Lisica z bagien - ebook
Lisica z bagien - ebook
O świcie w Biebrzańskim Parku Narodowym leśniczy Tomasz szukał wilczych tropów. Zamiast śladów zwierząt znalazł nieprzytomną, nagą kobietę. To zaskakujące spotkanie obudziło w nim niechciane wspomnienia z jednego z najtrudniejszych okresów życia. Nękające go demony utrudniają mu odkrycie tajemnicy nieznajomej.
Weronika musi żyć ze skazą, pamiątką po nieudanym rytuale, która na zawsze zmieniła jej życie. Wstydliwa tajemnica pozbawia ją chęci nawiązywania bliskich relacji. Czym sobie zasłużyła na taką karę? Czy wreszcie odkupi swoje winy? A może w rzeczywistości rytuał okaże się błogosławieństwem i wyprostuje kręte drogi życiowe?
Książka pełna tajemnic, codziennej magii, smaków podlaskiej kuchni i zapachów tamtejszych ziół. Doskonała uczta dla miłośników magii rodowej i kobiecych zaklęć wzmocnionych... nalewkami domowej roboty. Obok charakternych kobiet nie brakuje mężczyzn po przejściach, starej szeputuchy i biało-czarnego psa.
Uważaj, w co wierzysz, bo to może stać się rzeczywistością.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-535-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw pojawia się ból w podbrzuszu. Ciężki i tępy jak kamień wrzucony do studni. Do macicy.
Ciągnie mnie w dół, ku ciemności w głębi mnie. Skurcz i odpuszczenie.
Wzmaga się zapach. Urasta do wyraźnego, gęstego bytu.
Moja skóra pachnie dzikim lasem, mokrą ziemią i zeschniętymi liśćmi schowanymi w jamie. Drewniana podłoga paruje aromatem starego dębu i wieloletniego kurzu.
Woń znad bagnisk dolatuje do mojego nosa, jakby wyrosły mi wokół niego wrażliwe wibrysy.
Słyszę każdy szmer, szuranie mysich łap za ścianą, trzepot ptaka na gałęzi jarzębiny.
Jakby Natura szeptała mi do ucha, ponaglała: no chodź, już czas.
Czuję, że to nadchodzi.
Wyraźnie.
Oblizuję ze strachu wargi. Język robi się szorstki.
Oddycham szybciej, rozdziawiam wargi jak zwierz. Dyszę.
Dawny bunt przeciw temu, co nastąpi, już mnie nie rozpala.
Wiem dobrze, co się stanie, więc tylko czekam.
Nie mam na to wpływu, nigdy nie miałam.
Ale nadal się boję.
Za każdym razem.
Jeszcze chwila.
Zwężone źrenice, głośne bicie serca.
Wyczekiwana cisza.
I znów ten ból, ciężki i tępy jak kamień wrzucony do studni.
Staję na czterech smukłych, rudych łapach. Pazury rysują dębową podłogę.
Już czas. Muszę biec na bagna.
To klątwa, a może błogosławieństwo.Sierpień 2019
Sierpień 2019
Mgła była tak gęsta, że widział tylko czubki swoich butów. Obserwował ją – białą, cichą zjawę, gdy oplatała się bezszelestnie wokół jego kolan, drzew i tataraku na bagnach. Tomasz lubił ją mimo wszystko, jak całe Czerwone Bagno i Grzędy. Gęsta smuga, niczym biały Wilk, towarzyszyła mu często w leśnych wędrówkach o świcie. Zmówiona z ciemną nocą, która opuszczała wartę, zakrywała przed nim to, co najcenniejsze i najbardziej tajemnicze – wzgórek na mokradłach, gdzie spotykają się jelenie, a wilki i lisy wychodzą na żer.
Dzisiaj nie będzie zdjęć. Wiedział to, schodząc z westchnieniem pokonanego z Wilczej Góry.
Nie chciało mu się wracać do leśniczówki. Postanowił zakraść się na polanę, gdzie wilki przyprowadzały młode na interaktywne treningi.
Swoim zwyczajem ukrył się w gęstwinie krzaków i czekał nieruchomo na leśnych mieszkańców.
Dopiero czwarta. Jest szansa, że jeszcze nie wróciły do nory – pomyślał.
Siedząc za trzema brzozami, przysunął lornetkę do oczu.
– Już pojawiają się wrzosy – westchnął z żalem nad upływającym latem.
Zdawało mu się, że widzi jakieś poruszenie przy pobliskich dębach. Cofnął nogę, by uzyskać lepszą stabilność. Nadepnął na coś dużego, obłego. To coś było twarde w środku, a miękkie i śliskie na obrzeżach. Zajrzał pod but i znieruchomiał. Lornetka wypadła mu z rąk.
Kobieca blada ręka leżała bezwładnie pod brzozą. Tomasz podążył wzrokiem wzdłuż wiotkiego ramienia za resztą ciała, które opadło skulone pod dziwnym kątem blisko dębu. Głowa i ramiona ułożone swobodnie na mchu, ale biodra były dziwnie uniesione, podobnie jak jedna noga. Kobieta była naga, a jej ciało zimne. Ale oddychała. Mężczyzna odwrócił się w panice, zamarł w pół kroku. Uciekać? Głośne bicie serca bębniło w jego skroniach i piersi, oddech zrobił się płytki. Jak poskładać myśli po tym, co zobaczył? Jak zareagować? Przyzwoitość kazała mu zostać i sprostać tej sytuacji. Panika ponaglała, by biec w stronę wydm i zapomnieć o koszmarze.
– Spokój – powiedział do siebie jak do psa.
Poprawił mimochodem przydługą, czarną grzywkę spadającą na zroszone potem czoło.
– Spokój! – powtórzył głośniej, tym razem zrównoważonym już głosem.
Jego skośne, błękitne oczy lustrowały tajemniczą postać. Ukucnął nad ciałem.
Ważne, że oddycha – pomyślał, starając się znaleźć dobre strony sytuacji.
Odetchnął głęboko kilka razy, by dodać sobie odwagi. Trzęsącymi się dłońmi zaczął cucić kobietę. Delikatne klepnięcie w policzek, potem jeszcze jedno i kolejne, ale to nic nie dawało. Ujął w dłonie smukłą twarz kobiety. Błoto, zadrapania na policzku i strużka krwi na spierzchniętych wargach nie były w stanie zatrzeć jej urody. Delikatne, szlachetne rysy, może nieco surowe przez zamknięte oczy i wychudzone policzki, dodawały postaci uroku.
Tomek obejrzał ciało, szukając ran i śladów ewentualnej zbrodni. Kobieta była piękna i zgrabna, z delikatnymi kropeczkami piegów na ramionach, dekolcie i policzkach. Prerafaelicka bladość na tle zielonych mchów i fioletowych wrzosów. Długie, rude włosy splątane i wymieszane z błotem i liśćmi wyglądały na mocne i zdrowe. Tomasz powędrował dłonią wzdłuż jej nóg, które dziwnie układały się przy drzewie. No tak, złapała się w linę kłusownika. Druciany sznur z metalowymi wypustkami wpijał się krwawo w lewą łydkę jak cierniowa korona. Zaschła, brudna czerwień kontrastowała z alabastrową skórą. Tomasz wyjął nóż zza paska i z trudem odciął drut od pnia. Pułapka była już stara, więc drut puścił po kilkakrotnym wyginaniu go w tę i we w tę.
Kobieta leżała na mchu, nadal nieprzytomna. Podczas odcinania liny od drzewa wydała jedynie cichy jęk, jakby słodko śniła. Tomasz był mokry od emocji i wysiłku. Zdjął kurtkę moro i otulił nią kobietę, nawet ten manewr jej nie zbudził. Kolejna próba przywrócenia jej przytomności też nic nie dała. Tomasz wziął nieznajomą na ręce i postanowił zanieść do samochodu. Pachniała lasem i intensywnym zapachem zwierzęcia, jakby wytarzała się w lisiej jamie. Tomek znał ten zapach. Wielokrotnie miał do czynienia z lisami, gdy tropił ich legowiska lub ratował z Jeremim po wypadkach. Zwłaszcza latem młode lisy płaciły za swoją beztroskę. Odstawione od piersi matki uwielbiały polować przy Carskiej Drodze, stając się ofiarami aut.
Szedł w pośpiechu szerokim szlakiem. Droga była zasypana wydmowym piaskiem, z którego przepiół biały wystawiał główki drobnych kwiatów. Tomasz dziękował sobie w duchu, że wziął dziś do puszczy auto i zaparkował przy szlaku. Musiał wyglądać wyjątkowo mrocznie z czarną czupryną i trzydniowym zarostem. Był niesamowicie wysoki, w ogromnych kaloszach wyłaniał się z mgły, dysząc głośno i trzymając na rękach nieprzytomną kobietę otuloną jedynie jego kurtką. Jej zakrwawiona noga dyndała przy każdym kroku. Oby tylko żaden z turystów nie postanowił o świcie tropić wilków.
– Nie tym razem. Proszę – westchnął cicho.
Tomasz Kulesza był szczupłym mężczyzną o mocnych ramionach, wyćwiczonych życiem w prymitywnej leśniczówce, gdzie palono drewnem, a wszystkie prace konserwatorskie spadały na niego. Ciężar kobiety nie stanowił więc dla niego problemu. Jednak z nadmiaru emocji nie potrafił złapać tchu, a w głowie znowu zalęgła się panika: co ma z nią zrobić? Zawieźć do szpitala czy do siebie? Jakby w odpowiedzi na jego wątpliwości kobieta ocknęła się. Widząc, że ktoś niesie ją na rękach, zaczęła się wyrywać. Tomasz postawił ją na ziemi, unikając w ten sposób ciosów. Kobieta zawyła z bólu, usiłując stanąć na rannej nodze.
– Spokojnie, znalazłem panią w lesie – mówił Tomasz powoli i wyraźnie. Brudne od błota i krwi ręce trzymał uniesione na znak, że ma czyste zamiary. – Jest pani ranna. Trzeba jechać do szpitala. Chcę pomóc.
Kobieta usiłowała stanąć samodzielnie, lecz na próżno. Usiadła na trawie i zawinęła się szczelniej kurtką leśnika. Obejrzała bolącą nogę, a jej orzechowe, ogromne oczy z rozszerzonymi źrenicami były nie do końca przytomne.
– Jasna cholera! – zaklęła.
Nieufnie spojrzała na Tomasza.
– Nie chcę do szpitala. Potrzebuję tylko wody utlenionej i bandaża. Albo wódki. Proszę, nie do szpitala… – W jej oczach była trwoga i jakiś wstyd.
Co ona ukrywa? – zastanawiał się Tomasz, ale kiwnął na potwierdzenie głową i zaprosił do samochodu.
Ponieważ kobieta dygotała, Tomasz włączył ogrzewanie fotela. Utkwił wzrok przed siebie, by nie onieśmielać pasażerki.
– Czy ktoś zrobił pani krzywdę? – zapytał cicho, chcąc zagaić rozmowę. – Nie wiem, jak się postępuje w takich sytuacjach. Policja, lekarz sądowy? Ale jest już pani bezpieczna, będzie dobrze.
Kobieta nie odpowiedziała, wciąż kręciło jej się w głowie. Mrok nocy jeszcze jej nie opuścił, a świt dopiero zaznaczył powrót do rzeczywistości. Była otumaniona. Wiedziała, że potrzebuje jeszcze czasu – kilku godzin, może dnia, by dojść do siebie. Dobrze znała ten stan. Westchnęła i potarła energicznie policzki, chcąc zdjąć z siebie zasłonę, wytrząsnąć resztki czaru z głowy i wzroku. Wiedziała, że musi się skupić, ale to takie męczące. Jeszcze niewykonalne. Co chwila zasypiała ze zmęczenia, po czym budziła się gwałtownie. Gdy otwierała oczy, widziała profil kierowcy, który się rozmazywał, a następnie znikał w ciemności.
– Szpital, policja… – dotarły do niej słowa.
– Zabierz mnie do siebie – szepnęła i ponownie straciła przytomność.
Starał się chodzić jak najciszej. Mieszkając samotnie, nie zwracał uwagi na trzeszczącą podłogę starej leśniczówki. Nawet podobało mu się, kiedy czuł, jak dom reaguje na jego ruchy. Przez lata wpasowali się w siebie nawzajem i tworzyli przyjacielski związek. On naprawiał dach i butwiejące okna, a dom odwdzięczał się ciepłem i kocim mruczeniem, kiedy wiatr witał się z puszczą mroźnym oddechem.
Podczas obecności gościa, który odsypiał jakieś leśne koszmary, skrzypienie podłogi stawało się nieznośne. Dlatego, chcąc nie chcąc, Tomek siedział cierpliwie przy sofie, starając się wymyślić, jak odkazić paskudną ranę na nodze nieznajomej. Pies Draco, pasterski border collie, warował przy nim, wpatrując się to w Tomka, to w kobietę. Rzadko mieli gości, tym bardziej pachnących lasem i dziką zwierzyną.
Kobieta wciąż głęboko spała.
Albo zjarała się do nieprzytomności, albo ktoś naszprycował ją czymś, chcąc skrzywdzić – zastanawiał się leśniczy.
Obiecał nie wzywać pomocy, ale sam nie był w stanie wyjąć z nogi drutu i zszyć rany. Poza tym ktoś musiał ją zbadać. Tak naprawdę nie chciał być z nią sam na sam, gdy się obudzi.
Napisał do Jeremiego lakoniczny esemes: „Przyjedź natychmiast z torbą lekarską, pełna dyskrecja, potem wyjaśnię”. Jeremi, wieloletni przyjaciel Tomasza i miejscowy weterynarz, zjawił się w ciągu pół godziny. Widać było, że wiadomość od leśnika wyciągnęła go z łóżka. Miał potargane włosy i niedopięte guziki koszuli.
Wchodząc do ciemnego holu leśniczówki, wpatrywał się czujnie w twarz Tomka. Znał go od studiów i czytał w nim jak w otwartej księdze. Tym razem zakłopotanie w oczach przyjaciela nie dawało żadnych odpowiedzi. Tomek zatrzymał go w przedsionku i zaczął szeptem:
– To kobieta. Znalazłem ją w lesie nagą, z drutem wbitym w nogę. Ale ona nie chce do szpitala. Błagała mnie, żeby tam nie jechać, a potem zemdlała. Budzi się i znowu zasypia. Jakby naćpana.
– Stary – zaczął Jeremi, zaglądając ukradkiem do salonu – żeby to się kryminałem nie skończyło.
Podszedł do sofy, na której pod kocem leżała nieznajoma.
– Mogłem wziąć Agatę. Baba to baba – szepnął Jeremi i włożył biały fartuch. Potem skupił się na badaniu.
Zajrzał w źrenice, zbadał puls, posłuchał serca. Kobieta ocknęła się, spojrzała na Jeremiego, mrużąc oczy.
– Dzień dobry, Jeremi Dąbrowski, przyjaciel Tomka, weterynarz. Jesteśmy w leśniczówce w Grzędach. Nikt oprócz mnie nie wie, że pani tu jest. Pełna dyskrecja, jak pani prosiła. Opatrzę ranę i zbadam panią. Mogę?
Aksamitny głos Jeremiego podziałał na nią uspokajająco. Kiwnęła tylko głową i zamknęła oczy. Sprawiała wrażenie, jakby poddała się temu, co ma się wydarzyć. Albo była zbyt słaba, albo instynktownie czuła, że jest już bezpieczna.
Jeremi zrobił zastrzyk przeciwtężcowy i przeciwbólowy, a potem zabrał się do wyjmowania drutu z rany. Kobieta przygryzała w tym czasie swoją dłoń, nie chcąc krzyczeć. Gdy Jeremi szył i opatrywał ranę, nieznajoma znowu zapadła w głęboką drzemkę. Długotrwały stres opuszczał jej ciało.
Po skończonym zabiegu mężczyźni wyszli do kuchni. Jeremi zdezynfekował ręce i narzędzia weterynaryjne. Tomasz nalał mu herbaty malinowej z rumem do szklanki o grubym dnie.
Przyjaciel spoglądał na Tomasza w ciszy.
– Co teraz? – zapytał.
– Jak to co?
– Co zamierzasz?
Tomasz przeczesał dłonią włosy. Włożył ręce do kieszeni bojówek, zamyślony zaczął się kołysać na piętach.
– Niech odeśpi, potem sama zdecyduje. Nic mi do tego.
– Ale to może być wariatka.
– Ćpunka?
– Nic na to nie wskazuje. Raczej totalnie wyczerpana. Gdzie ją znalazłeś?
– Za Wilczą Górą w brzozowym lasku, na skraju lasu.
– Która była?
– Po czwartej.
– Musiała tam spędzić całą noc, ma wyziębione ciało. Nie znalazłeś tam jej ubrania?
– Nic nie widziałem. Ledwo myślałem logicznie.
Jeremi uśmiechnął się szelmowsko.
– No, nie dziwię się, ciało ekstra klasa. Ładną niespodziankę zgotował ci las.
– Daj spokój, baby nie dla mnie – żachnął się leśniczy, szukając na blacie paczki papierosów. – Zwłaszcza takie ganiające na golasa nocą po lesie. Rusałka, kurde, się znalazła.
Jeremi podrapał się po łopatce i nadal uśmiechał do przyjaciela.
– Nie mów, że ci się nie podoba. Umorusana, ale ciałko i twarz piękne.
– Kłopotów nie szukam – odpowiedział Tomek, naciskając zawór zapalniczki.
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą sufit. Zupełnie inny od tego, pod którym zawsze się budziła. Jej był drewniany, zabejcowany na biało, z pięknym białym kloszem, który rozjaśniał mlecznym światłem przestrzeń pokoju. A ten był biały, betonowy, ze zgaszoną drewnianą lampką w góralskim stylu. Za oknem rozpościerały się ogromne drzewa iglaste.
Jaki jest dzień, jak długo tu jestem? – pytania przemykały jej przez głowę. Poczuła lęk i przypływ adrenaliny, które nie pozwalały jej swobodnie oddychać.
Weronika podparła się na łokciach. Zajrzała ostrożnie pod koc, którym ktoś ją przykrył. Miała na sobie męską koszulkę z podobizną wilka i nic więcej, nie licząc bandaża na łydce. Poruszyła nogą i zasyczała z bólu. Niedobrze. Rana nie pozwoli jej wymknąć się niepostrzeżenie. Czekała ją więc rozmowa z gospodarzem. We wspomnieniach odszukała profil kierowcy, który wywiózł ją z lasu. Długi, prosty nos, skośne oczy, ciemny zarost na męskiej, choć delikatnej szczęce. Opadła na poduszkę i próbowała przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Samochód terenowy, głos tego faceta, a potem jakiś zastrzyk od weterynarza. Weterynarza? Boże, czemu to ją spotyka? Po chwili tylko pokiwała głową bezradnie.
– Dokładnie wiesz dlaczego – powiedziała do siebie, westchnęła ciężko nad swoim losem i nad tym, jak koncertowo przekreśliła swoje życie.
Za oknem było jasno, słońce już dawno zaczęło wędrówkę po nieboskłonie. Zarzuciła na siebie koc i wstała z łóżka. Kulejąc, doszła do stołu na środku pokoju.
Stół był okrągły, z masywnymi nogami, pewnie dębowy. Może stanowił centrum rodzinnych spotkań, pełnych gwaru i śmiechów oraz pobrzękiwania sztućców i misek z domową zupą. Ale w tej chwili widziała na nim jedynie kilka książek, jakieś mapy i brudny kubek po kawie. Zawodowy instynkt kazał jej zerknąć na tytuły na grzbietach. Zawsze tak robiła, gdziekolwiek się znalazła. _Akan_ Pawła Goźlińskiego, kryminały Zygmunta Miłoszewskiego, biografia Paganiniego otwarta na 34. stronie. Z ulgą stwierdziła, że gospodarz lubi dobrą literaturę, co podnosiło jego ogólną ocenę. Ale czy gusty literackie świadczą o człowieku i jego wewnętrznych demonach? Czy jeśli ktoś czyta Kinga, to biega z nożem wokół domu lub przetrzymuje ulubionego pisarza w piwnicy? Czy ona, czytając Jane Austen, jest stateczną panienką z dobrego domu? Bardziej pasuje do niej dziewczyna z bagien z _Gdzie śpiewają raki_ lub mroczna historia Starej Słaboniowej, pełna uroków i czarów. Uśmiechnęła się gorzko do swoich myśli. Przeczesała dłońmi długie włosy, wyjmując z nich resztki liści.
Każdy jej ruch wprawiał podłogę w koncert skrzypień. Jeśli chciałaby stąd po cichu uciec, podłoga zdecydowanie popsułaby jej szyki. Tak jak się spodziewała, skrzypienie przywołało gospodarza. Pojawił się w drzwiach w ciemnej koszulce i zabrudzonych bojówkach. Jego czarne, proste włosy lśniły, grzywka opadała na czoło i kącik prawego oka. Próbował się uśmiechnąć, ale widać było, że nie ma w tym wprawy.
– Hej, jestem Tomek. Masz ochotę na śniadanie? Pewnie zgłodniałaś – mężczyzna próbował mówić swobodnie, ale jego zaniepokojone, błękitne spojrzenie zdradzało prawdziwy nastrój.
Do stołu podbiegł czarno-biały pies umaszczony jak indiański koń. Merdając ogonem, domagał się pieszczot. Wpychał podłużny pysk bezczelnie pod jej dłonie, dobre psie oczy wpatrywały się w nią z oczekiwaniem. Rozczulił ją. Schyliła się ku niemu i pocałowała w czoło. Nadal nie odpowiadała mężczyźnie, tylko patrzyła na niego niepewnie, nie wiedząc, czego się spodziewać.
Tomek poprawił nieśmiało przydługie włosy i złapał dłońmi oparcie pobliskiego krzesła, by dodać sobie odwagi.
– Słuchaj, wyciągnąłem cię z lasu nieprzytomną. Nie chciałaś jechać do szpitala. Poprosiłaś o schronienie u mnie – zaczął, jakby tłumaczył się ze zbrodni. – Jeśli chcesz, zawiozę cię teraz, gdzie potrzebujesz, jest dziesiąta rano. Spałaś ponad dobę.
– Jezu, przepraszam – powiedziała zawstydzona.
– Jesteś w stanie dojść do kuchni czy tutaj przynieść jedzenie? – zapytał Tomek, nie chcąc wprawiać jej w zakłopotanie. – A może najpierw prysznic? Tylko uważaj na nogę, rana może krwawić pod wpływem wody.
– Dojdę sama, daj mi chwilę. I jakieś ubranie – szepnęła.
Mężczyzna wyprostował się i zaczął nerwowo rozglądać się po pokoju.
– Eee, jasne. Wczoraj znalazłem tylko koszulkę, chyba wszystko będzie na ciebie za duże. – Mimowolnie spojrzał na jej długie, smukłe nogi. – Może szlafrok? Od razu możesz wziąć prysznic.
Kobieta skinęła głową.
Tomasz pokazał jej, gdzie jest łazienka. Chociaż kulała, nie odważył się zaproponować pomocy. Schował się w kuchni, udając, że jest zajęty. Tłukł naczyniami, by zagłuszyć dźwięki prysznica. Nie chciał sobie wyobrażać, jak zdejmuje zabrudzoną koszulkę i czesze włosy. Jak spogląda w lustro, ocenia obrażenia i zadrapania na nagim ciele. Bez skutku.
Dobra, najpierw kawa – przywołał się do porządku.
Kiedy ostatni raz gościł tu kobietę? Monika odeszła wiele lat temu. Po niej zdarzyły się może dwie przygodne turystki, zbyt zepsute, by zostać na dłużej.
Przygotował świeżą kawę w kawiarce i wczorajszy kawałek chałki. Ugotował jajka na twardo i pokroił świeże pomidory z ogródka.
Na progu kuchni usłyszał jej głos:
– Mam na imię Weronika. Pięknie pachnie. Zjem i znikam.
– Jasne, choć nie wiem, czy noga pozwoli ci na jakiekolwiek spacery – stwierdził. – Mogę cię odwieźć, gdzie chcesz.
– Nie, nie – speszyła się kobieta – wystarczy coś przeciwbólowego i sobie pójdę. Nie wygląda to źle.
Stała boso w jego szarym szlafroku. Woda z włosów spływała na kaptur. Usiadła z westchnieniem, kładąc zabandażowaną nogę delikatnie na krześle. Tomek zauważył, że zmieniła opatrunek, korzystając z łazienkowej apteczki.
– Poprosiłem Jeremiego, żeby przyszedł dziś obejrzeć ranę. Ale warto, by zobaczył to lekarz, nie weterynarz.
– Jest w porządku.
– Wiesz, to był bardzo stary drut, mógł być zardzewiały – kontynuował Tomek.
– To, że znalazłeś mnie w lesie, nie znaczy, że awansowałeś na mojego rycerza i masz prawo organizować mi życie – odparowała Weronika, a na jej policzki wystąpiły rumieńce. – Czasy bezwolnych księżniczek dawno minęły, więc odstaw miecz i białego rumaka do stajni.
Zapadła niezręczna cisza, gdy Tomek napełniał ich kubki kawą. Weronika dolała sobie mleka i chwyciła kawałek chałki.
– Gdzie mnie znalazłeś? – zapytała, chcąc przerwać milczenie.
– Blisko Wilczej Góry.
– A gdzie jesteśmy?
– Grzędy, leśniczówka – Tomek odpowiadał zdawkowo, by uniknąć kolejnego wybuchu „księżniczki”. Taka, kurde, wdzięczność za dobę czuwania przy łóżku. Niech spada i da spokój.
Tomek położył na stole paracetamol. Kobieta tylko kiwnęła głową. Przyjrzała się nieufnie tabletce, ale wzięła ją do ust i popiła kawą. Wyglądała jak zwierzyna, która udaje spokojną, ale oczy rozglądają się, szukając okazji do ucieczki.
Tomek nie wiedział, o czym z nią rozmawiać. Nie należał do mężczyzn, któremu gadka z kobietą sprawiała przyjemność. Te wszystkie subtelności, metafory, tematy związane z pięknem i duszą… Wolał szczerą, szorstką rozmowę z facetami. Konkrety. A konkretem było to, że jej obecność działała na niego paraliżująco. Tajemnica jej nagiej obecności w lesie bardzo go intrygowała, ale nie był w stanie o to zapytać. Tym bardziej teraz, kiedy wyraźnie postawiła granice wtrącania nosa w jej sprawy.
– Masz może telefon? – zapytała. – Muszę wysłać esemes.
Tomasz bez słowa podał jej komórkę.
Na zewnątrz usłyszeli harmider. Po chwili ktoś zaczął walić w drzwi. Tomek zerwał się na równe nogi. Kobieta została przy stole, nie chcąc się ruszać.
– Tomek, Tomek, zobacz, co mamy! – dobiegał dziecięcy głos.
W progu stało troje dzieci, dziesięcio-, może dwunastolatki. Dziewczynka, która widocznie przyjaźniła się z leśniczym, wypchnęła na przód chłopca o zielonych oczach, trzymającego w rękach młodego lisa. Widać było, że zwierzę jest w złym stanie. Położyli je w psim kojcu przy piecu. Draco szczekał zaaferowany. Tomek uciszył go i zamknął na werandzie, by nie straszyć dzikiego zwierzęcia. Spokojnie obejrzał czworonożnego pacjenta. Zajrzał do pyska i oczu. Lisek ledwo oddychał, miał trudności z przełykaniem.
– Dzwonię po Jeremiego – powiedział Tomek i wziął od kobiety swój telefon. Niestety, weterynarz nie odbierał. Mężczyzna przyniósł młodemu lisowi wody, ale ten nawet na nią nie spojrzał, podobnie na ugotowane na twardo jajko.
Weronika przyglądała się scenie w milczeniu. Podeszła do kojca.
– Zróbcie mi miejsce. Chyba wiem, co mu dolega – stwierdziła poważnym głosem.
Dzieci i Tomasz odsunęli się o krok, ale kobieta spojrzała na nich w taki sposób, że w mig zrozumieli, że mają wyjść z kuchni, a najlepiej z domu.
Tomasz wyprowadził dzieciaki na dwór. Sam wrócił po chwili i stanął na progu kuchni, obserwując nieznajomą. Kobieta tuliła zwierzę, masując jego przełyk. Miała przy tym zamknięte oczy. Nagle spojrzała na Tomka, wyczuwając jego obecność. W jej oczach było coś dziwnego, czego nie widział wcześniej u ludzi. Przemknęła przez nie jakaś dzikość, zwierzęcość w sposobie patrzenia, układania głowy. Dostał gęsiej skórki. Poczuł się jak intruz.
– Chwyć jego pysk i rozdziaw delikatnie, ale szeroko – rozkazała. – Ma zablokowany przełyk.
– Może poczekamy na Jeremiego?
– Jeszcze chwila i się udławi – powiedziała Weronika ostro.
Tomasz chwycił paszczę lisa i otworzył ją na tyle, na ile pozwoliło zwierzę. Lis nie wyrywał się, poddawał zabiegowi, jakby rozumiał powagę sytuacji.
Weronika włożyła smukłe palce do gardła lisa.
– Cholera, głęboko siedzi i śliskie jest. Masz może jakiś chwytak?
– Kombinerki? – zaproponował Tomasz.
– Spróbujmy.
Leśnik przyniósł torbę z narzędziami i wyjął z niej metalowe kombinerki o czerwonych rączkach. Weronika próbowała chwycić nimi to, co blokowało przełyk lisa. Po kilku próbach udało jej się złapać coś, co wyglądało na sznurek. Wyjmowała go powoli, obserwując reakcję zwierzęcia. Zrolowany, pomarańczowy kawałek materiału wynurzał się z lisiej gardzieli. Zwierzę charczało, zwracając przy tym nie tylko sznurek, ale całe upolowane śniadanie. Łapczywie połykało powietrze. Sznurek okazał się siatką, w którą pakuje się wędlinę. Miała nawet metalową sprzączkę na końcu.
Weronika położyła sznurek i kombinerki obok siebie i zaczęła głaskać lisa, który parskał i kichał. W jego zachowaniu wyczuwało się ulgę. Oddychał już swobodnie.
– Widocznie ludzie wyrzucili to do lasu, a lis, czując zapach mięsa, zjadł plastik – oceniła kobieta, całując uratowane zwierzę po uszach.
Lis westchnął z ulgą i oblizał wąsy.
– Jest zdrów. Po wymiotach można mu dać nieco wody. Jajko z chęcią zje, ale nie dawaj za dużo, jeśli nie chcesz go mieć za współlokatora – dodała Wera i po raz pierwszy uśmiechnęła się do Tomka.
Udana akcja ratunkowa odprężyła ją, a w oczach pojawiła się radość. Mężczyzna spojrzał na nią ciepło, poklepał bratersko po ramieniu.
Słońce musiało wyjść zza chmury, bo pokój momentalnie wypełnił się złotym blaskiem. Promienie przeniknęły przez okna, rzucając kolory na ściany leśniczówki. Weronika poczuła w podbrzuszu ciepło, za którym tęskniła od lat. Nie był to dobrze jej znany skurcz strachu. Poczuła zaufanie i radość. Tomek patrzył na kobietę z dziecięcym wręcz podziwem. Zaimponowała mu. Wcześniejszy dystans gdzieś zniknął, pojawiła się między nimi otwartość. Ciepło, którego nie doświadczali od dawna.
– Widzę, że Jeremi będzie miał konkurencję – zażartował Tomek.
– Nie jestem weterynarzem – odpowiedziała Wera.
– To może zaklinaczką lisów? – mruknął Tomasz, puszczając oko. – Skąd wiedziałaś o sznurku w przełyku?
Weronika momentalnie zgasła i wróciła do zdystansowanej postawy. Zamknęła otwarte na oścież wrota duszy, chroniąc swoją największą tajemnicę.
– Po prostu zgadłam. Przestań analizować – szepnęła, ponownie tworząc między nimi przepaść.
Tomasz poczuł się jak mały chłopiec strofowany przez matkę. Dlaczego w takich momentach potrafił tylko przyzwalająco milczeć? Gdzie riposty, tak celne, by dopiec? Nigdy tego nie potrafił. Znowu zrobiło mu się ciężko na duszy.
Lis powąchał jego palce, szukając kolejnego jajka na twardo. Tomek pogłaskał zwierzę, wziął je na ręce i wypuścił do lasu. Dzieci towarzyszyły mu, wypytując o szczegóły akcji ratunkowej. Tomek wrócił z nimi do domu, kazał umyć ręce i poczęstował czekoladowymi cukierkami w nagrodę za uratowanie lisa. Dzieciaki zadowolone pobiegły do wsi.
– Tobie też się należy. – Mężczyzna położył cukierek przy kubku z kawą Weroniki. – Idę do pracy. Gdybyś czegoś potrzebowała, jestem na podwórku.
Tomasz zostawił ranną księżniczkę w leśniczówce. Nie był w stanie przebywać z nią dłużej. Dziwnie na niego działała. Kruchość i jednocześnie hardość dziewczyny poruszały w nim wrażliwą strunę. Chciał jej pomóc, cokolwiek to znaczyło. Z drugiej strony jej odpychające odpowiedzi stawiały go na baczność i budziły zakopane głęboko poczucie krzywdy. Czuł się niepewnie, miał przy niej niezgrabne ruchy, a w głowie chaos. Odwlekał moment powrotu do chaty, by tylko nie przebywać z nią we wspólnej przestrzeni.
Kiedy przyszedł na obiad, zauważył na krześle równo złożony szlafrok. W domu panowała cisza. Weronika zniknęła. Tomek przeszukał powoli kuchnię i szuflady, sprawdzając, czy może coś zniknęło. Portfel nieruszony leżał w szufladzie biurka, kluczyki od auta na swoim miejscu. Zniknęła jego jedyna biała koszula od garnituru i ogromne wodery.
Musiała wyglądać zjawiskowo, wychodząc w tych ciuchach – uśmiechnął się do swoich myśli.
Otworzył lodówkę i zaczął odgrzewać lasagne.
Zdejmowała delikatnie bandaż, bojąc się tego, co pod nim zobaczy. Z zadrapań sączyło się coś żółtego, ale nigdzie nie było śladów opuchlizny. Paracetamol przestał działać, a rana nieprzyjemnie pulsowała.
– Maść z liści czarnego bzu załatwi sprawę – szepnęła do nogi i pogłaskała ją czule.
Kilkugodzinny marsz na przełaj przez puszczę, po bagniskach i wydmach, nadwerężył nogę. Mimo zmęczenia, Weronika była zadowolona. Uratowała lisa i udało jej się bez problemów czmychnąć leśniczemu. Im mniej o niej wie, tym lepiej.
Usiadła w fotelu ze słoiczkiem zielonkawej maści. Wokół rozprzestrzeniała się słodka, miodowa woń lekarstwa. Biała koszula leśnika przyjemnie dotykała jej ciała. Nakładając maść na ranę, analizowała wydarzenia dzisiejszego poranka.
Przed odejściem zlustrowała przestrzeń leśniczówki. Uderzył ją brak śladów zabawek i dziecięcych ubrań, brak kobiecych kosmetyków w łazience i zapachu perfum. Mężczyzna z pewnością mieszka sam. Zebrał w swoim domu wyłącznie praktyczne rzeczy – mocne, drewniane meble, dobry sprzęt audio i dużo książek. Nie było dzbanuszków i kwiatów w wazonie, kolorowych, zwiewnych tkanin. Typowo męska surowość wystroju. Weronika przyznała, że wszystko urządzono z klasą. Brakowało też niechlujstwa, z którym zwykle kojarzyła samotnych facetów.
Długo szukała jego ubrań. Musiała przecież założyć coś na siebie przed ucieczką. Na dole, tuż przy schodach, zauważyła wejście do kolejnego pokoju. Był zamknięty, a duży, mosiężny klucz tkwił w zamku drzwi. Otworzyły się po naciśnięciu staromodnej klamki. Jej oczom ukazał się gabinet, w którym Wera odkryła pasję gospodarza. Przy oknie stało ogromne biurko ze sprzętem fotograficznym i dużym monitorem komputera. Na ścianach wisiały niesamowite fotografie zwierząt: łosi, saren, szaraków i lisów. Największe było zdjęcie watahy młodych wilków idących po ścieżce. Grupa nicponiów o grubych łapach i klapniętych jeszcze uszach. Podgryzały sobie wzajemnie boki, ale szły dziarsko, tworząc radosną kompanię. Kobieta uśmiechnęła się do zdjęcia. Wzruszyło ją.
Ma dobre oko – pomyślała o fotografie.
Piękne obrazy natury zatrzymały ją na chwilę. Zapomniała, w jakim celu tu węszy. Zdjęcia zdradzały wrażliwość Tomka i jego miłość do natury. Każde z fotografowanych zwierząt ujęte było w sposób, który ukazywał jego charakter. Szarak oglądał się za siebie skulony i gotowy do skoku. Lis patrzył w skupieniu na glebę, nasłuchując na sztorc postawionymi uszami. Weronika uznała, że fotografie mogłyby z sukcesem zilustrować bajkę dla dzieci. Miały w sobie magię, historię. Patrząc na lisa, wyobrażała sobie jego przygody, szarak z kolei zdradzał cechy charakteru, z których z pewnością nie byłby dumny, gdyby mógł je przeanalizować.
Za drzwiami zauważyła obszerną szafę. Tego szukała. Wyciągnęła z niej koszulę, która zakrywała jej ciało do połowy uda. Materiał pachniał palonym drzewem i męskim płynem pod prysznic. Podobała jej się nutka ostrego, orientalnego zapachu. Ze spodni od garnituru wyciągnęła skórzany pasek, którym obwiązała się, robiąc z koszuli sukienkę.
Usztywniła ranną nogę trzema skarpetami z dolnej szuflady i poszła w stronę drzwi wyjściowych. Gdy na wieszaku zauważyła wodery, uśmiechnęła się szelmowsko. Miała wszystko, by zniknąć i już więcej nie pokazać się w tym miejscu. Potem wyśle leśnikowi paczkę z pożyczonymi ubraniami. Przecież nie była złodziejką!
Grzędy od Kopytkowa dzieliło zaledwie osiem, może dziewięć kilometrów w linii prostej. Między nimi rozlewały się bagniska i rosły olbrzymie drzewa największego w Polsce parku narodowego, po szlakach wędrowali turyści. Ale Weronika wiedziała, jak poruszać się po podmokłym lesie z dala od głównych tras. Znała w lesie każde drzewo i lisią jamę, dziuple sów i barłogi dzików. W białej, za dużej koszuli Tomka i olbrzymich woderach mimo wszystko przemieszczała się bardzo sprawnie.
Kiedy wyszła na otwarte bagniska, poczuła się jak w domu. Wysokie trzciny kryły ją niczym zaufani przyjaciele. Znajome bulgotanie błota pod nogami brzmiało jak wyrzut: gdzie zniknęłaś na tak długo?
Widok jej małej chatki na skraju Kopytkowa dodał dziewczynie sił. Od razu poczuła się lepiej i już na piaszczystej ścieżce zrzuciła za duże wodery.
Znowu była w swojej skórze. Z ulgą witała kolejne spokojne tygodnie życia. Do czasu ponownego czaru, który od lat niezmiennie wymierzał jej pokutę.
Spod doniczki z lawendą wyjęła klucz i weszła do chaty. Izba z kuchnią przedzielona białym kaflowym piecem, sień z wygodnym, szerokim łóżkiem i dawna komora, przerobiona na prostą łazienkę, wprawiły ją we wzruszenie. Nareszcie w domu. Uwielbiała tu być. W swoim azylu na skraju bagnisk czuła się najbezpieczniej.
Właśnie ten dom ochronił Weronikę w najtrudniejszym momencie, kiedy sześć lat temu wszyscy się od niej odwrócili. Choć sponiewierany przez czas, ofiarował jej ciepło i wyrozumiałą ciszę. Nie zadawał pytań, nie odrzucał jak reszta świata. Przyjął z otwartymi drzwiami. Weronika była mu wierna od dnia, w którym musiała wyprowadzić się od babki i zniknąć z akademika w Białymstoku. Wtedy z dnia na dzień została bez dachu nad głową przerażona tym, z czym musiała się zmierzyć.
Od tamtego momentu chata wynajęta za grosze od pana Władka trzymała się nieźle i jak stara, ale zahartowana łódź płynęła z Weroniką przez życie.
Izba i kuchnia z białym piecem stanowiły centrum jej królestwa. Pobielona na biało drewniana podłoga dźwigała niewiele mebli, które Weronika upolowała za grosze na internetowych giełdach staroci. Kwadratowy stół, trzy krzesła, fotel i przepastną, welurową sofę w kolorze głębokiego granatu. Po kątach chowały się koszyki, które skrywały słoiki z dżemami i butelki z nalewkami oraz wiązanki czosnków, ziół i worki orzechów. Zabejcowane na błękitno drewniane ściany wprowadzały nowoczesność do tradycyjnej, wiejskiej chałupy. Na parapetach stały szare, kamienne donice z lawendą i geranium.
Za oknem pojawił się rudy kot. Kobieta umyła ręce z maści i wpuściła go do domu, witając wylewnie. Maurycy wskoczył jej na kolana, stęskniony pieszczot. Nie było jej przecież kilka dni, a wizyta u Tomasza przedłużyła jeszcze jej nieobecność. Na szczęście Maurycy był leśnym kotem, który w każdej chwili potrafił sam zadbać o siebie.
– Dzielny kotek. – Weronika wtuliła twarz w jego futro. – Pasujemy do siebie. Niezależni, nikogo nie potrzebujemy, oprócz siebie nawzajem.
Jej miękki, o wysokich bokach fotel w kratę ofiarowywał namiastkę ciepłych, silnych ramion. Dawni właściciele byli tak bardzo zdesperowani, by się pozbyć mebla, że sami przywieźli go do jej domu na skraju puszczy. Wymagał tylko porządnego prania i zaszycia dziury w jednym z oparć. Od kiedy fotel wprowadził się do chatki, Weronika spędzała w nim wszystkie wieczory, podkulając nogi i obserwując świat przez nisko osadzone w ścianie okno. Widziała z niego ukochane bagniska, gdzie o świcie urzędowały żurawie i białe czaple. Nikt nie przypuszczałby nawet, że ta niepozorna chatka może być tak pięknie urządzona i że chroni zbiega przed magią.
Mimo późnego popołudnia było jeszcze ciepło, owady leniwie szemrały w trawie. Moskitiery w oknach broniły wstępu krwiożerczym intruzom. Weronika odetchnęła z ulgą. Delektowała się smakiem ciepłego naparu z melisy i mruczeniem Maurycego na kolanach. Maść z czarnego bzu przyniosła ulgę nodze. Kobieta odpoczywała, wracając do ulubionego rytmu i zapominając o leśnym koszmarze. Rozejrzała się z zadowoleniem po wnętrzu swojego azylu. Z przekąsem zastanawiała się, jakich słów użyłaby matka, gdyby zobaczyła, gdzie mieszka jej córka. Wiedziała, że nigdy się tu nie spotkają.Weronika, grudzień 2007
Weronika, grudzień 2007
Wspomnienia
Stało się to w Boże Narodzenie. Latem skończyłam osiemnaście lat. Wciąż mieszkałam u babki w Mońkach na Podlasiu, ale od dawna robiłam wszystko, by stamtąd uciec. Sezonowe prace na polu, pomoc babce w sprzedaży nalewek i opieka nad dziećmi sąsiadki dawały mi upragnione fundusze. Zbierałam je w puszce po herbacie, by kiedyś kupić za nie wolność. Ale przede wszystkim pragnęłam studiować, wyjechać do miasta i zacząć wszystko od nowa. Wiedza i dobre stopnie miały mi w tym pomóc. Dom rodzinny był dla mnie więzieniem umysłu i duszy, trującym bluszczem tradycji i zakazów.
Matka była szefową biblioteki, ale większość mieszkańców wsi kojarzyła ją z inną instytucją – Kościołem. Codziennie dreptała na msze, kółka różańcowe, roraty, czuwania, by wieczorem wracać do domu i znowu modlić się żarliwie, trzymając w dłoniach koraliki różańca z poświęconego drzewa różanego. Choć jej pobożność nawet ksiądz wychwalał z ambony, w domu jej świętość przybierała zgoła inną postać. Była surową matką, która z miną cierpiętnicy spoglądała na innych z góry. Niczym matka przełożona średniowiecznego zakonu. Swojej pobożności nie skalała chwilą zabawy ze mną czy choćby przytuleniem przed snem. Odkąd pamiętam, zawsze jej zawadzałam. Moje sprawy, bóle, smutki, sukcesy w szkole były nieistotne. Najważniejsze to modlitwa i dyscyplina. Życie doczesne miało być smutne i szare. Taka nieistotna poczekalnia przed rajem.
Ojca nie znałam. Matka trzymała przede mną w tajemnicy powód jego zniknięcia. Zasłyszałam jedynie w sklepie, że czarownicom lepiej dzieciaka nie robić, bo wszystko szlag trafi. Wychowywana przez kobiety, matkę Zofię i babkę Eleonorę, z trudem wyobrażałam sobie męskie buty lub głos mężczyzny w naszej chacie. Energia męska była dla mnie tak odległa jak matczyny Bóg schowany gdzieś na ołtarzu w czerwonej lampce tabernakulum. Ani podejść, ani się przytulić. Niema obecność owiana tajemnicą.
Babka była znaną w regionie zielarką. Produkowała pachnące nalewki, maści, tekstury na ludzkie bolączki ciała, duszy i serca. Niektórzy z szacunkiem zwracali się do niej per Szeptucha bądź Stara. Praca babki była ceniona w okolicy, co przynosiło jej spore dochody.
Często asystowałam jej w pracy z ziołami: przy zbieraniu, suszeniu, potem rozcieraniu. Były to jedne z lepszych chwil mojego dzieciństwa, ponieważ babka mnie zauważała i chwaliła za znajomość ziół i za to, jak ucieram je w kamiennym moździerzu. Często mówiła do roślin dziwne słowa, szeptała zaklęcia, z czego śmiałam się w duchu, ale nie pokazywałam tego po sobie.
Żyłam pomiędzy dwoma światami: surową wiarą katolicką matki i ciepłą, swojską magią babki. W oba światy nie wierzyłam. Ze świata matki wybrałam książki, które jako córka szefowej biblioteki miałam na wyciągnięcie ręki. Po szkole, zwłaszcza zimą, gdy szarzało już za dnia, szłam do biblioteki i siedziałam tam aż do zamknięcia, zagubiona gdzieś między regałami, ze stosem książek przy nogach. Sadowiłam się w ulubionym miejscu, przy najlepiej działającym kaloryferze i przeglądałam księgi opatulone w szary papier. To w nich była prawdziwa magia. Inne światy, podróże i ciekawi, odważni bohaterowie. Znalazłam w nich miłość okazywaną dzieciom i mężczyzn kochających kobiety tak mocno, że gotowi byli popłynąć dla nich na koniec świata. Były w nich kobiety ciepłe i mądre, które dzieliły się spostrzeżeniami o życiu, mówiły o emocjach i uczuciach. Książki dawały mi przyjaciół i azyl przed surowym wzrokiem matki. Znikałam za okładkami powieści, co zresztą odpowiadało każdej z nas.
Ze świata babki wzięłam naturę i znajomość ziół. Uwielbiałam chodzić po bagniskach lub lesie i zbierać lekarstwa: mniszka, jagody, chabry, przytulię czy tymianek albo bylicę z wrotyczem. Susząc zioła na czystych płótnach, bawiłam się w naukowca botanika, który zbiera wyjątkowe okazy z dżungli. Gdy w moździerzu ścierałam na miazgę kolorowe płatki lub nasiona, wyobrażałam sobie, że jestem alchemikiem, który tworzy lekarstwo. W sumie to była prawda, wierzyłam w moc i lecznicze właściwości ziół. Znałam ich działanie. Przy każdym przeziębieniu, bólu zęba czy brzucha dzieliły się swoją mocą w postaci nalewek, syropów czy ciasteczek zrobionych przez babcię. Ale magia? Modlitwy do moździerza, spluwanie za lewe ramię i tworzenie koła na ziemi? Traktowałam to jak teatrzyk, który babka gra przed pacjentami. Ileż to razy przestraszona kobieta przynosiła dziecko, by „przełożyć je przez spódnicę”, co miało odegnać od maleństwa złe uroki. Ileż razy babka przy framudze odcinała kołtun niesfornemu synowi sąsiadki. Ileż razy przelewała wosk pszczeli nad głową pacjenta, by potem czytać z niego przyczynę choroby. Ludzie jej wierzyli i dzięki tej wierze zdrowieli, a teatrzyk przynosił niezłe dochody.
Być może pozbawiona matczynego ciepła i ojcowskiej opieki straciłam wiarę w magię tego świata? Pożegnałam dziecięcą naiwność, dziewczęcą wrażliwość, by zaopiekować się sama sobą? Ale nie narzekałam. Ziemia, bagniska i las dawały mi obfitość przygód dla ciała. Książki z biblioteki matki karmiły umysł. O duszy nie myślałam. Do czasu. Zmieniło się to, gdy skończyłam czternaście lat, ale o tym potem.
O ile babka szanowała moje wybory i nienachalnie uczyła ziołolecznictwa, o tyle matka tresowała mnie na pobożne dziecię, pomimo mojego wyraźnego sprzeciwu. W wieku siedmiu lat straciłam wszelką nadzieję, że jakimś cudem mnie pokocha. Nabrałam pewności, że chce mnie zamknąć w tej samej celi szlachetnego cierpienia, w której sama tkwiła od lat. W więzieniu beznadziei i niechęci do zmiany czegokolwiek, choć jest tak ciężko.
Kiedy w niedzielę szykowała się na mszę, skutecznie znikałam z domu i przeczekiwałam dzień w lesie, bawiąc się na mokradłach. Nie znosiłam chodzić z nią do kościoła, w którym matka siadała w pierwszej ławce i najgłośniej zawodziła religijne pieśni. Im byłam starsza, tym bardziej się tego wstydziłam. Wolałam już wyprawy z babką do cerkwi i zapalanie cieniutkich jak słoneczny promień świeczek.
W Boże Narodzenie 2007 roku postanowiłam otwarcie skończyć z religijną przemocą. Pomogli mi w tym Edith Piaf i _Szogun_.
Miałyśmy wtedy trzy izby. Jedna z nich, połączona z kuchnią, służyła nam za salon i jadalnię. To tam, pochylona nad stołem, uczyłam się francuskiego, by dostać się na romanistykę w Białymstoku. Studia były moim upragnionym oknem na świat, przepustką do życia poza ramami wyznaczonymi przez kobiety mojego rodu. W głowie dudniły mi śpiewne słowa Piaf:
_Non, rien de rien,_
_Non, je ne regrette rien_¹.
Chociaż była Wigilia, nie czułam świątecznego nastroju. Żadna z nas nie potrafiła go stworzyć i choć na jeden wieczór pozbyć się żalu i pretensji. Babka z matką przez lata zbudowały między sobą niezniszczalny mur niezrozumienia. Na każdy temat miały inne spojrzenie: religia, moje wychowanie, kolor obrusu. Zastanawiałam się, czy zawsze tak było między nimi. Jakiekolwiek pytania o przeszłość, zwłaszcza o mojego ojca, kończyły się kwaśnymi komentarzami, bym nie wścibiała nosa w nie swoje sprawy.
Dlatego święta wyglądały, jak wyglądały. Babcia mieszała na piecu nalewki o różnych zapachach, w tym roku był to uspokajający wyciąg na winie z głogu, melisy, szyszek chmielu, kwiatostanów lawendy i rumianku.
Matka szykowała się, jak zwykle, do kościoła.
– Już byś dała spokój z tą magią z dżemu – prychnęła do babki, wchodząc do izby i wskazując równo ustawione na stole nalewki z ziela hyzopu, miody z mniszka lekarskiego czy maść z liści bzu na gojenie ran. – Przez nią szczęścia nie ma. Odrzuca tylko ludzi od nas.
– Jak się z magii źle korzysta, to potem wychodzi szczęście przez okno – odrzekła babka i splunęła przez lewe ramię. – Zarób w bibliotece tyle co ja, to przestanę machać chochlą i sprzedawać ludziom eliksiry.
Matka dotknięta najmocniejszym z argumentów babki, wymownie chwyciła modlitewnik.
– Szykuj się, Wera, Pasterka zaraz – rozkazała i czekała, aż potulnie włożę kozaki i płaszcz.
Po moim trupie – powiedziałam do siebie. Siedząc nad książką o Edith Piaf, postanowiłam, że tak samo jak gwiazda paryskiej ulicy nie pożałuję swojego życia i o nie zawalczę. Właśnie teraz.
Miałam dość wyznaczania mi ścieżki, którą nie chciałam iść. Matczyne plany zrobienia ze mnie pobożnej niewiasty działały na mnie alergicznie. Z kolei babcia uważała, że zastąpię ją w produkcji ziołowych lekarstw i wrócę kiedyś do wioski, co było sprzeczne z moimi marzenimi. Tradycja i koniec. Ja miałam ją gdzieś.
Marzyło mi się miasto, gdzieś za granicą, gdzie będę chodzić na wysokich obcasach i pić wino w restauracjach.
– Nie idę – odpowiedziałam matce spokojnie, podnosząc wzrok znad książki.
– Jak to nie idziesz?! Pasterka raz w roku, Bóg się narodził. – Matka stanęła oburzona w progu.
– Wolę obejrzeć _Szoguna_ – zdecydowałam i zamknęłam głośno słownik Larousse’a.
Z gracją przeniosłam się na kanapę i włączyłam telewizor, nie zaszczycając matki ani jednym spojrzeniem. Chamberlain poprawiał właśnie samurajski miecz.
W chałupie zapadła cisza. Nawet babcia przestała szurać chochlą w garnku. Po chwili drzwi trzasnęły i w izbie zostałam tylko ja i babcia Eleonora trzęsąca się ze śmiechu. Spojrzała na ekran telewizora, który dostała za uratowanie sołtysa od zapalenia śledziony, i usiadła przy mnie zadowolona.
– Też obejrzę – skwitowała przełom w rodzinie.
Już nigdy więcej nie poszłam do kościoła, a latem dostałam się na upragnione studia. Z uwagi na niski rodzinny budżet (dochody babki nie były przedstawiane skarbowi państwa) dostałam łóżko w białostockim akademiku. Świętowałam te wieści na bagniskach Ławki, leżąc na mostku wśród trzcin i śmiejąc się do chmur. Edith Piaf i _Szogun_ stali się patronami mojego uwolnienia od zgorzkniałej matki uzależnionej od mszy i babki zamkniętej w utraconym już, przebrzmiałym świecie podlaskiego folkloru. Moja radość nie trwała jednak długo. Z własnej woli i głupoty sama zniewoliłam się rodową klątwą, w którą nie wierzyłam.