewski będzie musiał odnaleźć Bestię zanim pojawią się nowe ofiary. Tylko, że wszystkie tropy wiodą donikąd, a podjęte przez Zakrzewskiego decyzje doprowadzą do dramatycznego finału. MIECZYSŁAW GORZKA POWRACA Z NOWYM, MROCZNYM KRYMINAŁEM, W KTÓRYM NA FINAŁ JAK ZAWSZE CZEKA SIĘ Z ZAPARTYM TCHEM.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67343-80-0 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Niech to jasna cholera! – krzyknął komisarz Wiktor Wiktorski na widok pierwszych kropli deszczu rozbijających się o szybę.
Przez chwilę pomyślał, że to może być niedobra noc. Tym bardziej, że nie wiedział dokładnie, co się tam, do ciężkiej cholery, stało. Telefon od jednego z sąsiadów, Marczaka, ponurego gościa z brodą, którego nigdy nie darzył wielką sympatią, brzmiał enigmatycznie. Ktoś poszedł na bagna do Kamiennego Lasu, nie wrócił, sąsiedzi organizują poszukiwania i dobrze by było, żeby policja też o tym wiedziała.
Jeszcze raz walnął pięścią o kierownicę, aż zabolało. „Dobrze by było, gdyby policja też o tym wiedziała” – przypomniał sobie słowa tego pieprzonego ponuraka i z jego ust popłynął cały stek najgorszych przekleństw. Jeszcze się z tym sukinsynem policzy. Zawsze sobie obiecywał, że wreszcie któregoś dnia mu się zechce, zakręci się w wiosce i zbierze dowody na to, że Marczak pędzi bimber i sprzedaje go w całej okolicy. Jeśli ktoś zaginął na bagnach, to policja musiała o tym wiedzieć jako pierwsza i organizować poszukiwania, a nie być jedynie poinformowaną.
Skręcił z głównego traktu w prawo i jechał teraz pełną dziur, utwardzoną drogą prowadzącą skrajem wioski do najdalej położonego domu Bernatowiczów. Włączył wycieraczki, ponieważ spływające po przedniej szybie grube krople deszczu ograniczały widoczność. Jeszcze tego brakowało, żeby wpieprzył się radiowozem do rowu. Tym bardziej, że słońce już zachodziło i zaraz zrobi się ciemno.
– Pieprzona jesień – warknął, zapominając na chwilę o najbardziej nielubianym mieszkańcu wioski. – Dopiero parę minut po szesnastej, a już robi się ciemno. Jak tu żyć normalnie w takich warunkach?
Przyhamował na widok poziomego uskoku biegnącego przez całą szerokość drogi. Amortyzatory zajęczały, kiedy przednie koła podskoczyły na przeszkodzie, co tylko pogłębiło irytację policjanta. Już myślał o czymś innym. Znowu poczuł się staro, a wraz z tym uczuciem przychodziło zawsze zniechęcenie. Mógłby już dawno rzucić tę parszywą robotę i przejść na emeryturę. Niedługo stuknie mu pięćdziesiąt pięć lat, może czas nareszcie zacząć korzystać z życia, więcej czasu spędzać z rodziną albo na rybach nad jeziorkiem, zamiast tarabanić się po zaniedbanych gminnych drogach i użerać z ludźmi. A oni nigdy przecież nie lubili i nie szanowali policji, kultywując nastawienie do stróżów porządku jeszcze z czasów słusznie minionych, gdy Policja była Milicją Obywatelską. Brak zaufania i unikanie wszelkich kontaktów. I to cholerne, wyssane chyba z mlekiem matki, przekonanie, że policjantowi nie można nic zdradzić, bo człowiek natychmiast staje się kapusiem. Dobrze, że przynajmniej tutejsi mieszkańcy uznawali go za swojego. Bo przecież on się tu urodził, tu chodził do szkoły i wszystkich znał. Jego młodzi koledzy z komendy mieli o wiele gorzej.
Myśli Wiktorskiego wróciły do Marczaka. Cholerny buc. Obiecał sobie znowu, że kiedyś się postara, udowodni mu nielegalny handel gorzałą i skonfiskuje tę całą fabrykę bimbru. Chodziły słuchy, że ma dwa baniaki na zacier, każdy o pojemności tysiąca litrów. Jeśli to była prawda, to nie w kij dmuchał. W szopie tego starego buraka odchodziła produkcja jak, nie przymierzając, w Polmosie. Zaraz jednak Wiktorskiemu, jak zwykle, przeszła cała złość. Bo po co ma robić komuś złośliwie koło dupy? Marczak to kawał sukinsyna, ale tutejszy, znany, przewidywalny, nikomu krzywdy nie robi. A że handluje nielegalnie bimbrem? No cóż, ludzie w tych podłych czasach muszą mieć jakieś rozrywki, a tak naprawdę jego to nie powinno obchodzić. Nikt oficjalnie nie napisał donosu, że Marczak to bimbrownik. Po co pozbawiać ludzi w całej gminie dostępu do taniego alkoholu? I do tego dobrej jakości. Żeby sami zaczęli pędzić jakieś świństwo albo kupować zabarwiane nie wiadomo czym i pewnie bardziej szkodliwe dla zdrowia sikacze w markecie? Marczakiem powinna zająć się skarbówka za niezapłaconą akcyzę i inne cholerne podatki. A jak się nie zajmuje, to już ich problem. Wiktorski nie miał zamiaru wpieprzać się między wódkę a zakąskę. Mało miał swoich problemów?
Na przykład teraz – kogo licho pognało na bagna w taką paskudną pogodę? Chyba tylko szaleniec mógł wpaść na pomysł, żeby po listopadowych ulewach chodzić do lasu. Tam od razu zacierała się granica i trudno było określić, gdzie kończy się twardy grunt, a zaczyna się już zdradliwe bagnisko. Nawet wśród tutejszych mieszkańców niewielu było takich, co to znali w miarę bezpieczne ścieżki prowadzące przez bagno do jeziora, a jeszcze mniej odważyłoby się zapuścić na nie po ulewnych deszczach. A teraz kogoś tam poniosło. Szlag by to jasny trafił!
Przerwał rozmyślania, gdy dojechał do posesji Bernatowiczów. Brama była otwarta, więc wjechał z rozpędem na podwórze i zaraz przyhamował, rozglądając się za miejscem do parkowania. Stało tu już kilka samochodów należących do mieszkańców wioski i musiał wcisnąć się między starego passata a cis, przy samym ogrodzeniu. Nagle poczuł się dumny z tutejszych. Proszę, wystarczył jeden sygnał, że ktoś potrzebuje pomocy, a natychmiast zjawili się tu prawie wszyscy mieszkańcy Kamiennej. Może na co dzień większość z nich była ze sobą skłócona, nie lubili się, czasem sądzili, ale w sytuacji kryzysowej bez wahania ruszali sąsiadom z odsieczą. Wiktorski miał nadzieję, że chociaż w niewielkiej części procentuje teraz jego prawie trzydziestoletnia praca dzielnicowego w tym okręgu.
Kamienna była dziwną wioską. Przede wszystkim była niewielka i nie miała zwartej zabudowy, jak w sąsiednich miejscowościach. Tylko jedenaście domów rozrzuconych po całej okolicy, z dala od głównej szosy, połączonych ze sobą polnymi drogami lepszej lub gorszej jakości. Gdy deszcz popadał porządnie, do niektórych gospodarstw nie dało się dojechać przez kilka dni. Idealne miejsce, jeśli ktoś szukał spokoju z dala od cywilizacji. Nie musiał rzucać wszystkiego i wyjeżdżać w Bieszczady, wystarczyło wybudować się w Kamiennej. Tyle że w ciągu ostatnich lat pojawiła się tu tylko dwójka nowych mieszkańców. Właśnie doktor Jakub Bernatowicz z żoną Izabelą. A i to pewnie wyłącznie dlatego, że oboje pochodzili z sąsiednich miejscowości i tutaj ciągle mieszkała ich najbliższa rodzina. Dlatego od razu zostali uznani za swoich i łatwo wkomponowali się w tutejszą społeczność.
A ludzie tu byli trudni jak cholera. Nie lubili obcych, każdy był zapatrzonym w siebie indywidualistą, dbającym tylko o własne interesy. Stary policjant miał wrażenie, że każdy strzeże jakiejś mrocznej tajemnicy. Bywało, że niektórych, jak na przykład starego Gąsowskiego, nie widywał rok albo dwa. I nikt z sąsiadów nie wiedział, co się z nim dzieje. Więc co kilka miesięcy robił objazd wszystkich mieszkańców Kamiennej, żeby chociaż sprawdzić, czy jeszcze żyją.
Często zastanawiał się, dlaczego w Kamiennej było inaczej niż w miejscowościach położonych nieopodal, takich jak Brodno, Rzeczyca czy znajdujący się trochę dalej Szczepanów. Dochodził wtedy do wniosku, że to chyba przez te cholerne bagna w lesie przy wiosce. Bagna w Kamiennym Lesie, jak nazywano to miejsce, pewnie od nazwy wioski. Wieś położona była między starym a nowym korytem Odry. W dalekiej przeszłości jakaś naturalna katastrofa spowodowała, że główne koryto tej wielkiej rzeki przesunęło się około półtora kilometra na północ, a po starym, w Brodnie, pozostał staw ciągnący się od północnej strony wzdłuż wioski. To między tym stawem a Odrą, na podmokłym i kapryśnym terenie częściowo porośniętym lasem, wybudowano jeszcze przed wojną kilka gospodarstw, które teraz nazywały się Kamienną. Przed II wojną światową, za czasów niemieckich, wioska nazywała się Stein, co znaczy „kamień”. Nie wiadomo, dlaczego władza ludowa zmieniła nazwę na Kamienną. Ktoś źle przetłumaczył albo specjalnie zmienił, teraz już nikt nie pamiętał.
Ludzie tu byli twardzi, skryci i uparci. Pewnie lata mieszkania z dala od innych, na terenach, gdzie wiecznie stała woda, nawet gdy przez kilka miesięcy nie padał deszcz, zmieniły ludzi w ponurych dziwaków. A może to jakieś wyziewy z bagien źle na nich wpływały? Kto to wie? Przecież nikt tego nie sprawdzi.
Deszcz rozpadał się na dobre. Komisarz Wiktor Wiktorski wysiadł z samochodu, z bagażnika wyciągnął gumowce, włożył je, na głowę wcisnął czapkę z daszkiem, na plecy zarzucił kurtkę przeciwdeszczową z wielkim kapturem. Miał jeszcze sztormiak, ale na razie z niego zrezygnował, ponieważ ograniczał ruchy. Może jak deszcz będzie większy. Do kieszeni wcisnął mocną latarkę, z drugiej wygrzebał papierosy, zapalił jednego i dopiero teraz rozejrzał się po posesji, na której stała willa Bernatowiczów.
Od razu dostrzegł grupkę mężczyzn skupioną wokół faceta z brodą, stojącą pod dachem wiaty zbudowanej zaraz przy basenie. „Niech poczekają”, Wiktorski uśmiechnął się pod nosem. „Niech wiedzą, kto tu jest najważniejszy i kto podejmuje kluczowe decyzje”. Zaciągnął się jeszcze raz papierosem i niespiesznie ruszył w ich stronę.
Deszcz rozbijał się o kaptur. To będzie cholernie ciężka noc. A swoją drogą, doktor Jakub Bernatowicz był bardzo zamożnym człowiekiem. Willa robiła wrażenie, do tego dwa garaże, basen, zabudowania gospodarcze. Żyć nie umierać. Aż dziw, że tego wszystkiego dorobił się, zaglądając kobietom między nogi. Tak przynajmniej mówili w Kamiennej i okolicznych wioskach. Bernatowicz był ginekologiem i prowadził we Wrocławiu własny gabinet albo jakąś klinikę. Co bardziej złośliwi mówili też, że dorobił się majątku na nielegalnych skrobankach i pewnie kiedyś dopadnie go za to kara boska. Ci mniej złośliwi kpili, że pani Izabela jest najbardziej nieszczęśliwą kobietą w okolicy, bo jak jej mąż napatrzy się na tyle kobiet w pracy, to pewnie później już na nic nie ma ochoty. Jeszcze inni mówili, że wprost przeciwnie, gdzieś przecież musi swoje żądze rozładować. Ale to było tylko takie głupie gadanie, bo przecież w sumie praca była jak każda inna, ktoś to musiał robić. Generalnie jednak Bernatowicze byli poważani i traktowani jak miejscowi celebryci. O ile w takiej zabagnionej dziurze jak Kamienna można mówić o celebrytach. Wiktorski pamiętał, ile było gadania, gdy doktor pierwszy raz pierwszy zamówił firmę ogrodniczą, żeby zadbała o zieleń przy domu po zimie. Pogadali, pogadali i spowszedniało. No bo kto bogatemu zabroni?
Dom był rozświetlony jak choinka w Boże Narodzenie, co natychmiast nie spodobało się Wiktorskiemu. Stary pies czuł nosem, że coś złego wisi tu w powietrzu i nie jest to tylko zgniły zaduch od bagien, kiedy za długo padają deszcze. Tu się wydarzyło coś bardzo złego i ponure miny czekających na niego w milczeniu mężczyzn, w świetle żarówki pod dachem wiaty, jakby potwierdzały jego podejrzenia. Niektórzy palili, inni tylko patrzyli z rękami wciśniętymi w kieszenie kurtek. Nawet ten burak, Marczak, wydawał się zdenerwowany, bo drapał się ciągle po zarośniętym policzku i przestępował z nogi na nogę.
Kilka metrów przed nimi Wiktorski przystanął i spojrzał w kierunku oświetlonego tarasu willi. Na ławie siedziała zapłakana Izabela Bernatowicz, paliła papierosa i kiwała się w przód i w tył, jakby miała atak choroby nerwowej. Jej plecy okrywał gruby koc, a obok siedziała Marczakowa i obejmowała ją ramieniem. Policjant popatrzył Izabeli w oczy. Jej spojrzenie mówiło, że nie jest dobrze. Dwie inne kobiety stały w salonie i patrzyły ponuro przez szybę okna. Pewnie chciałyby pomóc, jednak Marczakowa je przegoniła i sama próbowała uspokoić gospodynię. „Oj, niedobrze” – pomyślał komisarz i rzucił niedopałek pod nogi. „Czyżby to doktor poszedł na bagna? Jakie licho go tam pognało, przecież był stąd i wiedział, że tam nie wolno chodzić po deszczu. Niedobrze”.
Policjant wspiął się po dwóch stopniach prowadzących pod dach, zdjął kaptur, skinął wszystkim głową w milczeniu i uchylił czapki. Odpowiedziały mu pomruki i kiwnięcia głowami. A więc czekali na niego, żeby to on podjął decyzję, co dalej. Bardzo dobrze, po latach wreszcie zrozumieli, że po to tu jest. Żeby podejmować trudne decyzje i dbać o ich bezpieczeństwo. Nie dało się ukryć, że poczuł się mile połechtany.
– Nie spieszyłeś się, komendancie – rzucił niezbyt przyjaźnie Marczak.
– Trzeba było szerzej gębę otworzyć i powiedzieć więcej, a nie tylko półsłówka – odgryzł się policjant. – Kurwa, od tego są telefony, żeby się komunikować. A ty, Marczak, ciągle jakbyś telegram przez telefon pisał.
Rozległy się krótkie śmiechy i zaraz umilkły. Marczak jeszcze bardziej spochmurniał, a policjant, nie patrząc na niego, stanął pośrodku zgromadzonych, żeby wiedzieli, kto teraz przejmuje dowodzenie, i zapytał:
– No dobrze, co tu się stało?
– Niech Marczak mówi – rzucił ktoś. Wiktorski poznał sąsiada spod jedynki, Makarewicza, który przyszedł tu z dorosłym już synem.
Janek Makarewicz stał trochę z tyłu i najwyraźniej był lekko przestraszony. No i nie dziwne, skoro nieczęsto zdarzało się takie pospolite ruszenie. Wiktorski pamiętał, że ostatni raz wszyscy zebrali się kilka lat temu, kiedy na bagna pogalopował spłoszony koń Ruciaków spod siódemki. Tylko że wtedy nie było tylu chętnych do pomocy, a i konia nie dało się uratować. Połamał nogi gdzieś w bagnie i trzeba było go uśpić. Potem dwa dni nie mogli go wyciągnąć, tak go bagno wessało. Dopiero Marczakowi udało się podjechać starym ursusem i wyrwali nieszczęsne zwierzę ze śmierdzącej mazi. To właśnie dlatego nikt normalny się tam nie zapuszczał, a ci, co ryzykowali przejście do znajdującego się w głębi stawu, robili to tylko latem, kiedy było sucho.
– Tyle wiem, co mi pani doktorowa powiedziała – mruknął facet i znowu podrapał się po czarnej szczecinie na policzku. – Ze dwie godziny temu to było, jak się pokłócili i doktora Bernatowicza jakieś szaleństwo chwyciło. Podobno krzyczał, że na niczym mu już nie zależy, ma wszystko w dupie. – Marczak wyraźnie się zawahał. – No, może tak nie powiedział, ale sens ten sam. No i pobiegł do tego cholernego lasu, jak jakiś szaleniec. Pani Iza pobiegła za nim, ale już go nie zobaczyła, a dalej sama bała się iść, bo wody pełno i nie wiadomo, gdzie stały ląd. Ot i tyle wiemy.
– Czyli dwie godziny już go nie ma – podsumował komisarz.
– Na to wychodzi...
– A dlaczego zwlekała tak długo?
– W szoku pewnie była. Minęła godzina, zanim do mojej zadzwoniła, a żona potem przez kwadrans nie mogła zrozumieć, o co jej chodzi. Jak już zrozumiała, zaraz wszystkich zebrałem, żeby zacząć poszukiwania. Tylko ten cholerny deszcz zaczął padać i ciemno już się zrobiło. No i nie wiemy, co robić.
– Dobrze, że do mnie zadzwoniliście. – Komisarz powiódł spojrzeniem po twarzach zgromadzonych mężczyzn.
Było ich dwunastu, pewnie wszyscy z Kamiennej, którzy akurat byli zdrowi i mogli pójść do lasu w taką pogodę.
– Jak tyle czasu minęło, to i kilka minut teraz nie zaszkodzi. – Wiktorski wzorem Marczaka podrapał się po zmarzniętym policzku, tylko on był gładko ogolony i na skórze zostały czerwone ślady. – Pogadam najpierw z panią Izą, a wy się zastanówcie, kto dobrze zna tamtejsze ścieżki, i podzielcie się na grupy po trzy osoby. No i linę załatwcie, powiążemy się, żeby łatwiej było się ratować w razie nieszczęścia.
– Liny mam w samochodzie – rzucił właściciel passata, Grzegorczyk. – Zaraz przyniosę.
Marczak popatrzył w górę, jakby chciał przeniknąć sufit i spojrzeć w czarne deszczowe niebo. A może wsłuchiwał się tylko w miarowy szum kropel rozbijających się o gonty? Chłopy były dobrze przygotowane na deszcz. Wszyscy mieli nieprzemakalne kaptury i gumowce, a w dłoniach ściskali latarki. Byli gotowi na akcję, lecz brakowało kogoś, kto by zarządził wyjście do lasu. Pewnie się bali, ale i tak pójdą, bo tu przecież chodzi o ludzkie życie. Do tego poważanego obywatela wioski. Jak za koniem poszli, to pójdą też za doktorem.
Policjant zostawił ich i poszedł w kierunku tarasu, nie oglądając się. Najważniejsze było ustalenie dokładnie, w którym miejscu Bernatowicz wbiegł do lasu.
Doktorowa siedziała w takiej samej pozycji, w jakiej widział ją wcześniej. Tylko nie paliła już papierosa. Ktoś wcisnął jej w rękę szklaneczkę ze złotym płynem, pewne whisky albo koniakiem, żeby ją trochę rozgrzać, uspokoić i przywrócić do przytomności. Kiedy Wiktorski był o dwa kroki od niej, spojrzał pytająco na Marczakową, a kobieta tylko skinęła głową, że można. Policjant przyciągnął krzesło, postawił je przed Izabelą i usiadł odwrotnie, kładąc dłonie na jego oparciu.
– Dobry wieczór, pani Izo – odezwał się spokojnie. – Organizujemy poszukiwania pani męża. Tylko musi nam pani trochę pomóc. Proszę mi opowiedzieć, jak było, i najważniejsze, w którym miejscu on do tego lasu wszedł. Widzi pani, deszcz pada, jest już ciemno i na bagnach robi się niebezpiecznie. Pomożemy, ale nie chcę dobrych ludzi narażać. Musi mi pani dokładnie opowiedzieć, co się stało.
Bernatowiczowa pociągnęła duży łyk ze szklanki, przełknęła, krzywiąc się, a potem pokiwała głową. Najwidoczniej już otrząsnęła się z szoku. Mimo to głos nadal miała drżący i niepewny.
– Pokłóciliśmy się. O inną kobietę. On mnie zdradzał. Kuba mnie od lat zdradzał. – Kobieta wyrzucała z siebie słowa z widocznym trudem. – Rozumie pan, komendancie? Przeżyłam szok, nie wiedziałam, co mam robić. To tak, jakbym szła po kruchym lodzie i ten lód załamał się pode mną na samym środku jeziora. Nikogo wokoło do pomocy, a ja w lodowatej wodzie. Przecież tu jest mój dom, który budowałam przez lata. Sama, bo jego wiecznie nie było. Bez przerwy pracował, ciągle przyjmował pacjentki i rozwijał klinikę. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Ja nie byłam o niego zazdrosna.
Zrobiła przerwę i wypiła alkohol do dna. Marczakowa natychmiast uzupełniła szklankę niemal do pełna.
– Nie spodziewałam się. Nie przypuszczałam. Był dobrym mężem i nigdy nie dał mi powodu do podejrzeń. Naprawdę.
Komisarz dał się jej przez chwilę wygadać, ale czas gonił, więc musiał skierować jej zwierzenia na właściwe tory.
– I co się dzisiaj stało?
– Znalazłam w jego telefonie takie rzeczy, że... – Głos się jej załamał i znowu upiła duży łyk alkoholu.
– I co było dalej?
– Zrobiłam mu awanturę, nazwałam go zdrajcą i wtedy w nim coś pękło. Wpadł w szał, myślałam, że mnie zabije. Zwyzywał mnie od najgorszych idiotek i kurew. Powiedział, że to ja zniszczyłam mu życie i ma mnie już dość. Potem wpadł w jakiś amok. Chodził po domu i wyżywał się na meblach, rzucał nożami; przestraszyłam się i schowałam w kącie, a z nim było coraz gorzej. Jakby dopadł go obłęd. Wreszcie powiedział, że już na niczym mu nie zależy, na życiu też, wybiegł z domu, tak jak stał, i pobiegł w kierunku lasu. Chwilę mi zajęło, zanim się otrząsnęłam.
– Widziała pani, czy na pewno poszedł do lasu? – upewnił się Wiktorski.
– Tak, patrzyłam za nim przez okno. I nie wyszedł – dodała, uprzedzając jego następne pytanie. – Ubrałam się i pobiegłam za nim. Na skraju lasu wołałam, ale już nie odpowiedział.
– W którym miejscu wszedł do lasu?
– Biegł miedzą, między tymi dwoma polami u nas, za płotem. Tam mamy taką małą furtkę w ogrodzeniu – wyjaśniła Izabela. – Nigdzie nie zbaczał. Tam wszedł na bagna.
– Kiedy to było? – zapytał jeszcze Wiktorski.
– Ze dwie godziny temu...
Sześć godzin wcześniej.
Jakub Bernatowicz wstał wyjątkowo późno i oznajmił żonie, że tego dnia nie ma umówionych wizyt i nie jedzie do kliniki. Ma sporo pracy przy domu przed zimą i ma zamiar się tym zająć. Izabela ucieszyła się, że cały dzień spędzą razem, postanowiła, że zrobi na obiad pierogi, za którymi Kuba przepadał, a potem kto wie? Skoro jej mąż nie będzie tak zmęczony jak zwykle, gdy wracał późno po całym dniu w klinice, może spędzą ze sobą kilka miłych chwil na kanapie? Może obejrzą razem jakiś serial na Netfliksie i otworzą butelkę dobrego wina? Kiedy wykupili dostęp do tej platformy, umówili się, że będą na bieżąco oglądać wszystkie najlepsze seriale. Tak się składało, że oboje lubili dobre kryminały, a takich tu nie brakowało. Tylko że Kuba nie dotrzymał obietnicy. Ledwo obejrzeli razem pierwszy sezon Domu z papieru, a on już się wykpił od oglądania, tłumacząc się zmęczeniem i brakiem czasu. Więc ona oglądała seriale sama, czasem popijając wino, jak miała podły nastrój. A takie podłe nastroje zdarzały się jej coraz częściej. Miała wrażenie, że mąż jej unika, wymawiając się pracą. Ale może to było tylko złudzenie? On zarabiał pieniądze, ona nimi gospodarowała i je wydawała.
Dom, w którym mieszkali, zaprojektowała sama. Kiedyś była architektem, zanim nie zrezygnowała z pracy. Po co miała pracować, skoro klinika jej męża przynosiła bardzo duże dochody? Więcej pieniędzy nie potrzebowali, na wszystko było ich stać. Na wakacje na Pacyfiku, wycieczkę do Japonii, nowe volvo z salonu. Spełniali wszystkie swoje zachcianki. Wreszcie mieli już wszystko, pomysły na nowe zakupy się skończyły i po pewnym czasie, kiedy Iza zmęczyła się przesiadywaniem w domu pod lasem, zaczęła się zastanawiać, po co im te pieniądze, skoro przestali mieć prywatne życie. Jej męża nigdy nie było w domu, kiedy go potrzebowała. Wszystkim musiała zajmować się sama. Była coraz bardziej sfrustrowana, więc ucieszyła się, kiedy ni stąd, ni zowąd oświadczył, że ma wolne.
Na śniadanie przygotowała omlety, które – jak nigdy – zjedli razem, w pidżamach, przy kuchennym stole. Potem pili kawę, wylegując się na sofie w salonie. Rozmawiali jak za dawnych czasów, śmiali się, wrócił stary Kuba, uśmiechnięty i pełen energii. Później ona poszła posprzątać w kuchni, a on długo brał prysznic w łazience. W pewnym momencie nawet się trochę zaniepokoiła. Przestała słyszeć wodę już dawno, a on ciągle nie wychodził. Usłyszała piknięcie jego telefonu, dochodzące z łazienki, ale po namyśle doszła do wniosku, że się przesłyszała. Przecież nie zabrałby aparatu do łazienki. Jednak po kolejnych kilku minutach, kiedy nie wychodził, zaczęła szukać jego telefonu po domu. Nigdzie go nie było. Sprawdziła wszystkie miejsca, w których zazwyczaj go zostawiał, i nie znalazła. Wtedy jeszcze się nie zaniepokoiła.
Jakub nie wiedział, że Iza go obserwuje, więc gdy wyszedł z łazienki, nie ukrywał całej gamy nieznanych jej uczuć malującej się na jego twarzy. To była radość, rozbawienie, szczęście, jakiś dziwny błysk w oczach i jakby rozmarzenie. Przed drzwiami łazienki przystanął nagle, jakby wrócił do rzeczywistości, spojrzał nieprzytomnie na żonę, mruknął coś i poszedł do swojego pokoju. Iza patrzyła za nim coraz bardziej zdziwiona i zaniepokojona. Nie znała go takiego. Byli małżeństwem od dziesięciu lat i nie zauważyła, żeby zachowywał się tak dziwnie. Nagle wpadła jej do głowy myśl: „Co on robił w łazience?”. Minęło jeszcze kilka minut i Kuba wyszedł z pokoju ubrany w dres, odwiesił szlafrok w łazience, potem wszedł do kuchni, nie patrząc na żonę. Był słabym aktorem i jeśli chciał coś przed nią ukryć, zachowywał się zupełnie odwrotnie, więc od razu zwrócił na siebie jej uwagę. Stał przy ekspresie do kawy, nucąc coś pod nosem. Nucił tylko wtedy, gdy był zdenerwowany i starał się to ukryć.
– Coś się stało? – zapytała.
Spojrzał na nią przelotnie i znowu skupił się na obserwowaniu dwóch strumieni kawy wpadających do filiżanki. Miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, mimo swoich trzydziestu sześciu lat był wysportowany, miał sylwetkę w kształcie litery V, ani grama tłuszczu. Zawsze dbał o wygląd, regularnie chodził na siłownię, w weekendy biegał po lasach i nie stronił od prac domowych. Rąbał drzewo do kominka, układał je w drewutni, przekopywał ogródek, kosił trawniki, tylko jesienią i wczesną wiosną wynajmowali firmę, która zajmowała się sprzątaniem ogrodów. Kuba zawsze powtarzał, że prace domowe wpływają na kondycję lepiej niż siłownia. Miał czarne, krótko ścięte włosy, ciemną karnację, mocny zarost, który nawet świeżo po goleniu wyraźnie malował mu się na policzkach i brodzie, i ciemne oczy, które Iza tak lubiła. Chyba właśnie w tych oczach na początku się zakochała, w ich mądrości, życzliwości, tlącej się ciągle gdzieś w głębi radości, którą czasem zastępował mrok, kiedy Bernatowicz był zły albo smutny.
– Nie, nic – odpowiedział szybko.
Zaraz jednak zmienił zdanie. Usiadł z filiżanką kawy na wprost niej przy kuchennym stole.
– Chociaż właściwe tak. Niestety, zmieniły mi się plany, są jakieś kłopoty w klinice i niezbędna będzie moja pomoc. Muszę pojechać do pracy. Ale tylko na kilka godzin – dodał szybko, widząc jej rozczarowanie. – Wrócę po południu, więc niewiele stracę, jeszcze zdążę coś zrobić wokoło domu.
– Co ty mówisz, o szesnastej robi się ciemno, a na popołudnie zapowiadają deszcz.
– A, to zajmę się tym kiedy indziej – zbagatelizował jej słowa.
W Izabeli narastały złość, rozgoryczenie i żal. Słowa z trudem przeciskały jej się przez gardło.
– Myślałam, że skorzystamy z okazji i ten dzień spędzimy razem. Wiesz, kiedy ostatni raz miałeś wolne i robiliśmy coś razem? Ja już nie pamiętam. Masz świadomość, że siedzę w pustym domu i tylko patrzę, jak za oknem robi się ciemno? Jestem już trochę zmęczona tym, że ciągle cię nie ma.
Dopił szybko kawę i uśmiechnął się do niej szeroko. Znowu miała wrażenie, że jest nieszczery.
– Nie przesadzaj, kochanie. Rzeczywiście, ostatnio w klinice jest dużo pracy. Wiesz, rozbudowujemy budynek, trzeba wyposażyć nowe gabinety, a z tym jest wielkie zamieszanie. Oferty, rozmowy, negocjacje, wreszcie umowy. To mnie strasznie stresuje i męczy. Ja się nie bardzo do tego nadaję, a jednocześnie to konieczność, żeby klinika osiągnęła szczyt swoich możliwości. No i ostatnio pacjentek jest jakby więcej. Zresztą to jest problem całej służby zdrowia. Kiedy przyszła pandemia, ludzie nagle przestali przychodzić do lekarza. A teraz znowu zaczęli. Wiesz, ile jest z tego problemów?
Słuchała go w ponurym milczeniu. To był cały Jakub. Bajerować to on potrafił, a do tego był mistrzem w rozwadnianiu poważnych tematów. Nawet największe problemy umiał w kilku zdaniach zredukować do nic nieznaczących błahostek i ona zawsze łapała się na to. Teraz postanowiła, że nie odpuści tak łatwo. Tym bardziej, że narastał w niej jakiś trudny do zdefiniowania niepokój.
– Kuba, dom i żona też są ważne – powiedziała poważnie. – Rozwiniesz klinikę i będziesz pracował jeszcze więcej? Myślałam, że firmy buduje się po to, żeby mniej pracować. Żeby zatrudnić ludzi i delegować na nich uprawnienia.
– Wiesz, to tylko w teorii jest takie proste. – Uśmiechnął się promiennie, bo wprowadziła rozmowę na grunt, na którym czuł się pewnie. – Wiesz, jak ciężko jest znaleźć kompetentnych i odpowiedzialnych pracowników? Wszystkim trzeba zajmować się samemu.
– Kuba, nie zmieniaj tematu, mieliśmy spędzić ten dzień razem. – Ponownie wezbrały w niej żal i złość. – Zrobiłeś mi nadzieję, a teraz znowu mnie wystawiasz, znowu przegrywam z twoją pracą. Wiesz, jak się z tym czuję?
– Kochanie, nie przesadzaj, to się już niedługo skończy i będziemy mogli być ze sobą dłużej. – Próbował się uśmiechnąć, ale wyszło jakoś nieszczerze.
Gniew w niej narastał i nagle się przestraszyła, że powie kilka słów za dużo. Z trudem przełknęła gorycz i rozczarowanie.
– Dobrze, jedź – wyszeptała.
Jakub spróbował popatrzeć jej w oczy.
– Wszystko w porządku? – Wstał i sięgnął do jej policzka, ale odtrąciła jego dłoń ze złością.
– Jedź! – rozkazała.
Bez słowa odwrócił się i wszedł schodami na piętro, gdzie miał garderobę. Po chwili usłyszała skrzypienie desek podłogowych nad głową. Była na niego wściekła. Jak zwykle w ostatnim czasie. Znowu zostanie w tym domu sama, na zewnątrz na dobre rozgościł się listopad, wszędzie jest szaro, a wilgoć od tych cholernych bagien wciskała się w każdy kąt, niosąc ze sobą nieprzyjemny chłód. Bardzo by chciała położyć się koło swojego ukochanego mężczyzny, przykryć się kocem i chłonąć jego ciepło. Tylko tyle i aż tyle. Czy naprawdę wymaga od niego zbyt wiele? Po raz kolejny zastanowiła się, czy nie zmienić czegoś w swoim jałowym życiu i nie wrócić do pracy. Była dobrym architektem, wciąż miała znajomości, pewnie udałoby się jej załapać do prywatnej firmy. Mają przecież dwa auta, mogłaby, tak jak Kuba, dojeżdżać do Wrocławia, wracałaby tak samo jak on, nie musiałaby siedzieć sama na tym pustkowiu.
Postanowiła, że od razu zacznie badać temat. Może powinna powiedzieć o tym Jakubowi? Nie, po co. Po prostu zakomunikuje mu, że wraca do pracy, i nie będzie wtedy miał nic do gadania. Po pierwsze nie będzie jej odwodził od tej decyzji, do czego miał wyjątkowy talent, a po drugie taka decyzja na pewno da mu do myślenia. I nie będą już na niego czekać ciepłe posiłki. Będzie musiał sam coś sobie organizować. Tak zrobi – podjęła decyzję.
Ciągle było słychać kroki na górze. Ubierał się. Zachciało jej się siku i poszła do łazienki. Kiedy siedziała na toalecie, jej wzrok padł nagle na wiszący na wieszaku szlafrok męża. A raczej na wybrzuszoną kieszeń. Zapomniał wyciągnąć telefon. Sięgnęła po aparat. Nagle poczuła, jak serce jej przyspiesza i zaczyna tłuc się w piersiach. Podeszła do drzwi i cicho przekręciła zamek. Nie może jej teraz zobaczyć. Niepokój przerodził się w strach. Wahała się tylko przez moment. Widziała kiedyś, jak Kuba odblokowuje go, kreśląc literę zet. Tak zrobiła i ekran się rozjarzył. Tknięta dziwnym podejrzeniem, odszukała folder z wiadomościami, zajrzała do środka i świat zawalił jej się w jednej chwili.
Osunęła się po kaflach na ścianie i usiadła na podłodze, nie mogąc zebrać myśli. To było straszne, jakby wpadła do lodowatego, cuchnącego zgnilizną błota, a to błoto zaczęło ją bezlitośnie wsysać w głębię. Straciła oddech, z oczu popłynęły łzy. Jej poukładany świat rozsypał się, jej idealny mąż okazał się podłym oszustem i zdrajcą. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, zamiast pogrążać się w rozpaczy, poczuła, jak wracają jej siły. Zawsze lepiej funkcjonowała w sytuacjach stresowych. Im było gorzej, tym szybciej i rozsądniej myślała, tym łatwiej było jej podejmować ważkie decyzje. Nie zmieniło tego nawet bycie przykładną żoną w domu pod lasem. Uważnie zaczęła czytać widomości w telefonie Jakuba i sama się sobie dziwiła, że reaguje z takim opanowaniem. Jakby cała sytuacja nie dotyczyła jej, tylko kogoś zupełnie innego.
A było co czytać. Kiedy zamknął się w łazience, korespondował z Anną K. Iza nie miała zielonego pojęcia, kim jest ta lafirynda. Może jedną z jego pacjentek? Poczuła narastające mdłości, z trudem przełknęła ślinę, czując, jak śniadanie pomieszane z kwasami podchodzi jej do gardła.
Z wiadomości, które jej mąż wymienił z kochanką, jasno wynikało, że tego dnia naprawdę zamierzał zostać w domu. To ona namówiła go na spotkane obietnicą miłości francuskiej, pozwolenia na kilka klapsów, aż wreszcie, przekomarzając się, zeszli na temat seksu analnego. Na to też Jakub dostał niczym nieograniczoną zgodę. Wysłała mu zdjęcia swojej cipki, potem nagiego biustu, który ta dziwka na pewno sobie powiększyła za grubą kasę, a on odpowiedział jej zdjęciem swojego penisa w erekcji.
Ta kropla przepełniła czarę. Iza na kolanach podpełzła do muszli i zwymiotowała. Kilkanaście sekund dyszała ciężko z oczami pełnymi łez, potem wytarła usta papierem toaletowym, spuściła wodę i odpełzła na swoje poprzednie miejsce. O dziwo, poczuła w sobie jeszcze większą siłę. Czym cipka tej zdziry różniła się od tysięcy innych, które w pracy oglądał jej mąż? W czym była ładniejsza od jej cipki? Jeszcze raz obejrzała tamto zdjęcie. Wściekłość narastała. Nie będzie głupią kurą domową, nie da się oszukiwać, nie da się skrzywdzić, nie będzie przez nich cierpiała jak jakaś idiotka.
– Skurwysyn – wyszeptała bezgłośnie.
Już ona im pokaże. Jemu i tej jego wywłoce z silikonowymi cyckami. Może miała też powiększone usta i wyglądała jak glonojad? Może świetnie się dla niego prezentowała, kiedy patrzył na nią z góry, gdy na kolanach robiła mu loda?
Zagryzła wargi do krwi, pozbywając się z wyobraźni widoku ich skotłowanych, spoconych nagich ciał i szczegółów anatomicznych. Uderzyła się kilka razy pięścią w głowę, aż zabolało. Nie, nie będzie ofiarą, jeszcze im pokaże. Jeszcze temu zakłamanemu sukinsynowi pokaże, że z nią trzeba się liczyć, a ta dziwka zapłaci za zniszczenie jej życia.
Wstała i zakręciło jej się w głowie. Przytrzymała się ściany. Usłyszała kroki na schodach, a potem głos tego chuja:
– Kochanie, gdzie jesteś?
Chrząknęła i odpowiedziała, starając się brzmieć naturalnie.
– W łazience, zaraz wychodzę.
Jeszcze raz spojrzała na ekran, zapamiętała numer telefonu owej Anny K., szybko przesłała na swój telefon okraszoną zdjęciami korespondencję, po czym włożyła aparat z powrotem do kieszeni szlafroka, jeszcze raz spuściła wodę, przed lustrem doprowadziła twarz do porządku i wyszła. Na sztywnych nogach wróciła do kuchni, nie patrząc na tego dziwkarza, usiadła tam, gdzie wcześniej, i sięgnęła po swój telefon.
Jakub zmywał coś w zlewie. Nie patrzyła na niego, słyszała tylko szum wody i szczęk szklanek.
– Stało się coś? – Spojrzał na nią z niepokojem. – Blada jesteś.
Utworzyła w telefonie nową wiadomość tekstową.
– Nie, jestem zawiedziona – burknęła.
– No nie złość się już – powiedział tak słodko, że omal nie wyrzygała się na biały obrus. – Nie będę długo. Wrócę jak najszybciej, zrobimy coś dobrego na obiad, a potem otworzymy dobre wino, obejrzymy jakiś serial. Może się trochę popieścimy?
Podniosła na niego wzrok, a on pod wpływem tego spojrzenia znieruchomiał, zaskoczony. Nie była bazyliszkiem, ale w tej chwili chciała być i tę żądzę mordu musiała mieć wypisaną na twarzy, bo Jakub nic już nie powiedział.
„Będziesz mnie całował tymi samymi ustami, które wyliżą cipę tej kurwy? A potem zaoferujesz mi swojego penisa, który wcześniej spenetruje wszystkie jej dziurki?” – pomyślała i aż sama przestraszyła się jadu nagromadzonego w tej myśli. „Brzydzę się tobą, chuju złamany”. Wyobraźnia podsunęła jej kolejny zły obraz. On ją już wielokrotnie całował tymi ustami, które lizały tamtą wywłokę. Znowu zrobiło jej się niedobrze.
– Może – rzuciła zimno.
Zaczęła pisać: „Odczep się od mojego męża, kurwo, bo cię znajdę i wydrapię ci oczy”.
– No nie gniewaj się już – powiedział niepewnie. – Wynagrodzę ci.
– Na pewno.
– Idę jeszcze na górę, muszę wyprasować koszulę – oznajmił po krótkim zawahaniu.
– Idź.
Nacisnęła przycisk Wyślij.
Potem czekała. Wrócił po dwóch kwadransach. Właściwie nie wrócił, tylko zbiegł po schodach na złamanie karku i zatrzymał się na progu kuchni. Był blady, a w jego oczach błyszczał ten mrok, który kiedyś tak bardzo ją pociągał.
Była spokojna i gotowa na wojnę na śmierć i życie.POLECAMY RÓWNIEŻ:
KRWAWNICA
Wciągający thriller, w którym strach ma różne oblicza.
Nawet te najmniej ludzkie...
Uciekając od trudnej przeszłości, były policjant Rafał Dzikowski wraz z żoną Weroniką przeprowadza się do świeżo wyremontowanego domu nad Jeziorem Chobienickim we wsi Bagniska.
Mieszkańcy wsi nie wydają się być przychylnie nastawieni do nowych przybyszów, a na ścianie domu ktoś pisze sprayem słowo Krwawnica.
Wkrótce na podwórzu wykopane zostają zwłoki dwóch kobiet. Gdy w Bagniskach dochodzi do kolejnych niepokojących zdarzeń, które uderzają bezpośrednio w małżeństwo, Rafał postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.
Jakie tajemnice skrywają mieszkańcy wioski? Kim były kobiety, których zwłoki zakopano na podwórzu? Czy klucz do rozwiązania zagadki leży w przeszłości Rafała i Weroniki?
Mieczysław Gorzka zabiera nas w mroczny świat kłamstw i szaleństwa,
w którym nic nie jest tym, czym się wydaje...