- W empik go
Lilie królowej. Siostry - ebook
Lilie królowej. Siostry - ebook
Napisana z rozmachem opowieść udowadniająca, że ludzkie emocje niezależnie od czasów są zawsze takie same. Litwa, rok 1382. Ośmioletnia Milda cudem unika śmierci podczas napaści Krzyżaków na jej rodzinną wioskę. Zabrana do Wilna przez starszego brata, wojownika pogańskiego kniazia Jagiełły, uczy się od bratowej sztuki zielarstwa. W tym czasie jej rówieśniczka, niepokorna Amalia, wiedzie wygodne życie w węgierskiej stolicy Andegawenów jako dwórka i najbliższa przyjaciółka młodziutkiej królewny Jadwigi. Sielankę tę burzy tajemnica jej pochodzenia, wyjawiona przez umierającą w klasztorze matkę. Na pozór obie dziewczyny żyją w całkiem odrębnych światach, kiedy jednak córka Ludwika Węgierskiego niespodziewanie zostaje królową Polski i przybywa do Krakowa, ich losy splatają się już na zawsze. Mijają lata i dziewczęta uświadamiają sobie, że na Wawelu robi się coraz bardziej niebezpiecznie. W świecie dworskich układów oraz intryg czują się bezbronne. Lecz wcale nie zamierzają się poddawać…
Lucyna Olejniczak urodziła się i mieszka w Krakowie. Z zawodu laborantka medyczna, były pracownik Katedry Farmakologii UJ, jako pisarka zadebiutowała już na emeryturze. Dużo podróżuje, lubi poznawać nowych ludzi, łatwo się zaprzyjaźnia. Wielbicielka kotów i wnuczki. Autorka m.in. bestsellerowej sagi "Kobiety z ulicy Grodzkiej".
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-654-2 |
Rozmiar pliku: | 584 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Litwa, rok 1382
To ranny jastrząb uratował życie ośmioletniej Mildy.
Wiele lat później, kiedy była już dorosła i mieszkała w obcym kraju, często zastanawiała się, czy owo ocalenie było dla niej błogosławieństwem, czy też – wręcz przeciwnie – przekleństwem. I czy to właśnie nie ona sama, jasnowłosa, głupiutka Milda, przygarnąwszy drapieżnego ptaka, nie zaprosiła do rodzinnej osady bezlitosnej Ragany, bogini śmierci i przeistoczenia.
Bo przecież Ragana potrafi przyjąć wiele postaci.
***
Na jastrzębia natknęła się pewnego poranka na łące, nad zasnutą mgłą rzeką, gdy z zawieszonym na plecach wierzbowym koszem zbierała zioła dla matki. Ptak leżał w wysokiej trawie, wydając cieniutkie odgłosy, jakby piszczał. Dziewczynka przyklękła nad nim, wpatrując się w drapieżnika z mieszaniną współczucia oraz zwykłej dziecięcej ciekawości. Leżał na boku, szaropopielaty, z niemal białym upierzeniem na brzuchu. Dziwnie delikatny i bezbronny. Miał zakrwawione skrzydło i dla Mildy było oczywiste, że nie przetrwa w tym miejscu nawet dnia. W okolicy roiło się od lisów – aż dziwne, że żaden z nich jeszcze nie dobrał się do bezbronnego ptaka. A jeśli nawet nie padnie ich łupem, wkrótce zginie z głodu.
– Bardzo cię boli? – spytała łagodnie, odgarniając z czoła jasne włosy. – Kto ci to zrobił? Uderzyłeś się o gałąź?
Jastrząb, rzecz jasna, nie odpowiedział – wiedziała już, że tak się dzieje jedynie w bajkach – jednakże Mildzie wydało się, iż spojrzał na nią błagalnie pomarańczowo-czarnym, paciorkowatym okiem. Jakby prosił o pomoc. No i w tym momencie wszystko zostało przesądzone. Wiedziała, że nie może go tak zostawić. W końcu nadano jej imię na cześć bogini miłości, prawda? Od zawsze opiekowała się chorymi zwierzętami, wraz z matką, która nauczyła ją wszystkiego, co dziewczynka powinna była na ten temat wiedzieć. Wprawdzie zdawała sobie sprawę, iż ojciec nie pozwoli trzymać w domu czegoś, co poluje na jego kury i może zaniepokoić opiekuńczego węża, który miał swą siedzibę w głównej izbie pod progiem, ale w jednej chwili ułożyła sprytny plan: ukryje ptaka w starej szopie po dziadku.
Tak, zdobędzie jakąś klatkę – o to nie powinno być trudno, ponieważ hodowali króliki – i będzie się nim opiekować, póki ptak nie wyzdrowieje i nie uleci radośnie prosto w niebo. Tak to sobie przynajmniej wyobrażała tego zamglonego poranka. Zastanawiała się tylko, czy jastrzębie prócz surowego mięsa jedzą coś jeszcze: na przykład jakieś resztki ze stołu, które mogłaby po kryjomu zbierać po posiłkach i zanosić do szopy.
Rozejrzała się, aby mieć pewność, że nikt jej nie obserwuje, i czując szybsze bicie serca, zsunęła z ramion lniane szelki kosza. Nad jej głową zaczęły krakać wrony, gdy delikatnie unosiła ciepłe, pulsujące ciało. Czy powie o jastrzębiu młodszym siostrom?
Nie, nie powie. Po pierwsze, mogły się wygadać, po drugie zaś – to będzie jej tajemnica.
Uważając na szpony i dziób ptaka, ułożyła go w koszu.
W tym momencie, gdzieś w krainie bogów i demonów, rozstrzygnął się jej los.
***
Śmierć zawitała do wioski w dniu zaślubin Alanki, starszej siostry Mildy.
Było późne lato, upalne i duszne. Przez wiele dni po jasnym niebie przetaczały się gwałtowne burze, co, zdaniem wróżbitów oraz starców, świadczyło o niezadowoleniu i niepokoju potężnego Andaja. Jak miało się okazać kilka lat później, zły humor boga był uzasadniony, bo nadchodziły drastyczne zmiany w niebiańskim panteonie, lecz wtedy jeszcze nikomu w osadzie nawet się o nich nie śniło. Groźne pomruki Andaja tradycyjnie powiązano więc z upadkiem obyczajów, a kapłani, jak to oni, zaczęli narzekać na niewystarczające ofiary. Ale tak naprawdę nikt się tym szczególnie nie przejmował, wszyscy oczekiwali zaślubin Alanki.
Zwykle większe uroczystości urządzano wczesną jesienią, już po zakończeniu prac w polu, lecz tym razem należało się pospieszyć. Za kilkanaście dni miała wyruszyć książęca wyprawa pod wodzą wielkiego Kiejstuta na tereny zamieszkane przez Prusów i wszyscy mężczyźni z okolicznych wiosek musieli w niej uczestniczyć. Także narzeczony Alanki – Jonas.
Naturalnie dziewczyna nie miała nic do powiedzenia w kwestii wyboru kandydata na męża, ale trzeba przyznać, że mogła trafić o wiele gorzej. Jonas należał do bogatego rodu, na tyle bogatego, że jego członkowie mieli swój własny dom poza obrębem osady – otoczony palisadą i z szerokim dziedzińcem. Ojciec chłopaka, gruby i wiecznie podpity Oleg, pośredniczył w handlu niewolnikami, co było całkiem dochodowym zajęciem, bo z zachodu napływało ostatnio coraz więcej żywego towaru, zwłaszcza pruskich i polskich kobiet oraz dzieci, za które kupcy z południa oferowali wysokie ceny. Tak więc zaradny Oleg szybko się wzbogacił. Z tego powodu ojciec Alanki i Mildy niezbyt go lubił, uważał, że „ten krętacz nie jest wart łupiny z cebuli”, ale szybko zmienił zdanie, kiedy młody Jonas wysłał do niego swatów z darami, by zgodnie z obyczajem kupić sobie narzeczoną.
Milda pamiętała wielkie poruszenie, kiedy pod dom zajechały dwa wozy zaprzężone w białe woły. W drewnianych skrzyniach leżały futra niedźwiedzie, sobolowe i lisie, dwie głowy turze i poroża jeleni. Poza tym broń dla ojca, a dla matki zwój cienkiego płótna. Potrzeba było czterech sług, by rozładować wozy. Większość rzeczy pochodziła z napadów na ziemie ruskie, przez to podarki zdawały się jeszcze cenniejsze. Ojciec przyjął wszystko, nawet nie kryjąc satysfakcji, i zaprosił narzeczonego oraz swatów na ucztę, podczas której ustalono dzień zaślubin. Dziewczęta nie miały prawa brać udziału w tych ceremoniach, toteż podglądały tylko gości przez szpary w ścianach i z chichotem wymieniały uwagi na temat narzeczonego. Jonas nie był tak gruby jak jego ojciec, ale zanosiło się na to, że niedługo będzie go przypominał. Miał szeroką, dobroduszną twarz i jasne włosy, które niesfornie opadały mu na czoło.
Prawdę mówiąc, Mildzie nieszczególnie się podobał, ale Alanka wydawała się uszczęśliwiona, jakby trafił jej się jakiś książę. Miała nadzieję, że jako pierwsza żona będzie dla niego najważniejsza. Co do reszty rodziny przeważało zadowolenie. Dom Olega był zamożny, więc wszyscy na tym skorzystają. Nawet Aldona, trzecia żona ojca Alanki, zwykle niechętna obcym i ogólnie ze wszystkiego niezadowolona, uznała, że to dobry konkurent do ręki pierwszej córki jej męża.
Kiedy odjechał, rozpoczęły się przygotowania do zaślubin. Solono i wędzono mięsa oraz ryby, pieczono chleb i ciasta. Dokładnie uprzątnięto obejście: wyniesiono nad rzekę kupy popiołu i gnoju, pozbierano wszystkie deski oraz wiadra. Część z tego wszystkiego trafiła do szopy dziadka, co pokrzyżowało Mildzie plany związane z jastrzębiem. Musiała przenieść ptaka do dziupli w rosnącej nad stawem wierzbie. Umieściła go tam w klatce, którą sama uplotła z wikliny. To nawet lepsza kryjówka, gdyż poprzednia znajdowała się zbyt blisko obejścia i kury zachowywały się niespokojnie, wyczuwając drapieżnika.
Teraz tajemnica Mildy była bezpieczna.
***
No i nadszedł w końcu długo wyczekiwany dzień zaślubin.
Na szczęście tego dnia nie zanosiło się na burzę. Według zwyczaju narzeczony porywał pannę młodą z domu rodziców i wiózł ją do siebie. Szesnastoletnia Alanka, z rozpuszczonymi włosami, w zausznicach z brązu, w haftowanej sukni, spiętej kunsztowną zapinką, wyszła rano do ogrodu, niby to zerwać trochę ruty, ale tam wskoczyła cichaczem do czekającego już na nią wozu. Bracia dziewczyny rzucili się konno w pościg, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko część gry. W domu narzeczonego czekano już na przyjazd panny młodej. Była tam i Milda, wystrojona w kwietny wianek i lnianą suknię, trochę zbyt już obcisłą na rosnących piersiach. Dziewczynka obserwowała z ogromnym przejęciem, jak Jonas zatrzymał wóz i podszedł do narzeczonej z płonącym kawałkiem drewna w jednej ręce i kubkiem piwa w drugiej. Dał się z niego napić przejętej dziewczynie i przekazał jej ogień ze słowami: „Oto ogień święty, którego strzegłaś w domu rodziców. Teraz będziesz go strzec w moim domu”.
Później Alanką zajęły się kobiety, posadziły pannę młodą na stołku i obmyły jej nogi, a następnie skropiły tą wodą wszystkie kąty jej nowego domu, co miało go chronić od moru, ognia i innych nieszczęść.
O jednym zagrożeniu nie wspomniano…
Po dopełnieniu wszystkich obrzędów, gdy już złożono ofiarę z czarnego kozła zmarłym oraz przodkom w pobliskim Zagajniku Cieni, nadszedł czas na świętowanie. Nad brzegiem rzeki, pomiędzy ustawionymi tam stołami, rozpalono wielkie ogniska, wokół których rozpoczęły się śpiewy i tańce. Podnieceni miodem i piwem mężczyźni klaskali, uderzali się po kolanach, a kobiety pląsały w blasku płomieni przy muzyce bębenków, grzechotek i piszczałek.
Mildzie do pełni szczęścia brakowało tylko obecności jednej osoby.
– Kiedy przyjedzie Varnas? – zapytała matkę, kiedy powoli zaczęło się już ściemniać. Siedziały przy stole dla kobiet, niedaleko ogniska, opędzając się od dokuczliwych komarów.
– Nie wiem, Mildo. Z Wilna daleka droga.
Varnas był starszym bratem dziewczynki, synem tatarskiej branki, którą ojciec kupił na targu niewolnych za dwie krowy i trochę zboża. Naprawdę miał na imię Dalius, ale z powodu kruczoczarnych włosów mówiono na niego właśnie Varnas, czyli Kruk. Mimo że był synem niewolnicy, stał się dumą całej osady, należał bowiem do drużyny samego władcy Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ruskiego, która stacjonowała w wileńskiej stolicy. Obiecał przybyć na zaślubiny siostry, jeśli tylko dostanie pozwolenie od wielkiego księcia.
Najwidoczniej jednak surowy Jogaiła nie pozwolił.
– Ale na moje święto przyjedzie? – nieśmiało dopytywała się Milda.
– A gdzie tam jeszcze do twoich zaślubin!
– Jewna miała czternaście lat, kiedy dostała męża.
– A ty masz dziewięć. W dodatku Jewna była… inna.
– To znaczy?
– Daj mi spokój, dziewczyno. Nie chcesz potańczyć?
– Już tańczyłam.
– To zbierz trochę mis ze stołów.
– Dobrze.
Było to ostatnie słowo, jakie wypowiedziała do matki.
Podniosła się z ławy. Była już trochę zmęczona muzyką i krzykami, poza tym chciała jeszcze odwiedzić jastrzębia. Pochwyciła spojrzenie siostry – roześmianej, rozgrzanej napitkami i pląsami, wtulonej w ramię Jonasa. Tak, to był jej wielki dzień. Milda naturalnie cieszyła się dzisiaj szczęściem Alanki, lecz, co tu dużo kryć, w wyobraźni widziała już samą siebie na jej miejscu. Też pragnęła takiej pięknej kijowskiej sukni i zausznic z brązu zamiast tego głupiego dziecinnego wianka, który jak zwykle kazali jej nałożyć. Marzyła, aby choć raz znaleźć się w centrum uwagi. Jaki będzie jej narzeczony? – zastanawiała się, idąc w kierunku zabudowań. Gruby czy chudy? Wesoły czy mrukliwy jak ojciec? Na pewno wybiorą dla niej kogoś piękniejszego i bogatszego niż Jonas, bo przecież ona sama była bardzo ładna. Wszyscy tak mówili.
Zebrała kilka mis ze stołów, na których wielu mężczyzn złożyło już ciężkie od piwa głowy, i tak obładowana ruszyła w kierunku ciemniejących na wzniesieniu chat, które wyglądały teraz jak przycupnięte w polu, nastroszone ptaszyska. Czerwona słoneczna tarcza chowała się za czarną ścianą lasu, śpiewały ostatnie ptaki. Zerwał się lekki wietrzyk, niosąc orzeźwienie po upalnym dniu. Milda nabrała głębiej powietrza, aby pozbyć się drażniącego zapachu dymu, intensywnych woni smażonego mięsa, piwa, spoconych od tańca oraz gorąca ciał. Minęła łaźnię, w której umarł dziadek, oborę, potem stajnię i spichlerz. Zaniosła naczynia do mrocznej, pustej teraz izby, ułożyła je starannie obok paleniska, a następnie ruszyła do kryjówki za numą1, aby zabrać stamtąd kawałek surowego mięsa dla jastrzębia. Podkradła je w trakcie przygotowań do uczty. Teraz, gdy wszyscy byli nad rzeką, mogła spokojnie nakarmić swojego przyjaciela, zanim zrobi się całkiem ciemno. Ptak będzie z pewnością zachwycony, myślała, grzebiąc pośród odpadków w zaroślach, gdzie ukryła ochłap. Bo ostatnio karmiła go tylko myszami i większymi robakami. Zadowolona z siebie, udała się w kierunku stawu.
***
Idąc przez wysoką trawę, nuciła piosenkę, wielokrotnie, aż do znudzenia wyśpiewywaną już przy ognisku przez rozochoconych biesiadników: o garbatej staruszce, co przechytrzyła rogatego Pokola. Była to wesoła śpiewka, nawet trochę nieprzyzwoita, lecz dziewczynce zrobiło się jakoś dziwnie w świetle gasnącego dnia. Poczuła niepokój i umilkła. Obejrzała się nerwowo w kierunku rzeki: kilka osób wciąż tańczyło, ogniska płonęły, jej ojciec ściskał się z ojcem Jonasa – można by pomyśleć, że są najlepszymi w świecie kompanami. Na pozór nic się nie zmieniło, a jednak Milda miała wrażenie, iż pomiędzy tamtym hałaśliwym brzegiem a łąką istnieje jakaś niewidzialna przegroda, jakby oddzielająca dwa odrębne światy: jasności i mroku. Im bardziej oddalała się od pierwszego, tym głębiej pogrążała się w tym drugim i coraz ciężej robiło jej się na duszy.
Jeszcze nie mogła tego wiedzieć, ale tak naprawdę właśnie opuszczała tamten świat na zawsze.
Zapewne gdyby nie to, że musiała nakarmić swojego ptaka, najchętniej zawróciłaby do swoich. Jednak była na to zbyt sumienna. Miałaby stchórzyć? Nie, nie ona. Nie Milda. Poważna nad wiek, obowiązkowa i mądra. Skoro już zdecydowała się zaopiekować jastrzębiem, nie mogła teraz się poddawać dziecięcym strachom.
Przecież nawet jeszcze się nie ściemniło.
Nabrała głębiej powietrza i przyspieszyła kroku, starając się nie patrzeć na pas lasu, który wyglądał teraz jak palisada ponurego, nawiedzonego przez złe duchy grodu. Minęła wreszcie łąkę i weszła na porośniętą mchem ścieżkę, która, wijąc się pomiędzy brzozami, prowadziła nad staw. Wokoło panowała nienaturalna cisza. Umilkły ptaki. Żaden zwierzak nie zaszeleścił w zaroślach.
A najgorsze, że miała wrażenie, iż jest obserwowana.
***
Ale przecież nikt na nią nie patrzył. A jeśli nawet patrzył, musiał to być ktoś z osady.
Bo któż by inny?
Obcy…
Poczuła, jak po plecach przebiega jej zimny dreszcz. Na samo wspomnienie tego słowa. Rok temu w okolicy kręcił się dziwny człowiek. Nazywano go właśnie Obcym. Był wysoki, chudy, miał długie, czarne włosy i widziano, jak z daleka przygląda się dzieciom. Nikomu nie udało się go schwytać. Mówiono o nim, że jest włóczęgą, wędrownym wróżbitą, szpiegiem, zbiegiem, a nawet leśnym demonem. Opowieści o Obcym, których Milda wysłuchiwała wieczorami przy ogniu paleniska, sprowadzały potem na nią złe sny. Jej oraz innym dziewczynkom nakazano uważać na tego człowieka, ponieważ najprawdopodobniej krzywdził dzieci. Mniej więcej w tym czasie dużo mówiło się o grupce ludzi, włóczęgów pod przewodnictwem kapłana, którzy porywali maluchy, po czym oślepiali je albo odrąbywali im stopy, aby tak okaleczone żebrały dla nich w bogatych dworach. Wprawdzie sprawców złapano i powieszono w Wilnie, jednak mało to podobnych ludzi chodzi po ziemi?
Znajdowała się już prawie przy samej wierzbie i głupio byłoby wycofać się właśnie teraz. Ukryty w dziupli ptak chyba wyczuł mięso albo rozpoznał jej kroki, bo zaczął kwilić. Nie mogła teraz uciec.
Z mocno bijącym sercem podeszła do drzewa. Jastrząb zaczął szarpać się w klatce, najwyraźniej zniecierpliwiony. Położyła na trawie mięso i ostrożnie wydobyła klatkę z dziupli. Trzęsącymi się dłońmi rozsupłała sznurek mocujący prowizoryczne drzwiczki. Jeśli zaatakuje mnie Obcy, nikt nie usłyszy mojego krzyku, myślała gorączkowo. Jak na złość sznurek był tak splątany, że w zdenerwowaniu nie mogła sobie z nim poradzić. Kiedy wreszcie jej się to udało, wydała z siebie pełne ulgi westchnienie. Sięgnęła po kawałek mięsa i szybko wrzuciła go do klatki. Zamknęła drzwiczki, zawiązała na nich kilka pospiesznych supłów, coraz bardziej przekonana, że ktoś ją obserwuje.
Jeszcze tylko chwila. Zaraz znowu będę nad rzeką, pocieszała się w myślach.
Jastrząb zaprotestował, gdy gwałtownie uniosła klatkę i wepchnęła ją na powrót do dziupli. Nie zawracała już sobie głowy tym, czy ułożyła ją równo.
Gotowe.
Wytarła brudne ręce o trawę i szykowała się już do pospiesznego powrotu, kiedy naraz doszedł do niej ostry trzask łamanych gałęzi. Zamarła, wpatrzona w linię drzew. I wtedy ujrzała, jak z gęstwiny starych świerków wyłonił się… olbrzymi czerwonawy smok.
***
A przynajmniej tak jej się w pierwszej chwili zdawało. Była bowiem przekonana, że właśnie ma przed sobą olbrzymiego ognistego Żmija, baśniowego stwora, którym starsze kobiety straszyły niegrzeczne dzieci. Bardziej zdumiona niż przestraszona, głośno wypuściła powietrze z ust.
– Och – wyszeptała.
Lśniący krwawą czerwienią rogaty stwór wystawił łeb spośród zarośli, ciekawie rozglądając się wokół. Dziewczynka stała zaskoczona i zafascynowana, nawet nie mogąc się poruszyć. Smok postąpił dwa kroki do przodu, ciężko i mozolnie, kołysząc się na boki, a ona tylko patrzyła, niczym we śnie, z którego nie można się przebudzić. Dopiero po kilku chwilach dotarło do niej, co tak naprawdę widzi przed sobą.
To był koń. Siwy koń. Bojowy rumak, zakuty w stal i pokryty białym, upstrzonym pajęczynami i liśćmi kropierzem, z naczółkiem i kitą piór na łbie. Zachodzące słońce nadawało blachom czerwony poblask, przez co oczami wyobraźni zobaczyła smoka. Na koniu siedział mężczyzna z brodą rudą jak święty płomień i patrzył wprost na Mildę.
Chciała krzyknąć, lecz z jej ust wyrwało się tylko kolejne ciche westchnienie. Zakręciło jej się w głowie i poczuła mdłości ze strachu.
Obok brodacza wyrosły inne konie. Wreszcie zrozumiała. To rycerze okrutnego boga, którego oni sami nazywali w pieśniach Kyrie Eleison. Krzyżacy. Każde dziecko słyszało o tych rycerzach w białych płaszczach z czarnymi krzyżami. I o ich niesłychanych zbrodniach. Tylko do tej pory Mildzie wydawało się, że tamci istnieją jedynie w opowieściach, że nie są prawdziwi. Teraz widziała ich z całą wyrazistością, aż po najmniejsze wgniecenia na blachach pancerzy.
Rudobrody mężczyzna wciąż patrzył na nią z nieruchomym wyrazem twarzy, ocienionej podniesioną przyłbicą hełmu. Jego oczy zdawały się zimne niczym kamyki na dnie strumienia. Dziewczynka dostrzegła paskudną bliznę przebiegającą przez jego czoło aż do nosa. Jeździec nic nie powiedział, na jego twarzy nie zadrgał żaden mięsień. Mildzie wydawało się, że ta chwila trwa całą wieczność. W końcu rycerz powoli uniósł dłoń, którą do tej pory opierał na wysokim łęku siodła, i wciąż przyglądając się dziewczynce tymi swoimi zimnymi oczami, przyłożył do ust palec wskazujący, nakazując jej milczenie.
Dopiero dużo później zrozumiała, co ją ocaliło tego wieczora. Krzyżacy nie zamierzali jej zabijać ani gonić, była dla nich tyle warta, co zwykły psiak. Szykowali się do ataku na dorosłych mieszkańców wioski i zależało im na elemencie zaskoczenia. Żadnych gwałtownych ruchów, pościgu ani krzyków przerażonego dziecka. Dlatego przeżyła.
Ten z rudą brodą, którego twarz Milda miała zapamiętać do końca życia, warknął coś w swoim dziwnym języku i jego towarzysze spięli konie. Osłupiała Milda patrzyła, jak ruszają powoli, chrzęszcząc żelazem. Konie parskały nerwowo, przeczuwając zbrojne starcie. Mogła się tylko bezradnie przyglądać. Powinna była krzyczeć ile sił w płucach, aby ostrzec bliskich, lecz było to teraz zadanie ponad jej siły. Konie zaczęły się rozpędzać, ziemia zadrżała od uderzeń kopyt. Oddział skierował się ku rzece, gdzie świętowali wciąż jeszcze niczego nieświadomi mieszkańcy.
Niedługo potem Milda usłyszała pierwsze krzyki przerażenia.
I wrzask mordowanych.
------------------------------------------------------------------------
1 Numa – prastary dom litewski.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wyszehrad, rok 1382
Najgorsze w tym wszystkim jest to, moja panno, że działałaś z całkowitym rozmysłem. Ex proposito.
Pani Csaksy, przełożona dam dworu wyszehradzkiego zamku, patrzyła na dziewczynkę z miną wyrażającą całkowitą dezaprobatę. Jej szeroka, niemal męska twarz okolona rogatym czepcem była zeszpecona bliznami. Podobno sprawiły to specyfiki, których tamta używała w młodości, aby się upiększyć. Ale, jak mówiono, nigdy nie była powabna, nawet jako dziewczyna – wedle słów ojca Alberta „piękniejsza raczej z cnót niż z oblicza”.
Amalia z trudem wytrzymała spojrzenie ochmistrzyni.
– Chciałam dobrze – wybąkała.
– Dobrze, powiadasz?
– Tak, ciociu.
– Kradzież nie jest żadnym dobrem! Jest obrazą Boga.
– Rozumiem.
– Nie dość, że to grzech, to jeszcze coś tak paskudnego nie przystoi dwórce. Zdumiewające, że muszę ci tłumaczyć podobne rzeczy.
– I tak by wyrzucili… Albo by zgniło.
– Zamilcz, smarkulo. Teraz ja mówię.
Amalia spuściła wzrok. Zza ostrołukowego okna komnaty dobiegały odgłosy bębnów i piszczałek. Do zamku zbliżał się orszak młodziutkiego księcia Wilhelma. Zapewne wszyscy są już za bramą, na błoniach, aby powitać przyszłego władcę Węgier. A Amalia musiała słuchać teraz kazania z ust groźnej pani Csaksy, której podobno obawiała się sama królowa Elżbieta.
Ochmistrzyni specjalnie wybrała tę właśnie chwilę, wiedząc, że ośmioletnie dziecko najbardziej ze wszystkiego pragnie być teraz z innymi dwórkami i świętować przybycie księcia.
Miała to być subtelna tortura.
– To, że ukradłaś te figi – kontynuowała lodowatym tonem, wciąż stojąc nieruchomo obok kaflowego pieca – by podzielić się nimi z pospólstwem, potrafię jeszcze jakoś zrozumieć. Nazwijmy to odruchem serca. Choć cały ich kosz dla Cyganki, córki wozaka, to moim zdaniem gruba przesada. Ale mniejsza z tym. Bardziej przeraża mnie podłość, jaką uczyniłaś kucharce. Potrafisz to jakoś wytłumaczyć?
Dziewczynka z wolna pokręciła głową.
W swojej sznurowanej po bokach, bogato haftowanej sukni, która była po prostu pomniejszoną wersją stroju dorosłych dam, wcale nie wyglądała poważnie, wręcz przeciwnie, jak nigdy dotąd przypominała dziecko. Jej czarne, kręcone włosy okrywał teraz skromny czepek, ale pani Csaksy dobrze wiedziała, że w tej małej diablicy próżno szukać skromności czy pokory, Amalia była uparta, bezczelna, nieposłuszna i kompletnie tutaj nie pasowała. Gdyby nie łaskawość starego króla Ludwika, który wysoko cenił lojalność nieżyjącego już ojca dziewczynki, bośniackiego barona Mladena, ta nigdy nie znalazłaby się w otoczeniu młodziutkiej Jadwigi, przyszłej królowej. Sama pani Csaksy by do tego nie dopuściła.
Z różnych przyczyn, o których wolała nie myśleć.
Za jej „rządów” przez dwór przewinęło się mnóstwo dziewcząt, pochodzących najczęściej z bogatych i wpływowych rodów, i na pierwszy rzut oka potrafiła rozpoznać te, które mogą sprawiać kłopoty. Umiała przejrzeć je na wylot. Na ogół nie zagrzewały długo miejsca na dworze, choćby ich rodziny były bardzo wpływowe. No cóż, należało dbać o poziom dwórek. A niełatwa to praca, gdyż przełożona miała pod sobą prawie sto dziewczyn i kobiet ze wszystkich najważniejszych komitatów Węgier, w tym kilkanaście cudzoziemek.
Setka niewiast – prawdziwy rój najprzeróżniejszych niewieścich słabości.
Amalia jednak stanowiła twardy orzech do zgryzienia, nawet dla niej. Ostatnimi czasy stała się prawdziwą ulubienicą Jadwigi, jej wierną towarzyszką, a to sprawiało, że pani Csaksy, chcąc nie chcąc, wciąż musiała tolerować jej wybryki.
Tym razem jednak będzie musiała interweniować u samej królowej. Nie puści tego płazem.
– Naturalnie zdajesz sobie sprawę, że śmiertelnie nastraszyłaś kucharkę i całą jej rodzinę? – spytała teraz.
Amalia potarła nos.
– Nie chciałam tego.
– A czego chciałaś, jeśli można wiedzieć?
– Żeby nic nie powiedziała. O tym, że… ukradłam te figi.
To było jednakże poważniejsze niż zwykła kradzież. Amalia została przyłapana przez jedną z kucharek, Marię, kiedy wynosiła ze spiżarni całkiem spory kosz z owocami. Zdumiona kobieta usłyszała, że to dla córki wozaka, więc natychmiast odebrała dziewczynce jej łup i zapowiedziała, że powie o wszystkim przełożonej, czyli pani Csaksy. Wtedy Amalia podobno aż poczerwieniała ze złości i zrobiła coś wyjątkowo głupiego, coś, co jeszcze pogorszyło sprawę.
Otóż oświadczyła, iż w takim razie ta cygańska rodzina rzuci na kucharkę klątwę.
Klątwy rzucane przez Cyganów potrafiły przestraszyć nie tylko prostych ludzi z zamkowej służby. Ostrzegali przed nimi nawet poważni biskupi, ponieważ na odległość zalatywały siarką, diabelskimi czarami. Ci ludzie o śniadych, często wytatuowanych twarzach, z kolczykami w uszach, wróżący z kart, budzili nieufność i strach z powodu swojej odmienności, dziwacznych zwyczajów, tajemniczego pochodzenia. Nie tak dawno temu, bodaj w zeszłym miesiącu, w majestacie prawa powieszono jednego z takich cygańskich czarowników za to, że sprowadził chorobę na krowy pewnego hrabiego.
Nic zatem dziwnego, że kucharka przeraziła się nie na żarty. Jakby tego wszystkiego było Amalii mało, tego samego dnia wieczorem wpuściła do kuchni czarnego kocura, a przecież wiadomo, choćby z ksiąg doktorów Kościoła, że taką ziemską postać szczególnie upodobał sobie Zły. W efekcie biedna Maria zasłabła, osunęła się na kamienną posadzkę, upuszczając chochlę, a gdy oprzytomniała, wraz z całą rodziną przeniosła się do innego skrzydła zamku, odmawiając powrotu do kuchni, póki nie poświęci jej ksiądz.
To chyba najbardziej wyprowadziło z równowagi ochmistrzynię.
– Przez ciebie będziemy musieli wezwać ojca Alberta, aby skropił garnki. – Pani Csaksy nie spuszczała oczu z dziecka, które wpatrywało się teraz w długie, zadarte noski swoich zamszowych trzewików. – Miarka się przebrała.
Z zewnątrz dobiegły pierwsze wiwaty na cześć Wilhelma. Pewnie wychodził właśnie z powozu.
– Powinnam zamknąć cię na tydzień w celi, o chlebie i wodzie, abyś miała czas na przemyślenia.
Amalia zdrętwiała.
– Nie… – wyszeptała. – Proszę. Może od jutra.
– Nie przerywaj mi. I tak byłaby to dla ciebie łagodna kara. Ale nasza umiłowana Hedwig, doprawdy nie wiedzieć czemu, bardzo cię lubi i już pytała, gdzie się podziewasz. Chce cię mieć dzisiaj przy sobie. Nie sprawię jej przykrości, bo kocham ją nad życie. Więc dołączysz do innych.
– Och! – Amalia musiała zapanować nad sobą, aby nie podskoczyć z radości.
– Ale wiedz – ciągnęła ochmistrzyni – że o całej sprawie dowie się królowa matka.
Prawdę mówiąc, była to zbyt odległa w czasie perspektywa, aby zająć teraz dominujące miejsce w umyśle dziewczynki. Najważniejsze, że zaraz dołączy do zabawy. Ma być uczta, popisy akrobatów, no i tańce.
Życie znów stało się piękne.
– I jeszcze coś – dodała na zakończenie pani Csaksy, kiedy mała chciała już ukłonić się i odejść. – Wieczorem pójdziesz do kucharki, przeprosisz i powiesz, że całą tę głupią klątwę zmyśliłaś.
– Tak, ciociu. Oczywiście.
– A teraz zejdź mi z oczu. Bo kiedy na ciebie patrzę, czuję się chora.
***
Amalia biegła mrocznymi korytarzami zamku, jakby się obawiała, że surowa ciotka Csaksy, jak nazywały ją dziewczęta, w ostatniej chwili zmieni zdanie. Szerokie rękawy sukni powiewały niczym skrzydła motyla, kiedy mijała kolejne komnaty i zakręty. Nie myślała już o słowach ochmistrzyni. Przyzwyczaiła się do jej kazań. Były jak prawa przyrody – kiedy jest burza, po prostu rozlegają się grzmoty. Ale burza mija i słońce znów wschodzi. Burzę należy przeczekać, starając się nie przemoknąć do suchej nitki.
Pani Csaksy uwielbiała straszyć dziewczynki opowieściami o zepsutych białogłowach, córach Lota, wiedeńskich nierządnicach, które topiono w Dunaju, jeśli drugi raz przyłapano je na haniebnym procederze, opisywanym zresztą przez ciotkę z najdrobniejszymi szczegółami. Problem w tym, iż kilkuletnie dwórki nie za bardzo rozumiały, na czym owe grzechy polegają, nawet gdy je im obrazowo przedstawiono. Toteż traktowały podobne historie jak okrutne i fascynujące baśnie, niemające nic wspólnego z dworskim życiem. Nie inaczej odbierała je Amalia. Występki jakichś cór Lota czy mieszkańców Sodomy pozostawały dla niej niezrozumiałe i najwyżej dziwaczne. Nic ją nie obchodziły. Myślała o lalkach, śpiewie, o tym, która z jej rywalek najładniej haftuje, a która najwyżej podskoczy. Tak, ochmistrzyni i jej kazania były tym, co się zdarzało i co należało przeczekać.
Na schodach o mało nie wpadła na młodego czyściciela kominków, który niósł wiadro i szczotkę. Chłopak zaklął pod nosem, ale go nie usłyszała, bo już wybiegała na dziedziniec. Natychmiast obskoczyły ją psy, przyzwyczajone, że zawsze ma dla nich jakiś przysmak z kuchni. Nie tym razem. Przystanęła zdyszana i spojrzała na bramę. Była otwarta. Po obu jej stronach stali halabardnicy. Po ich wyprostowanej postawie poznała, że orszak księcia Wilhelma zbliża się do zamku. Zwykle bowiem strażnicy opierali się o mur albo po kryjomu grali w kości, popijając piwo.
– A ty nie ze wszystkimi? – usłyszała głos za plecami.
Odwróciła się i ujrzała doktora Viscontiego, który wiele lat temu przyjechał na Węgry z Genui. Starszy mężczyzna mówił w śmieszny sposób i niczym astrolog zawsze nosił wysoki kapelusz.
– Miałam rozmowę z ciotką.
– Oho, poważna sprawa.
Zmarszczyła nos.
– Wcale nie.
– Słyszałem, co zrobiłaś, ragazza. To nawet zabawne.
– Zabawne? – Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Chyba znowu wypił za dużo wina, bo miał błyszczące oczy i zaczerwienioną twarz.
– Zabawne, jak łatwo przestraszyć przesądne baby – wyjaśnił.
Poczuła się niezręcznie, więc nie odpowiedziała, opędzając się od psa, który trącał wilgotnym nosem jej nogę.
– Ty uważaj, młoda dziewczyna – pogroził jej palcem dottore. – Bo skończysz jak biedna Klara.
Przeszedł ją dreszcz. Klara Zach. W odróżnieniu od wiedeńskich nierządnic ta dziewczyna była kimś, kogo Amalia łatwo mogła sobie wyobrazić. Dwórka, taka sama jak ona. A w dodatku najpiękniejsza w całym fraucymerze. O jasnych włosach i anielskiej twarzy. Podobno też, jak mawiano, ulubienica królewicza Kazimierza. Tę makabryczną historię znali wszyscy, choć opowiadano ją potajemnie, aby nie drażnić rodziny królewskiej.
Otóż dawno temu ojciec pięknej Klary, szalony rycerz, zaatakował rodzinę królewską i odrąbał mieczem palce czcigodnej i szlachetnej Elżbiecie, babci Jadwigi. Dlaczego to zrobił – Amalia nie zrozumiała, choć starsze dwórki próbowały jej tę rzecz niejasno tłumaczyć. Łączyło się to w jakiś sposób z samym królewiczem Kazimierzem.
W każdym razie całą rodzinę Zachów okrutnie ukarano. Nie samego rycerza, bo ten zginął z rąk giermków podczas owego zamachu, ale sprawiedliwość dosięgła wszystkich jego bliskich. Brat Klary został rozerwany końmi, a strzępy jego ciała rzucono psom na pożarcie. No a sama dziewczyna… Och, strasznie było nawet o tym myśleć. Pięknej Klarze wyrwano rozpalonymi szczypcami nos i usta, a potem odrąbano palce u rąk, tak że zostały jej tylko kciuki. Potem wsadzono nieszczęsną na konia i obwożono po całym królestwie, aby opowiadała głośno wszystkim o tym, jak kończą zdrajcy. Na koniec ją zabito.
No dobrze, ale co to miało wspólnego z niewinnym kłamstwem Amalii? Jej ojciec nie był zdrajcą, tylko bohaterem, który oddał życie za króla i którego wszyscy wspominali z szacunkiem. Wprawdzie sama Amalia go nie pamiętała, ale dużo o nim słyszała. Doktor chciał ją po prostu nastraszyć.
– Nikt nie zrobi krzywdy dziecku, bo coś ukradło – odparła stanowczo.
– Nie bądź taka pewna, młoda dziewczyna.
– Macie, panie, przemoczone spodnie.
Visconti spojrzał na swoje obcisłe pludry, na których widniała plama – nie wiadomo, od wina czy od moczu. Zmieszał się i natychmiast zakrył plamę dłonią. Chciał coś powiedzieć, lecz właśnie w tej chwili na deskach zwodzonego mostu zadudniły kopyta i chwilę potem w bramie ukazało się dwóch rycerzy ze sztandarami Andegawenów, haftowanymi w złote lilie. Za nimi na dziedziniec wtoczył się czarny powóz zaprzężony w szóstkę siwych koni i przystrojony girlandami kwiatów. Amalia słyszała gwar rozmów ludzi, którzy jechali i szli z tyłu. Psy zaczęły ujadać, a z budynków gospodarczych wyszła zaciekawiona służba.
Przybył książę Wilhelm. Przyszły mąż Jadwigi.
Powóz zatrzymał się na środku dziedzińca. Pobiegło tam kilku młodych paziów w żółtych kubrakach i zielonych biretach, aby otworzyć drzwiczki z obu stron. Amalia z zachwytem patrzyła, jak młodzieńcy pomagają wysiąść Jadwidze, która musiała dołączyć do Wilhelma jeszcze na błoniach przed zamkiem, a potem samemu habsburskiemu księciu.
Hedwig wyglądała przepięknie. Po prostu cudownie. W zielonej sukni z adamaszku, z włosami ujętymi w złotą siatkę, prezentowała się jak bogini. Była w wieku Amalii, ale przewyższała ją wzrostem o pół głowy i można by pomyśleć, że ma już przynajmniej jedenaście lat. Jak zawsze w takich sytuacjach zachowywała odpowiednią minę i postawę. Ani nie uśmiechała się głupio, ani nie była przestraszona. Urodzona królowa.
Za to Wilhelm wyglądał… pociesznie. Na jego widok Amalia poczuła łaskotanie gdzieś w brzuchu i całą siłą woli powstrzymywała się, by nie wybuchnąć śmiechem. Książę był gruby, nie taki jak na obrazku, który nosiła przy sobie Hedwig. Ledwo mieścił się w kaftanie, tak opiętym, że chyba nie dało się w nim schylić. Młodzieńcza, pucołowata twarz błyszczała od potu, a przystrojony pawimi piórami kapelusz przekrzywił się podczas wysiadania z powozu. Wilhelm miał przypasany u boku jakiś mieczyk, który wyglądał niczym zabawka. Książę sprawiał wrażenie młodszego od Jadwigi, a przecież był od niej cztery lata starszy.
Wszyscy zebrali się już na zamkowym dziedzińcu. Amalia rozpoznała powóz biskupa Petara Sziklosa, a także pojazdy niektórych baronów. Zrobiło się zamieszanie – wyprzęgano konie, odganiano psy, ktoś odsuwał z drogi ludzi, aby nie blokowali wjazdu. Amalia szukała nowych twarzy, Niemców ze świty księcia, a także muzykantów i akrobatów. W pewnym momencie natrafiła na spojrzenie Jadwigi.
Królewna przesłała jej delikatny uśmiech i Amalia poczuła się szczęśliwa.
***
Wyszehradzki zamek był dużo okazalszy niż prastara siedziba Arpadów w Budzie. Posiadał obszerny dziedziniec, a reprezentacyjne sale oraz komnaty z wysokimi oknami i kasetonowymi sufitami budziły podziw nie tylko wielkością, lecz również nowoczesnym wystrojem. Świętej pamięci król Karol Robert, czcigodny dziadek Jadwigi, niechaj Bóg ma w opiece jego szczodrą, chrześcijańską duszę, kilkadziesiąt lat temu wybudował nowe blanki, a także sprowadził najlepszych dekoratorów z Italii, którzy mieli za zadanie tchnąć w te mury europejskiego ducha, godnego chwały Andegawenów.
Uczta powitalna rozpoczęła się późnym popołudniem.
W olbrzymiej sali jadalnej zgromadziło się tak wielu gości, iż służba musiała dostawiać ławy z całego zamku. Mimo imponujących rozmiarów wnętrza i otwartych szeroko okien panował tu zaduch. W powietrzu unosiła się ciężka woń perfum, pieczonego mięsa i przypraw. A także potu.
– Co ci powiedziała ciotka Csaksy? – zaciekawiła się Elżbieta, jedna z młodziutkich dwórek, która siedziała teraz obok Amalii i obierała jabłko.
– To co zawsze – odparła dziewczynka. – Że jestem nieznośna.
– Bo jesteś.
Amalia prychnęła.
– Ona po prostu mnie nie lubi.
– A kogo ona lubi?
– Boga. I królową.
– No tak. Widziałaś, jaki gruby jest książę?
– Aha – odpowiedziała z uśmiechem Amalia.
Spojrzały w kierunku miejsca, gdzie pod złocistym baldachimem siedzieli Wilhelm i Jadwiga. Nie było to honorowe miejsce, bo to zajmowała królowa wraz ze starszą córką, Marią, oraz z biskupem Bośni, pośrodku głównego stołu, ale i tak zadbano o to, by młodzi znaleźli się w dyskretnym oddaleniu od reszty biesiadników. Książę wskazywał właśnie palcem na galerię, gdzie muzykanci z zapałem szarpali struny lutni, choć starali się na próżno, gdyż byli całkowicie zagłuszani przez gwar rozmów. Hedwig potakiwała delikatnie, jakby trochę rozkojarzona.
Amalii bardzo imponowało, że tamci dwoje są prawie małżeńską parą. „Prawie”, bo tak naprawdę mieli nią się stać dopiero, gdy trochę dorosną, ale przecież zostali już sobie przyrzeczeni. Jakież to było ekscytujące! Wielka miłość, podobna do tych opisywanych w rycerskich romansach. Nikt nie traktował ich jak dzieci, tylko jak poważnych, dorosłych ludzi. Tak jak Marię, siostrę Jadwigi, a także jej przyszłego męża – Zygmunta. Oni z kolei mieli władać w Królestwie Polskim, na północy, za Karpatami. No, ale ci byli starsi, Maria miała już całe jedenaście lat i czuła się tak dorosła, że traktowała Amalię jak powietrze. Dobrze, że to właśnie ona, zawsze nadąsana i sztywna, stąd wyjedzie. Wtedy Jadwiga i Wilhelm będą rządzili całym krajem. Całymi Węgrami, Austrią, a może i Neapolem, który leży za morzem. Dostaną tyle złota i kosztowności, ile sobie zażyczą, a żadna ochmistrzyni nie spojrzy na nich krzywo, bo na ich najmniejszy rozkaz to ona może trafić do celi, aby tam siedzieć o chlebie i wodzie.
Amalia niepokoiła się trochę, czy ta dorosłość Jadwigi nie sprawi, że ona sama przestanie być potrzebna przyszłej królowej. No bo jak się już ma męża i koronę, to wiadomo, nie traci się czasu na zabawy czy głupstwa, wtedy trzeba rozkazywać żołnierzom i obdarowywać biedaków, być poważnym i sprawiedliwym, często rozmawiać z biskupami o Bogu.
– Ci Niemcy są ładnie ubrani – oświadczyła nagle Elżbieta.
Rzeczywiście, wszyscy mężczyźni nosili watowane kubraki, wypukłe na piersi i wąskie w talii, z pięknymi haftami i guzami.
– Ale Niemki brzydkie. – Amalia skinieniem głowy wskazała na chudą kobietę, która co rusz przystawiała dłoń do ust, aby ukryć zepsute zęby.
– Nie gap się tak na nią. Nie wypada.
– To gdzie się mam patrzeć?
– Białogłowa winna mieć wzrok skromnie spuszczony. Czyli patrz w swoją misę.
– Na te konfitury? – spytała Amalia, przepędzając natrętną muchę.
– Tak. Udawaj pokorę i skruchę. Cioteczka na pewno bacznie cię teraz obserwuje.
– Nawet mnie nie strasz.
***
Wprawdzie nie planowano na wieczór hucznej zabawy, bo z Nagyszombat dochodziły wieści, iż zdrowie króla Ludwika znacznie się pogorszyło, nie mogło się jednak obyć bez tradycyjnych tańców. Zbyt wiele młodzieży zebrało się na zamku.
Tak więc po zachodzie słońca zapalono setki świec i rozpoczęły się pląsy w takt najmodniejszych katalońskich melodii. Atmosfera się rozluźniła. Goście wstawali od stołów, zbierali się w grupki, wino rozwiązywało języki. Amalia trochę tańczyła, trochę kręciła się po sali, przysłuchując się rozmowom, ciekawa wszelkich wieści ze świata.
Niewiele z nich rozumiała, ale niektóre słowa czarowały samym swoim brzmieniem. Jak choćby imię włoskiego poety – Petrarka. Albo inne: Tochtamysz, miano okrutnego wodza Tatarów, który wiosną tego roku najechał bajkową Moskwę. Mówiono, że pije ludzką krew, część jego ciała obrasta wilcze futro. Niewiele więcej jednak do niej docierało, kiedy tak krążyła od jednych do drugich, nastawiając ucha.
– Markiz biega za dziewczętami jak pies za patykiem – śmiał się jakiś mężczyzna w arabskim zawoju na głowie. – Niemożliwy człowiek. A jego małżonka…
– Powiadam wam, przyjaciele, Awinion nie jest miastem godnym papieży – przekonywał rudobrody mnich. – To prowansalska dziura. Ulice cuchnące, świnie tarzają się w błocie.
– A Rzym niby lepszy? – obruszył się jego rozmówca. – Same pagórki i rumowiska.
– Ale to przynajmniej miasto Świętego Piotra.
– W Paryżu znowu powstanie – mówił ktoś za plecami dziewczyny. – Żydzi podjudzają biedotę…
– Jeśli studiować, to tylko w Montpellier…
– Jadwiga bardzo urosła i wypiękniała…
– Czy biedny król Ludwik ma się już lepiej?
Uwagi Amalii nie umknęło, że kilka młodych par opuściło salę, zapewne po to, aby móc przebywać ze sobą w intymnym odosobnieniu. To było dla niej dużo bardziej ekscytujące niźli polityczne dyskusje, bo zawsze mogło dojść do zakazanych pocałunków. Znała doskonale wszystkie zamkowe kryjówki, więc nie namyślając się długo, także postanowiła „się przespacerować”.
***
Na krużgankach panował miły wieczorny chłód, wiał lekki wietrzyk. Ale, jak dostrzegła od razu, nic ciekawego się tu nie działo. Weszła więc do części zamku przeznaczonej dla pomniejszych urzędników, gdzie mieściły się głównie zamknięte teraz kancelarie. Pośród tych mrocznych korytarzy lubili zaszywać się młodzi ludzie. Prowadzono remont kilku pomieszczeń, toteż pełno było wiader i drabin. Musiała uważać, aby na coś nie wpaść, nie pobrudzić sukni wapnem albo czymś jeszcze gorszym. Niestety, w takich ciemnych zakamarkach goście chętnie opróżniali swoje kiszki i pęcherze. Czasami trudno było przejść, żeby nie wdepnąć w coś cuchnącego.
Wokoło panowała cisza, tylko z zewnątrz dochodziły przytłumione odgłosy muzyki. Czyżby nikogo tutaj nie było? Gdzie więc zaszyli się młodzi?
Przystanęła zdezorientowana, nasłuchując. Po chwili usłyszała przytłumiony kaszel, dobiegający z sąsiedniego korytarza. A więc jednak! Najciszej, jak umiała, ruszyła w tamtym kierunku. Po chwili doszły do niej słowa prowadzonej półgłosem rozmowy.
– Tak więc król puka już do rajskich bram – mówił męski głos. – To kwestia dni, najwyżej tygodni.
– A Bośniaczka, jak mniemam, wzięła sprawy w swoje ręce? – odparła niewidzialna w ciemnościach kobieta.
Rozmawiali po niemiecku, w języku, którego Amalia nauczyła się podczas pobytu z Jadwigą w Wiedniu.
– Ano wzięła. Aż nazbyt skrupulatnie.
– To znaczy?
Mężczyzna odchrząknął.
– Chce zmienić jego testament.
– Żartujecie, panie?
– Bynajmniej. Odsunie Jadwigę od węgierskiego tronu.
Amalia zaczęła szybciej oddychać.
– Złamie układy z Koszyc?
– Jakie układy?
– No przecież Marię wysyłano na Wawel.
– Nie ma tam mowy o tym, która z córek pojedzie do Krakowa. Początkowo miała to być Katarzyna, no, ale zmarło się biedactwu. Teraz Bośniaczka szykuje kolejną podmianę.
– Skąd o tym wszystkim wiecie?
– Palatyn Garai ma słabą głowę i długi język.
– Co za wilczyca!
– Tron obejmie Maria, ale wiadomo, że to stara będzie rządzić. Zawsze tego pragnęła.
– A co z Jadwigą?
Mężczyzna zaśmiał się niewesoło.
– A kogo to obchodzi? Może ją wyślą do Austrii, może do Krakowa. To dziecko, a królowa nigdy za nią nie przepadała. Przez cały czas trzymała ją w Wiedniu.
– Zakon już wie? – zapytała kobieta.
– Krzyżacy?
– A któż by inny?
– Jeśli jeszcze nie wiedzą, to nastąpi to wkrótce.
– Czyli Wilhelm został oszukany…
– Na to wygląda.
– Posłuchajcie, muszę to wszystko sobie poukładać w głowie. Nie spodziewałam się takich wieści.
– Wieści są pewne. Przemyślcie to i zastanówcie się, co dalej. Wracajmy, bo zauważą naszą nieobecność. Rozliczymy się jak zawsze.
Amalia z wrażenia nie mogła się poruszyć. Wiedziała, że podsłuchała właśnie rozmowę, której nie powinna była usłyszeć. Serce biło jej mocno w obawie przed tymi dziwnymi ludźmi. Co zrobią, jeśli ją zauważą? I dlaczego mówili takie cudaczne, niepokojące rzeczy?
„Jadwiga zostanie odsunięta od węgierskiego tronu”.
Usłyszała zbliżające się kroki.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI