Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Listek. Najciekawiej jest po końcowym gwizdku - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
7 grudnia 2021
34,90
3490 pkt
punktów Virtualo

Listek. Najciekawiej jest po końcowym gwizdku - ebook

Michał Listkiewicz – przez wiele lat najważniejszy człowiek polskiej piłki nożnej, z powodu futbolu także wróg publiczny numer 1.

Piłkarski sędzia, prezes PZPN, działacz UEFA i FIFA, również dziennikarz. W tej książce odkrywamy go na nowo. Jako człowieka mocno doświadczonego życiem, mistrza anegdot, bywalca salonów, gdzie jego drogi przecinały się z Kazimierzem Górskim, Diego Maradoną, Seppem Blatterem, Ireną Kwiatkowską, a nawet... jedną czarną owcą.

Mawiają, że „Całą prawdę o człowieku zna jedynie on sam”. Dziennikarzom „Przeglądu Sportowego”, Łukaszowi Olkowiczowi i Piotrowi Wołosikowi, tę prawdę „Listek” zdradza nawet bez… figowego listka. Na ostro, słodko i gorzko. O trudnych relacjach z ojcem alkoholikiem, zabójstwie matki i przebaczeniu jej morderczyni, molestowaniu przez aktora.

Znajomy, przyjaciel, powiernik wielkich świata piłki, polityki, biznesu, sztuki. Zdecydowanie, życiorys Michała Listkiewicza i ta książka to gotowy materiał na kilka sezonów porywającego serialu!

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8250-097-4
Rozmiar pliku: 6,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Zagwiz­da­łem po raz ostatni. I już? To koniec? Tak po pro­stu? Skoń­czył się finał Pucharu Pol­ski, a ja koń­czy­łem karierę sędziego. Pił­ka­rze Ruchu Cho­rzów roz­e­mo­cjo­no­wani wygraną bie­gali po boisku, a ja zosta­łem z roz­pro­szo­nymi myślami w gło­wie.

Mia­łem 43 lata. Nie musia­łem opusz­czać sceny, prze­pisy pozwa­lały sędzio­wać kolej­nych sie­dem lat. Tylko nie widzia­łem sensu. Dwa razy sędzio­wa­łem w mistrzo­stwach świata, poje­cha­łem na igrzy­ska olim­pij­skie. Jako sędzia nic wię­cej bym nie osią­gnął. Mógł­bym jedy­nie żyć prze­szło­ścią i odci­nać kupony.

Z try­bun fina­łowi przy­glą­dał się Alek­san­der Kwa­śniew­ski. Wtedy jesz­cze pre­zy­denci Pol­ski zaglą­dali na decy­du­jące spo­tka­nie kra­jo­wego pucharu. Zresztą przed meczem poże­gnał mnie z hono­rami. Wszedł na boisko, wrę­czył krysz­tał – choć aku­rat krysz­tałów szcze­rze nie zno­si­łem – jako pamiątkę za wie­lo­let­nią karierę. Obok krę­cili się foto­re­por­te­rzy, spi­ker ude­rzył w donio­sły ton: – Dziś ostatni mecz sędziego mię­dzy­na­ro­do­wego List­kie­wi­cza. Dzię­ku­jemy!

Kwa­śniew­ski kle­pał mnie po ple­cach, a ja kokie­to­wa­łem: – Panie pre­zy­den­cie, nie prze­sa­dzajmy… Jaka tam kariera… Sędzio­wa­łem jak umia­łem.

Kwa­śniew­ski nachy­lił się do mojego ucha. I wyszep­tał tak, żeby nikt inny nie usły­szał:

– Michał, nie pier­dol.

* * *

Wzią­łem sobie do serca pre­zy­dencką radę na resztę życia i w tej książce też posta­ram się, żeby pozo­stała aktu­alna. Nie zabrak­nie momen­tów, w zasa­dzie będzie ich więk­szość, gdy sze­roko się uśmiech­nie­cie. Bo mimo kosz­mar­nych przejść takie jest wła­śnie moje życie. Wesołe i z przy­go­dami.

Z pre­zy­den­tem FIFA João Have­lan­gem, Kaziem Gór­skim i Andrze­jem Strej­lauem, wtedy selek­cjo­ne­rem naszej repre­zen­ta­cji, poje­cha­li­śmy na spo­tka­nie z Lechem Wałęsą. Pre­zy­dent narze­kał na wyniki kadry i rze­czy­wi­ście miał powody, bo były dale­kie od ocze­ki­wa­nych.

– Za pana cza­sów to było! – pochwa­lił Gór­skiego.

Kazio miał już dość wspo­mi­na­nia sta­rych dzie­jów.

– Panie pre­zy­den­cie, teraz czas na mło­dych – wska­zał na Strej­laua.

– To są mło­dzi? – Wałęsa uważ­nie przyj­rzał się cha­rak­te­ry­stycz­nej twa­rzy Andrzeja i mach­nął zre­zy­gno­wany. – Eee, to nic z tego nie będzie.

Jako dzia­łacz oglą­da­łem pięt­na­ście tur­nie­jów o mistrzo­stwo świata w róż­nych kate­go­riach. Gdy­bym został nim od razu albo trzy­mał się pracy dzien­ni­ka­rza, nie miał­bym szans prze­ży­cia tego, co zapew­niło mi sędzio­wa­nie. To dzięki niemu zna­la­złem się tak bli­sko wiel­kiej piłki, że bli­żej podejść się nie da. Bo co zapew­nia lep­szą per­spek­tywę oglą­da­nia finału mistrzostw świata niż bycie na boisku? No i te wspo­mnie­nia, gdy roz­wście­czeni porażką Argen­tyń­czycy zja­wiają się pod twoją szat­nią. Ile osób na świe­cie może powie­dzieć, że w ich drzwi kopał sam Diego Mara­dona?

* * *

Jako pre­zesa PZPN zato­piła mnie afera korup­cyjna. Tam, gdzie ja widzia­łem czarną owcę, gra­so­wało już stado hien. Pomy­li­łem się w oce­nie skali brud­nego zja­wi­ska, nie doce­ni­łem prze­bie­gło­ści i – co tu kryć – bez­względ­no­ści wielu osób. Moje ruchy były spóź­nione, przy­znaję. Naj­bar­dziej zawie­dli mnie ci, któ­rym zaufa­łem i wyzna­czy­łem do pil­no­wa­nia porządku. Mieli kie­ro­wać orga­ni­za­cją sędziow­ską, a pod moim bokiem sami zało­żyli orga­ni­za­cję, która ze spor­tem miała nie­wiele wspól­nego.

Do dziś wra­cają pyta­nia: jak mogłem tego nie zauwa­żyć? Gdy­bym wie­dział, że kup­cze­nie meczami odbywa się w tak ordy­narny spo­sób, to cho­ciażby w swoim inte­re­sie i dla chro­nie­nia wła­snego tyłka wyrzu­cił­bym tych ludzi ze związku. Nie jestem idiotą, który trzyma pod bokiem zło­dzieja, wie­dząc, że mnie okrada.

Zasta­na­wia­li­ście się kie­dyś, jak to jest być wro­giem publicz­nym numer jeden w Pol­sce? Nie będzie lep­szej oka­zji, by się o tym dowie­dzieć. Od czego zaczniemy? Od zde­wa­sto­wa­nego grobu moich rodzi­ców, który ktoś zapa­sku­dził obraź­li­wymi napi­sami? A może od karetki pogo­to­wia pod domem, kiedy żona nie wytrzy­mała nagonki na męża? Wró­ci­łem do domu po pro­gra­mie u Bog­dana Ryma­now­skiego w TVN24, na który Janusz Pali­kot przy­szedł ze świń­skim łbem i grzmiał, że List­kie­wicz jako szef mafii pój­dzie sie­dzieć. Poli­tycy w ogóle, o czym zdą­ży­łem się prze­ko­nać, mogliby robić dok­to­rat z cyni­zmu. Oni nie tyle idą po tru­pach do celu, co po nich bie­gną.

Zoba­czy­łem roz­trzę­sioną żonę, zapła­kaną i z wariu­ją­cym tęt­nem.

– Co się stało?

– Widzia­łam… – z tru­dem pró­bo­wała wyrów­nać oddech. – Widzia­łam ten pro­gram… Jak my teraz wyj­dziemy na ulicę? Jak my się ludziom poka­żemy?

Nie mogła się uspo­koić, więc wezwa­łem pomoc.

Nie­na­wiść wybiła ponad skalę, zatru­wa­jąc tok­sycz­no­ścią codzien­ność moją i bli­skich. Zapła­ci­łem za to zde­mo­lo­wa­nym życiem pry­wat­nym, być może przez to roz­pa­dło się moje mał­żeń­stwo. Dla Doroty takie życie na dłuż­szą metę oka­zało się nie do znie­sie­nia.

Nie­na­wi­dzili mnie, oj jak mnie nie­na­wi­dzili. A ja w życiu do nikogo nie czu­łem nie­na­wi­ści. Mogę mieć do kogoś żal, może mi nie paso­wać, ale żeby nie­na­wi­dzić? Wyba­czy­łem nawet mor­der­czyni mojej mamy, na co moja ówcze­sna żona zare­ago­wała: – Gdy­byś miał trzeci poli­czek, też byś go nad­sta­wił.

Naj­bliż­sza rodzina, przy­ja­ciele, zna­jomi – wszy­scy byli prze­ciwko mnie. Nie rozu­mieli. I wie­cie co? To ja z nich wszyst­kich naj­le­piej zna­łem mamę i wiem, co by zro­biła. Wyba­czyła.

* * *

Powie­dzieć wam, dla­czego tak bar­dzo cenię życie i każdy jego dzień? Przez śmierć i cień, jaki za sobą zosta­wia. Towa­rzy­szyła mi tak czę­sto, że zdą­ży­łem się z nią oswoić. Ze śmier­cią cudzą, swoją. Jest w moim życiu mocno widoczna, stała się jego czę­ścią. Dodam, że nawet dość zna­czącą. Jakby kostu­cha uparła się, że zanim zgłosi się po Michała List­kie­wi­cza, to wcze­śniej tro­chę go podrę­czy.

Jest coś takiego nie do opi­sa­nia, nie do okre­śle­nia… Może to zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści. Ale przy­pad­ków nagłej śmierci czy takiej, która wzięła mnie za świadka, jest w moim życiu za dużo. W dodatku mam taki nie­pi­sany, nazwijmy to, obo­wią­zek. Gdy umie­rał ktoś z rodziny, to nie wiem dla­czego wśród naj­bliż­szych uzna­wano, że to ja powi­nie­nem jeź­dzić ziden­ty­fi­ko­wać ciało. I tak sta­łem się dyżur­nym poświad­cza­ją­cym zgony w rodzi­nie.

Życie składa się z chwil rado­ści, jak i smutku. Jed­nych i dru­gich prze­ży­łem w nad­mia­rze. O szcze­gó­łach śmierci mamy zaka­to­wa­nej przez nar­ko­ma­nów dość się nasłu­cha­łem. Byłem przy śmierci Ryszarda Kule­szy, widzia­łem, jak umiera Kazi­mierz Gór­ski. Pierw­szy odszedł ojciec. Był już wpraw­dzie mocno chory, ale nic nie wska­zy­wało na to, że to jego ostatni dzień. Śmierć, wszę­dzie śmierć.

* * *

Ampli­tuda emo­cji jest w tej książce wysoka. W moim życiu są mroczne strony, które dziś, nawet pomimo upływu ponad sześć­dzie­się­ciu lat, wciąż się nie zabliź­niły. Tymi tajem­ni­cami, które dawno temu zło­ży­łem w skarbcu pamięci i pil­nie strze­głem przed dostę­pem do nich kogo­kol­wiek, chcę się z Wami podzie­lić.

Mam takie chwile, że staję się wyob­co­wany, samotny. Dostrzega to żona, wtedy pyta: – Dla­czego jesteś taki dziwny?

– Wiesz, jak byłem dziec­kiem, ktoś chciał zro­bić mi krzywdę. I to wraca. Przez minutę nie lubię ludzi.

Ten stan zaraz mija. Za chwilę znów jestem uśmiech­nię­tym Micha­łem, roz­we­se­la­ją­cym towa­rzy­stwo kolej­nymi opo­wie­ściami. Momenty, gdy rze­czy­wi­stość wyświe­tla obrazy, z któ­rymi nie jestem w sta­nie sobie pora­dzić, są jed­nak ze mną na stałe. Zmie­nia się jedy­nie ich kon­sy­sten­cja.

Film „Ostat­nia rodzina” o mrocz­nych losach Bek­siń­skich oglą­da­łem w kinie. Ostat­nia scena roz­trza­skała mnie emo­cjo­nal­nie. Bek­siń­ski przyj­muje w miesz­ka­niu zaufa­nego czło­wieka, a ten wście­kle wbija w niego ostrze noża. Raz, drugi, trzeci… Wró­ciły obrazy, bo w podobny spo­sób zgi­nęła moja mama. Tak się wtedy pory­cza­łem w kinie, że mnie, doro­słego już faceta, żona musiała pro­wa­dzić do domu. Roz­trzę­sio­nego, zagu­bio­nego.

Nie można przy­go­to­wać się na taką śmierć jak mojej mamy. Mogła wpaść pod tram­waj, mogło prze­stać bić jej serce, a ona ginęła w męczar­niach. Prze­cho­dzi­łem przez to, gdy oglą­da­łem jej zma­sa­kro­wane zwłoki w kost­nicy, czy­ta­łem o ranach kłu­tych i pode­rżnię­tym gar­dle, słu­cha­łem o tłuczku do mięsa, nożu czy kablu uży­tych do jej zgła­dze­nia. Tego nie można ot tak z sie­bie wyrzu­cić.

* * *

Zda­rzają się dni, gdy w ciągu kilku godzin spo­ty­kają się w nich wszyst­kie pory roku. Na pewno coś takiego prze­ży­li­ście albo cho­ciaż namiastkę takiej pogo­do­wej ano­ma­lii. Nawet nie wia­domo, jak wyszy­ko­wać się do wyj­ścia z domu, gdy pogoda zmienna i co chwila kaprysi.

Dokład­nie takie jest moje życie. Pomie­ściło cztery pory roku – gorące lato prze­plata się w nim z mroźną zimą, jesień dostoj­nym kro­kiem mija się z wio­sną. Tych doświad­czeń, unie­sień i nie­po­koju zebrało się tyle, że star­czy­łoby i na trzy życio­rysy, co ponie­kąd się zga­dza, gdyż prze­ży­wam teraz w Gdyni szczę­śliwe dni z trze­cią żoną, Joasią.

I mocno wie­rzę, że nie będzie jak u Boh­dana Łazuki. Kiedy żenił się trzeci raz, zapro­sił na ślub pro­fe­sora Kazi­mie­rza Rudz­kiego. Ten grzecz­nie odmó­wił:

– Panie Boh­da­nie, bar­dzo gra­tu­luję i dzię­kuję za zapro­sze­nie. Przyjdę na następny.

Oka­zji rze­czy­wi­ście nie zabra­kło, bo Boh­dan mał­żeń­ską przy­sięgę skła­dał jesz­cze dwa razy.Roz­dział I

PAN KAZIO

Okres pre­ze­sury Kazi­mie­rza Gór­skiego w PZPN to był śmiech, śmiech i jesz­cze raz śmiech. Do sie­dziby związku zaglą­dał dwa–trzy razy w tygo­dniu z gospo­dar­ską wizytą.

– No i co tam, panie Misiu, wszystko w porządku? – pytał mnie.

– W porządku.

– Niczego nie bra­kuje?

– Niczego.

– I dobrze. To ja będę lecieć. O 13:27 mam auto­bus do domu.

Roz­kład jazdy znał na pamięć. Kie­dyś opo­wia­dał: – Jadę auto­bu­sem, a z tyłu sie­dzą star­szawe panie. I jedna mówi w taki spo­sób, że wszy­scy sły­szą: „Patrz­cie ludzie, Gór­ski jedzie. Znowu się nachlał i mu prawo jazdy zabrali”.

A Kazio ni­gdy nie miał prawa jazdy.

* * *

Zna­jo­mość z Gór­skim to jedno z moich naj­więk­szych zwy­cięstw. Jako dzien­ni­karz nie mia­łem z nim kon­taktu. On był słyn­nym tre­ne­rem przy­wo­żą­cym medale z wiel­kich imprez oto­czo­nym przez dzien­ni­kar­ską śmie­tankę, ja przy­glą­da­łem się temu z daleka.

Pozna­łem go dość późno, gdy był wice­pre­ze­sem PZPN. Po śmierci mojego ojca w 1989 roku nasza rela­cja zaczęła przy­po­mi­nać ojcow­sko-synow­ską. Nie mówił do mnie ina­czej niż „panie Misiu”. Ja dosta­łem przy­wi­lej zwra­ca­nia się do niego po imie­niu. Byłem jed­nym z nie­licz­nych, któ­rzy mogli wejść do skrom­nego miesz­ka­nia Kazia i zostać przy­ję­tym bez zapo­wie­dzi.

* * *

Gdzie­kol­wiek się nie zja­wiał, umiał dosto­so­wać się do ocze­ki­wań, poziomu i nastro­jów towa­rzy­stwa. Myśla­łem, że tego nie kon­tro­luje, ale nic bar­dziej myl­nego. On to robił celowo, by roz­luź­nić atmos­ferę i prze­ko­nać do sie­bie ludzi.

Pod tym wzglę­dem nie róż­nił się od Seppa Blat­tera, pre­zy­denta FIFA – wyszu­kane maniery, kul­tura nie na pokaz, tylko natu­ralna. Od razu było widać, że rodzice zadbali o wycho­wa­nie Kazia.

Czło­wie­kiem był pro­sto­li­nij­nym. Stu­dia na wro­cław­skiej Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego skoń­czył w wieku 59 lat. Opo­wia­dano mi, jak to wyglą­dało. Stu­dio­wał eks­ter­ni­stycz­nie, a do Wro­cła­wia zaglą­dał kilka razy w roku. Na uczelni pro­sili: – Panie Kazi­mie­rzu, niech pan opo­wie parę kawa­łów.

I tak to wyglą­dało. Ale jemu tytuł magi­stra nale­żał się bez niczego.

* * *

Poprzed­ni­kiem Gór­skiego na sta­no­wi­sku pre­zesa PZPN był Jurek Domań­ski. Dzien­ni­karz, obec­nie redak­tor naczelny tygo­dnika „Prze­gląd”. Rządy zaczął jako 38-latek i dał się poznać jako wizjo­ner. Tylko to nie do końca spraw­dzało się w skom­pli­ko­wa­nych pił­kar­skich realiach. Jurek nie zda­wał sobie sprawy, że cza­sem trzeba iść na kom­pro­mis, wspo­móc się dyplo­ma­cją. Wszyst­kiego nie uda się prze­pchnąć siłą.

Wymy­ślił reformę eks­tra­klasy i zale­żało mu na zmniej­sze­niu liczby dru­żyn. Dostał kontrę od klu­bów. Pre­zesi zapro­te­sto­wali, a Jurek pod­szedł do tego ambi­cjo­nal­nie. Zre­zy­gno­wał z funk­cji pre­zesa i w PZPN zapa­no­wało bez­kró­le­wie. Był rok 1991.

Wtedy wymy­śli­li­śmy, że naj­lep­szym kan­dy­da­tem na nowego władcę będzie pan Kazi­mierz, osoba bez skazy, któ­rej nikt nie zaata­kuje. Nie ukry­wam, że przy­ło­ży­łem do tego rękę, bo razem z innymi prze­ko­ny­wa­li­śmy go do startu. Pomy­li­li­śmy się jedy­nie z tym, że nikt nie będzie go ata­ko­wał.

* * *

W Pol­sce po prze­mia­nach ustro­jo­wych do klu­bów weszli biz­nes­meni w lakier­kach i bia­łych skar­pet­kach z łań­cu­chami na szyi. Dzia­łali już w eks­tra­kla­sie, a teraz szy­ko­wali się do prze­ję­cia wła­dzy w PZPN. Prze­wo­dził im Maciej Kapel­czak, przed­się­biorca, który nie wia­domo skąd poja­wił się w Ślą­sku Wro­cław. Musie­li­śmy bro­nić związku, bo ist­niało poważne nie­bez­pie­czeń­stwo, że znaj­dzie się w nie­po­wo­ła­nych rękach. To byli ludzie, za któ­rymi w kolej­nych latach wysy­łano listy goń­cze, koń­czyli w kry­mi­nale lub postrze­leni, a pro­wa­dzone przez nich kluby popa­dały w zapo­mnie­nie.

Przed wybo­rami cze­kała nas dys­ku­sja w war­szaw­skim Teatrze Buffo. Gorąco zro­biło się pod­czas wystą­pie­nia Kapel­czaka, gdy wypa­lił w kie­runku pana Kazia: – Panie Gór­ski, pana czas już minął. Pan się zesta­rzał, czas na eme­ry­turę. PZPN musi iść do przodu.

Zapa­dła krę­pu­jąca cisza. Ta począt­kowa kon­ster­na­cja zaraz zamie­niła się w obu­rze­nie. Byli­śmy wście­kli. – Wypier­da­laj! – wyrwało się komuś. Inny zapro­po­no­wał, żeby Kapel­czaka wypro­wa­dzić z sali siłą. Naj­wię­cej spo­koju zacho­wał Gór­ski. Nie­wzru­szony wstał i prze­mó­wił: – Pro­szę pana, może pan sobie mówić, co chce. Pan nie jest w sta­nie mnie obra­zić.

Dostał owa­cję. Po kilku latach pan Kazi­mierz zdra­dził mi, że Kapel­czak wysłał mu do domu kwiaty z prze­pro­si­nami.

* * *

Pomysł z Kaziem jako pre­ze­sem PZPN oka­zał się genialny w swo­jej pro­sto­cie, bo było jasne, że pokona każ­dego. Oca­li­li­śmy zwią­zek, a Kaziu ze swo­jej roli wywią­zał się dosko­nale. Jedyną jego sła­bo­ścią była zbyt­nia ufność i łatwo­wier­ność. Wyko­rzy­stał to Marian Dziu­ro­wicz.

Teo­re­tycz­nie był wice­pre­ze­sem, ale w rze­czy­wi­sto­ści to on rzą­dził związ­kiem. Rano, przed zarzą­dem, zabie­rał pana Kazia na kawkę i oma­wiali prze­bieg zebra­nia. A póź­niej wszystko toczyło się po myśli Dziu­ro­wi­cza. Docho­dziło do róż­nych para­dok­sów. Kazio jako pre­zes pro­wa­dził obrady zarządu. Zamy­kał spo­tka­nie: – Dzię­kuję, koń­czę już.

Wtedy oży­wił się Dziu­ro­wicz. Nachy­lił się do Kazia, szep­cząc mu coś do ucha. – A tak, tak… – kiw­nął głową Kazio. I zaraz zwró­cił się do nas. – Został jesz­cze jeden punkt, sprawy różne. Dota­cja dla GKS Kato­wice…

* * *

Za kaden­cji Kazia wice­pre­ze­sów zro­biło się w PZPN od groma. Bodaj sied­miu. Ja byłem wice­pre­ze­sem ds. mię­dzy­na­ro­do­wych, z kolei za szko­le­nie odpo­wia­dał Jerzy Lechow­ski, wcze­śniej­szy redak­tor naczelny „Piłki Noż­nej”. Uwa­żał, że się na tym zna i co mu zro­bisz?

Nie mam poję­cia z jakiego powodu, ale Lechow­ski za mną nie prze­pa­dał. Może dla­tego, że był zago­rza­łym legio­ni­stą, a ja polo­ni­stą. W każ­dym razie sym­pa­tii nie było. Lechow­ski zor­ga­ni­zo­wał w związku grupę, by mnie utrą­cić. Zamie­rzali to zro­bić w bia­łych ręka­wicz­kach. Żeby odsu­nąć podej­rze­nia, zapro­po­no­wali zmniej­sze­nie liczby wice­pre­ze­sów do czte­rech. Ści­na­nie głów zamie­rzali zacząć – co za przy­pa­dek – od tego odpo­wie­dzial­nego za sprawy mię­dzy­na­ro­dowe.

Zaczęła się dys­ku­sja. Od początku było widać, że zmie­rza w nie­ko­rzyst­nym dla mnie kie­runku. Lechow­ski dobrze się przy­go­to­wał. Zebrał stron­ni­ków i zepchnął mnie do naroż­nika. Wszystko wyda­wało się prze­są­dzone, gdy na koniec głos zabrał Kazio: – Pano­wie, żeście poga­dali, to ja chcia­łem tylko pod­su­mo­wać. Wice­pre­ze­sów jest tylu, ilu potrzeba. Gło­so­wa­nia nie będzie. Dzię­kuję.

Jak trzeba, potra­fił być zde­cy­do­wany.

* * *

Naj­mi­lej wspo­mi­nam nasze wyjazdy. Moja wice­pre­ze­sura pole­gała głów­nie na zaj­mo­wa­niu się panem Kaziem i woże­niem go po kraju na spo­tka­nia. Byłem jego kie­rowcą, cza­sem kamer­dy­ne­rem.

Z nie­zna­nych mi powo­dów co roku jeź­dził na klu­bową wigi­lię do Ełku i spo­ty­kał się z miej­sco­wymi dzia­ła­czami. Podej­mo­wali go tam z hono­rami. Kie­dyś i ja zała­pa­łem się na taki wyjazd. Dotar­li­śmy na miej­sce, usa­dzili nas przy wigi­lij­nym stole. Kazio roz­gląda się po sali: – Pano­wie, tutaj rok temu był taki wice­pre­zes z siwym wąsem. Nie widzę go teraz.

Cisza. W końcu ode­zwał się ktoś z sali: – Panie Kaziu, on mie­siąc temu zmarł.

Kaziu podra­pał się po gło­wie: – Zmarł? Patrz pan, a rok temu jesz­cze żył.

Innym razem jeste­śmy na nara­dzie. Na sali dwie­ście osób, a my z Kaziem spie­szymy się na kolejne spo­tka­nie. Nachy­li­łem się do niego i kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem zapro­po­no­wa­łem wyj­ście po angiel­sku. Nie minęło kilka minut, a on stuka łyżeczką w szklankę. Na sali zapa­no­wała cisza. Kazio się pod­nosi, prze­ma­wia do zebra­nych:

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale my się spie­szymy i wycho­dzimy po angiel­sku.

* * *

Podróże samo­cho­dem z nim wyklu­czały man­dat. Do tego na wyjazdy ubie­rał się prze­śmiesz­nie. Zakła­dał spodnie dre­sowe z igrzysk w Mont­re­alu, a na górę – koszulę, kra­wat i mary­narkę. Gdy zbli­ża­li­śmy się na miej­sce, prze­bie­rał się w spodnie gar­ni­tu­rowe.

Czy wyjeż­dżał na dzień czy na tydzień, zabie­rał tę samą saszetkę na pasku. Trzy­mał tam rze­czy potrzebne do higieny. Do podróży zawsze był gotowy. Zestaw obo­wiąz­kowy pana Kazia: saszetka, spodnie dre­sowe, koszula i mary­narka.

Jedziemy, zatrzy­muje nas poli­cja. Moc­niej­sze hamo­wa­nie, Kazio się obu­dził. Pod­cho­dzi poli­cjant, nachyla się do szyby od strony kie­rowcy. Tym razem pro­wa­dził Tadzio Obliń­ski, nasz związ­kowy szo­fer.

– Panie kier… – nie zdą­żył dokoń­czyć, gdy zoba­czył tre­nera. – O rany, pan Gór­ski!

Kaziu przy­wi­tał się tym swoim lwow­skim zaśpie­wem: – No witam pana.

– Panie tre­ne­rze, pod­pi­sałby się pan dla syna?

Na takie oka­zje wozi­li­śmy w bagaż­niku koszulki i piłki z auto­gra­fami Kazia. Poli­cjant dostał pre­zent dla syna, chwilę jesz­cze poga­dał i wraca do kie­rowcy: – Panie kie­rowco, a dla pana będzie man­dat. Jechał pan 100 na godzinę, a ogra­ni­cze­nie jest do 60.

Wtrą­cił się Kaziu: – A to bar­dzo cie­kawe, co pan mówi, bo ja tutaj cały czas sie­dzę i niczego nie zauwa­ży­łem.

Pozwo­lił nam spo­koj­nie odje­chać.

* * *

Dzięki Kaziowi pozna­łem kulisy funk­cjo­no­wa­nia repre­zen­ta­cji Pol­ski z 1974 roku, trze­ciej dru­żyny świata. Jej mecze oglą­da­łem z zachwy­tem, a póź­niej od archi­tekta mogłem dowie­dzieć się, jak to wyglą­dało od środka. Kazio lubił o tym opo­wia­dać. – Wie­dzia­łem o zawod­ni­kach wszystko od strony rodzin­nej: że komuś cho­ruje dziecko, jed­nego żona nie pra­cuje, a drugi ma kobitkę na boku.

Taka wie­dza poma­gała mu w zarzą­dza­niu dru­żyną. Raz przy­pad­kowo spo­tkał żonę Grześka Laty. Zapy­tał ją, co sły­chać, a Dzi­dzia się poskar­żyła: – No, Grze­siu ostat­nio późno wraca. Raz ode­zwał się nie­ład­nie, szarp­nął mnie przy ludziach.

Na naj­bliż­szym zgru­po­wa­niu repre­zen­ta­cji Gór­ski zapro­sił Latę na roz­mowę: – Grze­siu, dowie­dzia­łem się, że nie­ład­nie zacho­wu­jesz się wobec Dzi­dzi. Masz do wyboru: kwiaty i do niej z prze­pro­si­nami na kola­nach albo nie zagrasz.

* * *

Adam Musiał, który na mistrzo­stwach świata w Niem­czech pod­padł Gór­skiemu i został odsu­nięty na jeden mecz, przy­zna­wał, że Kazio ura­to­wał mu karierę. – Bez niego poszedł­bym w tango – prze­ko­ny­wał.

Kazio miał czuja. Przed meczem repre­zen­ta­cji z Niem­cami przy­szedł do niego Andrzej Strej­lau, jego asy­stent. – Gor­goń zgło­sił nie­dy­spo­zy­cję. Boli go żołą­dek, biega do toa­lety.

Po latach Kazio opo­wia­dał: – Wie­dzia­łem, że Gor­goń boi się, że ci Niemcy go ośmie­szą. Powie­dzia­łem Andrze­jowi: „Gówno mnie to obcho­dzi. Gor­goń gra”.

I zagrał. Był naj­lep­szy na boisku.

* * *

Dziś widzę tre­ne­rów wypusz­cza­ją­cych drony, sta­wia­ją­cych tyle pachoł­ków i cza­pe­czek, że boisko przy­po­mina lot­ni­sko. Oczy­wi­ście trzeba iść z duchem czasu, ale przede wszyst­kim pamię­tać, że piłka nożna to dość pro­sta gra. Kazio to zro­zu­miał. Przede wszyst­kim z wyczu­ciem dobrał współ­pra­cow­ni­ków i udało mu się połą­czyć ogień z wodą. Mię­dzy Andrze­jem Strej­lauem i Jac­kiem Gmo­chem od początku była kosa, za to Kaziu ich wza­jemną nie­chęć roz­gry­wał kapi­tal­nie. Na roz­mowę zapra­szał Strej­laua:

– Andrzejku, zobacz, bo Jacuś tak widzi skład. Co o tym sądzisz?

Na Andrzeja dzia­łało to jak płachta na byka: – Nie, to bez sensu. Powin­ni­śmy zro­bić tak… Za godzinę na spo­tka­nie z selek­cjo­ne­rem przy­cho­dził Gmoch.

– Jacuś, chcia­łem z tobą poga­dać, bo Andrzej widzi to ina­czej.

– Coooo? Ten nar­ko­man?! – dener­wo­wał się Gmoch.

Kaziu słu­chał jed­nego i dru­giego, wycią­gał wnio­ski i robił swoje. A nar­ko­man wziął się od uza­leż­nie­nia Andrzeja od fut­bolu.

* * *

Z pre­ze­sem Gór­skim i selek­cjo­ne­rem Strej­lauem wra­ca­li­śmy z Nowego Jorku z loso­wa­nia eli­mi­na­cji mistrzostw świata. W Lon­dy­nie mie­li­śmy prze­siadkę. Cze­kała nas trzy­go­dzinna prze­rwa. Cho­ler­nie byli­śmy znu­żeni podróżą i to poło­żyło Andrzeja. W lot­ni­sko­wej kawiarni oparł głowę o rękę i zasnął przy sto­liku. Wyglą­dał, jakby nie tyle zmę­czyła go podróż, co nad­miar pro­cen­tów przy­ję­tych pod­czas lotu. Tylko jedno w tej opo­wie­ści się nie zga­dzało. Andrzej to zatwar­działy abs­ty­nent alko­ho­lowy.

Kazio, jak to on, wyczuł oka­zję do zro­bie­nia psi­kusa: – Już my mu poka­żemy, jaki on nie­pi­jący.

Z sąsied­nich sto­li­ków znie­śli­śmy butelki po szam­pa­nie i szklanki z nie­do­pi­tym piwem, usta­wi­li­śmy obok drze­mią­cego Andrzeja i cyk! Zdję­cie. Kazio czę­sto się nim posłu­gi­wał, gdy chciał cze­goś od Andrzeja.

– Andrzejku, ty ze mną za dużo nie dys­ku­tuj. Popatrz na to zdję­cie, jak ja to two­jej Marysi pokażę…

* * *

Kazio uwiel­biał cho­dzić na grzyby. Jeź­dzi­li­śmy pod Miko­łajki, gdzie leśni­czówkę miał Alojzy Jar­guz. Zaszy­wa­li­śmy się tam na trzy dni – rano szli­śmy do lasu na grzyby, a wie­czo­rami te mary­no­wane słu­żyły nam do zaką­sza­nia wódki.

Gór­ski, jeśli cho­dzi o alko­hol, nie pił dużo. Naj­bar­dziej lubił koniak. Jak czuł, że wychy­lił o jeden kie­li­szek za dużo, to pro­sił: – Panie Misiu, pan zor­ga­ni­zuje jakiś por­te­rek.

Por­ter sam w sobie jest bar­dzo mocny, a w połą­cze­niu z konia­kiem dla każ­dego nor­mal­nego czło­wieka ozna­cza koniec imprezy. Tylko orga­nizm pana Kazia reago­wał odwrot­nie. Wypity wle­wał w sie­bie por­tera i zaraz oży­wał. – Znowu czuję się świe­żutko. Kon­ty­nu­ujemy – zacie­rał ręce.

* * *

Na Mazu­rach poszli­śmy na spa­cer. W pew­nym momen­cie Kazio zatrzy­muje się w lesie.

– Panie Misiu, tu gdzieś mecz grają.

– Jaki mecz? W lesie?

– Prze­cież sły­szę. Idziemy tam!

Prze­szli­śmy ze dwa kilo­me­try. Z jakiejś polany ktoś zro­bił boisko i rze­czy­wi­ście odby­wał się tam mecz. Oka­zało się to spo­tka­niem B klasy. Do dziś pamię­tam, że jedna z dru­żyn nazy­wała się Darz Bór Dobry Lasek. Miej­scowi gdy zoba­czyli Gór­skiego wycho­dzą­cego z lasu, zaraz prze­rwali gra­nie. Zro­biło się zamie­sza­nie. Kazio to wyczuł, a był figla­rzem. Rzekł z poważną miną: – Pano­wie, bo mnie tu przy­słał kolega Strej­lau (Andrzej był wtedy selek­cjo­ne­rem). Szuka mło­dych napast­ni­ków i ja chcę się przyj­rzeć.

Zebrani onie­mieli, a Kaziowi jesz­cze było mało: – Przy­je­cha­łem z panem Misiem. On z kolei szuka sędziów mię­dzy­na­ro­do­wych.

Momen­tal­nie wzrok wszyst­kich prze­niósł się na sędziego. A był to pan, tak dobrze licząc, z trzy­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wym nad­ba­ga­żem.

– Wy sobie nie prze­szka­dzaj­cie i graj­cie dalej, a my będziemy obser­wo­wać – zde­cy­do­wał Kazio. Żeby było nam wygod­nie, to z naj­bliż­szej cha­łupy przy­nie­siono dwa fotele.

Gospo­da­rze powta­rzali: – Dla nas do końca życia to będzie naj­więk­sza chwila w fut­bolu.

Wieść o wyjąt­ko­wym gościu szybko się roz­nio­sła. Rowe­rem przy­je­chał jakiś facet w bere­cie. Po twa­rzy od razu było widać, że za nim ciężka noc: – Panie Kaziu, mogę pana dotknąć? – wychry­piał.

– A doty­kaj pan.

I ten z naj­więk­szą czu­ło­ścią musnął go kilka razy po ręce.

* * *

Pił­kar­skie śro­do­wi­sko zanie­dbało Gór­skiego. Po jego śmierci powta­rza­łem, że powinno mieć wyrzuty sumie­nia za zepchnię­cie go na mar­gi­nes. Naj­więk­szą hańbą jest to – do sie­bie też mogę to odnieść – że żył w tak skrom­nych warun­kach. Pań­stwo Gór­scy z dwoj­giem dzieci zaj­mo­wali cia­sne miesz­ka­nie, choć on aku­rat nie przy­kła­dał do tego wagi. Ludzie, któ­rzy dzięki niemu poro­bili kariery spor­towe i mająt­kowe, uwa­żali, że jeżeli na uro­dziny pod­rzucą mu butelkę koniaku albo powie­dzą o Tre­ne­rze Tysiąc­le­cia w pra­sie, to już wystar­czy.

Wspo­mi­nał o tym jego syn Darek: „Zro­biło się to tro­chę nie­smaczne. To było, nazwijmy, nie­do­pa­trze­nie… Wydaje mi się, że tata poczuł się odrzu­cony, nie­po­trzebny, szcze­gól­nie w momen­cie, kiedy dopa­dła go cho­roba. Dopóki pre­ze­so­wał PZPN, to jesz­cze wszystko było OK. Panie tre­ne­rze, panie Kazi­mie­rzu, a nagle póź­niej odstawka: Siema! Cześć! Faj­nie było. Masz taką eme­ry­turę, jaką masz i się bujaj – mówiąc potocz­nie”.

* * *

Gdy przed kame­rami wytkną­łem pił­kar­skiej rodzi­nie odrzu­ce­nie Gór­skiego i brak zain­te­re­so­wa­nia nim, ode­zwał się Zdzi­siek Krę­cina: – Michał, nie bądź taki skrom­niś, bo ty aku­rat nie zapo­mnia­łeś.

Na mój wnio­sek otrzy­mał sporą jak na tam­ten czas eme­ry­turę: trzy tysiące zło­tych. Ostat­nie pół roku leczono pana Kazia na koszt związku, a jego syna zatrud­ni­li­śmy w PZPN. Blat­tera namó­wi­łem na uho­no­ro­wa­nie Gór­skiego FIFA Order of Merit, naj­wyż­szym odzna­cze­niem, które tra­fiło do wąskiego grona szko­le­niow­ców: Franza Bec­ken­bau­era czy Mário Zagallo.

* * *

Gór­ski pod koniec życia był już wyko­rzy­sty­wany instru­men­tal­nie. Mam pre­ten­sje do wielu osób. To przy­kre, że póź­niej, gdy jego zdro­wie zaczęło się psuć, nagle spod ziemi wyro­śli obcy dla niego ludzie: – Wycho­wa­li­śmy się w kul­cie Gór­skiego. Dzia­dek to w nas zaszcze­pił – zdo­by­wali jego zaufa­nie i zaczęli wozić Kazia po odpu­stach. Z dru­giej strony to było dla niego lep­sze niż sie­dze­nie w domu.

Krzy­siek Dmo­szyń­ski wymy­ślił, żeby imie­niem Kazi­mie­rza Gór­skiego nazwać sta­dion w Płocku. Dla­czego aku­rat w Płocku, z któ­rym Kazio nie miał nic wspól­nego? Nie wiem. Trudno mieć pre­ten­sje aku­rat do Krzyśka. Był pre­ze­sem klubu i sta­rał się dzia­łać z myślą o nim. No i w Płocku przy­naj­mniej jest pamiąt­kowa tablica z pła­sko­rzeźbą tre­nera. Na Legii stra­szyło zaśnie­działe krze­sełko, podob­nie jak na Polo­nii.

* * *

W 2012 roku Sejm przez akla­ma­cję, czyli za zgodą wszyst­kich posłów, co wydaje się wręcz nie­wia­ry­godne, prze­gło­so­wał uchwałę o nada­niu Sta­dio­nowi Naro­do­wemu w War­sza­wie imie­nia Kazi­mie­rza Gór­skiego. I co? Nastała cisza. O rosną­cym opóź­nie­niu infor­mo­wano mini­strów sportu: Joannę Muchę czy Witolda Bańkę, ale odpo­wiedź była jedna: – Spon­sor zapła­cił za to, że chce być sam w nazwie.

Dzi­wi­łem się, bo jeżeli byłby Sta­dion PGE imie­nia Kazi­mie­rza Gór­skiego, to prze­cież wzro­słaby jego ranga, bo to nie jest żadna kon­tro­wer­syjna postać. Dzie­więć lat cze­ka­li­śmy, żeby wpro­wa­dzić to w życie. Przy sta­dio­nie stoi pomnik pana Kazia, posta­wiony dzięki upo­rowi posła Marka Matu­szew­skiego i pre­zesa Fun­da­cji Kazi­mie­rza Gór­skiego Janu­sza Jesionka. Jestem dumny, że zasia­dam w niej jako wice­pre­zes, a towa­rzy­stwo mam lep­sze niż kie­dy­kol­wiek w PZPN czy FIFA: Kwa­śniew­ski, Zaor­ski, Ćmi­kie­wicz, Gar­licki, Strej­lau, Toma­szew­ski, Kra­ska, Kosmala, Bob­kie­wicz, Luba­szenko.

* * *

Widzę, jak Węgrzy trak­tują Ferenca Puskása. Był ich naj­wy­bit­niej­szym pił­ka­rzem, to wię­cej niż tre­ner, ale gdy­bym miał porów­nać sta­tus obu w swo­ich ojczy­znach, to ten Gór­skiego i Puskása jest podobny. Na Węgrzech jest sta­dion jego imie­nia, aka­de­mia Puskása, sprze­daje się koszulki z lat pięć­dzie­sią­tych i piłki z tam­tych cza­sów. Część dochodu prze­zna­cza się na jego rodzinę. Kult Puskása jest mocno pod­trzy­my­wany.

W Pol­sce mamy za to ten­den­cję do ora­nia pamięci. Bra­kuje auto­ry­te­tów, które ponie­śli­by­śmy na sztan­da­rach, a prze­cież mogliby tam tra­fić Feliks Stamm, Kazi­mierz Gór­ski czy Hubert Wagner. Zresztą nie mówię tylko o spo­rcie, ale i kul­tu­rze, fil­mie czy gospo­darce.

Widzia­łem lądo­wa­nie samo­lotu z pił­ka­rzami Man­che­steru Uni­ted. Cze­kali na nich dzien­ni­ka­rze, ope­ra­to­rzy wyce­lo­wali kamery. I kto wyszedł pierw­szy? Nie David Bec­kham, Ryan Giggs czy Paul Scho­les, ale Bobby Charl­ton – legenda klubu.

U nas gdy Antek Szy­ma­now­ski zapy­tał kie­dyś w Wiśle o kar­net dla sie­bie, to usły­szał, żeby sobie kupił. Podobną odpo­wiedź w Legii dostał jako selek­cjo­ner Paweł Janas. – Chciał­bym kar­net, żeby oglą­dać zawod­ni­ków – popro­sił w klu­bie.

– PZPN dostaje od nas dzie­sięć, niech dadzą panu jeden.

– Ale cho­dzi o to, że ja w Legii byłem zawod­ni­kiem i tre­ne­rem. I to z suk­ce­sami. I wła­śnie z Legii chciał­bym ten kar­net dostać.

Nie dostał.

* * *

W chwili śmierci pana Kazia prze­ko­na­łem się, jak ludzie potra­fią być paskudni i żero­wać na jego roz­po­zna­wal­no­ści. Kilku pił­ka­rzy przy­po­mi­nało sobie o swoim mistrzu, gdy już jedną nogą był na tam­tym świe­cie. Spo­śród nich naj­bli­żej pana Kazia trzy­mał się Leszek Ćmi­kie­wicz, on opie­ko­wał się nim do końca. Też byłem u niego w szpi­talu codzien­nie. Czu­łem, jakby umie­rał mój ojciec.

Z zamia­rem odwie­dzin przy­je­chał też jeden z zawod­ni­ków. Usły­szał od pie­lę­gniarki: – Pan Kazi­mierz teraz śpi. Może jak się obu­dzi. Trzeba pocze­kać.

Posie­dział godzinę czy pół­to­rej i odpu­ścił, bo gdzieś się spie­szył. Po śmierci Kazia czy­ta­łem wspo­minki tego pił­ka­rza: – Trzy­ma­łem umie­ra­ją­cego tre­nera za rękę.

Słabe.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij