Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lista szczęścia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,00

Lista szczęścia - ebook

Szczera, płynąca wprost z serca historia o miłości, o tym, kim naprawdę jesteśmy i kogo kochamy, oraz o życiu po utracie najbliższej nam osoby.

Emily i jej mama zawsze uważały się za szczęściary. Nie tylko za sprawą ćwierćdolarówki, która zawsze zapewniała im wygraną w ich ukochanym bingo. Ale szczęście mamy wyczerpało się trzy lata wcześniej, kiedy przegrała starcie z rakiem i odeszła bezpowrotnie.

Główną bohaterkę poznajemy latem poprzedzającym powrót do ostatniej klasy szkoły średniej, a Emily tego powrotu nie wyczekuje ani trochę. Na oczach całej szkoły zrobiła coś, przez co rozstała się z Mattem – świetnym chłopakiem i ulubieńcem jej mamy – i zraziła do siebie wszystkich znajomych. Poza tym ojciec Emily postanawia wreszcie sprzedać rodzinny dom i pozbywa się rzeczy po matce; rzeczy, z którymi Emily wiąże wiele cudownych wspomnień. Dziewczyna jest zdruzgotana tym, że ma wyrzucić albo wydać tyle cennych pamiątek i ma wrażenie, że jeśli tak dalej pójdzie, po matce (jej przyjaciółce i powierniczce) zostanie jej tylko ćwierćdolarówka.

W maleńkim miasteczku Huckabee w Pensylwanii czuje się sama, samotna i wykluczona. Wszystko nabiera rumieńców, kiedy na lato przyjeżdża Blake, córka najlepszego przyjaciela ojca i dziewczyna, którą Emily znała w dzieciństwie. Równocześnie Emily znajduje wśród rzeczy po mamie pewną listę – listę zadań na lato stworzoną przez jej matkę przed ostatnią klasą, gdy miała tyle lat co Emily teraz. Blake wpada na pomysł, żeby Emily spróbowała tę listę powtórzyć, a dziewczyna zapala się do tego pomysłu. Dzięki temu Emily będzie mogła pozbyć się strachu przed pewnymi rzeczami, przypomnieć sobie, co to znaczy być radosnym i spontanicznym, a poprzez fakt dzielenia tych samych wariackich zadań poczuć, że dzieli z mamą podobne przeżycia.

Wraz z realizacją kolejnych zadań dziewczyna odkrywa w sobie mnóstwo emocji, które tłumiła przez ostatnie trzy lata, ale pogłębia też więź z Blake, która z dnia na dzień staje jej się coraz bliższa i to w sposób, o jakim Emily nawet nie pomyślała. Nagle Emily musi się zmierzyć z jeszcze jednym wyzwaniem – jak zaakceptować głęboko skrywaną część siebie, której nie zdążyła wyjawić osobie, z którą była najbliżej.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8265-507-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Przy­nio­słam szczę­śliwą ćwierć­do­la­rówkę.

Nie wiem dla­czego. Setki razy prze­cho­dzi­łam obok, nie po­świę­ca­jąc jej ani jed­nej my­śli, a do­koła niej zbie­rała się co­raz grub­sza war­stwa ku­rzu. Jed­nak dzi­siaj było w niej coś szcze­gól­nego, gdy tak le­żała na półce, nie­tknięta od ostat­nich trzech lat.

Mo­gła­bym przy­siąc, że tym ra­zem na­prawdę wy­glą­dała jak...

Ta­li­zman szczę­ścia.

Wzdry­gam się, gdy wła­śnie to słowo przy­cho­dzi mi na myśl, a za­raz po nim – nie­za­wod­nie – po­ja­wia się wspo­mnie­nie błę­kit­nych oczu i dłu­gich, brą­zo­wych wło­sów. Szczę­śliwy los to coś, czym za­wra­cała so­bie głowę moja mama. Nie ja. Mimo to się­gam dło­nią do kie­szeni, żeby po­czuć gładki me­tal, zna­leźć zna­jomą szczerbę na kra­wę­dzi tuż nad głową Geo­rge’a Wa­shing­tona.

– Ale bę­dzie za­bawa – szep­cze do mnie tata.

Sto­imy w ko­lejce po plan­sze. Tata ob­raca się. Ob­da­rza mnie ośle­pia­jąco po­god­nym uśmie­chem, który dzia­łałby, gdy­by­śmy przez ostat­nie trzy lata nie uni­kali ab­so­lut­nie wszyst­kiego, co mo­głoby nam o niej przy­po­mi­nać.

Pry­cham.

– „Za­bawa” to nie­ko­niecz­nie słowo, które mia­łam na końcu ję­zyka – od­po­wia­dam także szep­tem, jed­no­cze­śnie roz­glą­da­jąc się po sali i sta­ra­jąc się ogar­nąć wzro­kiem zoo, któ­rym jest co­mie­sięczna lo­te­ria cha­ry­ta­tywna or­ga­ni­zo­wana przez ku­ra­to­rium oświaty ob­wodu Huc­ka­bee.

Upły­nęło tyle czasu, a tu nie­mal nic się nie zmie­niło. Mój wzrok prze­śli­zguje się po dwóch star­szych ko­bie­tach, po­chło­nię­tych bez reszty za­wziętą prze­py­chanką o naj­lep­sze miej­sce przy gło­śniku, a po­tem za­trzy­muje się przy sto­liku Ty­lera Po­landa z ko­lek­cją ka­mieni uło­żo­nych sta­ran­nie we­dług wiel­ko­ści na pię­ciu za­zdro­śnie strze­żo­nych kar­tach z licz­bami bingo.

Ra­czej „chaos”. Chaos jest lep­szą na­zwą tego, co tu się dzieje.

Ale na­wet chaos to­wa­rzy­szący prze­py­chan­kom se­nio­rek czy dum­nie pre­zen­to­wa­nej ko­lek­cji mi­ne­ra­łów nie może od­wró­cić mo­jej uwagi od nie­zręcz­nego uczu­cia, ja­kie wy­wo­łuje moja obec­ność w tym miej­scu. Zresztą nie bie­rze się ono je­dy­nie stąd, że ta im­preza miała szcze­gólne zna­cze­nie dla mnie i dla mamy.

Dla ko­goś, kto przed trzema ty­go­dniami pod­czas balu na za­koń­cze­nie przed­ostat­niego roku na­uki wy­sa­dził w ko­smos całe swoje ży­cie to­wa­rzy­skie, nie ma gor­szego miej­sca. Nie­stety, skoro wspo­mniane ży­cie to­wa­rzy­skie le­gło w gru­zach, nie mia­łam ani jed­nej wy­mówki, dzięki któ­rej mo­gła­bym się wy­krę­cić od przyj­ścia.

Z tatą nie mogę po­roz­ma­wiać o tym, co się stało – ani w ogóle o ni­czym, no więc jest, jak jest. Stoję z miną wi­no­waj­czyni ni­czym He­ster ze Szkar­łat­nej li­tery, a tym­cza­sem tata bez­wstyd­nie trak­tuje wie­czór bingo jak mi­ni­zlot swo­jej klasy. Bo wła­śnie dzi­siaj „przy­pad­kiem” wpad­nie tu jego naj­lep­szy kum­pel z cza­sów szkol­nych, który po dwu­dzie­stu la­tach nie­obec­no­ści wraca na stare śmieci.

Uży­wam słowa „przy­pad­kiem” w cu­dzy­sło­wie, bo je­żeli ktoś chce wsko­czyć od razu w śro­dek nurtu ży­cia to­wa­rzy­skiego mia­sta Huc­ka­bee i zro­bić to z gło­śnym chlup­nię­ciem, to trudno o lep­szą oka­zję. Bo wiesz, w tej sali wciąż znaj­duje się co naj­mniej po­łowa ich klasy ma­tu­ral­nej.

Raz w mie­siącu duży hol peł­niący funk­cję sto­łówki w lo­kal­nej szkole pod­sta­wo­wej zmie­nia się w miej­sce gru­po­wego ca­stingu do ja­kie­goś dziw­nego pro­gramu te­le­wi­zyj­nego, bę­dą­cego po­łą­cze­niem Dziw­nych uza­leż­nień z galą WWE Smack­Down. Nie wie­rzysz? Kiedy by­łam w pią­tej kla­sie, pani Long, naj­słod­sza na świe­cie przed­szko­lanka, praw­dziwy anioł, przy­dzwo­niła Sue Pat­ter­son w twarz, bo są­dziła, że ta ce­lowo nie wy­czy­tuje żad­nych liczb z grupy B.

Jesz­cze bar­dziej nie­wia­ry­godne jest to, że miała ra­cję.

– Idę po plan­sze dla Johnny’ego i Blake – oznaj­mia tata i wyj­mu­jąc port­fel, stara się igno­ro­wać moją scep­tyczną minę. – Wiesz, jak trudno zna­leźć wolne miej­sce na par­kingu.

Za­cho­wuje się tak, jak­bym ostatni raz była tu przed ty­go­dniem, a nie trzy lata temu.

Wzru­szam ra­mio­nami z taką non­sza­lan­cją, jaką tylko je­stem zdolna z sie­bie wy­krze­sać, i pa­trzę, jak ku­puje trzy plan­sze od pana Nel­sona, wą­sa­tego dy­rek­tora gim­na­zjum, je­dy­nego czło­wieka, który cie­szy się wy­star­cza­ją­cym za­ufa­niem, by od dzie­się­ciu lat wy­da­wać plan­sze do bingo, nie wzbu­dza­jąc ni­czy­ich po­dej­rzeń. Przez sześć mie­sięcy to­czono pełną emo­cji de­batę pod­czas se­rii po­sie­dzeń rady miej­skiej, za­nim w końcu za­twier­dzono jego kan­dy­da­turę do peł­nie­nia tej funk­cji.

– Emily! Miło cię tu wi­dzieć! – zwraca się do mnie pan Nel­son, a w jego oczach wi­dzę do­brze mi znany błysk współ­czu­cia.

W głębi du­szy ro­bię kwa­śną minę. „Miło cię tu wi­dzieć” od­ru­chowo prze­kłada się na do­wolną wer­sję uwagi: „Nie wi­dzie­li­śmy cię tu­taj od śmierci two­jej mamy!”. Pan Nel­son za­czyna wer­to­wać gruby plik plansz do bingo, po chwili wyj­muje z niego nie­wielki, wy­tarty kar­to­nik i mi go po­daje.

– Chcesz plan­szę, którą tak lu­bi­ły­ście z mamą? Nu­mer pięć­set pięć! Wciąż pa­mię­tam!

Cierp­nie mi skóra, kiedy prze­bie­gam wzro­kiem zna­jome za­ła­ma­nie pa­pieru dzie­lące plan­szę na pół i w końcu za­trzy­muję go na czer­wo­nym klek­sie w pra­wym gór­nym rogu, gdzie w wieku sze­ściu lat roz­la­łam poncz owo­cowy. Ta­kich chwil naj­bar­dziej nie lu­bię – kiedy my­ślę, że już w wy­star­cza­ją­cym stop­niu za­le­czy­łam rany emo­cjo­nalne, a na­gle taki dro­biazg jak plan­sza do bingo po­draż­nia mnie do ży­wego.

Nu­mer pięć­set pięć.

Kiedy się uro­dzi­łam – pią­tego dnia pią­tego mie­siąca – w prze­sąd­nym umy­śle mamy za­pa­liły się wszyst­kie lampki ni­czym ozdoby na cho­ince. Tego dnia uznała, że pięć jest na­szą szczę­śliwą liczbą. Piątka stała się nie­od­łącz­nym ele­men­tem na­szego ży­cia – do­kład­nie tyle razy mu­sia­łam szo­ro­wać skórę za uszami, ten nu­mer no­siły moje spor­towe bluzy, kiedy pew­nej wio­sny pró­bo­wa­łam sił w dzie­cię­cym so­ft­ballu, a po­tem je­sie­nią – w piłce noż­nej. Wid­niała na ćwierć­do­la­rów­kach, które mama kła­dła mi na dłoni, szep­cząc, że są szcze­gól­nie ważne, bo dwa­dzie­ścia pięć cen­tów to pięć do kwa­dratu.

Szcze­gól­nie ważne ćwierć­do­la­rówki po­tem zbie­rały kurz na półce. Aż do dzi­siaj.

Kręcę prze­cząco głową.

– Nie, dzię­kuję.

Na­stę­puje dłu­gie, nie­zręczne mil­cze­nie. Tata zerka w moim kie­runku i szybko wyj­muje z port­fela jesz­cze je­den po­mięty bank­not o no­mi­nale pię­ciu do­la­rów. Po­daje go dy­rek­to­rowi Nel­so­nowi.

– Ja chęt­nie ją we­zmę. Dzięki, Bill.

– Nie mu­sia­łeś tego ro­bić – mam­ro­czę pół­gło­sem, kiedy się od­da­lamy.

Te­raz pan Nel­son od­pro­wa­dza mnie jesz­cze bar­dziej współ­czu­ją­cym wzro­kiem.

– To tylko bingo, Em – mówi tata, gdy idziemy naj­krót­szą drogą do pu­stego sto­lika i sia­damy na­prze­ciwko sie­bie. – Ale mo­żesz ją dać Blake, je­śli sama nie chcesz.

Jed­nak mó­wiąc to, spusz­cza oczy i pa­trzy na plan­sze, uni­ka­jąc mo­jego spoj­rze­nia.

Jakby sy­tu­acja była nie dość nie­wy­godna, z John­nym ma przyjść jego córka Blake. Jesz­cze nie wiem, co o tym my­śleć. W dzie­ciń­stwie cał­kiem nie­źle się do­ga­dy­wa­ły­śmy, ale nie wi­dzia­łam jej od Gwiazdki wieki temu, kiedy nie­mal pod­pa­li­ły­śmy mój dom, pró­bu­jąc za­sta­wić pu­łapkę na świę­tego Mi­ko­łaja. Trudno by­łoby te­raz za­cząć od tego roz­mowę, zwłasz­cza że już nie by­ły­śmy ośmio­lat­kami o błysz­czą­cych nie­win­no­ścią oczach, lecz wła­śnie zda­ły­śmy do ostat­niej klasy li­ceum. Z dru­giej strony, ona ni­kogo in­nego tu nie zna.

Z czego po dzi­siej­szym wie­czo­rze za­pewne bę­dzie się cie­szyć. Szcze­gól­nie je­żeli doj­dzie do dra­ma­tycz­nych scen.

A ra­czej – o ile znam obec­nych tu lu­dzi – kiedy doj­dzie do dra­ma­tycz­nych scen.

Do­biega mnie śmiech i od­ru­chowo zer­kam nad ra­mie­niem taty w kie­runku sto­lika w ką­cie w głębi sali, przy któ­rym do­brze mi znane dłu­gie palce wła­śnie prze­cze­sują rów­nie do­brze mi znaną nie­sforną grzywę brą­zo­wych wło­sów.

Matt.

Kiedy mo­rze czuj­nych oczu od­wza­jem­nia moje spoj­rze­nie, czuję taki ucisk w żo­łądku, jakby ciężki ba­last przy­gniótł go do ziemi. Jake, Ryan i Oli­via – paczka mo­ich by­łych przy­ja­ciół – wbi­jają we mnie wzrok z tak zło­wro­gimi mi­nami, że mo­gła­bym pod ich pre­sją przy­znać się na­wet do mor­der­stwa pierw­szego stop­nia.

Do­my­ślam się jed­nak, że po tym, co się stało na balu, wszyst­kie do­wody wska­zują, że byłby to... cał­kiem spra­wie­dliwy osąd.

Matt nie zwraca uwagi na mnie. Sie­dzi wpa­trzony w blat stołu, skon­cen­tro­wany tak, że jego ciemne brwi łą­czą się u na­sady nosa, a po­tem prze­suwa cię­żar ciała tak, żeby osten­ta­cyj­nie od­wró­cić się w prze­ciw­nym kie­runku. To z ja­kiejś przy­czyny zdaje się mi­lion razy gor­sze niż mor­der­cze spoj­rze­nia.

Je­stem za­sko­czona, że tu dzi­siaj przy­szli. La­tem zwy­kle prze­sia­dy­wa­li­śmy na ba­se­nie miej­skim po jego za­mknię­ciu albo gra­li­śmy w ping-ponga w ol­brzy­miej piw­nicy w domu Oli­vii.

No, ale do­my­ślam się, że przed­tem tylko ze względu na moje uczu­cia nie cho­dzili na wie­czorne bingo. Nor­malne let­nie roz­rywki beze mnie pewno wła­śnie tak wy­glą­dają.

Od­ry­wam od nich wzrok, gdy tata pod­suwa mi pod nos plan­szę nu­mer 505.

– Ja nie będę grać – mó­wię.

Sprawy już za­czy­nają się wy­my­kać spod kon­troli. Za­tem przy­naj­mniej o tym zde­cy­duję sama.

– No to może za­grasz za mnie? – pro­po­nuje i wy­sy­puje ze sty­ro­pia­no­wego kubka czer­wone że­tony. Pa­trzę na deszcz pla­sti­ko­wych krąż­ków ukła­da­ją­cych się w mały kop­czyk. – Ale je­żeli ta plan­sza wy­gra, na­groda prze­cho­dzi na mnie.

Ga­pię się na niego by­naj­mniej nie­roz­ba­wiona. Po co on w ogóle chce w to grać?

Ostat­nio wciąż się tak za­cho­wuje. Udaje, że różne sprawy nie mają zna­cze­nia, cho­ciaż oczy­wi­ście mają.

Po­ga­dać o mo­jej ma­mie? Broń Boże.

Po­zbyć się wszyst­kiego, co po niej zo­stało? Pro­szę bar­dzo.

Jakby ni­gdy nic wziąć udział w co­mie­sięcz­nej lo­te­rii cha­ry­ta­tyw­nej, na którą ona cho­dziła re­gu­lar­nie jak na mszę? Ab­so­lut­nie tak.

– Za­ma­wiam „Fut­bo­lowy ze­staw ki­bica” – mówi, z żar­to­bliwą eg­zal­ta­cją pusz­cza­jąc do mnie oko, a tym­cza­sem mama Oli­vii, Donna Tay­lor, prze­wod­ni­cząca ko­mi­tetu ro­dzi­ciel­skiego i w swo­ich cza­sach szkol­nych kró­lowa stud­niówki (krążą plotki, że do­słow­nie ku­piła so­bie oba ty­tuły) drob­nymi kro­kami w końcu wcho­dzi na scenę.

Wiesz co? Do­bra. Im szyb­ciej za­czniemy grać, tym szyb­ciej będę mo­gła stąd wyjść.

– W po­rządku! Wszy­scy go­towi do startu? – rzuca Donna do mi­kro­fonu i olśniewa ze­bra­nych wy­ćwi­czo­nym uśmie­chem sta­łej by­wal­czyni kon­kur­sów pięk­no­ści.

– Jak ja­sna cho­lera! – krzy­czy Jim Do­no­van sie­dzący dwa sto­liki da­lej.

Jego słowa wy­wo­łują falę śmie­chu roz­cho­dzącą się po ca­łej sali.

– Jesz­cze parę ta­kich wrzu­tek ze strony Jima, a Donna wy­ssie so­bie cały bo­toks z warg – szep­cze do mnie tata.

W ką­ci­kach jego ciem­no­brą­zo­wych oczu po­ja­wiają się drobne zmarszczki, kiedy drwiąco się uśmie­cha.

Po­trzą­sam głową, po­wstrzy­mu­jąc pierw­szy tego wie­czoru szczery śmiech.

W Huc­ka­bee ist­nieje dziwny roz­dź­więk, któ­rego naj­lep­szymi przy­kła­dami są Donna Tay­lor i Jim Do­no­van. Donny róż­nej ma­ści miesz­kają w swo­ich ma­sowo bu­do­wa­nych sim­so­wych re­zy­den­cjach, a kiedy ich mę­żo­wie pra­cują od dzie­wią­tej do pią­tej w mie­ście, one do­glą­dają dzieci i pięć razy w ty­go­dniu spo­ty­kają się z gan­giem in­nych ma­mu­siek na za­ję­ciach pi­la­tes. Na dru­gim końcu spek­trum znaj­dują się Ji­mo­wie Do­no­va­no­wie, miesz­ka­jący kilka ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od mia­sta na far­mach prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie od cza­sów, w któ­rych Betsy Ross do­piero za­czy­nała kom­bi­no­wać przy pro­jek­tach flagi ame­ry­kań­skiej.

Mój tata jest nieco ogła­dzoną wer­sją Jima Do­no­vana. Uro­dził się i wy­cho­wał w Huc­ka­bee. Przed nim już cztery ge­ne­ra­cje po­słu­gi­wały się na­zwi­skiem Jo­seph Clark. Ma to mia­sto we krwi tak bar­dzo, że praw­do­po­dob­nie roz­padłby się w pył, gdyby mu­siał prze­kro­czyć jego gra­nicę. To pewno do­brze dla Johnny’ego, że wraca, bo w prze­ciw­nym ra­zie nie miałby żad­nej szansy na spo­tka­nie z tatą.

– Zaj­miesz się w moim imie­niu plan­szą Blake? – pyta tata, pod­su­wa­jąc mi po prze­kąt­nej stołu drugi kar­to­nik.

– Mó­wisz po­waż­nie?

Jak na ko­goś, kto w ogóle nie chciał grać w bingo, szy­ko­wało mi się bar­dzo dużo skre­śla­nia nu­me­rów.

– Za kilka mi­nut tu będą – od­po­wiada roz­tar­gniony tata i wska­zuje głową na swój po­obi­jany te­le­fon z pęk­nię­tym wy­świe­tla­czem, na któ­rym wid­nieje otwarty SMS od Johnny’ego. – Wła­śnie zna­leźli miej­sce.

Ci­śnie mi się na usta, że już ra­czej wo­la­ła­bym po­dzi­wiać, jak stary, do­bry Jim piąty raz z rzędu wy­grywa kon­kurs prze­cią­ga­nia trak­tora pod­czas fe­stynu rol­ni­czego, ale po­wstrzy­muje mnie swoj­ski dźwięk żół­tych pi­łe­czek grze­cho­czą­cych w bęb­nie. Uno­szę oczy do sceny i przez chwilę dry­fuję w prze­szłość w mo­rzu liczb ocze­ku­ją­cych na wy­wo­ła­nie.

Do­kład­nie w tej sali na­uczy­łam się li­czyć. Sie­dząc na ko­la­nach mamy, ukła­da­łam czer­wone że­tony na po­lach z cy­frami i wy­krzy­ki­wa­łam, ile jesz­cze pól po­trze­bu­jemy, żeby wy­grać. Przy­cho­dzi­ły­śmy tu z mamą, od­kąd się­gam pa­mię­cią, i nie­mal za każ­dym ra­zem wy­gry­wa­ły­śmy. Upa­ja­ły­śmy się zwy­cię­stwem roz­parte na tro­nie z wi­kli­no­wych ko­szy i ce­lo­fanu. Mama za­wsze twier­dziła, że to dzięki plan­szy nu­mer 505 i mo­jej szczę­śli­wej ćwierć­do­la­rówce.

Plot­kom nie było końca. Po­łowa lu­dzi po­dej­rze­wała nas o oszu­stwo, a druga miała nas za naj­więk­sze szczę­ściary w ca­łym Huc­ka­bee, urok oso­bi­sty mo­jej mamy zaś spra­wiał, że trudno było się długo na nią o to gnie­wać. Na­wet gdyby ktoś chciał.

Kiedy szłam do sklepu po za­kupy, za­wsze zda­rzało się, że ktoś py­tał mnie o liczby do skre­śle­nia na lo­te­rii. Raz po­dobno po­mo­głam Pau­lowi Wil­so­nowi wy­grać dzie­sięć ty­sięcy do­la­rów ze zdrapki przed ob­cho­dami święta Czwar­tego Lipca. A on wy­dał całą na­grodę ty­dzień póź­niej na pa­trio­tyczny po­kaz sztucz­nych ogni, pod­czas któ­rego stra­cił pa­lec.

A po­tem – ukoń­czy­łam już czter­na­ście lat – moja mama zmarła i całe szczę­ście, ja­kie kie­dy­kol­wiek mi do­pi­sy­wało, prze­pa­dło jak pa­lec Paula Wil­sona.

Od tam­tej pory uni­ka­łam tego miej­sca ni­czym za­razy. Już nie mam ochoty pró­bo­wać szczę­ścia, na­wet w tak przy­ziem­nych spra­wach jak bingo.

Mimo to gdy Donna Tay­lor unosi żółtą pi­łeczkę, trzy­ma­jąc ją dłu­gimi pa­znok­ciami po­la­kie­ro­wa­nymi na blady róż, czuję ten sam zew, który we­zwał mnie, kiedy pan Nel­son wy­cią­gnął do mnie plan­szę z plamą po pon­czu i zgię­ciem bie­gną­cym przez śro­dek karty.

Czuję się tak, jakby bę­ben z pi­łecz­kami do bingo w mo­jej du­szy za chwilę miał się prze­chy­lić i roz­sy­pać za­war­tość.

– Pierw­sza liczba dzi­siej­szego wie­czoru... – mówi Donna do mi­kro­fonu i za­wie­sza głos, bo grupa uczniów szkoły pod­sta­wo­wej sie­dzą­cych trzy stoły bli­żej sceny wy­bija rytm na wer­bel­kach. Udaje mi się do­strzec Sue Pat­ter­son w ką­cie koło nich. Od­ma­wia ró­ża­niec i kropi wodą świę­coną swój ze­staw czte­rech plansz. – B dwa­na­ście! – oznaj­mia Donna, wy­wo­łu­jąc ra­do­sne wi­waty nie­któ­rych osób i jęk roz­cza­ro­wa­nia in­nych.

Wy­cią­gam rękę po że­ton i na­wet bez pa­trze­nia wiem, że liczba znaj­duje się na plan­szy 505. Na­dal umiem wy­re­cy­to­wać z pa­mięci wszyst­kie liczby w każ­dym rzę­dzie. Całą plan­szę mam utrwa­loną jak ad­res za­miesz­ka­nia albo ulu­bioną pio­senkę.

Wa­ham się przez chwilę z dło­nią nad sto­si­kiem że­to­nów, bo wi­dzę, że B-12 znaj­duje się też na plan­szy Blake. Prze­su­wa­jąc czer­wone znacz­niki, żeby za­sło­nić pola, zer­kam na Jima Do­no­vana. A on przy­gląda mi się, jak­by­śmy stali w blo­kach przed sprin­tem na 100 me­trów i wal­czyli o złoty me­dal. Od­po­wia­dam mu twar­dym spoj­rze­niem roz­ba­wiona, że na­wet po tylu la­tach je­stem brana pod uwagę jako po­ważna kon­ku­rentka. Wzbiera we mnie dawno za­po­mniany duch ry­wa­li­za­cji, który unosi ką­ciki mo­ich ust.

Donna wy­wo­łuje kilka ko­lej­nych liczb: I-29, G-48, B-9, O-75, I-23 oraz N-40. Po­woli plan­sze za­czy­nają się za­peł­niać, a za­cie­ka­wieni za­wod­nicy wy­cią­gają szyje, żeby po­rów­nać wy­niki z in­nymi uczest­ni­kami gry. Ce­lo­fa­nowa fo­lia okry­wa­jąca ko­sze z na­gro­dami na sce­nie po­bły­skuje pod flu­ore­scen­cyj­nymi świa­tłami.

Wpada mi w oko kosz z wia­der­kiem po­pcornu i kartą ra­ba­tową o war­to­ści 100 do­la­rów do za­byt­ko­wego kina w cen­trum mia­sta. Za­wsze cho­dzi­li­śmy tam z Mat­tem na randki i wy­bie­ra­li­śmy miej­sca na sa­mym środku wi­downi. Na myśl o Mat­cie płoną mi po­liczki, mu­szę się po­wstrzy­my­wać, żeby na niego nie zer­kać, cho­ciaż wiem, że jest tuż za moim tatą. Fala wy­rzu­tów su­mie­nia spra­wia, że wbi­jam wzrok w blat stołu, ostroż­nie prze­su­wa­jąc czer­wone że­tony na wła­ściwe miej­sca, je­den po dru­gim.

– Wi­dzisz, jak do­brze, że wzią­łem wię­cej plansz? – zwraca się do mnie tata i ener­gicz­nie wy­pusz­cza z płuc po­wie­trze, po­trzą­sa­jąc głową. – Za­raz będę miał cały rząd.

Zer­kam na jego plan­szę i wi­dzę, że ja­kimś cu­dem udało mu się za­zna­czyć tylko jedną liczbę.

– Ja cię kręcę – mó­wię ze śmie­chem. – Jak to w ogóle moż­liwe?

– Kur­czę, pa­trz­cie no, Clark. – Zza mo­jego pra­wego ra­mie­nia do­biega czyjś głos. – Wi­dzę, że wciąż nie umiesz li­czyć.

Twarz taty się roz­ja­śnia, kiedy szczu­pła, opa­lona ręka Johnny’ego Car­tera wy­suwa się nad sto­łem, żeby mocno uści­snąć jego dłoń. Nie wi­dzia­łam, żeby był tak pod­eks­cy­to­wany, od­kąd Zach Ertz obro­nił gola pod­czas me­czu Su­per Bowl tam­tej zimy, kiedy zmarła mama, i za­pew­nił tą obroną zwy­cię­stwo dru­ży­nie Eagles.

Uno­szę głowę i wi­dzę, że Johnny wy­gląda nie­mal do­kład­nie tak samo, jak dzie­sięć lat temu, kiedy przy­je­chał na Święta. Przy­było mu je­dy­nie kilka zmarsz­czek. Biała roz­pi­nana ko­szula wisi luźno na jego wy­so­kim, tycz­ko­wa­tym ciele, a głowę wień­czy roz­wi­chrzona czu­pryna wło­sów w ko­lo­rze brud­nego pia­sku. Nosi na­wet – bez cie­nia iro­nii – na­szyj­nik z mu­sze­lek i ja­kimś cu­dem wcale nie wy­gląda w nim głu­pio.

No, ale chyba mo­żesz so­bie na to po­zwo­lić, gdy pół roku przed ma­turą spa­dasz na Ha­waje, żeby tam zo­stać le­gendą sur­fingu.

– Hej, Em. – Zza mo­ich ple­ców sły­szę drugi głos i po chwili osoba, z któ­rej ust pa­dły te słowa, płyn­nym ru­chem siada koło mnie na ławce.

Zwra­cam szybko głowę w bok i wi­dzę Blake.

Na­prawdę spo­dzie­wa­łam się uj­rzeć nieco wyż­szą wer­sję tam­tej pa­ty­ko­wa­tej sied­mio­latki, która za­wsze no­siła za duże T-shirty i spra­wiała wra­że­nie, jakby nie wie­działa, do czego służy szczotka do wło­sów, ale na pewno nie jest nią ta po­stać, która usia­dła przy mnie.

My­ślę, że śmiało można po­wie­dzieć, iż Blake wy­grała mi­lion na lo­te­rii doj­rze­wa­nia.

Jej opa­lona skóra ma głę­boki złoty od­cień, ja­kim nikt w Huc­ka­bee nie może się po­chwa­lić na­wet pod ko­niec sierp­nia, a co do­piero w pierw­szej po­ło­wie lipca. Jej włosy są dłu­gie, fa­lo­wane, ciem­niej­sze niż taty, ale z iden­tycz­nymi ja­snymi pa­sem­kami, jakby po­bły­ski­wały w nich pro­mie­nie słońca.

Ale naj­więk­sze wra­że­nie ro­bią na mnie jej oczy. Pod dłu­gimi rzę­sami kryje się cie­pły, nie­mal mio­dowy brąz. Dzie­sięć lat temu były ukryte za oku­la­rami o szkłach więk­szych niż cały Tek­sas. Te­raz znaj­dują się na wi­doku.

Nie tylko ja to wi­dzę. Do­słow­nie wszy­scy zwra­cają głowy w kie­runku na­szego stołu. A więc to tyle, je­śli cho­dzi o nie­zwra­ca­nie na sie­bie uwagi.

– Mam twoją plan­szę – wy­pa­lam, orien­tu­jąc się do­piero po chwili, że nie od­po­wie­dzia­łam na jej po­wi­ta­nie.

Wzrok Blake pada na kar­to­niki przede mną. Pod­su­wam jej je­den z nich – ostroż­nie, żeby nie roz­sy­pać że­to­nów.

Czy trzeba wię­cej wska­zó­wek, żeby się do­my­śliła, iż od trzech ty­go­dni je­stem wy­rzut­kiem spo­łe­czeń­stwa?

– Dzięki – mówi Blake, uśmie­cha­jąc się do mnie.

Szcze­lina mię­dzy przed­nimi zę­bami to je­dyna stała ce­cha łą­cząca dziew­czynę sie­dzącą koło mnie z tamtą dziew­czynką, któ­rej udało się mnie prze­ko­nać, że od­pa­le­nie sztucz­nych ogni w po­koju na­stra­szy świę­tego Mi­ko­łaja wy­star­cza­jąco, żeby przy­niósł nam obu ku­cyki pod cho­inkę.

– Jesz­cze jedna liczba i bę­dziesz mieć bingo w dwóch rzę­dach – do­daję, jakby to było nie dość oczy­wi­ste.

Sły­szę, że Donna wy­czy­tuje nu­mer, ale w le­wym uchu mam je­dy­nie szum, a moje palce in­stynk­tow­nie za­ci­skają się na ćwierć­do­la­rówce w kie­szeni.

– Hej, szczę­ściaro! – Oczy Blake roz­sze­rzają się z eks­cy­ta­cji. Trzyma w ręce czer­wony że­ton, który ostroż­nie kła­dzie na mo­jej plan­szy. – To­bie pierw­szej się udało.

Bingo.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: