Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Lilie - ebook

Data wydania:
26 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lilie - ebook

Może to ty będziesz moją następną Lilijką? Chcesz? Doktor Jakub Bernatowicz po awanturze z żoną idzie do lasu i przepada bez śladu. Podczas pościgu za byłym żołnierzem podejrzanym o zabójstwo narzeczonej, policja odnajduje zwłoki zamordowanych brutalnie innych kobiet. Policjant z jednej z powiatowych komend bada sprawę gwałtu sprzed wielu lat podejrzewając, że skazany został niewinny człowiek. Tymczasem ofiar jest coraz więcej. Czy w społeczeństwie grasuje nowa Bestia? Czy wszystkie te sprawy mogą się ze sobą łączyć? W chaosie wydarzeń i związków między nimi, nadkomisarz Marcin Zakrzewski będzie musiał odnaleźć Bestię zanim pojawią się nowe ofiary. Tylko, że wszystkie tropy wiodą donikąd, a podjęte przez Zakrzewskiego decyzje doprowadzą do dramatycznego finału. MIECZYSŁAW GORZKA POWRACA Z NOWYM, MROCZNYM KRYMINAŁEM, W KTÓRYM NA FINAŁ JAK ZAWSZE CZEKA SIĘ Z ZAPARTYM TCHEM.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67343-80-0
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

– Niech to ja­sna cho­le­ra! – krzyk­nął ko­mi­sarz Wik­tor Wik­tor­ski na wi­dok pierw­szych kro­pli desz­czu roz­bi­ja­jących się o szy­bę.

Przez chwi­lę po­my­ślał, że to może być nie­do­bra noc. Tym bar­dziej, że nie wie­dział do­kład­nie, co się tam, do ci­ężkiej cho­le­ry, sta­ło. Te­le­fon od jed­ne­go z sąsia­dów, Mar­cza­ka, po­nu­re­go go­ścia z bro­dą, któ­re­go ni­g­dy nie da­rzył wiel­ką sym­pa­tią, brzmiał enig­ma­tycz­nie. Ktoś po­sze­dł na ba­gna do Ka­mien­ne­go Lasu, nie wró­cił, sąsie­dzi or­ga­ni­zu­ją po­szu­ki­wa­nia i do­brze by było, żeby po­li­cja też o tym wie­dzia­ła.

Jesz­cze raz wal­nął pi­ęścią o kie­row­ni­cę, aż za­bo­la­ło. „Do­brze by było, gdy­by po­li­cja też o tym wie­dzia­ła” – przy­po­mniał so­bie sło­wa tego pie­przo­ne­go po­nu­ra­ka i z jego ust po­pły­nął cały stek naj­gor­szych prze­kle­ństw. Jesz­cze się z tym su­kin­sy­nem po­li­czy. Za­wsze so­bie obie­cy­wał, że wresz­cie któ­re­goś dnia mu się ze­chce, za­kręci się w wio­sce i zbie­rze do­wo­dy na to, że Mar­czak pędzi bim­ber i sprze­da­je go w ca­łej oko­li­cy. Je­śli ktoś za­gi­nął na ba­gnach, to po­li­cja mu­sia­ła o tym wie­dzieć jako pierw­sza i or­ga­ni­zo­wać po­szu­ki­wa­nia, a nie być je­dy­nie po­in­for­mo­wa­ną.

Skręcił z głów­ne­go trak­tu w pra­wo i je­chał te­raz pe­łną dziur, utwar­dzo­ną dro­gą pro­wa­dzącą skra­jem wio­ski do naj­da­lej po­ło­żo­ne­go domu Ber­na­to­wi­czów. Włączył wy­cie­racz­ki, po­nie­waż spły­wa­jące po przed­niej szy­bie gru­be kro­ple desz­czu ogra­ni­cza­ły wi­docz­no­ść. Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło, żeby wpie­przył się ra­dio­wo­zem do rowu. Tym bar­dziej, że sło­ńce już za­cho­dzi­ło i za­raz zro­bi się ciem­no.

– Pie­przo­na je­sień – wark­nął, za­po­mi­na­jąc na chwi­lę o naj­bar­dziej nie­lu­bia­nym miesz­ka­ńcu wio­ski. – Do­pie­ro parę mi­nut po szes­na­stej, a już robi się ciem­no. Jak tu żyć nor­mal­nie w ta­kich wa­run­kach?

Przy­ha­mo­wał na wi­dok po­zio­me­go usko­ku bie­gnące­go przez całą sze­ro­ko­ść dro­gi. Amor­ty­za­to­ry za­jęcza­ły, kie­dy przed­nie koła pod­sko­czy­ły na prze­szko­dzie, co tyl­ko po­głębi­ło iry­ta­cję po­li­cjan­ta. Już my­ślał o czy­mś in­nym. Zno­wu po­czuł się sta­ro, a wraz z tym uczu­ciem przy­cho­dzi­ło za­wsze znie­chęce­nie. Mó­głby już daw­no rzu­cić tę par­szy­wą ro­bo­tę i prze­jść na eme­ry­tu­rę. Nie­dłu­go stuk­nie mu pi­ęćdzie­si­ąt pięć lat, może czas na­resz­cie za­cząć ko­rzy­stać z ży­cia, wi­ęcej cza­su spędzać z ro­dzi­ną albo na ry­bach nad je­zior­kiem, za­miast ta­ra­ba­nić się po za­nie­dba­nych gmin­nych dro­gach i uże­rać z lu­dźmi. A oni ni­g­dy prze­cież nie lu­bi­li i nie sza­no­wa­li po­li­cji, kul­ty­wu­jąc na­sta­wie­nie do stró­żów po­rząd­ku jesz­cze z cza­sów słusz­nie mi­nio­nych, gdy Po­li­cja była Mi­li­cją Oby­wa­tel­ską. Brak za­ufa­nia i uni­ka­nie wszel­kich kon­tak­tów. I to cho­ler­ne, wy­ssa­ne chy­ba z mle­kiem mat­ki, prze­ko­na­nie, że po­li­cjan­to­wi nie mo­żna nic zdra­dzić, bo czło­wiek na­tych­miast sta­je się ka­pu­siem. Do­brze, że przy­naj­mniej tu­tej­si miesz­ka­ńcy uzna­wa­li go za swo­je­go. Bo prze­cież on się tu uro­dził, tu cho­dził do szko­ły i wszyst­kich znał. Jego mło­dzi ko­le­dzy z ko­men­dy mie­li o wie­le go­rzej.

My­śli Wik­tor­skie­go wró­ci­ły do Mar­cza­ka. Cho­ler­ny buc. Obie­cał so­bie zno­wu, że kie­dyś się po­sta­ra, udo­wod­ni mu nie­le­gal­ny han­del go­rza­łą i skon­fi­sku­je tę całą fa­bry­kę bim­bru. Cho­dzi­ły słu­chy, że ma dwa ba­nia­ki na za­cier, ka­żdy o po­jem­no­ści ty­si­ąca li­trów. Je­śli to była praw­da, to nie w kij dmu­chał. W szo­pie tego sta­re­go bu­ra­ka od­cho­dzi­ła pro­duk­cja jak, nie przy­mie­rza­jąc, w Po­lmo­sie. Za­raz jed­nak Wik­tor­skie­mu, jak zwy­kle, prze­szła cała zło­ść. Bo po co ma ro­bić ko­muś zło­śli­wie koło dupy? Mar­czak to ka­wał su­kin­sy­na, ale tu­tej­szy, zna­ny, prze­wi­dy­wal­ny, ni­ko­mu krzyw­dy nie robi. A że han­dlu­je nie­le­gal­nie bim­brem? No cóż, lu­dzie w tych podłych cza­sach mu­szą mieć ja­kieś roz­ryw­ki, a tak na­praw­dę jego to nie po­win­no ob­cho­dzić. Nikt ofi­cjal­nie nie na­pi­sał do­no­su, że Mar­czak to bim­brow­nik. Po co po­zba­wiać lu­dzi w ca­łej gmi­nie do­stępu do ta­nie­go al­ko­ho­lu? I do tego do­brej ja­ko­ści. Żeby sami za­częli pędzić ja­kieś świ­ństwo albo ku­po­wać za­bar­wia­ne nie wia­do­mo czym i pew­nie bar­dziej szko­dli­we dla zdro­wia si­ka­cze w mar­ke­cie? Mar­cza­kiem po­win­na za­jąć się skar­bów­ka za nie­za­pła­co­ną ak­cy­zę i inne cho­ler­ne po­dat­ki. A jak się nie zaj­mu­je, to już ich pro­blem. Wik­tor­ski nie miał za­mia­ru wpie­przać się mi­ędzy wód­kę a za­kąskę. Mało miał swo­ich pro­ble­mów?

Na przy­kład te­raz – kogo li­cho po­gna­ło na ba­gna w taką pa­skud­ną po­go­dę? Chy­ba tyl­ko sza­le­niec mógł wpa­ść na po­my­sł, żeby po li­sto­pa­do­wych ule­wach cho­dzić do lasu. Tam od razu za­cie­ra­ła się gra­ni­ca i trud­no było okre­ślić, gdzie ko­ńczy się twar­dy grunt, a za­czy­na się już zdra­dli­we ba­gni­sko. Na­wet wśród tu­tej­szych miesz­ka­ńców nie­wie­lu było ta­kich, co to zna­li w mia­rę bez­piecz­ne ście­żki pro­wa­dzące przez ba­gno do je­zio­ra, a jesz­cze mniej od­wa­ży­ło­by się za­pu­ścić na nie po ulew­nych desz­czach. A te­raz ko­goś tam po­nio­sło. Szlag by to ja­sny tra­fił!

Prze­rwał roz­my­śla­nia, gdy do­je­chał do po­se­sji Ber­na­to­wi­czów. Bra­ma była otwar­ta, więc wje­chał z roz­pędem na po­dwó­rze i za­raz przy­ha­mo­wał, roz­gląda­jąc się za miej­scem do par­ko­wa­nia. Sta­ło tu już kil­ka sa­mo­cho­dów na­le­żących do miesz­ka­ńców wio­ski i mu­siał wci­snąć się mi­ędzy sta­re­go pas­sa­ta a cis, przy sa­mym ogro­dze­niu. Na­gle po­czuł się dum­ny z tu­tej­szych. Pro­szę, wy­star­czył je­den sy­gnał, że ktoś po­trze­bu­je po­mo­cy, a na­tych­miast zja­wi­li się tu pra­wie wszy­scy miesz­ka­ńcy Ka­mien­nej. Może na co dzień wi­ęk­szo­ść z nich była ze sobą skłó­co­na, nie lu­bi­li się, cza­sem sądzi­li, ale w sy­tu­acji kry­zy­so­wej bez wa­ha­nia ru­sza­li sąsia­dom z od­sie­czą. Wik­tor­ski miał na­dzie­ję, że cho­ciaż w nie­wiel­kiej części pro­cen­tu­je te­raz jego pra­wie trzy­dzie­sto­let­nia pra­ca dziel­ni­co­we­go w tym okręgu.

Ka­mien­na była dziw­ną wio­ską. Przede wszyst­kim była nie­wiel­ka i nie mia­ła zwar­tej za­bu­do­wy, jak w sąsied­nich miej­sco­wo­ściach. Tyl­ko je­de­na­ście do­mów roz­rzu­co­nych po ca­łej oko­li­cy, z dala od głów­nej szo­sy, po­łączo­nych ze sobą po­lny­mi dro­ga­mi lep­szej lub gor­szej ja­ko­ści. Gdy deszcz po­pa­dał po­rząd­nie, do nie­któ­rych go­spo­darstw nie dało się do­je­chać przez kil­ka dni. Ide­al­ne miej­sce, je­śli ktoś szu­kał spo­ko­ju z dala od cy­wi­li­za­cji. Nie mu­siał rzu­cać wszyst­kie­go i wy­je­żdżać w Biesz­cza­dy, wy­star­czy­ło wy­bu­do­wać się w Ka­mien­nej. Tyle że w ci­ągu ostat­nich lat po­ja­wi­ła się tu tyl­ko dwój­ka no­wych miesz­ka­ńców. Wła­śnie dok­tor Ja­kub Ber­na­to­wicz z żoną Iza­be­lą. A i to pew­nie wy­łącz­nie dla­te­go, że obo­je po­cho­dzi­li z sąsied­nich miej­sco­wo­ści i tu­taj ci­ągle miesz­ka­ła ich naj­bli­ższa ro­dzi­na. Dla­te­go od razu zo­sta­li uzna­ni za swo­ich i ła­two wkom­po­no­wa­li się w tu­tej­szą spo­łecz­no­ść.

A lu­dzie tu byli trud­ni jak cho­le­ra. Nie lu­bi­li ob­cych, ka­żdy był za­pa­trzo­nym w sie­bie in­dy­wi­du­ali­stą, dba­jącym tyl­ko o wła­sne in­te­re­sy. Sta­ry po­li­cjant miał wra­że­nie, że ka­żdy strze­że ja­kie­jś mrocz­nej ta­jem­ni­cy. By­wa­ło, że nie­któ­rych, jak na przy­kład sta­re­go Gąsow­skie­go, nie wi­dy­wał rok albo dwa. I nikt z sąsia­dów nie wie­dział, co się z nim dzie­je. Więc co kil­ka mie­si­ęcy ro­bił ob­jazd wszyst­kich miesz­ka­ńców Ka­mien­nej, żeby cho­ciaż spraw­dzić, czy jesz­cze żyją.

Często za­sta­na­wiał się, dla­cze­go w Ka­mien­nej było ina­czej niż w miej­sco­wo­ściach po­ło­żo­nych nie­opo­dal, ta­kich jak Brod­no, Rze­czy­ca czy znaj­du­jący się tro­chę da­lej Szcze­pa­nów. Do­cho­dził wte­dy do wnio­sku, że to chy­ba przez te cho­ler­ne ba­gna w le­sie przy wio­sce. Ba­gna w Ka­mien­nym Le­sie, jak na­zy­wa­no to miej­sce, pew­nie od na­zwy wio­ski. Wieś po­ło­żo­na była mi­ędzy sta­rym a no­wym ko­ry­tem Odry. W da­le­kiej prze­szło­ści ja­kaś na­tu­ral­na ka­ta­stro­fa spo­wo­do­wa­ła, że głów­ne ko­ry­to tej wiel­kiej rze­ki prze­su­nęło się oko­ło pó­łto­ra ki­lo­me­tra na pó­łnoc, a po sta­rym, w Brod­nie, po­zo­stał staw ci­ągnący się od pó­łnoc­nej stro­ny wzdłuż wio­ski. To mi­ędzy tym sta­wem a Odrą, na pod­mo­kłym i ka­pry­śnym te­re­nie częścio­wo po­ro­śni­ętym la­sem, wy­bu­do­wa­no jesz­cze przed woj­ną kil­ka go­spo­darstw, któ­re te­raz na­zy­wa­ły się Ka­mien­ną. Przed II woj­ną świa­to­wą, za cza­sów nie­miec­kich, wio­ska na­zy­wa­ła się Ste­in, co zna­czy „ka­mień”. Nie wia­do­mo, dla­cze­go wła­dza lu­do­wa zmie­ni­ła na­zwę na Ka­mien­ną. Ktoś źle prze­tłu­ma­czył albo spe­cjal­nie zmie­nił, te­raz już nikt nie pa­mi­ętał.

Lu­dzie tu byli twar­dzi, skry­ci i upar­ci. Pew­nie lata miesz­ka­nia z dala od in­nych, na te­re­nach, gdzie wiecz­nie sta­ła woda, na­wet gdy przez kil­ka mie­si­ęcy nie pa­dał deszcz, zmie­ni­ły lu­dzi w po­nu­rych dzi­wa­ków. A może to ja­kieś wy­zie­wy z ba­gien źle na nich wpły­wa­ły? Kto to wie? Prze­cież nikt tego nie spraw­dzi.

Deszcz roz­pa­dał się na do­bre. Ko­mi­sarz Wik­tor Wik­tor­ski wy­sia­dł z sa­mo­cho­du, z ba­ga­żni­ka wy­ci­ągnął gu­mow­ce, wło­żył je, na gło­wę wci­snął czap­kę z dasz­kiem, na ple­cy za­rzu­cił kurt­kę prze­ciw­desz­czo­wą z wiel­kim kap­tu­rem. Miał jesz­cze sztor­miak, ale na ra­zie z nie­go zre­zy­gno­wał, po­nie­waż ogra­ni­czał ru­chy. Może jak deszcz będzie wi­ęk­szy. Do kie­sze­ni wci­snął moc­ną la­tar­kę, z dru­giej wy­grze­bał pa­pie­ro­sy, za­pa­lił jed­ne­go i do­pie­ro te­raz ro­zej­rzał się po po­se­sji, na któ­rej sta­ła wil­la Ber­na­to­wi­czów.

Od razu do­strze­gł grup­kę mężczyzn sku­pio­ną wo­kół fa­ce­ta z bro­dą, sto­jącą pod da­chem wia­ty zbu­do­wa­nej za­raz przy ba­se­nie. „Niech po­cze­ka­ją”, Wik­tor­ski uśmiech­nął się pod no­sem. „Niech wie­dzą, kto tu jest naj­wa­żniej­szy i kto po­dej­mu­je klu­czo­we de­cy­zje”. Za­ci­ągnął się jesz­cze raz pa­pie­ro­sem i nie­spiesz­nie ru­szył w ich stro­nę.

Deszcz roz­bi­jał się o kap­tur. To będzie cho­ler­nie ci­ężka noc. A swo­ją dro­gą, dok­tor Ja­kub Ber­na­to­wicz był bar­dzo za­mo­żnym czło­wie­kiem. Wil­la ro­bi­ła wra­że­nie, do tego dwa ga­ra­że, ba­sen, za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze. Żyć nie umie­rać. Aż dziw, że tego wszyst­kie­go do­ro­bił się, za­gląda­jąc ko­bie­tom mi­ędzy nogi. Tak przy­naj­mniej mó­wi­li w Ka­mien­nej i oko­licz­nych wio­skach. Ber­na­to­wicz był gi­ne­ko­lo­giem i pro­wa­dził we Wro­cła­wiu wła­sny ga­bi­net albo ja­kąś kli­ni­kę. Co bar­dziej zło­śli­wi mó­wi­li też, że do­ro­bił się ma­jąt­ku na nie­le­gal­nych skro­ban­kach i pew­nie kie­dyś do­pad­nie go za to kara bo­ska. Ci mniej zło­śli­wi kpi­li, że pani Iza­be­la jest naj­bar­dziej nie­szczęśli­wą ko­bie­tą w oko­li­cy, bo jak jej mąż na­pa­trzy się na tyle ko­biet w pra­cy, to pew­nie pó­źniej już na nic nie ma ocho­ty. Jesz­cze inni mó­wi­li, że wprost prze­ciw­nie, gdzieś prze­cież musi swo­je żądze roz­ła­do­wać. Ale to było tyl­ko ta­kie głu­pie ga­da­nie, bo prze­cież w su­mie pra­ca była jak ka­żda inna, ktoś to mu­siał ro­bić. Ge­ne­ral­nie jed­nak Ber­na­to­wi­cze byli po­wa­ża­ni i trak­to­wa­ni jak miej­sco­wi ce­le­bry­ci. O ile w ta­kiej za­ba­gnio­nej dziu­rze jak Ka­mien­na mo­żna mó­wić o ce­le­bry­tach. Wik­tor­ski pa­mi­ętał, ile było ga­da­nia, gdy dok­tor pierw­szy raz pierw­szy za­mó­wił fir­mę ogrod­ni­czą, żeby za­dba­ła o zie­leń przy domu po zi­mie. Po­ga­da­li, po­ga­da­li i spo­wsze­dnia­ło. No bo kto bo­ga­te­mu za­bro­ni?

Dom był roz­świe­tlo­ny jak cho­in­ka w Boże Na­ro­dze­nie, co na­tych­miast nie spodo­ba­ło się Wik­tor­skie­mu. Sta­ry pies czuł no­sem, że coś złe­go wisi tu w po­wie­trzu i nie jest to tyl­ko zgni­ły za­duch od ba­gien, kie­dy za dłu­go pa­da­ją desz­cze. Tu się wy­da­rzy­ło coś bar­dzo złe­go i po­nu­re miny cze­ka­jących na nie­go w mil­cze­niu mężczyzn, w świe­tle ża­rów­ki pod da­chem wia­ty, jak­by po­twier­dza­ły jego po­dej­rze­nia. Nie­któ­rzy pa­li­li, inni tyl­ko pa­trzy­li z ręka­mi wci­śni­ęty­mi w kie­sze­nie kur­tek. Na­wet ten bu­rak, Mar­czak, wy­da­wał się zde­ner­wo­wa­ny, bo dra­pał się ci­ągle po za­ro­śni­ętym po­licz­ku i prze­stępo­wał z nogi na nogę.

Kil­ka me­trów przed nimi Wik­tor­ski przy­sta­nął i spoj­rzał w kie­run­ku oświe­tlo­ne­go ta­ra­su wil­li. Na ła­wie sie­dzia­ła za­pła­ka­na Iza­be­la Ber­na­to­wicz, pa­li­ła pa­pie­ro­sa i ki­wa­ła się w przód i w tył, jak­by mia­ła atak cho­ro­by ner­wo­wej. Jej ple­cy okry­wał gru­by koc, a obok sie­dzia­ła Mar­cza­ko­wa i obej­mo­wa­ła ją ra­mie­niem. Po­li­cjant po­pa­trzył Iza­be­li w oczy. Jej spoj­rze­nie mó­wi­ło, że nie jest do­brze. Dwie inne ko­bie­ty sta­ły w sa­lo­nie i pa­trzy­ły po­nu­ro przez szy­bę okna. Pew­nie chcia­ły­by po­móc, jed­nak Mar­cza­ko­wa je prze­go­ni­ła i sama pró­bo­wa­ła uspo­ko­ić go­spo­dy­nię. „Oj, nie­do­brze” – po­my­ślał ko­mi­sarz i rzu­cił nie­do­pa­łek pod nogi. „Czy­żby to dok­tor po­sze­dł na ba­gna? Ja­kie li­cho go tam po­gna­ło, prze­cież był stąd i wie­dział, że tam nie wol­no cho­dzić po desz­czu. Nie­do­brze”.

Po­li­cjant wspi­ął się po dwóch stop­niach pro­wa­dzących pod dach, zdjął kap­tur, ski­nął wszyst­kim gło­wą w mil­cze­niu i uchy­lił czap­ki. Od­po­wie­dzia­ły mu po­mru­ki i kiw­ni­ęcia gło­wa­mi. A więc cze­ka­li na nie­go, żeby to on pod­jął de­cy­zję, co da­lej. Bar­dzo do­brze, po la­tach wresz­cie zro­zu­mie­li, że po to tu jest. Żeby po­dej­mo­wać trud­ne de­cy­zje i dbać o ich bez­pie­cze­ństwo. Nie dało się ukryć, że po­czuł się mile po­łech­ta­ny.

– Nie spie­szy­łeś się, ko­men­dan­cie – rzu­cił nie­zbyt przy­ja­źnie Mar­czak.

– Trze­ba było sze­rzej gębę otwo­rzyć i po­wie­dzieć wi­ęcej, a nie tyl­ko pó­łsłów­ka – od­gry­zł się po­li­cjant. – Kur­wa, od tego są te­le­fo­ny, żeby się ko­mu­ni­ko­wać. A ty, Mar­czak, ci­ągle jak­byś te­le­gram przez te­le­fon pi­sał.

Roz­le­gły się krót­kie śmie­chy i za­raz umil­kły. Mar­czak jesz­cze bar­dziej spo­chmur­niał, a po­li­cjant, nie pa­trząc na nie­go, sta­nął po­środ­ku zgro­ma­dzo­nych, żeby wie­dzie­li, kto te­raz przej­mu­je do­wo­dze­nie, i za­py­tał:

– No do­brze, co tu się sta­ło?

– Niech Mar­czak mówi – rzu­cił ktoś. Wik­tor­ski po­znał sąsia­da spod je­dyn­ki, Ma­ka­re­wi­cza, któ­ry przy­sze­dł tu z do­ro­słym już sy­nem.

Ja­nek Ma­ka­re­wicz stał tro­chę z tyłu i naj­wy­ra­źniej był lek­ko prze­stra­szo­ny. No i nie dziw­ne, sko­ro nie­często zda­rza­ło się ta­kie po­spo­li­te ru­sze­nie. Wik­tor­ski pa­mi­ętał, że ostat­ni raz wszy­scy ze­bra­li się kil­ka lat temu, kie­dy na ba­gna po­ga­lo­po­wał spło­szo­ny koń Ru­cia­ków spod sió­dem­ki. Tyl­ko że wte­dy nie było tylu chęt­nych do po­mo­cy, a i ko­nia nie dało się ura­to­wać. Po­ła­mał nogi gdzieś w ba­gnie i trze­ba było go uśpić. Po­tem dwa dni nie mo­gli go wy­ci­ągnąć, tak go ba­gno we­ssa­ło. Do­pie­ro Mar­cza­ko­wi uda­ło się pod­je­chać sta­rym ur­su­sem i wy­rwa­li nie­szczęsne zwie­rzę ze śmier­dzącej mazi. To wła­śnie dla­te­go nikt nor­mal­ny się tam nie za­pusz­czał, a ci, co ry­zy­ko­wa­li prze­jście do znaj­du­jące­go się w głębi sta­wu, ro­bi­li to tyl­ko la­tem, kie­dy było su­cho.

– Tyle wiem, co mi pani dok­to­ro­wa po­wie­dzia­ła – mruk­nął fa­cet i zno­wu po­dra­pał się po czar­nej szcze­ci­nie na po­licz­ku. – Ze dwie go­dzi­ny temu to było, jak się po­kłó­ci­li i dok­to­ra Ber­na­to­wi­cza ja­kieś sza­le­ństwo chwy­ci­ło. Po­dob­no krzy­czał, że na ni­czym mu już nie za­le­ży, ma wszyst­ko w du­pie. – Mar­czak wy­ra­źnie się za­wa­hał. – No, może tak nie po­wie­dział, ale sens ten sam. No i po­bie­gł do tego cho­ler­ne­go lasu, jak ja­kiś sza­le­niec. Pani Iza po­bie­gła za nim, ale już go nie zo­ba­czy­ła, a da­lej sama bała się iść, bo wody pe­łno i nie wia­do­mo, gdzie sta­ły ląd. Ot i tyle wie­my.

– Czy­li dwie go­dzi­ny już go nie ma – pod­su­mo­wał ko­mi­sarz.

– Na to wy­cho­dzi...

– A dla­cze­go zwle­ka­ła tak dłu­go?

– W szo­ku pew­nie była. Mi­nęła go­dzi­na, za­nim do mo­jej za­dzwo­ni­ła, a żona po­tem przez kwa­drans nie mo­gła zro­zu­mieć, o co jej cho­dzi. Jak już zro­zu­mia­ła, za­raz wszyst­kich ze­bra­łem, żeby za­cząć po­szu­ki­wa­nia. Tyl­ko ten cho­ler­ny deszcz za­czął pa­dać i ciem­no już się zro­bi­ło. No i nie wie­my, co ro­bić.

– Do­brze, że do mnie za­dzwo­ni­li­ście. – Ko­mi­sarz po­wió­dł spoj­rze­niem po twa­rzach zgro­ma­dzo­nych mężczyzn.

Było ich dwu­na­stu, pew­nie wszy­scy z Ka­mien­nej, któ­rzy aku­rat byli zdro­wi i mo­gli pó­jść do lasu w taką po­go­dę.

– Jak tyle cza­su mi­nęło, to i kil­ka mi­nut te­raz nie za­szko­dzi. – Wik­tor­ski wzo­rem Mar­cza­ka po­dra­pał się po zmar­z­ni­ętym po­licz­ku, tyl­ko on był gład­ko ogo­lo­ny i na skó­rze zo­sta­ły czer­wo­ne śla­dy. – Po­ga­dam naj­pierw z pa­nią Izą, a wy się za­sta­nów­cie, kto do­brze zna tam­tej­sze ście­żki, i po­dziel­cie się na gru­py po trzy oso­by. No i linę za­ła­tw­cie, po­wi­ąże­my się, żeby ła­twiej było się ra­to­wać w ra­zie nie­szczęścia.

– Liny mam w sa­mo­cho­dzie – rzu­cił wła­ści­ciel pas­sa­ta, Grze­gor­czyk. – Za­raz przy­nio­sę.

Mar­czak po­pa­trzył w górę, jak­by chciał prze­nik­nąć su­fit i spoj­rzeć w czar­ne desz­czo­we nie­bo. A może wsłu­chi­wał się tyl­ko w mia­ro­wy szum kro­pel roz­bi­ja­jących się o gon­ty? Chło­py były do­brze przy­go­to­wa­ne na deszcz. Wszy­scy mie­li nie­prze­ma­kal­ne kap­tu­ry i gu­mow­ce, a w dło­niach ści­ska­li la­tar­ki. Byli go­to­wi na ak­cję, lecz bra­ko­wa­ło ko­goś, kto by za­rządził wy­jście do lasu. Pew­nie się bali, ale i tak pój­dą, bo tu prze­cież cho­dzi o ludz­kie ży­cie. Do tego po­wa­ża­ne­go oby­wa­te­la wio­ski. Jak za ko­niem po­szli, to pój­dą też za dok­to­rem.

Po­li­cjant zo­sta­wił ich i po­sze­dł w kie­run­ku ta­ra­su, nie ogląda­jąc się. Naj­wa­żniej­sze było usta­le­nie do­kład­nie, w któ­rym miej­scu Ber­na­to­wicz wbie­gł do lasu.

Dok­to­ro­wa sie­dzia­ła w ta­kiej sa­mej po­zy­cji, w ja­kiej wi­dział ją wcze­śniej. Tyl­ko nie pa­li­ła już pa­pie­ro­sa. Ktoś wci­snął jej w rękę szkla­necz­kę ze zło­tym pły­nem, pew­ne whi­sky albo ko­nia­kiem, żeby ją tro­chę roz­grzać, uspo­ko­ić i przy­wró­cić do przy­tom­no­ści. Kie­dy Wik­tor­ski był o dwa kro­ki od niej, spoj­rzał py­ta­jąco na Mar­cza­ko­wą, a ko­bie­ta tyl­ko ski­nęła gło­wą, że mo­żna. Po­li­cjant przy­ci­ągnął krze­sło, po­sta­wił je przed Iza­be­lą i usia­dł od­wrot­nie, kła­dąc dło­nie na jego opar­ciu.

– Do­bry wie­czór, pani Izo – ode­zwał się spo­koj­nie. – Or­ga­ni­zu­je­my po­szu­ki­wa­nia pani męża. Tyl­ko musi nam pani tro­chę po­móc. Pro­szę mi opo­wie­dzieć, jak było, i naj­wa­żniej­sze, w któ­rym miej­scu on do tego lasu wsze­dł. Wi­dzi pani, deszcz pada, jest już ciem­no i na ba­gnach robi się nie­bez­piecz­nie. Po­mo­że­my, ale nie chcę do­brych lu­dzi na­ra­żać. Musi mi pani do­kład­nie opo­wie­dzieć, co się sta­ło.

Ber­na­to­wi­czo­wa po­ci­ągnęła duży łyk ze szklan­ki, prze­łk­nęła, krzy­wi­ąc się, a po­tem po­ki­wa­ła gło­wą. Naj­wi­docz­niej już otrząsnęła się z szo­ku. Mimo to głos na­dal mia­ła drżący i nie­pew­ny.

– Po­kłó­ci­li­śmy się. O inną ko­bie­tę. On mnie zdra­dzał. Kuba mnie od lat zdra­dzał. – Ko­bie­ta wy­rzu­ca­ła z sie­bie sło­wa z wi­docz­nym tru­dem. – Ro­zu­mie pan, ko­men­dan­cie? Prze­ży­łam szok, nie wie­dzia­łam, co mam ro­bić. To tak, jak­bym szła po kru­chym lo­dzie i ten lód za­ła­mał się pode mną na sa­mym środ­ku je­zio­ra. Ni­ko­go wo­ko­ło do po­mo­cy, a ja w lo­do­wa­tej wo­dzie. Prze­cież tu jest mój dom, któ­ry bu­do­wa­łam przez lata. Sama, bo jego wiecz­nie nie było. Bez prze­rwy pra­co­wał, ci­ągle przyj­mo­wał pa­cjent­ki i roz­wi­jał kli­ni­kę. Pro­szę mnie do­brze zro­zu­mieć. Ja nie by­łam o nie­go za­zdro­sna.

Zro­bi­ła prze­rwę i wy­pi­ła al­ko­hol do dna. Mar­cza­ko­wa na­tych­miast uzu­pe­łni­ła szklan­kę nie­mal do pe­łna.

– Nie spo­dzie­wa­łam się. Nie przy­pusz­cza­łam. Był do­brym mężem i ni­g­dy nie dał mi po­wo­du do po­dej­rzeń. Na­praw­dę.

Ko­mi­sarz dał się jej przez chwi­lę wy­ga­dać, ale czas go­nił, więc mu­siał skie­ro­wać jej zwie­rze­nia na wła­ści­we tory.

– I co się dzi­siaj sta­ło?

– Zna­la­złam w jego te­le­fo­nie ta­kie rze­czy, że... – Głos się jej za­ła­mał i zno­wu upi­ła duży łyk al­ko­ho­lu.

– I co było da­lej?

– Zro­bi­łam mu awan­tu­rę, na­zwa­łam go zdraj­cą i wte­dy w nim coś pękło. Wpa­dł w szał, my­śla­łam, że mnie za­bi­je. Zwy­zy­wał mnie od naj­gor­szych idio­tek i ku­rew. Po­wie­dział, że to ja znisz­czy­łam mu ży­cie i ma mnie już dość. Po­tem wpa­dł w ja­kiś amok. Cho­dził po domu i wy­ży­wał się na me­blach, rzu­cał no­ża­mi; prze­stra­szy­łam się i scho­wa­łam w kącie, a z nim było co­raz go­rzej. Jak­by do­pa­dł go obłęd. Wresz­cie po­wie­dział, że już na ni­czym mu nie za­le­ży, na ży­ciu też, wy­bie­gł z domu, tak jak stał, i po­bie­gł w kie­run­ku lasu. Chwi­lę mi za­jęło, za­nim się otrząsnęłam.

– Wi­dzia­ła pani, czy na pew­no po­sze­dł do lasu? – upew­nił się Wik­tor­ski.

– Tak, pa­trzy­łam za nim przez okno. I nie wy­sze­dł – do­da­ła, uprze­dza­jąc jego na­stęp­ne py­ta­nie. – Ubra­łam się i po­bie­głam za nim. Na skra­ju lasu wo­ła­łam, ale już nie od­po­wie­dział.

– W któ­rym miej­scu wsze­dł do lasu?

– Bie­gł mie­dzą, mi­ędzy tymi dwo­ma po­la­mi u nas, za pło­tem. Tam mamy taką małą furt­kę w ogro­dze­niu – wy­ja­śni­ła Iza­be­la. – Ni­g­dzie nie zba­czał. Tam wsze­dł na ba­gna.

– Kie­dy to było? – za­py­tał jesz­cze Wik­tor­ski.

– Ze dwie go­dzi­ny temu...

Sze­ść go­dzin wcze­śniej.

Ja­kub Ber­na­to­wicz wstał wy­jąt­ko­wo pó­źno i oznaj­mił żo­nie, że tego dnia nie ma umó­wio­nych wi­zyt i nie je­dzie do kli­ni­ki. Ma spo­ro pra­cy przy domu przed zimą i ma za­miar się tym za­jąć. Iza­be­la ucie­szy­ła się, że cały dzień spędzą ra­zem, po­sta­no­wi­ła, że zro­bi na obiad pie­ro­gi, za któ­ry­mi Kuba prze­pa­dał, a po­tem kto wie? Sko­ro jej mąż nie będzie tak zmęczo­ny jak zwy­kle, gdy wra­cał pó­źno po ca­łym dniu w kli­ni­ce, może spędzą ze sobą kil­ka mi­łych chwil na ka­na­pie? Może obej­rzą ra­zem ja­kiś se­rial na Net­flik­sie i otwo­rzą bu­tel­kę do­bre­go wina? Kie­dy wy­ku­pi­li do­stęp do tej plat­for­my, umó­wi­li się, że będą na bie­żąco oglądać wszyst­kie naj­lep­sze se­ria­le. Tak się skła­da­ło, że obo­je lu­bi­li do­bre kry­mi­na­ły, a ta­kich tu nie bra­ko­wa­ło. Tyl­ko że Kuba nie do­trzy­mał obiet­ni­cy. Le­d­wo obej­rze­li ra­zem pierw­szy se­zon Domu z pa­pie­ru, a on już się wy­kpił od ogląda­nia, tłu­ma­cząc się zmęcze­niem i bra­kiem cza­su. Więc ona ogląda­ła se­ria­le sama, cza­sem po­pi­ja­jąc wino, jak mia­ła podły na­strój. A ta­kie podłe na­stro­je zda­rza­ły się jej co­raz częściej. Mia­ła wra­że­nie, że mąż jej uni­ka, wy­ma­wia­jąc się pra­cą. Ale może to było tyl­ko złu­dze­nie? On za­ra­biał pie­ni­ądze, ona nimi go­spo­da­ro­wa­ła i je wy­da­wa­ła.

Dom, w któ­rym miesz­ka­li, za­pro­jek­to­wa­ła sama. Kie­dyś była ar­chi­tek­tem, za­nim nie zre­zy­gno­wa­ła z pra­cy. Po co mia­ła pra­co­wać, sko­ro kli­ni­ka jej męża przy­no­si­ła bar­dzo duże do­cho­dy? Wi­ęcej pie­ni­ędzy nie po­trze­bo­wa­li, na wszyst­ko było ich stać. Na wa­ka­cje na Pa­cy­fi­ku, wy­ciecz­kę do Ja­po­nii, nowe vo­lvo z sa­lo­nu. Spe­łnia­li wszyst­kie swo­je za­chcian­ki. Wresz­cie mie­li już wszyst­ko, po­my­sły na nowe za­ku­py się sko­ńczy­ły i po pew­nym cza­sie, kie­dy Iza zmęczy­ła się prze­sia­dy­wa­niem w domu pod la­sem, za­częła się za­sta­na­wiać, po co im te pie­ni­ądze, sko­ro prze­sta­li mieć pry­wat­ne ży­cie. Jej męża ni­g­dy nie było w domu, kie­dy go po­trze­bo­wa­ła. Wszyst­kim mu­sia­ła zaj­mo­wać się sama. Była co­raz bar­dziej sfru­stro­wa­na, więc ucie­szy­ła się, kie­dy ni stąd, ni zo­wąd oświad­czył, że ma wol­ne.

Na śnia­da­nie przy­go­to­wa­ła omle­ty, któ­re – jak ni­g­dy – zje­dli ra­zem, w pi­dża­mach, przy ku­chen­nym sto­le. Po­tem pili kawę, wy­le­gu­jąc się na so­fie w sa­lo­nie. Roz­ma­wia­li jak za daw­nych cza­sów, śmia­li się, wró­cił sta­ry Kuba, uśmiech­ni­ęty i pe­łen ener­gii. Pó­źniej ona po­szła po­sprzątać w kuch­ni, a on dłu­go brał prysz­nic w ła­zien­ce. W pew­nym mo­men­cie na­wet się tro­chę za­nie­po­ko­iła. Prze­sta­ła sły­szeć wodę już daw­no, a on ci­ągle nie wy­cho­dził. Usły­sza­ła pik­ni­ęcie jego te­le­fo­nu, do­cho­dzące z ła­zien­ki, ale po na­my­śle do­szła do wnio­sku, że się prze­sły­sza­ła. Prze­cież nie za­bra­łby apa­ra­tu do ła­zien­ki. Jed­nak po ko­lej­nych kil­ku mi­nu­tach, kie­dy nie wy­cho­dził, za­częła szu­kać jego te­le­fo­nu po domu. Ni­g­dzie go nie było. Spraw­dzi­ła wszyst­kie miej­sca, w któ­rych za­zwy­czaj go zo­sta­wiał, i nie zna­la­zła. Wte­dy jesz­cze się nie za­nie­po­ko­iła.

Ja­kub nie wie­dział, że Iza go ob­ser­wu­je, więc gdy wy­sze­dł z ła­zien­ki, nie ukry­wał ca­łej gamy nie­zna­nych jej uczuć ma­lu­jącej się na jego twa­rzy. To była ra­do­ść, roz­ba­wie­nie, szczęście, ja­kiś dziw­ny błysk w oczach i jak­by roz­ma­rze­nie. Przed drzwia­mi ła­zien­ki przy­sta­nął na­gle, jak­by wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, spoj­rzał nie­przy­tom­nie na żonę, mruk­nął coś i po­sze­dł do swo­je­go po­ko­ju. Iza pa­trzy­ła za nim co­raz bar­dziej zdzi­wio­na i za­nie­po­ko­jo­na. Nie zna­ła go ta­kie­go. Byli ma­łże­ństwem od dzie­si­ęciu lat i nie za­uwa­ży­ła, żeby za­cho­wy­wał się tak dziw­nie. Na­gle wpa­dła jej do gło­wy myśl: „Co on ro­bił w ła­zien­ce?”. Mi­nęło jesz­cze kil­ka mi­nut i Kuba wy­sze­dł z po­ko­ju ubra­ny w dres, od­wie­sił szla­frok w ła­zien­ce, po­tem wsze­dł do kuch­ni, nie pa­trząc na żonę. Był sła­bym ak­to­rem i je­śli chciał coś przed nią ukryć, za­cho­wy­wał się zu­pe­łnie od­wrot­nie, więc od razu zwró­cił na sie­bie jej uwa­gę. Stał przy eks­pre­sie do kawy, nu­cąc coś pod no­sem. Nu­cił tyl­ko wte­dy, gdy był zde­ner­wo­wa­ny i sta­rał się to ukryć.

– Coś się sta­ło? – za­py­ta­ła.

Spoj­rzał na nią prze­lot­nie i zno­wu sku­pił się na ob­ser­wo­wa­niu dwóch stru­mie­ni kawy wpa­da­jących do fi­li­żan­ki. Miał oko­ło stu osiem­dzie­si­ęciu cen­ty­me­trów wzro­stu, mimo swo­ich trzy­dzie­stu sze­ściu lat był wy­spor­to­wa­ny, miał syl­wet­kę w kszta­łcie li­te­ry V, ani gra­ma tłusz­czu. Za­wsze dbał o wy­gląd, re­gu­lar­nie cho­dził na si­łow­nię, w week­en­dy bie­gał po la­sach i nie stro­nił od prac do­mo­wych. Rąbał drze­wo do ko­min­ka, ukła­dał je w dre­wut­ni, prze­ko­py­wał ogró­dek, ko­sił traw­ni­ki, tyl­ko je­sie­nią i wcze­sną wio­sną wy­naj­mo­wa­li fir­mę, któ­ra zaj­mo­wa­ła się sprząta­niem ogro­dów. Kuba za­wsze po­wta­rzał, że pra­ce do­mo­we wpły­wa­ją na kon­dy­cję le­piej niż si­łow­nia. Miał czar­ne, krót­ko ści­ęte wło­sy, ciem­ną kar­na­cję, moc­ny za­rost, któ­ry na­wet świe­żo po go­le­niu wy­ra­źnie ma­lo­wał mu się na po­licz­kach i bro­dzie, i ciem­ne oczy, któ­re Iza tak lu­bi­ła. Chy­ba wła­śnie w tych oczach na po­cząt­ku się za­ko­cha­ła, w ich mądro­ści, życz­li­wo­ści, tlącej się ci­ągle gdzieś w głębi ra­do­ści, któ­rą cza­sem za­stępo­wał mrok, kie­dy Ber­na­to­wicz był zły albo smut­ny.

– Nie, nic – od­po­wie­dział szyb­ko.

Za­raz jed­nak zmie­nił zda­nie. Usia­dł z fi­li­żan­ką kawy na wprost niej przy ku­chen­nym sto­le.

– Cho­ciaż wła­ści­we tak. Nie­ste­ty, zmie­ni­ły mi się pla­ny, są ja­kieś kło­po­ty w kli­ni­ce i nie­zbęd­na będzie moja po­moc. Mu­szę po­je­chać do pra­cy. Ale tyl­ko na kil­ka go­dzin – do­dał szyb­ko, wi­dząc jej roz­cza­ro­wa­nie. – Wró­cę po po­łud­niu, więc nie­wie­le stra­cę, jesz­cze zdążę coś zro­bić wo­ko­ło domu.

– Co ty mó­wisz, o szes­na­stej robi się ciem­no, a na po­po­łud­nie za­po­wia­da­ją deszcz.

– A, to zaj­mę się tym kie­dy in­dziej – zba­ga­te­li­zo­wał jej sło­wa.

W Iza­be­li na­ra­sta­ły zło­ść, roz­go­ry­cze­nie i żal. Sło­wa z tru­dem prze­ci­ska­ły jej się przez gar­dło.

– My­śla­łam, że sko­rzy­sta­my z oka­zji i ten dzień spędzi­my ra­zem. Wiesz, kie­dy ostat­ni raz mia­łeś wol­ne i ro­bi­li­śmy coś ra­zem? Ja już nie pa­mi­ętam. Masz świa­do­mo­ść, że sie­dzę w pu­stym domu i tyl­ko pa­trzę, jak za oknem robi się ciem­no? Je­stem już tro­chę zmęczo­na tym, że ci­ągle cię nie ma.

Do­pił szyb­ko kawę i uśmiech­nął się do niej sze­ro­ko. Zno­wu mia­ła wra­że­nie, że jest nie­szcze­ry.

– Nie prze­sa­dzaj, ko­cha­nie. Rze­czy­wi­ście, ostat­nio w kli­ni­ce jest dużo pra­cy. Wiesz, roz­bu­do­wu­je­my bu­dy­nek, trze­ba wy­po­sa­żyć nowe ga­bi­ne­ty, a z tym jest wiel­kie za­mie­sza­nie. Ofer­ty, roz­mo­wy, ne­go­cja­cje, wresz­cie umo­wy. To mnie strasz­nie stre­su­je i męczy. Ja się nie bar­dzo do tego na­da­ję, a jed­no­cze­śnie to ko­niecz­no­ść, żeby kli­ni­ka osi­ągnęła szczyt swo­ich mo­żli­wo­ści. No i ostat­nio pa­cjen­tek jest jak­by wi­ęcej. Zresz­tą to jest pro­blem ca­łej słu­żby zdro­wia. Kie­dy przy­szła pan­de­mia, lu­dzie na­gle prze­sta­li przy­cho­dzić do le­ka­rza. A te­raz zno­wu za­częli. Wiesz, ile jest z tego pro­ble­mów?

Słu­cha­ła go w po­nu­rym mil­cze­niu. To był cały Ja­kub. Ba­je­ro­wać to on po­tra­fił, a do tego był mi­strzem w roz­wad­nia­niu po­wa­żnych te­ma­tów. Na­wet naj­wi­ęk­sze pro­ble­my umiał w kil­ku zda­niach zre­du­ko­wać do nic nie­zna­czących bła­ho­stek i ona za­wsze ła­pa­ła się na to. Te­raz po­sta­no­wi­ła, że nie od­pu­ści tak ła­two. Tym bar­dziej, że na­ra­stał w niej ja­kiś trud­ny do zde­fi­nio­wa­nia nie­po­kój.

– Kuba, dom i żona też są wa­żne – po­wie­dzia­ła po­wa­żnie. – Roz­wi­niesz kli­ni­kę i będziesz pra­co­wał jesz­cze wi­ęcej? My­śla­łam, że fir­my bu­du­je się po to, żeby mniej pra­co­wać. Żeby za­trud­nić lu­dzi i de­le­go­wać na nich upraw­nie­nia.

– Wiesz, to tyl­ko w teo­rii jest ta­kie pro­ste. – Uśmiech­nął się pro­mien­nie, bo wpro­wa­dzi­ła roz­mo­wę na grunt, na któ­rym czuł się pew­nie. – Wiesz, jak ci­ężko jest zna­le­źć kom­pe­tent­nych i od­po­wie­dzial­nych pra­cow­ni­ków? Wszyst­kim trze­ba zaj­mo­wać się sa­me­mu.

– Kuba, nie zmie­niaj te­ma­tu, mie­li­śmy spędzić ten dzień ra­zem. – Po­now­nie wez­bra­ły w niej żal i zło­ść. – Zro­bi­łeś mi na­dzie­ję, a te­raz zno­wu mnie wy­sta­wiasz, zno­wu prze­gry­wam z two­ją pra­cą. Wiesz, jak się z tym czu­ję?

– Ko­cha­nie, nie prze­sa­dzaj, to się już nie­dłu­go sko­ńczy i będzie­my mo­gli być ze sobą dłu­żej. – Pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale wy­szło ja­koś nie­szcze­rze.

Gniew w niej na­ra­stał i na­gle się prze­stra­szy­ła, że po­wie kil­ka słów za dużo. Z tru­dem prze­łk­nęła go­rycz i roz­cza­ro­wa­nie.

– Do­brze, jedź – wy­szep­ta­ła.

Ja­kub spró­bo­wał po­pa­trzeć jej w oczy.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – Wstał i si­ęgnął do jej po­licz­ka, ale od­trąci­ła jego dłoń ze zło­ścią.

– Jedź! – roz­ka­za­ła.

Bez sło­wa od­wró­cił się i wsze­dł scho­da­mi na pi­ętro, gdzie miał gar­de­ro­bę. Po chwi­li usły­sza­ła skrzy­pie­nie de­sek podło­go­wych nad gło­wą. Była na nie­go wście­kła. Jak zwy­kle w ostat­nim cza­sie. Zno­wu zo­sta­nie w tym domu sama, na ze­wnątrz na do­bre roz­go­ścił się li­sto­pad, wszędzie jest sza­ro, a wil­goć od tych cho­ler­nych ba­gien wci­ska­ła się w ka­żdy kąt, nio­sąc ze sobą nie­przy­jem­ny chłód. Bar­dzo by chcia­ła po­ło­żyć się koło swo­je­go uko­cha­ne­go mężczy­zny, przy­kryć się ko­cem i chło­nąć jego cie­pło. Tyl­ko tyle i aż tyle. Czy na­praw­dę wy­ma­ga od nie­go zbyt wie­le? Po raz ko­lej­ny za­sta­no­wi­ła się, czy nie zmie­nić cze­goś w swo­im ja­ło­wym ży­ciu i nie wró­cić do pra­cy. Była do­brym ar­chi­tek­tem, wci­ąż mia­ła zna­jo­mo­ści, pew­nie uda­ło­by się jej za­ła­pać do pry­wat­nej fir­my. Mają prze­cież dwa auta, mo­gła­by, tak jak Kuba, do­je­żdżać do Wro­cła­wia, wra­ca­ła­by tak samo jak on, nie mu­sia­ła­by sie­dzieć sama na tym pust­ko­wiu.

Po­sta­no­wi­ła, że od razu za­cznie ba­dać te­mat. Może po­win­na po­wie­dzieć o tym Ja­ku­bo­wi? Nie, po co. Po pro­stu za­ko­mu­ni­ku­je mu, że wra­ca do pra­cy, i nie będzie wte­dy miał nic do ga­da­nia. Po pierw­sze nie będzie jej od­wo­dził od tej de­cy­zji, do cze­go miał wy­jąt­ko­wy ta­lent, a po dru­gie taka de­cy­zja na pew­no da mu do my­śle­nia. I nie będą już na nie­go cze­kać cie­płe po­si­łki. Będzie mu­siał sam coś so­bie or­ga­ni­zo­wać. Tak zro­bi – pod­jęła de­cy­zję.

Ci­ągle było sły­chać kro­ki na gó­rze. Ubie­rał się. Za­chcia­ło jej się siku i po­szła do ła­zien­ki. Kie­dy sie­dzia­ła na to­a­le­cie, jej wzrok padł na­gle na wi­szący na wie­sza­ku szla­frok męża. A ra­czej na wy­brzu­szo­ną kie­szeń. Za­po­mniał wy­ci­ągnąć te­le­fon. Si­ęgnęła po apa­rat. Na­gle po­czu­ła, jak ser­ce jej przy­spie­sza i za­czy­na tłuc się w pier­siach. Po­de­szła do drzwi i ci­cho prze­kręci­ła za­mek. Nie może jej te­raz zo­ba­czyć. Nie­po­kój prze­ro­dził się w strach. Wa­ha­ła się tyl­ko przez mo­ment. Wi­dzia­ła kie­dyś, jak Kuba od­blo­ko­wu­je go, kre­śląc li­te­rę zet. Tak zro­bi­ła i ekran się roz­ja­rzył. Tkni­ęta dziw­nym po­dej­rze­niem, od­szu­ka­ła fol­der z wia­do­mo­ścia­mi, zaj­rza­ła do środ­ka i świat za­wa­lił jej się w jed­nej chwi­li.

Osu­nęła się po ka­flach na ścia­nie i usia­dła na podło­dze, nie mo­gąc ze­brać my­śli. To było strasz­ne, jak­by wpa­dła do lo­do­wa­te­go, cuch­nące­go zgni­li­zną bło­ta, a to bło­to za­częło ją bez­li­to­śnie wsy­sać w głębię. Stra­ci­ła od­dech, z oczu po­pły­nęły łzy. Jej po­ukła­da­ny świat roz­sy­pał się, jej ide­al­ny mąż oka­zał się podłym oszu­stem i zdraj­cą. Na­gle, zu­pe­łnie nie­ocze­ki­wa­nie, za­miast po­grążać się w roz­pa­czy, po­czu­ła, jak wra­ca­ją jej siły. Za­wsze le­piej funk­cjo­no­wa­ła w sy­tu­acjach stre­so­wych. Im było go­rzej, tym szyb­ciej i roz­sąd­niej my­śla­ła, tym ła­twiej było jej po­dej­mo­wać wa­żkie de­cy­zje. Nie zmie­ni­ło tego na­wet by­cie przy­kład­ną żoną w domu pod la­sem. Uwa­żnie za­częła czy­tać wi­do­mo­ści w te­le­fo­nie Ja­ku­ba i sama się so­bie dzi­wi­ła, że re­agu­je z ta­kim opa­no­wa­niem. Jak­by cała sy­tu­acja nie do­ty­czy­ła jej, tyl­ko ko­goś zu­pe­łnie in­ne­go.

A było co czy­tać. Kie­dy za­mknął się w ła­zien­ce, ko­re­spon­do­wał z Anną K. Iza nie mia­ła zie­lo­ne­go po­jęcia, kim jest ta la­fi­ryn­da. Może jed­ną z jego pa­cjen­tek? Po­czu­ła na­ra­sta­jące mdło­ści, z tru­dem prze­łk­nęła śli­nę, czu­jąc, jak śnia­da­nie po­mie­sza­ne z kwa­sa­mi pod­cho­dzi jej do gar­dła.

Z wia­do­mo­ści, któ­re jej mąż wy­mie­nił z ko­chan­ką, ja­sno wy­ni­ka­ło, że tego dnia na­praw­dę za­mie­rzał zo­stać w domu. To ona na­mó­wi­ła go na spo­tka­ne obiet­ni­cą mi­ło­ści fran­cu­skiej, po­zwo­le­nia na kil­ka klap­sów, aż wresz­cie, prze­ko­ma­rza­jąc się, ze­szli na te­mat sek­su anal­ne­go. Na to też Ja­kub do­stał ni­czym nie­ogra­ni­czo­ną zgo­dę. Wy­sła­ła mu zdjęcia swo­jej cip­ki, po­tem na­gie­go biu­stu, któ­ry ta dziw­ka na pew­no so­bie po­wi­ęk­szy­ła za gru­bą kasę, a on od­po­wie­dział jej zdjęciem swo­je­go pe­ni­sa w erek­cji.

Ta kro­pla prze­pe­łni­ła cza­rę. Iza na ko­la­nach pod­pe­łzła do musz­li i zwy­mio­to­wa­ła. Kil­ka­na­ście se­kund dy­sza­ła ci­ężko z ocza­mi pe­łny­mi łez, po­tem wy­ta­rła usta pa­pie­rem to­a­le­to­wym, spu­ści­ła wodę i od­pe­łzła na swo­je po­przed­nie miej­sce. O dzi­wo, po­czu­ła w so­bie jesz­cze wi­ęk­szą siłę. Czym cip­ka tej zdzi­ry ró­żni­ła się od ty­si­ęcy in­nych, któ­re w pra­cy oglądał jej mąż? W czym była ład­niej­sza od jej cip­ki? Jesz­cze raz obej­rza­ła tam­to zdjęcie. Wście­kło­ść na­ra­sta­ła. Nie będzie głu­pią kurą do­mo­wą, nie da się oszu­ki­wać, nie da się skrzyw­dzić, nie będzie przez nich cier­pia­ła jak ja­kaś idiot­ka.

– Skur­wy­syn – wy­szep­ta­ła bez­gło­śnie.

Już ona im po­ka­że. Jemu i tej jego wy­wło­ce z si­li­ko­no­wy­mi cyc­ka­mi. Może mia­ła też po­wi­ęk­szo­ne usta i wy­gląda­ła jak glo­no­jad? Może świet­nie się dla nie­go pre­zen­to­wa­ła, kie­dy pa­trzył na nią z góry, gdy na ko­la­nach ro­bi­ła mu loda?

Za­gry­zła war­gi do krwi, po­zby­wa­jąc się z wy­obra­źni wi­do­ku ich sko­tło­wa­nych, spo­co­nych na­gich ciał i szcze­gó­łów ana­to­micz­nych. Ude­rzy­ła się kil­ka razy pi­ęścią w gło­wę, aż za­bo­la­ło. Nie, nie będzie ofia­rą, jesz­cze im po­ka­że. Jesz­cze temu za­kła­ma­ne­mu su­kin­sy­no­wi po­ka­że, że z nią trze­ba się li­czyć, a ta dziw­ka za­pła­ci za znisz­cze­nie jej ży­cia.

Wsta­ła i za­kręci­ło jej się w gło­wie. Przy­trzy­ma­ła się ścia­ny. Usły­sza­ła kro­ki na scho­dach, a po­tem głos tego chu­ja:

– Ko­cha­nie, gdzie je­steś?

Chrząk­nęła i od­po­wie­dzia­ła, sta­ra­jąc się brzmieć na­tu­ral­nie.

– W ła­zien­ce, za­raz wy­cho­dzę.

Jesz­cze raz spoj­rza­ła na ekran, za­pa­mi­ęta­ła nu­mer te­le­fo­nu owej Anny K., szyb­ko prze­sła­ła na swój te­le­fon okra­szo­ną zdjęcia­mi ko­re­spon­den­cję, po czym wło­ży­ła apa­rat z po­wro­tem do kie­sze­ni szla­fro­ka, jesz­cze raz spu­ści­ła wodę, przed lu­strem do­pro­wa­dzi­ła twarz do po­rząd­ku i wy­szła. Na sztyw­nych no­gach wró­ci­ła do kuch­ni, nie pa­trząc na tego dziw­ka­rza, usia­dła tam, gdzie wcze­śniej, i si­ęgnęła po swój te­le­fon.

Ja­kub zmy­wał coś w zle­wie. Nie pa­trzy­ła na nie­go, sły­sza­ła tyl­ko szum wody i szczęk szkla­nek.

– Sta­ło się coś? – Spoj­rzał na nią z nie­po­ko­jem. – Bla­da je­steś.

Utwo­rzy­ła w te­le­fo­nie nową wia­do­mo­ść tek­sto­wą.

– Nie, je­stem za­wie­dzio­na – burk­nęła.

– No nie zło­ść się już – po­wie­dział tak słod­ko, że omal nie wy­rzy­ga­ła się na bia­ły ob­rus. – Nie będę dłu­go. Wró­cę jak naj­szyb­ciej, zro­bi­my coś do­bre­go na obiad, a po­tem otwo­rzy­my do­bre wino, obej­rzy­my ja­kiś se­rial. Może się tro­chę po­pie­ści­my?

Pod­nio­sła na nie­go wzrok, a on pod wpły­wem tego spoj­rze­nia znie­ru­cho­miał, za­sko­czo­ny. Nie była ba­zy­lisz­kiem, ale w tej chwi­li chcia­ła być i tę żądzę mor­du mu­sia­ła mieć wy­pi­sa­ną na twa­rzy, bo Ja­kub nic już nie po­wie­dział.

„Będziesz mnie ca­ło­wał tymi sa­my­mi usta­mi, któ­re wy­li­żą cipę tej kur­wy? A po­tem za­ofe­ru­jesz mi swo­je­go pe­ni­sa, któ­ry wcze­śniej spe­ne­tru­je wszyst­kie jej dziur­ki?” – po­my­śla­ła i aż sama prze­stra­szy­ła się jadu na­gro­ma­dzo­ne­go w tej my­śli. „Brzy­dzę się tobą, chu­ju zła­ma­ny”. Wy­obra­źnia pod­su­nęła jej ko­lej­ny zły ob­raz. On ją już wie­lo­krot­nie ca­ło­wał tymi usta­mi, któ­re li­za­ły tam­tą wy­wło­kę. Zno­wu zro­bi­ło jej się nie­do­brze.

– Może – rzu­ci­ła zim­no.

Za­częła pi­sać: „Od­czep się od mo­je­go męża, kur­wo, bo cię znaj­dę i wy­dra­pię ci oczy”.

– No nie gnie­waj się już – po­wie­dział nie­pew­nie. – Wy­na­gro­dzę ci.

– Na pew­no.

– Idę jesz­cze na górę, mu­szę wy­pra­so­wać ko­szu­lę – oznaj­mił po krót­kim za­wa­ha­niu.

– Idź.

Na­ci­snęła przy­cisk Wy­ślij.

Po­tem cze­ka­ła. Wró­cił po dwóch kwa­dran­sach. Wła­ści­wie nie wró­cił, tyl­ko zbie­gł po scho­dach na zła­ma­nie kar­ku i za­trzy­mał się na pro­gu kuch­ni. Był bla­dy, a w jego oczach błysz­czał ten mrok, któ­ry kie­dyś tak bar­dzo ją po­ci­ągał.

Była spo­koj­na i go­to­wa na woj­nę na śmie­rć i ży­cie.PO­LE­CA­MY RÓW­NIEŻ:

KRWAW­NI­CA

Wci­ąga­jący thril­ler, w któ­rym strach ma ró­żne ob­li­cza.

Na­wet te naj­mniej ludz­kie...

Ucie­ka­jąc od trud­nej prze­szło­ści, były po­li­cjant Ra­fał Dzi­kow­ski wraz z żoną We­ro­ni­ką prze­pro­wa­dza się do świe­żo wy­re­mon­to­wa­ne­go domu nad Je­zio­rem Cho­bie­nic­kim we wsi Ba­gni­ska.

Miesz­ka­ńcy wsi nie wy­da­ją się być przy­chyl­nie na­sta­wie­ni do no­wych przy­by­szów, a na ścia­nie domu ktoś pi­sze spray­em sło­wo Krwaw­ni­ca.

Wkrót­ce na po­dwó­rzu wy­ko­pa­ne zo­sta­ją zwło­ki dwóch ko­biet. Gdy w Ba­gni­skach do­cho­dzi do ko­lej­nych nie­po­ko­jących zda­rzeń, któ­re ude­rza­ją bez­po­śred­nio w ma­łże­ństwo, Ra­fał po­sta­na­wia wzi­ąć spra­wy w swo­je ręce.

Ja­kie ta­jem­ni­ce skry­wa­ją miesz­ka­ńcy wio­ski? Kim były ko­bie­ty, któ­rych zwło­ki za­ko­pa­no na po­dwó­rzu? Czy klucz do roz­wi­ąza­nia za­gad­ki leży w prze­szło­ści Ra­fa­ła i We­ro­ni­ki?

Mie­czy­sław Gorz­ka za­bie­ra nas w mrocz­ny świat kłamstw i sza­le­ństwa,
w któ­rym nic nie jest tym, czym się wy­da­je...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: