- W empik go
Liście - ebook
Liście - ebook
"Liście" to powieść przeznaczona raczej dla młodzieży, chociaż poruszana w niej problematyka z pewnością mogłaby zaciekawić dorosłego czytelnika. Główna bohaterka, Kasia, trafia pod opiekę starszych, dobrych ludzi na wsi. Początkowo nie jest w stanie zaakceptować tej radykalnej zmiany środowiska, buntuje się i tęskni za rodzinnym miastem. Z upływem czasu jednak odnajduje się w nowym miejscu, zaprzyjaźnia się z jego mieszkańcami, a piękno i spokój przyrody łagodzą jej ból po stracie rodziców. Nawiązuje znajomość z Wiktorem i Agnieszką. Wspólnie pokonują szkolne kłopoty. W pewnym momencie okazuje się, że Agnieszka pochodzi z rozbitej rodziny, a jej mama ma poważne problemy ze zdrowiem. To doprowadza do tego, że rudowłosa dziewczynka musi podjąć ważną decyzję: pozostać przy mamie, czy też udać się do babci w daleki świat.
"Liście" to książka trochę wesoła, a trochę smutna, ubarwiona opisami zmieniającej się przyrody i kartkami wojennego pamiętnika, po którego sięgają bohaterowie w noc sylwestrową. To również pewnego rodzaju obraz psychologiczny dzieci postawionych często w sytuacjach drastycznych. Kiedy pisałem tę książkę, sporo myślałem o takich mistrzach pióra jak: Montgomery, Musierowicz, Jurgielewiczowej, Nowackiej, Ostrowskiej, Domagaliku oraz o pani Magdzie Papuzińskiej. Autorka "Wszystko jest możliwe" niegdyś pozytywnie oceniła pierwszą wersję "Liści", a którą w ostatnim czasie (już po "Nocturne”) gruntownie przerobiłem, doszlifowałem i w rezultacie - napisałem ją na nowo.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-238-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stary dom rodzeństwa, Elżbiety, nazywanej przez przyjaciół Elżunią, i Alberta Korzonków był położony na dość stromym wzgórzu, które już od kwietnia aż do późnej jesieni zdobiła bogata paleta barw przeróżnych kwiatów i perfekcyjnie przystrzyżonych krzewów. Z ligustru i bukszpanu akurat tej wiosny jakiś zdolny działkowiec o bujnej wyobraźni, „wyrzeźbił” koty, psy, a nawet wymyślne skrzaty siedzące pod kapeluszami muchomorów. Każdego roku ogród zamieszkiwali inni „krzaczkowi goście”. Wokół budynku o białych ścianach pokrytych delikatnym barankiem, rozciągały się gęsto rosnące, wysokie drzewa. Na wielu grubych pniach zżeranych przez huby i odpadających płatach kory wisiały budki lęgowe dla ptaków. Zachodnią część domu Korzonków porastała pnąca róża, posadzona przed dwudziestoma laty. Splątane, powykręcane, długie i kolczaste gałęzie przywierały do muru dzięki drewnianej kratce, do której co jakiś czas czyjeś ręce skrupulatnie przywiązywały sznurkami wydłużające się pnącza. Dosięgały one już swoimi giętkimi wierzchołkami czerwonych dachówek porośniętych tu i ówdzie kępkami mchu. Sadzonkę tej róży przywiozła niegdyś z Anglii i podarowała Elżuni przyjaciółka, Klara Mierzwicka. Pani Klara, tak jak państwo Korzonkowie, mieszkała w Starym Lesie na Mazurach. Obie panie, emerytowane biolożki, sporo czasu spędzały poza domem. Potrafiły godzinami spacerować po lesie, zbierać grzyby, jagody, biegać z siatkami na motyle, albo fotografować, aby następnie komponować albumy i kalendarze. Od czasu do czasu pisywały artykuły na temat ochrony przyrody północnej Polski i wysyłały je do wydawnictw, z którymi współpracowały od wielu lat. Ich teksty, często poświęcone problematyce ginących lasów, były przyjmowane, wiadomo jak to bywa w naukowej publicystyce, z większym bądź mniejszym rozgłosem. Kiedyś nawet wspólnie napisały pełen oskarżeń, buntowniczy artykuł o tutejszym leśniczym, który bezprawnie dokonywał wycinki drzew. Chodziło o jakiś zagrożony wyginięciem gatunek. Cała sprawa nabrała narodowego rozgłosu, zakończyła się na posiedzeniu w programie publicystycznym w stolicy przy Woronicza, a nawet w Sądzie Najwyższej Instancji. Autorki, nie szczędząc słów krytyki, wspomagane przez „Zielonych” i niepokorną dziennikarkę z TVP, wyszły z tego zwycięsko, a nieuczciwy leśniczy został srogo ukarany i wyedukowany w kwestiach poszanowania wszelkiego życia na ziemi. Te dostojne, starsze panie, organizowały też zbiórki harcerskie w szkole w Starym Lesie, gdzie niegdyś Elżunia uczyła przyrody. Przyjaciółki często wspominały z sentymentem dawne studenckie lata, wiejskie zabawy nad jeziorami przy muzyce płynącej z adapterów z tubami, znajomych i narzeczonych. Dziś, szczególnie w trudnych chwilach, kochały chodzić po górach. Kiedy tylko któraś z nich nie czuła się najlepiej, gdy pojawiało się ponure ględzenie o politycznych zawirowaniach w polskiej polityce, pakowały plecaki i wsiadały w nocny pociąg do Szklarskiej Poręby. Uwielbiały Karkonosze! Znały dosłownie chyba wszystkie szlaki, miejsca i gatunki roślin rosnących w tych przepięknych górach.
Brat Elżuni, Albert, był skromnym, cichym człowiekiem z bujną brodą dorównującą z pewnością w długości i gęstości samemu wieszczowi z Czarnolasu. Wiosną skończył siedemdziesiąt osiem lat. Ten emerytowany profesor polonistyki rzadko opuszczał dom, a raczej swoją bogatą bibliotekę, gdzie na półkach spoczywały na przykład pierwsze wydanie powieści Kornela Makuszyńskiego i wiele zbiorów z czasów, gdy pana Alberta nie było jeszcze na świecie: miedziana lampa ze szklanym abażurem, czarna maszyna do pisania z 1908 roku, na której może dzisiaj nikt nie wystukiwał wesołych fraszek, a jedynie naukowe, poważne rozprawki, gdy akurat wyłączono prąd albo jakiś multimedialny chochlik nie pozwalał pracować na komputerze. Wśród ludzi ze wsi, pan Albert zyskał sobie opinię „starego dziwaka żyjącego w książkach, na którego można było tylko popatrzeć podczas sobotniej, wieczornej mszy i to jeszcze w ostatniej ławce”. Miejscowe kumoszki, ze współczującym wzdychaniem stwierdzały, że profesor od lat chodził w wysłużonym, podobno cerowanym przez siebie garniturze, pewno jeszcze z toruńskich czasów uniwersyteckich, a zimą – w prochowcu z Epoki Gierka. Niektórzy ciekawscy dopatrywali się w tym nawet choroby, o której gazety mądrze pisały, że się zwie daltonizmem, a jeszcze innym zsyłało natchnienia do tworzenia ustnych opowieści o niespełnionej miłości pana profesora podczas jego pracy w Toruniu. Jedna z nauczycielek, nie omieszkała z podnieceniem oznajmić, że jej koleżanka z UMKa, słyszała od swojej bratowej, a tamta z kolei od swojej teściowej, że profesor podkochiwał się niegdyś w specjalistce od gramatyki opisowej, która niczego innego na tym bożym świecie nie dostrzegała poza rozbiorami gramatyczno-logicznymi zdań. Co prawda, większość osób w Starym Lesie, nie wiedziała, na czym miały by polegać konkretnie te rozbiory, ale brzmiało to dość poważnie, bo kojarzyło się z historią nadwiślanego kraju toteż i pewnie musiało być krzty prawdy w tej powiastce… Przecież życie bliźnich, a już tym bardziej bliskich sąsiadów, jest takie ciekawe! W każdym bądź razie teorii, a raczej hipotez powstałych najczęściej na ławeczkach przed chatami, przybywało z roku na rok, a ich twórcy biedzili się, łamali sobie głowy i nie mogli zaznać spokoju, co lub, kto uchował takiego odludka.
Korzonkowie nie mieli rodziny, bo większość krewnych zabrała im wojna, albo emigracja. Jedynie siostra, Marysia, mieszkała w Olsztynie i wychowywała obecnie czternastoletnią dziewczynkę, którą spotkało nieszczęście, gdyż straciła swoich rodziców w wypadku samochodowym. Reszta rodziny Kasi – takie imię nosiło dziecko – żyła w Stanach Zjednoczonych i w ogóle nie zainteresowała się dziesięcioletnią wówczas polską sierotą. Pani Marysia bardzo dobrze znała mamę Katarzyny. To z nią pracowała przy jednym biurku w księgowości PZU, zanim jeszcze odeszła na emeryturę. Żeby uchronić Katarzynę przed domem dziecka, zabrała ją do swojego gniazda. Elżunia dawno już nie widziała siostry i w przeciągu ostatniego roku nie dostała od niej nawet żadnego listu, choć kiedyś pisywały do siebie często. O telefonie nie mogło być mowy, gdyż Marysia po prostu go nie posiadała. Zawsze uparcie twierdziła, że telekomunikacja to zbytek, niepotrzebne rachunki i podobno szkodliwe promieniowanie dla zdrowia.
– Żeby gadać z bliźnim, to muszę widzieć jego oczy – kończyła lakonicznie, gdy młodsza siostra proponowała jej prezent w postaci wygodnej, bezprzewodowej komórki, które ostatnio zaczęły pojawiać się na rynku po całkiem niskich cenach z pakietami darmowych minut. Elżbieta od pewnego czasu z niepokojem zastanawiała się nad tym milczeniem Marysi. A bez zaproszenia nie chciała jednak jechać do miasta, bo z zasady nigdy nie lubiła być nieproszonym gościem.
2.
Ciepły, czerwcowy wieczór przesycony zmysłowym zapachem maciejki. Letni wietrzyk wesoło szeleszczący liśćmi topoli i brzózek spowitych złotym światłem zachodzącego słońca. O takiej właśnie porze Elżunia pracowała od obiadu w swoim ogrodzie. Kobieta szybkim ruchem poprawiła przechylający się na głowie słomkowy kapelusz, spod którego spadały na ramiona siwe włosy i zaczęła ścinać dużymi kwiaciarskim nożycami ciemnofioletowe piwonie, kwitnące tego roku bardzo obficie. Ułożyła z nich potężny bukiet i zadowolona ruszyła w kierunku domu. Była naprawdę z siebie dumna, gdyż udało się jej oczyścić z nachalnych chwastów większą część ogrodu. Wzdłuż płotu, porośniętego pachnącym groszkiem, pomiędzy pędami nawłoci, ujrzała płożące się po ziemi młode cukinie. Teraz dopiero przypomniała sobie ze śmiechem, że gdy pracowała na początku kwietnia w tym miejscu, wysypało się z kieszeni fartucha kilka ziarenek. Najpewniej nasionka znalazły dogodne warunki i wykiełkowały wśród tych kępek nawłoci, którą Elżunia lubiła ze względu na piękne, żółte kwiaty na jesieni. Kiedy znalazła się na ścieżce prowadzącej prosto do werandy, przystanęła ze zmarszczonym czołem, gdyż poczuła przeszywający ból w plecach.
„Oj, kobieto, trochę przesadziłaś z dzisiejszą robotą – pomyślała. – Przeklęty kręgosłup, ciągle mi dokucza. Chyba powoli dopada mnie starość, ale ja nie dam się żadnym chorobom i smutkom” – postanowiła dzielnie pani Elżunia. Westchnęła i zapatrzyła się w lazurowe jeszcze niebo, na tle którego jaskółki zataczały koła. Zamyśliła się. Nagle przypomniała sobie lata, gdy spacerowała tą samą drogą pełna nadziei i oczekująca od życia Bóg wie czego. Często właśnie tutaj jako nauczycielka obmyślała lekcje, przychodziła z pełną młodzieńczej werwy szkolną dziatwą, żeby podglądać przyrodę. Brakowało jej teraz tej pracy, zawsze miała dobry kontakt z uczniami, a dyrektorka niejednokrotnie ją prosiła, żeby jeszcze nie odchodziła na emeryturę, na co Elżunia reagowała:
– Jeżeli człek przekroczył już ten wiek, to powinien ustępować miejsca młodym, bo wciąż jest za dużo ludzi, a za mało pracy…
Teraz nawet nie usłyszała, kiedy podszedł do niej pan Krzysztof, tutejszy listonosz.
– Dobry wieczór, szanownej pani magister – powiedział głosem zdradzającym, że zaliczył przed chwilą przynajmniej jeden kufelek piwa.
– Nie wiem, czy on znów taki dobry, bo mrowi mnie jak cholera w krzyżu – zauważyła prostolinijnie Elżunia i przywitała swojego rozmówcę skinieniem głowy. Pan Krzysztof przez moment przyglądał się jej podejrzliwym wzrokiem.
– Nie roznoszę dzisiaj listów, mam dzień wolny od roboty – wyjaśnił. – Ale gdy po południu wstąpiłem na pocztę załatwić pewną sprawę, zobaczyłem list zaadresowany do pani – tu podał Elżuni podłużną kopertę, na której widniało, obok czerwonej pieczątki „OLSZTYN 3”, pochyłe pismo Marysi. – Zabrałem i oto przyniosłem.
– To bardzo miło z pańskiej strony – rzekła, odbierając przesyłkę. – Dziękuję.
Zapadło chwilowe milczenie, tylko z pobliskiego pastwiska niósł się ryk krów prowadzonych do zagrody. Listonosz wreszcie zagadnął.
– Słyszała może pani, co się stało ostatniej nocy w sklepie?
– Nie – odparła krótko. – Co tam znowu złego, nie daj Boże?
– Ktoś wkradł się i zginęło wiele butelek… A najgorsze to, że Królikowa, wie pani, właścicielka, ta gruba kobita z uszami dużymi jak u samego słonia, twierdzi, że zrobił to ktoś z naszej wsi.
– Co za bzdury! – powiedziała Elżbieta i szybkim ruchem zabiła dwa komary, które usiadły właśnie na jej lewej ręce.
– Gryzą bezlitośnie – zauważył listonosz. – No, nic, pani kochana, ja już muszę iść, do widzenia!
– Do zobaczenia! – odparła na pożegnanie i dodała jeszcze. – Niech pan pozdrowi ode mnie żonę, a jakby dzieci miały problemy z odrobieniem lekcji, to niech śmiało do mnie przychodzą. Zawsze pomogę!
Po powrocie do domu Elżunia zaparzyła sobie mocną herbatę z lipowych kwiatków zebranych własnymi rękoma, zasiadła wygodnie w głębokim ulubionym fotelu i zaczęła czytać list o następującej treści:
12.06.1999r.
Droga Elżbieto,
kiedy biorę do ręki pióro, zastanawiam się jak zacząć ten list. Połowę kwietnia spędziłam w szpitalu, gdyż miałam ostre zapalenie płuc. Wtedy to właśnie zamartwiałam się wszystkim, do głowy przychodziły mi same ponure myśli. Elżuniu chcę Ci powiedzieć, że postanowiłam wrócić na wieś. Sam lekarz mi tak radził, stwierdził, iż będzie to najlepsze lekarstwo dla moich schorowanych płuc. Co za komiczny ten los – nigdy nie paliłam (sic!), a taki ambaras mnie dopadł. W prasie niedawno pisali, że powietrze jest tutaj czyste, o czym świadczą porosty na drzewach. Może i tak. Niemniej, mam dość zakorkowanych ulic, hałasu i zabieganego tłumu w centrum, w którym człowiek czuje się taki samotny. Najwyższy czas to zmienić. Z wiekiem stary człek chyba poszukuje ciszy. Wierzę, że odnajdę ją w Starym Lesie. Ogarnia mnie prawdziwa radość, że będziemy znowu razem w naszym domu, jak niegdyś. Katarzyna również się z tego cieszy, bo chyba lubi przebywać wśród przyrody. Chcę Ci powiedzieć, Elżuniu, że Kasia przypomina mi Ciebie z młodych dziewczęcych lat. Chodzi mi tu o charakter, rzecz jasna. Nie czuję się już dobrze i wiem, że przydział dni z wolna mi się kończy. Ty mnie rozumiesz, prawda? Jeżeli wszystko da się załatwić na czas (wiesz, formalności związane ze sprzedażą mieszkania i mebli), to pod koniec czerwca przyjedziemy do Starego Lasu. Pragnęłabym zająć swój dawny pokój, bo przypomina mi on lata mojej młodości. W ostatnim czasie uświadomiłam sobie, jak szybko upłynęło moje życie, wydające mi się dzisiaj dziwnym snem, ale od dnia, gdy Kasia zamieszkała ze mną, ja jakbym stała się inną osobą, zresztą mówiłam Ci o tym wiele razy. Myślę, że to, co najważniejsze, zamieściłam powyżej, więc kończę ten krótki i zapewne nudny (zawsze twierdziłaś, że jestem nudna i flegmatyczna jak ślimak) list. Pozdrawiam
– Marysia
Elżunia z szelestem złożyła kartki, uśmiechnięta i zarumieniona jak jabłko, udała się do pokoju Alberta. Tymczasem na dworze zapadał już zmierzch, na niebie świecił rogalikowi księżyc. Z traw i zbóż poczęły odzywać się świerszcze, a w wieczornym powietrzu unosiła się woń rozkwitających lip.
3.
Polna droga biegnąca obok domu Korzonków, a kończąca się przy samej ulicy, była porośnięta wysoką trawą. Rzadko tędy coś przejeżdżało – czasami tylko ciągnik albo furmanka na pole. Większość ludzi, chyba na przekór samochodowej cywilizacji, poruszała się tutaj na rowerach. W czasach nowoczesnego rolnictwa, żywności modyfikowanej genetycznie, herbicydów, na ziemiach mazurskich ciągle jeszcze można zobaczyć konia na polu, albo poczuć zapach krowich odchodów…
„Trzeba będzie skosić tę trawę” – postanowiła Elżunia, czując na swoich łydkach łaskotanie kłosów. Zmierzała właśnie na stację kolejową, przywitać się z Marysią i Katarzyną. Starsza siostra zapowiedziała wczoraj przez telefon na żetony, że przyjadą dziś po południu.
„Cała Maryśka – pomyślała z pobłażaniem. – Nie podała nawet godziny. Dlaczego ona nie jest nigdy konkretna, gdy wymaga tego sytuacja?!” – jednak dodała w duchu na usprawiedliwienie: „Sama mogłam ją o to zapytać”. Elżbieta należała do tych ludzi, którzy lubią mieć wszystko podane czarno na białym. Zaraz więc po rozmowie z siostrą palnęła się w czoło, skarcając siebie za postępującą sklerozę i zadzwoniła do informacji PKP. Dzięki temu dowiedziała się, że po południu zatrzymują się w Starym Lesie tylko dwa pociągi z Olsztyna: o czternastej trzydzieści trzy (pospieszny) i szesnastej dziesięć.
„Tym pierwszym zapewne nie przyjadą” – uznała Elżunia, ponieważ wiedziała, że Marysia jest bardzo oszczędna (aż do przesady), wybiera i kupuje to co najtańsze i bynajmniej nie zawsze dobre. A już na pewno nie kupiłaby biletów na pośpiech, skoro można dostać tańsze. – „No, ale teraz, kiedy zamieszkamy razem pod jednym dachem – myślała – zabiorę się ostro za siostrzyczkę, co z tego, że starsza. Dopilnuję, żeby zaopatrzyła się w kilka nowych rzeczy, a przede wszystkim powinna wreszcie przestać ubierać się w te szare spódnice, pamiętające chyba jeszcze czasy PRL-u. To zgroza. Ta jej oszczędność przejdzie niebawem w skąpstwo! Oj, nie mogę ja do tego dopuścić! Istna księgowa, całe życie rachująca i chodząca z kartką w ręku! Mój Boże, a czymże ona się odżywia? Gdy byłam u niej ostatnio, na śniadanie i kolacje – chleb z margaryną i plastrem chudej kiełbasy, a na obiad… Ech, lepiej nie przypominać sobie. To samo tyczy się Katarzyny. No, kochane, ale to już przeszłość. Skoro osiadacie na wsi, pośród lasów i pól, to i będziecie jadły jak należy – tłusto i treściwie. A jeśli chodzi o żarcie, muszę dziś jeszcze upiec krzepkiego indyka w cebulce”. Od ponad dwóch lat, to jest od czasu, kiedy na jakimś sympozjum pewna koleżanka – fizjolog – prowadziła rozprawę o medycynie chińskiej, Elżbieta zaczęła gotować i wprowadzać w życie kuchnię pięciu przemian. Albert, na początku tego jej zafascynowania TAO, szaleństwa z dużą ilością żółtej kurkumy, ostrego imbiru, ciągłych uwag, żeby nie pił krowiego mleka, bo zakwasi sobie przewód pokarmowy lub nabawi się alergii, dostawał po prostu białej gorączki. Nie minęło nawet kilka tygodni, od czasu, gdy zjadł pierwszy posiłek przygotowany według tych zasad, a już zaczął chwalić Elżunię, za to, jak świetnie gotuje. Potem, nieraz wchodząc do kuchni, zdarzało się profesorowi powiedzieć z zadowoleniem: „Tak siostrzyczko, może i w Porządek jin-jang ze swoim racjonalnym i starym umysłem to ja nie wierzę, ale muszę przyznać, że niebo w gębie, gdy spożywam te twoje pięcioelementowe smakołyki…”
Wędrowała grząską drogą wzdłuż ulicy, gdyż w Starym Lesie nie zrobiono jeszcze chodnika. Korony rozrośniętych lip tworzyły bardzo ładny naturalny tunel, w którym brzęczały pracowite pszczółki.
„Niemal przez cały czas myślę tylko o Marysi – uświadomiła sobie. – A zupełnie zapominam o Kasi. Czy będę potrafiła z nią rozmawiać, nawiązać jakiś kontakt? Pamiętam ją jako milczącą, zamkniętą we własnym świecie dziewczynkę. Biedne dziecko. Może życie na wsi wpłynie na nią pozytywnie, może nabierze sił i zaufania do świata?”
Przed barem „Pod lipami” spotkała właścicielkę sklepu, która kłóciła się ze starszym facetem o przepitej twarzy, czerwonej jak burak.
– Dzień dobry, Królikowa! – powiedziała na przywitanie Elżbieta.
– A, dzień dobry! – rzekła mimochodem pani Adela i wściekle krzyknęła znowu w stronę czerwonolicego. – Pana synalek to złodziejaszek, jestem przekonana o tym w stu procentach! Przez cały rok chłopisko klepie biedę, bo nie chce mu się iść do roboty, a tu nagle patrzcie go, akurat po włamaniu do mojego sklepu, siedzi od rana do nocy w karczmie i stawia wódeczkę i śledzika połowie wsi!
Stary człowiek machnął obojętnie ręką i ruszył zgarbiony do baru „Pod lipami”. Elżbieta przyglądała mu się uważnie i dopiero po chwili poznała, że to Gibiński. Kiedyś nawet lubiła go i wspólnie czasami śpiewali w kościelnym chórze. Trzeba przyznać, że wtedy to był zdolny człek, który pracował w kościele jako organista. Niestety, śmierć żony (biedaczka, uderzyła motorem w drzewo, wracając z grzybobrania) spowodowała, że Gibiński załamał się i chyba prawie wcale od tego czasu nie rozstawał się z buteleczką z mocnym trunkiem. „Wódeczka, to teraz moja wierna żoneczka” – mawiał ten nieszczęśliwiec.
– Pana syn pójdzie do kryminału! – krzyknęła jeszcze Królikowa.
– Adela! Cicho bądź! – powiedziała surowo Elżunia. – Cóż on winien? Daj mu spokój, czy nie widzisz, że ledwo zipie? A jeśli uważasz, że jego syn włamał się do sklepu, to idź po prostu do tego chłopaka i powiedz mu swoje! Na Boga, ale nie truj staremu! On już chyba dość się nacierpiał…
– Masz rację! Idę! – odeszła szybkim, nerwowym krokiem.
„Uff…, komu mają służyć te awantury?” – pomyślała z rezygnacją Elżunia i ruszyła dalej. Zerknęła na zegarek. Zbliżała się czwarta. Pospiesznie przeszła przez most, pod którym płynęła rzeka. Wilgotny powiew wiatru uderzył Elżunię w twarz. Kiedy dotarła na dworzec, poczuła zmęczenie i w głowie się jej zakręciło, toteż usiadła na ławce przed starym budynkiem stacji, pamiętającym jeszcze czasy wojny, bo na murze z czerwonej cegły widniała – obok polskiej – tablica z niemiecką nazwą miejscowości. Promienie popołudniowego słońca padały na łukowate okienka tej budowli, a na niebie z euforią krzyczały jaskółki.
„Ciekawe, kiedy skończą się te uciążliwe upały? – zastanowiła się i napiła się kawy zbożowej z butelki. – Chyba nawet w najmroźniejsze zimy człowiek lepiej funkcjonuje aniżeli w tych gorączkach” – doszła do wniosku i usłyszała gwizd lokomotywy.
– Pociąg osobowy z Olsztyna do Ełku wjechał na peron pierwszy, planowy odjazd pociągu godzina szesnasta piętnaście – oznajmił ktoś przez głośnik, a na dworcu zrobił się gwar.
„Aż dziwne, taka mała wioseczka, a tylu ludzi, pewnie wczasowicze, bo przecież wakacje już się zaczęły” – stwierdziła Elżunia i wstała z ławki. I wtedy, w tłumie roześmianej młodzieży z wielkimi plecakami ze stelażami, menażkami, dmuchanymi pontonami, kajakowymi wiosłami i z innymi wakacyjnymi niezbędnikami, ujrzała swoją siostrę i Katarzynę. Elżuni ścisnęło się serce, bo Marysia wyglądała naprawdę źle i każdy chyba zauważyłby, że jest to osoba schorowana. Przywitały się mocnymi uściskami dłoni i gorącymi całusami w policzki, po czym wolnym krokiem podążyły w stronę domu na wzgórzu.
4.
Do domu dotarły o osiemnastej. Biły jeszcze dzwony w pobliskim kościele. Po drodze wstąpiły na cmentarz, gdyż pani Marysia pragnęła zostawić bukiecik kwiatów na grobie swoich rodziców.
– Ładna miejscowość – stwierdziła Katarzyna Kłosowicz, stojąc przed zamkniętymi drzwiami. Powietrze było przesycone zapachem kwitnących róż, których grube pędy pięły się po murze, zasłaniając częściowo werandę.
– Do jasnej Anielki! – zdenerwowała się Elżunia. – Nigdy nie mogę znaleźć kluczy w tej przeklętej torebce, bo jest w niej tyle niepotrzebnych kieszeni. A nie chcę teraz dzwonić, bo Albert zapewne śpi. Codziennie o tej porze urządza sobie drzemkę, o, są – ujęła w dłonie pęk kluczy i jednym z nich, długim srebrnym z rzeźbionym uchem, jak zauważyła Kasia, otworzyła stare, solidne drzwi.
Kasia była czternastoletnią dziewczynką o grubych, ciemnych niczym u Murzynki włosach, spuszczonych na ramiona i niebieskich oczach, nad którymi, powyżej brwi, widniała blizna w postaci bladej kreski, przecinająca wzdłuż całe czoło. Miała teraz na sobie letnią sukienkę i wyglądała na poważną nastolatkę.
Wszystkie trzy weszły do zacienionej werandy, gdzie Kasia z ulgą zdjęła ciężki plecak. A oto i kuchnia, której otwarte okno wychodzi na południową część ogrodu. Na gałęziach topoli bociany uwiły gniazdo. Właśnie czarno-biały ptak troskliwie karmi przy pomocy dzioba pisklęta, po czym z szelestem rozkłada swoje skrzydła i jakby z poczuciem obowiązku udaje się na poszukiwania pożywienia. Słychać, jak wyklute niedawno boćki wyrażają głośno swoje niezadowolenie, że znowu muszą zostać same. Dalej rozpościera się pole zbożowe, za którym wybijają się hen wysoko w niebo strzeliste wieżyczki wiejskiego kościoła. Po prawej stronie kuchni stoi staromodny biały kredens, a na nim – litrowe słoiki z konfiturami domowej roboty. „DŻEM MORELOWY”, „DŻEM WIŚNIOWY” – informują ręczne napisy przyklejone do każdego szkła. Na górnych półkach, obok dużej butli z samorobnym winem z nieznanych owoców, suszą się zioła i cebule. To one wydają ten specyficzny zapach unoszący się w powietrzu, gdzie brzęczą muchy.
Kasia zasiadła przy stole i zapatrzyła się w wiklinowy koszyk wypełniony kruchymi ciasteczkami, po których chodziły pszczoły. Nie wdawała się w rozmowę, gdyż wstydziła się trochę tej prawie nieznanej pani domu. Dziewczynka myślała o kąpieli oraz o tym, aby zaszyć się gdzieś i pobyć trochę sama.