- W empik go
Liryka - ebook
Liryka - ebook
Zbiór wierszy niedocenionego, chociaż wybitnego poety, którego twórczość poetycka stanowi coś w rodzaju pomostu pomiędzy młodopolszczyzną a dwudziestoleciem międzywojennym. Zdecydowanie wart jest przypomnienia, a miłośnicy poezji bez wątpienia znajda w tych wierszach coś, co im każe powracać do ich lektury. Polecamy i zachęcamy do rozsmakowania się w wierszach Szczęsnego.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-255-4 |
Rozmiar pliku: | 73 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
*
O, domów starych pustko rozmodlona,
O, trzcin poszumie na stawach zarosłych...
...Marzenia moje biorę na ramiona
Jak parę dzieci w nędzy niewyrosłych.
Marzenia moje biorę na ramiona
I kołysankę śpiewam, nie wiem, komu,
...W szybach na pustce stojącego domu
Tak wcześnie słońce rozognione kona.
* *
Śpiewaków cicha gromada
Przyszła mnie bawić nuceniem;
Za oknem miękki śnieg pada;
Śpiewaków cicha gromada
Przyszła mnie bawić nuceniem.
I słucham z ukrytem drżeniem,
Jak głos się w ciszę zapada,
Z jawy się staje marzeniem.
I słucham z ukrytem drżeniem,
Jak głos się w ciszę zapada
* * *
Śpij: – o, jak senny zaśnij głóg
Przy drodze uciszonej; –
– Po ziemi chodzi jakiś bóg,
I kładzie snom korony.
Tedy się oddaj królom w moc,
– Królom wieczornej chwili.
Śpij, póki sen ci zsyła noc;
– – – Głóg się nad drogą chyli.PIEŚŃ BEZ SŁÓW.
...I dźwignąłem mój głos ponad drzewa rodzinne, ponad dachy, płoty i sad,
ponad krew, której jad, szlamowaty, zimny, świeci przez żyły w dzień powszedni.
Kazałem mu być gędźbą liści, ponad pniem i koroną, aby mi śpiewał w dni pochmurne, nigdy niewiędnącym szelestem pieśni,
pieśni, co się na głos śmiały nie waży, ale – widoma kędyś dla mnie, nad ziemią – blaskiem mi jest smutnym ponad mrokiem murów.
Kiedy widzę dwoistą twarz człowieka, kiedy przyjaciel i wróg są mi zarówno koniecznością chwili, – w tedy... w oczy mi zagląda dziwne urojenie.
W oczy mi zagląda – zgryzota dwoistej twarzy człowieka...
Jest to niby cicha, śniąca woda pod księżycem, gdzie żyją zgodnie złote ryby i haje...
Bóg, który oddzielił światło od ciemności, i wody od księżyca, zawiesił ciszę między nocą i wodą...
Tam na brzeg przychodzi pieśń i tęskni.
I podnosząc białą twarz do świecącego w przestrzeni kręgu, śpiewa zgryzotę dwoistej twarzy człowieka.
Na stawach zasypia w ciszy pojednane życie. Zapach ziemi i mleczny pył księżycowy budują cudne, o lukach kwiatów pałace nocy...
– A dwoista twarz człowieka zagląda mi w oczy – swoją zgryzotą – konieczności bytu.
I jestem jak puhar, w którym wino i żółć; a pije je Chrystus duszy na krzyżu...
Na stawach zasypia w ciszy pojednane życie.
Chciałbym wyciągnąć ręce i chwycić niewidzialne struny przestrzeni, aby z nich runąć, – kiedy zmaleje mi gwiazda ziemi.SZEPTY.
I płakać czasem chcę, a płakać nie mogę – –
Gdy są mi wszyscy jacyś oschli i twardzi, niby zapylone kaktusy, – jedyna ozdoba piwnicznej izdebki, straconego czasu.
Gdy są mi jak kaktusy, gdzie gdyby padła świeża kropla wody, toby nie przywróciła szarościom – zieleni, aleby schła, obsiadała kurzem – i wreszcie – rozpadła się, jak suchy grzybek umarłej pleśni. –
Więc po cóż te krople, – kiedy widzę wtedy kaktusy?
Te krople mię dławią, gorzkim jałowcem okadzają głowę, i myśli dają suchość popiołu. – – – –
Wtedy śni mi się zamek na czerwonej skale.
Tysiące gorzkich szeptów ze suchych warg wzbijają się ku niemu z ciemnej doliny.
Słońce zachodzi, i ztąd purpura na skale.
A w zamku, usnęła z ciężką zmorą na strunach – harfa wiecznej tajemnicy dusz. – – – –
Jeszcze chwila, a na rdzawych murach usiądzie widmowy połysk gwiazd, a w dole szepty suchych warg zmienią się w majaczenia gardeł, opanowanych strasznym snem. – –
Zbudź się, harfo...
Niech przyjdzie do ciebie, przez skrzypiące cicho drzwi, jakieś białe ukojenie ziemi, które się kiedyś ze słońca rzuciło głową w dół, za wymykającym się żalem...
Niech przyklęknie u twojej rzeźbionej podstawy, i oblicze ech przyciskając do struny – zagra – – –
Cicho metaliczny jęk niech zejdzie tam na majaczące głowy, i niech im da całowanie ciche, choć we śnie...
– – Ave Maria, krynico niebieska...
Oto jakieś rude trawy toczy błyskliwy płomyk pożaru, i w pomroce trzeszczą krwawe iskry.
Oto w ciemną toń z brzegu rzuca się topielca głowa, i nic nie cichnie prócz plusku, bo noc jest nad ziemią.
A chłodne ręce moich ludzkich trosk obejmują pień na bagnie, miast drogowskazu.
I płakać chcę, – i płakać nie mogę.
I zdaje mi się niekiedy, że dźwiękliwie jakby chciała przemówić harfa. –
Zdaje mi się, że, kiedy widmowy blask gwiazd oplata chłodnemi promieniami zamek na skale, jakaś dobra mglista twarz zagląda przez cicho skrzypiące drzwi. – – –
A twarzą tą jest wyobrażenie ludzkiej Miłości u wszystkich poetów świata, odbite po raz setny w ubogiem zwierciadełku – izby z kaktusami. – – –
Ale nie klęka ono u podstawy harfy i nie przytula twarzy do struny.
Ono, harfa i niezmienne wahadło konieczności są trzem a niewidzącemi się nigdy mieszkańcami zamku.
Wahadło mierzy zachody, harfa w zachody i widmowe blaski gwiazd czeka palców, a ono, odbite po raz setny, zagląda przez łukowe, cicho skrzypiące drzwi.
I niech się przenoszą bieguny pod równik, – niech gleczery pełzną jak lawa na gaje płomiennoowocnych pomarańcz; –
niech się po tysiąckroć wynurza i zapada atlantyda; – –
zawsze i zawsze żyć będzie zamek, i trzy niewidzialne sobie wzajem istoty. – – –
Wyobrażam sobie trybuna ludu, któryby przed obliczem wyczekujących mas rozwinął podobne obrazy, –
wyobrażam sobie szanownego uczonego, któryby na odczycie dla inteligentów podjął podobne słowa do wysokości swej katedry, popierając je obrazami niknącemi zamku, skały, doliny i owijającego wszystko czasu.
Jak czujemy w sobie dwa toczące się kręgi krwioobiegu, z których jeden bije nam do głowy zuchwałością myśli, a drugi kieruje nogi wręcz przeciwnie, choć i jeden i drugi wychodzą z rytmu wiecznego pytania – z serca, – tak przeciwnemi są te moje wyobrażenia w stosunku do ogólnego porządku rzeczy.
A hymny, sławiące piękność ciała, słodycz ust w pieśniach poetów, czyż mogą mieć setne odbicie w zwierciadle?
Czyż może ono stworzyć tę mglistą twarz, przy której harfa, zda się, chce jęknąć?
Oto pytania, które rozwiązujcie sobie – rozwiązujcie coraz cichszym szeptem.
* * *
Boli mnie głowa. Mam wrażenie, jakby w niej ustawiono olbrzymie organy, na których ręce Bacha grają operetkowe melodye. – W dole, nizko odbywa się msza; – długa, posępna msza, od której drżą ponure rysy jakiegoś jedynego słuchacza. A motyw operetki, pod dłońmi Bacha, tak silnie przerzyna powietrze, że widzę, jak kolumny naw zaczynają się kołysać w kupletowem tempie:
Tralla-la, ha, ha, ha, –
Umiera bóg w ołtarzu – – –
I takie smutne oczy ma; – – –
Kyrie, kyrie – w ręce bij,
Żałości matko;
Miłość potężną jest,
Miłość jest codzień brukaną – szmatką,
– ha – Tralla-la i t. d.
Potem porywa mnie żal i sam zaczynam do wtóru śpiewać w melodyę znanej piosenki:.................