Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Lista podejrzanych spraw - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
E-book: EPUB, MOBI
47,90 zł
Audiobook
59,90 zł
47,90
4790 pkt
punktów Virtualo

Lista podejrzanych spraw - ebook

Yorkshire, 1979 rok
Maggie Thatcher zostaje premierem Zjednoczonego Królestwa, na topie są spodnie rurki, a Miv jest przekonana, że jej tata chce przenieść rodzinę na południe kraju.
To wszystko przez te morderstwa.
I mamę, która z jakiegoś powodu przestała mówić.
Może jeśli Miv uda się rozwiązać zagadkę Rozpruwacza, który od pewnego czasu terroryzuje Yorkshire, nie będą musieli się wyprowadzać? Każdy plan jest dobry, kiedy stawką jest rozstanie z jej najlepszą przyjaciółką Sharon.
Dziewczynki postanawiają sporządzić listę podejrzanych spraw: osób, rzeczy i wydarzeń, które wydadzą się im dziwne. Nietypowe. Potencjalnie mordercze. Problem pojawia się, gdy w trakcie poszukiwań Miv i Sharon odkrywają więcej tajemnic, niż się spodziewały.
Bo sekrety są wszędzie – w sąsiedztwie, w ich rodzinach, a nawet między nimi…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68381-48-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od au­torki

Całe po­ko­le­nie miesz­kań­ców Pół­nocy prze­ży­wało dzie­ciń­stwo z pięt­nem po­czy­nań mor­dercy – Pe­tera Sutc­liffe’a. Jed­nym z mo­ich naj­wy­raź­niej­szych wspo­mnień z pierw­szych lat ży­cia jest dzień, w któ­rym zo­stał schwy­tany – to wtedy wy­szło na jaw, że mój tata go znał. Wciąż do­znaję szoku na myśl o tym, jak bar­dzo zbli­żył się do mo­jej ro­dziny.

Ta książka jest hoł­dem dla ofiar, dla oca­la­łych i dla tych, któ­rzy – tak jak ja – byli wtedy dziećmi. Li­sta po­dej­rza­nych spraw to hołd od­dany mo­jej pięk­nej kra­inie.1

Miv

Ła­two by­łoby stwier­dzić, że wszystko za­po­cząt­ko­wały mor­der­stwa, ale tak na­prawdę za­częło się od tego, że Mar­ga­ret That­cher zo­stała pre­mie­rem.

– Ko­biety nie na­dają się do rzą­dze­nia kra­jem. Nie są do tego stwo­rzone – orze­kła cio­cia Jean w dniu ogło­sze­nia wy­ni­ków wy­bo­rów. – Jakby z ostat­nimi u wła­dzy nie dość było pro­ble­mów. To po­czą­tek końca York­shire i za­raz ci po­wiem dla­czego.

Krzą­tała się po na­szej ma­łej kuchni i ener­gicz­nie wy­cie­rała po­wierzch­nie, które ja już wcze­śniej prze­tar­łam. Sie­dzia­łam przy stole w brą­zowo-po­ma­rań­czo­wym szkol­nym mun­durku, łu­ska­łam gro­szek do dursz­laka na wy­szczer­bio­nym żół­tym bla­cie z la­mi­natu i wkła­da­łam so­bie zia­renka do buzi, jak tylko cio­cia nie pa­trzyła. Chcia­łam za­uwa­żyć, że cio­cia Jean, po­dob­nie jak Mar­ga­ret That­cher, jest ko­bietą, ale ona nie zno­siła, kiedy jej się prze­ry­wało. By­ły­śmy tylko we dwie, nie można więc było uciec od jej prze­my­śleń, a miała ich wiele. Tak wiele, że za­częła je wy­li­czać.

– Po pierw­sze. – Jej sprę­ży­ste siwe loki pod­ska­ki­wały, gdy krę­ciła głową. – Wy­star­czy spoj­rzeć na jej twarz, od razu wi­dać, co się dzieje z ko­bietą u wła­dzy: staje się nie­czuła. Od razu wia­domo, że jest bez serca, prawda? – Wzięła z ocie­ka­cza drew­nianą łyżkę i dla wzmoc­nie­nia efektu mach­nęła nią w moją stronę.

– Hmm – mruk­nę­łam.

Przez chwilę roz­wa­ża­łam, czy po pro­stu od czasu do czasu nie po­ta­ki­wać, a ukrad­kiem czy­tać książkę, która le­żała otwarta z ro­giem wsu­nię­tym pod dursz­lak, żeby się nie za­my­kała. Ale choć cio­cia Jean nie miała zbyt do­brego słu­chu, to po­zo­stałe jej zmy­sły były jak brzy­twa i moją nie­uwagę wy­czu­łaby jak pies my­śliw­ski zwie­rzynę.

– Po dru­gie. Zdą­żyła już od­jąć od ust mleko bied­nym dzie­ciom i za­brać po­sady ciężko pra­cu­ją­cym męż­czy­znom.

Wie­dzia­łam, że przy­naj­mniej część tych za­rzu­tów jest prawdą. Po­wie­dzonko „That­cher, zło­dziejka mleka” na­dal krą­żyło po na­szej szkole, wiele lat po tym, jak wy­co­fała małe bu­telki obrzy­dli­wego let­niego mleka, które mu­sie­li­śmy co­dzien­nie pić.

– Po trze­cie. Co rusz te cho­lerne mor­der­stwa. Z tego sły­nie te­raz York­shire. Z mar­twych dziew­czyn.

Odło­żyła drew­nianą łyżkę i otwo­rzyła drzwi na­szej sta­rej lo­dówki, za­rdze­wia­łej na ro­gach, a one za­pro­te­sto­wały skrzy­pie­niem. Na­tych­miast cmok­nęła na wi­dok pustki, wy­cią­gnęła znisz­czony ko­ło­no­tat­nik, który wszę­dzie ze sobą no­siła, wy­jęła rów­nie wy­słu­żony ołó­wek przy­cze­piony do okładki i po­śli­niła ry­sik.

– Ma­sło, mleko, ser.

Wi­dzia­łam, jak wy­po­wiada war­gami słowa ka­li­gra­fo­wane pi­smem, z któ­rego była tak dumna. Cio­cia Jean lu­biła po­rząd­ko­wać ży­ciowy ba­ła­gan i za­pro­wa­dzać ład. Cza­sami za­sta­na­wia­łam się, czy wła­śnie to pró­bo­wała zro­bić w na­szej ro­dzi­nie. Skoń­czyła swoją li­stę, za­mknęła lo­dówkę i na mnie spoj­rzała.

– No, nie tylko z mar­twych dziew­czyn. Jesz­cze z ta­kich ko­biet.

Kor­ciło mnie, żeby za­py­tać, ja­kie ma na my­śli i czy są one ta­kie same jak Mar­ga­ret That­cher. Za­wsze in­try­go­wały mnie ko­biety, któ­rych cio­cia Jean nie po­chwa­lała – było ich wiele – ale z do­świad­cze­nia wie­dzia­łam, że nie li­czy na ża­den ko­men­tarz i ża­den nie byłby mile wi­dziany. Po­sta­no­wi­łam mil­czeć i po pro­stu usia­dłam wy­god­niej na krze­śle, a cio­cia Jean wró­ciła do wy­da­wa­nia swo­ich opi­nii. O mor­der­stwa, o któ­rych wspo­mniała, py­tać nie mu­sia­łam. Wszy­scy w York­shire wie­dzieli, że gra­suje u nas upiór, uzbro­jony w mło­tek i pa­ła­jący nie­na­wi­ścią do ko­biet.

*

O Roz­pru­wa­czu z York­shire po raz pierw­szy usły­sza­łam dwa lata wcze­śniej, kiedy mia­łam pra­wie dzie­sięć lat. Ja, mama, tata i cio­cia Jean sie­dzie­li­śmy w na­szym sa­lo­nie. To było nie­długo po tym, jak cio­cia u nas za­miesz­kała. Pró­bo­wa­łam się do­sto­so­wać do obec­no­ści no­wej osoby w domu, bo tego ode mnie wy­ma­gano. Nie­ustan­nie sta­ra­łam się być cich­sza i mniej wi­doczna, ale mimo naj­lep­szych in­ten­cji moja oso­bo­wość i tak da­wała o so­bie znać w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie.

Na ekra­nie ma­łego czarno-bia­łego te­le­wi­zora wci­śnię­tego na półkę le­ciały wie­czorne wia­do­mo­ści. Mama, tata i cio­cia Jean sie­dzieli na ka­na­pie i wpa­try­wali się w nie, jakby słu­chali ka­za­nia w ko­ściele. Mia­łam mo­kre włosy po co­ty­go­dnio­wym my­ciu, więc mo­głam usiąść na fo­telu zwy­kle za­re­zer­wo­wa­nym dla mamy, kiedy była na dole. Stał obok ko­minka ga­zo­wego wy­peł­nio­nego mocno roz­ża­rzo­nymi po­la­nami i ogrze­wał moją twarz, gdy się do niego od­wró­ci­łam. W po­zo­sta­łej czę­ści po­koju było tak zimno, że można było zo­ba­czyć wła­sny od­dech. Wpa­try­wa­łam się w brą­zowe, po­ma­rań­czowe i musz­tar­dowe za­wi­jasy na na­szej wy­kła­dzi­nie – wy­glą­dały jak wzory ry­so­wane spi­ro­gra­fem, który do­sta­łam na Boże Na­ro­dze­nie – aż na­gle się zo­rien­to­wa­łam, że w po­koju coś się zmie­niło, jakby na­gle za­bra­kło w nim tlenu. Zda­wało się, że wszy­scy za­czerp­nęli po­wie­trza i wstrzy­my­wali od­dech, jak cza­sem ro­bi­li­śmy w szkole – aż do mo­mentu, gdy twa­rze pło­nęły nam czer­wie­nią, a po­tem pod­da­wa­li­śmy się, za­sa­pani i ro­ze­śmiani.

Pod­nio­słam wzrok i zo­ba­czy­łam po­li­cjanta z po­ważną miną, ob­wie­szo­nego pań­stwo­wymi od­zna­cze­niami, który wła­śnie po­ja­wił się na ekra­nie. Tata uważ­nie przy­glą­dał się ma­mie, jakby spraw­dzał, czy żyje. Naj­wy­raź­niej nie do­pa­trzył się ni­czego dziw­nego, bo od­wró­cił się do cioci Jean, uno­sząc i opusz­cza­jąc brwi, na co za­wsze re­ago­wa­łam chi­cho­tem. Ale te­raz nie było w tym nic za­baw­nego. Nie mia­łam po­ję­cia, co się zmie­niło.

Dziś mogę po­twier­dzić, że dwu­dzie­sto­let­nia Jean Jor­dan jest szó­stą ofiarą Roz­pru­wa­cza z York­shire. Zgi­nęła w bru­talny spo­sób. Mor­derca za­dał jej cios w głowę tę­pym na­rzę­dziem, a na­stęp­nie wie­lo­krot­nie ją ra­nił. Ofiara rów­nież była pro­sty­tutką...

Wy­pro­sto­wa­łam się – tego słowa jesz­cze nie sły­sza­łam. Tata za­kasz­lał, za­głu­sza­jąc dźwięk te­le­wi­zora. Cio­cia Jean wstała, żeby prze­łą­czyć ka­nał, ale ja zdą­ży­łam za­py­tać:

– Co to jest pro­sty­tutka?

Tata i cio­cia Jean znów na sie­bie spoj­rzeli. Tata po­ru­szył się w fo­telu, a cio­cia Jean za­marła. Mama na­dal wpa­try­wała się bez­na­mięt­nie w ekran i je­dy­nie prze­lotny prze­błysk świa­do­mo­ści świad­czył o tym, że wi­działa wia­do­mo­ści, jed­nak sku­pie­nie w jej oczach zni­kło tak szybko, jak się po­ja­wiło. Nikt na mnie nie spoj­rzał.

– To ktoś, kto po­maga po­li­cji – rzu­cił w końcu tata.

– Chcesz hor­licksa przed snem? – za­py­tała cio­cia Jean su­ro­wym to­nem i wy­szła z po­koju, da­jąc mi znak, że­bym po­szła za nią.

Kiedy wró­ci­łam, w te­le­wi­zji le­ciało coś zu­peł­nie in­nego. Mia­łam wra­że­nie, że wcze­śniej­sza roz­mowa ni­gdy się nie od­była.

Od tam­tego dnia Roz­pru­wacz błą­kał się po pe­ry­fe­riach mo­jej świa­do­mo­ści. W szkole po­lo­wa­nie na ca­łusa za­stą­piła za­bawa znacz­nie gor­sza – „po­ścig Roz­pru­wa­cza” – chłopcy z mo­jej klasy za­pi­nali wia­trówki tylko pod szyją i kiedy bie­gli, lek­kie kurtki ło­po­tały jak skrzy­dła dra­pież­nych pta­ków. Uga­niali się po dzie­dzińcu za naj­ład­niej­szymi dziew­czy­nami – mię­dzy in­nymi za moją przy­ja­ciółką Sha­ron – a one z krzy­kiem ucie­kały. Ale ofia­rami mor­dercy nie in­te­re­so­wa­łam się zbyt­nio do czasu, gdy kilka ty­go­dni przed wy­bo­rami za­bito dzie­więt­na­sto­let­nią pra­cow­nicę to­wa­rzy­stwa bu­dow­la­nego z Ha­li­faxu – Jo­se­phine Whi­ta­ker.

Tata zo­sta­wił ga­zetę na ku­chen­nym stole i po­szedł do pubu, a ja chcia­łam ją sprząt­nąć. Cio­cia Jean nie zno­siła ba­ła­ganu. Naj­sil­niej utkwiły mi w pa­mięci zdję­cia z pierw­szej strony: uśmiech­nięta twarz Jo­se­phine z sze­roko otwar­tymi oczami, oko­lona gę­stymi, ciem­nymi wło­sami, obok fo­to­gra­fii jej czę­ściowo za­kry­tego ciała w miej­sco­wym parku, gdzie zo­stała dwa­dzie­ścia je­den razy dźgnięta śru­bo­krę­tem.

Jej śmierć do­tknęła mnie tak, jak­bym tę ko­bietę znała. Być może z po­wodu wieku – była na tyle młoda, że w te­le­wi­zji mó­wiono o niej „dziew­czyna”, i jed­no­cze­śnie nie­wiele star­sza ode mnie. Być może ze względu na spo­sób, w jaki ją opi­sano, sło­wami ta­kimi jak „nie­winna” i „szla­chetna”. Nie za­li­czała się do ta­kich ko­biet, jak na­zy­wała je cio­cia Jean. Wpa­try­wa­łam się w te zdję­cia, to w jedno, to w dru­gie, a serce ło­mo­tało mi tak mocno, że jego dud­nie­nie czu­łam w uszach.

*

W dniu wy­bo­rów tata wró­cił do domu po po­rze pod­wie­czorku, a ja sie­dzia­łam przy ku­chen­nym stole i skrę­ca­jąc się z głodu, cze­ka­łam, aż umyje ręce i do nas do­łą­czy. Do kuchni wpadł zna­jomy piż­mowy za­pach potu i pa­sty do czysz­cze­nia. Tata usiadł obok mnie przy stole i zmierz­wił mi włosy, co było jed­nym z nie­licz­nych prze­ja­wów czu­ło­ści.

– Pra­wie go­towe, Au­stin. – Cio­cia Jean kiw­nęła głową i po­sta­wiła przed nim ku­bek go­rą­cej her­baty, a ja po­ru­szy­łam się nie­cier­pli­wie na krze­śle. – Prze­stań, Miv – upo­mniała mnie cio­cia. – Wier­cisz się, jak­byś miała owsiki.

Za­mar­łam na­tych­miast, zwie­si­łam głowę i przy­gry­złam mocno wargę. Mama cią­gle tak do mnie mó­wiła. Ale za­wsze ro­biła to z uśmie­chem.

– Jak ci się nu­dzi, mo­żesz za­nieść to na górę. – Cio­cia Jean wrę­czyła mi tacę z mi­ską gę­stej zupy.

Kiedy po­czu­łam za­pach po­mi­do­rów, za­częło mi bur­czeć w brzu­chu jesz­cze bar­dziej. Od­wró­ci­łam się i zaj­rza­łam do du­żego po­koju. Zo­rien­to­wa­łam się, że zde­ze­lo­wany fo­tel jest pu­sty. Wi­docz­nie mama miała kiep­ski dzień.

We­szłam po na­szych wą­skich scho­dach, ze wzro­kiem utkwio­nym w mi­sce na tacy, sta­wia­jąc stopy z prze­sadną ostroż­no­ścią, żeby nie roz­lać ani kro­pli. Na gó­rze po­ło­ży­łam tacę przed za­mknię­tymi drzwiami sy­pialni, za­pu­ka­łam ci­cho i wy­tę­ży­łam słuch, wy­cze­ku­jąc ja­kie­go­kol­wiek od­głosu, ale od­po­wie­działa mi tylko ci­sza. Ze­szłam na pal­cach, a gdy po­sta­wi­łam stopę na naj­niż­szym stop­niu, usły­sza­łam nie­mal bez­gło­śny jęk otwie­ra­nych drzwi i ode­tchnę­łam z ulgą. Przy­naj­mniej ja­dła. A więc dzień nie był cał­kiem zły.

Kiedy wró­ci­łam do kuchni, cio­cia Jean zdą­żyła zdjąć far­tuch i miała na so­bie swój co­dzienny swe­ter – po­ce­ro­wany na łok­ciach i za­pięty pod szyję. Je­śli nie li­czyć jej opi­nii, cio­cia Jean była bar­dzo sche­ma­tyczna – raz w ty­go­dniu ukła­dała swoje sprę­ży­ste loki pod klo­szem su­szarki u fry­zjera, a na no­gach no­siła grube, cie­li­ste raj­stopy za­kry­wa­jące naj­mniej­szy frag­ment skóry. Te­raz kro­iła dużą za­pie­kankę i na­kła­dała ją na ta­le­rze. Tata po­chła­niał naj­now­sze wia­do­mo­ści na te­mat kry­kieta w ga­ze­cie „York­shire Chro­nicle”, którą za­mknął, gdy sta­nęło przed nim je­dze­nie. W końcu sie­dzie­li­śmy we troje nie­mal ło­kieć przy łok­ciu przy okrą­głym stole i je­dli­śmy.

Za­nim przy­je­chała cio­cia Jean, ko­la­cje spo­ży­wa­li­śmy na ta­cach na ka­na­pie przy włą­czo­nym te­le­wi­zo­rze i było przy tym miej­sce na ha­łas i śmie­chy. Na­wet pod­czas straj­ków, które kilka lat wcze­śniej na parę dni po­zba­wiły nas prądu i ogrze­wa­nia, mama za­mie­niła wszystko w za­bawę. Uda­wała, że je­ste­śmy na bi­waku, je­dli­śmy przy świe­cach, w weł­nia­nych czap­kach i śpie­wa­li­śmy pio­senki, ja­kie śpiewa się przy ogni­sku. Na­wet je­śli mu­sie­li­śmy jeść po ciemku, ży­cie było wtedy pełne lek­ko­ści – nie tej po­nu­rej sza­ro­ści, która nas okryła, gdy mama za­mil­kła, a jej miej­sce za­jęła cio­cia Jean.

Cio­cia od­kaszl­nęła i spra­wiła, że zro­biło się dużo cia­śniej, bo obok ta­le­rza po­ło­żyła no­tat­nik i go otwo­rzyła. Do­pi­sała jesz­cze kilka uwag, sta­ran­nie je nu­me­ru­jąc, na te­mat tego, dla­czego Mar­ga­ret That­cher była „złem dla kraju, a w szcze­gól­no­ści dla York­shire”. Słowa za­pi­sane na kartce brzmiały do­kład­nie tak jak te, które wy­po­wia­dała.

Tata w mil­cze­niu jadł za­pie­kankę z ka­wał­kami wo­ło­winy i ne­rek, ze wzro­kiem utkwio­nym w po­tra­wie na ta­le­rzu. Nie da­wał po so­bie po­znać, że słu­cha, gdy po­wta­rzała te same kwe­stie, które wy­re­cy­to­wała mi wcze­śniej, i do­dała kilka no­wych – o tym, że „ko­biety za­bie­rają się za rze­czy prze­kra­cza­jące ich moż­li­wo­ści” oraz że York­shire „scho­dzi na psy” przez coś, co na­zywa się „imi­gra­cją”.

Wes­tchnęła, a jej sztywne loki drgnęły.

– Nie wiem, Au­stin. Cza­sami my­ślę, że mo­gli­by­śmy dać so­bie spo­kój i prze­nieść się na Po­łu­dnie.

Za­mar­łam z wi­del­cem w po­ło­wie drogi do ust. Mó­wiła po­waż­nie? W na­szej ro­dzi­nie Po­łu­dnie ozna­czało los gor­szy niż śmierć. „Sie­dzi w nas York­shire”, ma­wiała cio­cia Jean. „We krwi mamy wrzo­so­wi­ska i przę­dzal­nie”.

Odło­ży­łam na ta­lerz kęs za­pie­kanki, zwi­sa­jący z końca wi­delca, bo stra­ci­łam ape­tyt. Tata pod­niósł głowę. Za­nim zdą­ży­łam się za­sta­no­wić, z mo­ich ust wy­pły­nęły słowa:

– Nie mo­żemy się wy­pro­wa­dzić.

Ich gło­śność za­sko­czyła na­wet mnie. Tata i cio­cia od­wró­cili się w moją stronę.

– Coś ta­kiego! – Tata wy­glą­dał na wy­raź­nie roz­ba­wio­nego.

Na twa­rzy cioci Jean nie było jed­nak ani tro­chę we­so­ło­ści.

– Zro­bisz, co ci każą. – Wska­zała na mój ta­lerz, jakby chciała po­wie­dzieć: „To do­ty­czy też ko­la­cji”.

– Ale WSZYSTKO jest tu­taj. – Mia­łam na my­śli moją naj­lep­szą i je­dyną przy­ja­ciółkę Sha­ron. Czu­łam, że gar­dło mam co­raz bar­dziej ści­śnięte i bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łam prze­łknąć ślinę. Płacz był jedną z wielu rze­czy, któ­rych cio­cia Jean nie po­chwa­lała.

Tata odło­żył nóż i wi­de­lec i po raz pierw­szy prze­niósł wzrok z za­pie­kanki na cio­cię Jean. Ze stosu na środku stołu wziął kromkę chleba grubo po­sma­ro­waną ma­słem i sta­ran­nie wy­tarł nią resztki sosu z ta­le­rza.

– Tak, może masz ra­cję – ode­zwał się po chwili na­my­słu. – Nowy po­czą­tek mógłby nam wszyst­kim wyjść na do­bre. Po­win­ni­śmy to prze­my­śleć. – Zer­k­nął w kie­runku su­fitu i słu­chał od­głosu kro­ków stą­pa­ją­cych po­woli po drew­nia­nej pod­ło­dze.

Ja też spoj­rza­łam w górę. Kiedy się od­wró­ci­łam, cio­cia Jean ob­ser­wo­wała nas oboje. Do­strze­głam w jej oczach emo­cje, któ­rych nie po­tra­fi­łam na­zwać. Po­zbyła się ich rów­nie szybko jak brud­nych ta­le­rzy.

Wtedy zro­zu­mia­łam, że sy­tu­acja jest po­ważna.

*

Tej nocy le­ża­łam w łóżku, a księ­życ za­glą­da­jący przez szparę w za­sło­nach oświe­tlał mil­czące cie­nie biurka, pó­łek z książ­kami i cięż­kiej sta­rej szafy z orze­cha. Oczy dawno wy­bla­kłych, zbyt dzie­cin­nych już dla mnie po­staci Wom­bel­ków na ta­pe­cie wy­glą­dały, jakby mnie ob­ser­wo­wały. Te zna­jome kształty spra­wiły, że znów po­czu­łam ucisk w gar­dle.

Chwy­ci­łam się kra­wę­dzi łóżka i kur­czowo trzy­ma­łam sztywny, szorstki koc, czu­jąc na­ra­sta­jący ból głowy i su­peł w żo­łądku na myśl o wy­jeź­dzie z York­shire. Przy­po­mniało mi się na­sze ostat­nie wyj­ście na ob­chody dnia Guya Faw­kesa w na­szym mie­ście. Mama uznała, że je­stem wy­star­cza­jąco do­ro­sła, by po­jeź­dzić na ka­ru­zeli, a ja czu­łam się tak, jak­bym zwi­sała z kra­wę­dzi świata, gdy jeź­dzi­li­śmy w kółko. Przed krzy­kiem prze­ra­że­nia po­wstrzy­my­wał mnie je­dy­nie mocny uścisk dłoni mamy. Wciąż pa­mię­ta­łam im­bi­rowy pier­ni­kowy za­pach jej skóry. Wie­dzia­łam, że to się już nie po­wtó­rzy. Ostat­nie dwa lata na­uczyły mnie, jak bar­dzo lu­dzie mogą się zmie­nić. Skoro nie mo­głam li­czyć na lu­dzi, to po­trze­bo­wa­łam przy­naj­mniej nie­zmien­nych miejsc i oko­licz­no­ści. Nie mo­gli­śmy się wy­pro­wa­dzić.

Zwró­ci­łam się do je­dy­nej rze­czy, na którą za­wsze mo­głam li­czyć. Ni­gdy nie znaj­do­wa­łam po­cie­sze­nia w lal­kach czy plu­szo­wych ma­skot­kach, więc za­miast po któ­rąś z nich się­gnę­łam po sfa­ty­go­waną książkę Enid Bly­ton, którą mama ku­piła mi na pchlim targu. Le­żała na szczy­cie stosu przy łóżku. Okładka zwi­jała się ze sta­ro­ści, a kartki od­cze­piły się od grzbietu. Była to jedna z opo­wie­ści o Słyn­nej Piątce. Ofi­cjal­nie by­łam na nie za duża, ale książki te były dla mnie jak sta­rzy przy­ja­ciele. Uwiel­bia­łam, kiedy każda przy­goda koń­czyła się tro­ską cioci Fanny i mnó­stwem ka­na­pek, które przy­go­to­wy­wała dla bo­ha­te­rów.

Czy­ta­nie zna­jo­mych słów zaj­mo­wało mnie, gdy cze­ka­łam na inną co­dzienną po­cie­chę. Co wie­czór od dnia, w któ­rym mama za­mil­kła, tata przy­cho­dził do mo­jego po­koju, żeby po­wie­dzieć mi do­bra­noc. Był mar­nym za­stępcą mamy, która śpie­wała mi do snu, głasz­cząc mnie przy tym po gło­wie. To ni­gdy nie były idio­tyczne dzie­cinne pio­senki, tylko me­lo­dyjne, smutne utwory Be­atle­sów czy The Car­pen­ters, na­bie­ra­jące uroku dzięki jej dźwięcz­nemu gło­sowi. Tylko wtedy mo­głam po­być z tatą sama, dla­tego ten czas stał się cen­nym ry­tu­ałem, po któ­rym tata scho­dził na dół i oglą­dał te­le­wi­zję z cio­cią Jean lub „wy­ska­ki­wał na szyb­kie piwko”, co zda­rzało się co­raz czę­ściej. Gdy wyj­rzał zza drzwi, odło­ży­łam książkę, go­towa do ataku.

– Na­prawdę za­mie­rzamy się prze­pro­wa­dzić? – za­py­ta­łam.

Wszedł, usiadł na brzegu łóżka i za­czął się ba­wić nitką wy­sta­jącą z wy­dzier­ga­nego koca, który mnie przy­kry­wał.

– A to na­prawdę by­łoby ta­kie straszne? – za­py­tał z uśmie­chem na twa­rzy. Ski­nie­niem głowy wska­zał otwartą książkę o Słyn­nej Piątce, le­żącą na mo­ich ko­la­nach. – My­śla­łem, że lu­bisz przy­gody.

Za­sko­czona pod­nio­słam wzrok. To był cios po­ni­żej pasa – wy­ko­rzy­sta­nie ksią­żek prze­ciwko mnie.

– A co z kry­kie­tem? – po­wie­dzia­łam. – Nie można ki­bi­co­wać York­shire Cric­ket Club, je­śli się nie jest w York­shire.

Kry­kiet był je­dy­nym wspól­nym ję­zy­kiem, jaki mie­li­śmy z tatą. Dzięki jego ob­se­sji na punk­cie tej dys­cy­pliny spor­to­wej skom­pli­ko­wane za­sady i słow­nic­two gry były wy­ryte w mo­jej gło­wie jak li­tery w skale na plaży. W ro­dzi­nie krą­żyła aneg­dota, że mama i tata o mały włos nie mie­liby dzieci, po­nie­waż mo­głoby to utrud­nić mu po­dró­żo­wa­nie, żeby oglą­dać grę York­shire. Osta­tecz­nie jed­nak to nie ja sta­nę­łam temu na prze­szko­dzie. Wie­dzia­łam, że nieco na­cią­gam fakty, bo za­sada mó­wiła tylko o tym, że żeby grać w dru­ży­nie, trzeba uro­dzić się w York­shire, ale nic to nie dało. Tata spoj­rzał na ze­ga­rek, jakby piwo cze­kało na niego o okre­ślo­nej go­dzi­nie.

– York­shire nie jest już ta­kie jak daw­niej – mruk­nął, wsta­jąc do wyj­ścia.

Po­czu­łam, że ka­ru­zele we mnie znów za­czy­nają się krę­cić.

– Z po­wodu mor­derstw?

– Po czę­ści – przy­znał, gdy pod­szedł do drzwi mo­jej sy­pialni. – Ale się nie martw. – Uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie, zga­sił główne świa­tło i ostroż­nie za­mknął drzwi.

Wy­cią­gnę­łam spod łóżka la­tarkę, włą­czy­łam ją i wró­ci­łam do czy­ta­nia. Już po kilku stro­nach mój umysł i ciało się uspo­ko­iły, a słowa prze­pro­wa­dziły hip­nozę. Wie­dzia­łam, że moja ulu­biona bo­ha­terka Geo­r­gina – znana jako Geo­rge ze względu na swój chło­pięcy wy­gląd i coś, co na­zywa się „bra­wurą” – nie ba­łaby się ani prze­pro­wadzki, ani na­wet Roz­pru­wa­cza z York­shire. Pew­nie we­zwa­łaby resztę Piątki, żeby spró­bo­wać go zła­pać.

A gdyby ktoś go zła­pał? – za­sta­na­wia­łam się, za­nim po­grą­ży­łam się we śnie. Gdyby mor­der­stwa ustały? I mo­gli­by­śmy zo­stać? Wtedy ni­gdy nie mu­sia­ła­bym opusz­czać Sha­ron i by­ły­by­śmy przy­ja­ciół­kami na za­wsze.2

Au­stin

Au­stin za­mknął za sobą fron­towe drzwi, przy­sta­nął na chwilę i wes­tchnął. Po­woli wy­pro­sto­wał zgar­bione ra­miona i po­chy­lone ciało, ni­czym gór­nik wy­do­sta­jący się spod ziemi. Jego dom stał się miej­scem prze­peł­nio­nym po­trze­bami: cią­głych py­tań, próśb o za­pew­nia­nie cze­goś, ko­niecz­no­ści na­pra­wia­nia. Ale je­dy­nej rze­czy, którą na­prawdę chciał na­pra­wić, na­pra­wić nie mógł. Na ze­wnątrz po­czuł, że znów może od­dy­chać. Szedł do końca ulicy, wy­li­cza­jąc „ene, due, like, fake” w rytm swo­ich kro­ków na po­pę­ka­nych sza­rych pły­tach chod­ni­ko­wych, za­sta­na­wia­jąc się, do­kąd pójść tego wie­czoru. Gdy do­tarł do skrzy­żo­wa­nia, do­szedł do wnio­sku, że naj­bli­żej jest Red Lion i że naj­praw­do­po­dob­niej bę­dzie w nim sto­sun­kowo spo­koj­nie o tak wcze­snej po­rze, choć był piąt­kowy wie­czór. Więk­szość lu­dzi uda­wała się do pu­bów w mie­ście za­raz po pracy i nie prze­miesz­czała się ni­g­dzie in­dziej albo ro­biła to dużo póź­niej. Naj­waż­niej­sze było dla niego to, żeby nie mu­siał ni­czego ro­bić z wy­jąt­kiem za­pła­ce­nia za piwo.

Gdy do­tarł do pubu, po­cią­gnął cięż­kie czarne drzwi. Na dwo­rze było jesz­cze ja­sno, słońce do­piero za­czy­nało za­cho­dzić, ale ciem­no­czer­wone dy­wany i wel­we­towe bor­dowe ta­pety nada­wały wnę­trzu wie­czorną at­mos­ferę. Miał ra­cję, przy­pusz­cza­jąc, że bę­dzie spo­koj­nie. Stali by­walcy oczy­wi­ście już sie­dzieli na brą­zo­wych stoł­kach przy brą­zo­wym drew­nia­nym ba­rze, ich ciała w brą­zo­wych ubra­niach po­chy­lały się nad brą­zo­wym pi­wem, oto­czone chmurą dymu.

Au­stin za­mó­wił piwo i wska­zał na stos ga­zet obok jed­nego z go­ści.

– Tak, mo­żesz wziąć – po­wie­dział męż­czy­zna, nie pa­trząc na niego ani nie wyj­mu­jąc z ust pa­pie­rosa, za­nim się ode­zwał.

Au­stin prze­ko­pał się przez stertę, szu­ka­jąc lo­kal­nej ga­zety i wia­do­mo­ści o kry­kie­cie. W ga­ze­tach kra­jo­wych za­wsze było pełno bzdur, a wie­dział, że tego dnia bę­dzie ich jesz­cze wię­cej. Przy­naj­mniej na pierw­szych stro­nach nie po­ja­wił się Roz­pru­wacz. Na­główki miały inny wy­dźwięk – triumfu i opty­mi­zmu, któ­rego Au­stin nie po­dzie­lał. Prze­rzu­cał ko­lejne ga­zety, a każda z nich była li­stem mi­ło­snym do no­wej pre­mier: „Mag­gie idzie na ca­łość”, „Mag­gie się udało”, „Mo­żesz po­móc Pani Pre­mier spra­wić, by Bry­ta­nia znów była na­prawdę Wielka”.

– To­pisz smutki, Au­stin? – za­cze­pił go Pa­trick, ni­ski, krępy bar­man, który po­sta­wił przed nim szklankę. – Te­raz, kiedy rzą­dzi nami ko­bieta, cze­kają nas praw­dziwe kło­poty, co? – do­dał, jakby ten fakt był ra­czej za­bawny, a nie dru­zgo­cący.

Au­stin, po­dob­nie jak jego sio­stra, nie da­rzył sym­pa­tią That­cher, a na pod­sta­wie jej wcze­śniej­szych po­czy­nań mógł je­dy­nie prze­wi­dy­wać dal­szy upa­dek miesz­kań­ców York­shire pod jej rzą­dami. Wy­pił łyk piwa, żeby unik­nąć od­po­wie­dzi, ale Pat prze­szedł do te­matu jesz­cze mniej przy­jem­nego.

– Co sły­chać w domu? – za­py­tał ści­szo­nym gło­sem, by nie usły­szeli go stali by­walcy.

– Wiesz, jak jest – od­parł Au­stin w rów­nie la­ko­niczny spo­sób, ja­kiego od niego ocze­ki­wano.

Za­nim Pat zdą­żył po­wie­dzieć co­kol­wiek wię­cej, Au­stin za­brał piwo oraz miej­scową ga­zetę i prze­niósł się do naj­cich­szego za­kątka w pu­bie – chy­bo­czą­cego się drew­nia­nego sto­lika do gry w karty z jed­nym krze­słem. Pró­bo­wał za­po­mnieć o wszyst­kim i sku­pić się na lek­tu­rze, ale za­sta­na­wiał się, co Ma­rian – ta dawna Ma­rian – my­śla­łaby o That­cher w roli pre­miera. Wy­obra­żał ją so­bie, jak wy­gła­sza pło­mienną mowę na te­mat praw ro­bot­ni­ków, z po­licz­kami za­ró­żo­wio­nymi z prze­ję­cia. Nie mógłby się dłu­żej po­wstrzy­my­wać i wy­cią­gnąłby rękę, by ją po­ca­ło­wać, a ona chi­cho­ta­łaby i mu się wy­ry­wała. „Au­stin, pró­buję być po­ważna”. Wes­tchnął, a po­wie­trze uszło z jego płuc po­woli ni­czym z prze­bi­tej opony.

Nie było sensu wy­obra­żać so­bie ta­kich rze­czy, ale za­wo­alo­wane py­ta­nie Pa­tricka spra­wiło, że nie mógł nie my­śleć o domu. Jak miał się czuć obok mil­czą­cej żony, nie­zno­szą­cej sprze­ciwu sio­stry i, co naj­bar­dziej bo­le­sne, nie­let­niej, za­nie­dba­nej córki? Uwol­nił się od co­raz bar­dziej ści­ska­ją­cego za gar­dło po­czu­cia winy, po­pi­ja­jąc je pi­wem. Ro­zej­rzał się po pu­bie, szu­ka­jąc roz­rywki, i jego wzrok padł na je­dy­nego go­ścia, je­śli nie li­czyć męż­czyzn przy ba­rze, któ­rzy byli ra­czej czę­ścią wy­po­sa­że­nia niż fak­tycz­nymi klien­tami. Męż­czy­zna sie­dział po­chy­lony nad swoim ku­flem w prze­ciw­le­głym rogu, jakby on i Au­stin byli pod­pór­kami do ksią­żek. Pod­niósł głowę, być może wy­czu­wa­jąc na so­bie spoj­rze­nie. Au­stin na­tych­miast od­wró­cił wzrok, bo w gru­bym męż­czyź­nie o lo­do­wa­tych oczach roz­po­znał Ke­vina Carl­tona. Na tego czło­wieka się nie pa­trzyło. Au­stin sta­rał się pil­no­wać wła­snego nosa i uni­kał zbyt­niego in­te­re­so­wa­nia się ży­ciem in­nych lu­dzi, ale miesz­ka­nie pod jed­nym da­chem z sio­strą ozna­czało, że nie mógł uciec od plo­tek, które w tak ma­łym mie­ście krą­żyły za­wsze. Zda­niem Jean Ke­vin za­da­wał się z „po­dej­rza­nymi ty­pami” i miał „całą gro­madkę chłop­ców”, któ­rzy – co do jed­nego – zejdą „na złą drogę”; co prawda jego sio­stra wielu lu­dzi uwa­żała za po­dej­rza­nych, ale sam wi­dział, jak Ke­vin za­ata­ko­wał ko­goś ki­jem do sno­okera za to, że przy­glą­dał mu się zbyt długo, i wie­dział, że od ilo­ści wy­pi­tego piwa za­leży to, czy Carl­ton uzna kon­takt wzro­kowy za agre­sję. Na szczę­ście było chyba na tyle wcze­śnie, że przy­pad­kowe po­tknię­cie uszło Au­sti­nowi na su­cho.

– Jak się masz, Au­stin!

Pod­niósł wzrok i zo­ba­czył Gary’ego An­drewsa, który wła­śnie się zja­wił. Au­stin za­czął skła­dać ga­zetę i do­pi­jać piwo.

– Jak leci, Gary – wy­mam­ro­tał Au­stin. Gdy spoj­rzał na Pata, obaj jed­no­cze­śnie prze­wró­cili oczami.

Zro­bił się lekki gwar, bo Gary wi­tał wszyst­kich w pu­bie po ko­lei, kle­piąc sta­łych by­wal­ców po ple­cach, jed­nego po dru­gim. Po­dą­żał za nim jego mały od­dział, ki­wa­jąc gło­wami i śmie­jąc się z każ­dego jego słowa. Au­stin ni­gdy nie ro­zu­miał, dla­czego Gary ma tak wielu wiel­bi­cieli wśród mło­dych męż­czyzn. Ro­zu­miał, dla­czego chi­cho­tały przy nim dziew­czyny – nie można było mu ode­brać tego, że jest przy­stoj­nym chło­pa­kiem – ale zda­niem Au­stina jego zu­chwałe, przy­ja­ciel­skie za­cho­wa­nie „swo­jaka” było je­dy­nie grą. Po­dej­rze­wał, że Pat czuje to samo.

– Przy­nieść ci jesz­cze jedno? – Pat ski­nął na pu­stą szklankę Au­stina, wy­raź­nie od­wle­ka­jąc mo­ment po­dej­ścia do Gary’ego i jego ko­le­gów.

Au­stin spoj­rzał na ze­gar. Jego żona była już pew­nie w łóżku, córka praw­do­po­dob­nie z no­sem w książce, a Jean krzą­tała się po du­żym po­koju, w któ­rym brat urzą­dził dla niej pro­wi­zo­ryczną sy­pial­nię. Te­ren był czy­sty. Ale on nie był jesz­cze go­towy na po­wrót do domu.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij