Listopad - ebook
Listopad - ebook
Zbiór onirycznych historii będących literacką próbą wejrzenia w szczeliny rzeczywistości, gdzie melancholia przeplata się z ludyczną grozą. Autorka mierzy się z nieuchwytnością czasu, rzeczami ulotnymi i niezwykłymi. Snuje opowieści refleksyjne, często ponure, przesiąknięte dawnymi mitami, które odsłaniają wielowymiarowość i dziwność istnienia. Jest to realizm magiczny w nieco mroczniejszym wydaniu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-951-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapominałem o tobie całe życie w zgasłych oczach kurw i kościstych biodrach bezpłodnych kobiet.
Z twoich piersi spijałem truciznę, która na wieczność ścięła mi krew w żyłach, i tak otom jest skorupą człowieka, co czeka jeno śmierci. Cały świat, w którym cię nie ma, przeszkadza mi w codziennym umieraniu, do którego siadam co wieczór i czekam. Słucham, czy nadchodzisz wraz z zimową zamiecią, ale to tylko kościelne dzwony niosą się przez zmierzch. Kiedy przed laty biły na trwogę, uciekałem od twoich oczu zwierzęcia. Ty nie przyjdziesz już, a mi zostało tylko modlić się, aby bóg wybaczył mi słabość. Wszystkie wyblakłe już obrazy kładą się zaćmą na moich starych oczach i zapominam już ciebie, czarnowłosa karmicielko mojej tęsknoty.
Wstawaliśmy bardzo wcześnie, kiedy wilgotny świt podnosił z ziemi tabuny rozczochranych mgieł. Te unosiły się niechętnie, leniwie, oplątując nasze zmęczone stopy, próbując przykuć je nieporadnie do zmarzniętej ziemi. Podążały za nami bezcelowo aż na skraj wyblakłych od listopadowego powietrza łąk. Zostawialiśmy za sobą obojętne mury gościńców i zajazdów, by tęsknić za ich surową gościnnością przez pierwszą część dnia. Niejeden z nas w zaropiałym spojrzeniu chował wspomnienie twardego łoża, ciepłego pieca i cuchnącej, acz pożywnej strawy. Tak rok, jakeśmy wyruszyli w tę włóczęgę. Niepomni niewygód i złej pogody, która tysiąckroć smagała nas deszczem i gradem, przemierzaliśmy ospałe silesiańskie ziemie, aby zdać meldunek naszemu włodarzowi, który trzymał we władzy te przeklęte okolice. Rozniosła się bowiem wieść, że krainy te są przesiąknięte złym duchem.
Sroga zima utrudniała wędrówkę, lecz wieści, jakie docierały do naszych uszu ze skraju pańskich ziem, nie pozwalały zwlekać. Brnęliśmy na przekór mrozom i zawiejom, okutani w futra, ze zmarzniętymi na sople brodami. Strach ściskał nasze gardła za każdym razem, gdy musieliśmy nocą przedzierać się przez zagaje. Ku południu stawały się one coraz gęstsze i ciemniejsze, a nasze mapy wskazywały jeno główne drogi. Modliłem się w duchu, żeby prędko natrafić na jaką oberżę, gdzie w twardych łóżkach moglibyśmy położyć swe znużone ciała. Nieraz przytrafiło się, że los zmusił nas do spędzenia nocy przy ogniu, pod otwartym niebem gwiazd lub w zwilgłym mroku jaskini. Nie zmrużyłem wtedy oka, wypatrywałem w ciemnościach jaszczurzych pysków, wilczych ślepi i zbłąkanych dusz potępieńców. Wiedzieliśmy, że w skórę dzikich zwierząt często wstępuje diabeł, dlatego noce takie wprawiały nas w najprawdziwszą trwogę. Jeden taki zwierz, który pyska swego nie pokazał ni razu, kroczył za nami od samych gór. Nad ranem znajdowaliśmy wielkie ślady kopyt i ogryzione kości leśnej drobiny. Wystraszone konie wyrywały się uprzężom. Zdawało się, że stwora każdej nocy podchodzi coraz bliżej, czuć bowiem było w nocnym powietrzu ohydny odór jej piekielnego ciała. Wiedzieliśmy, że każda kolejna noc pod gołym niebem naraża nas na spotkanie oko w oko z bestią, jakże wielką ulgą było więc natrafienie na karczmę, w której murach znaleźliśmy schronienie. Karczmarz patrzył na nas jedynym, podejrzliwym, zaropiałym okiem. Drugie zapewne stracił w jakiejś bitce. Podał nam jadło, sery i liche piwo. Z pełnymi brzuchami zapominaliśmy o zgrozie, jaka towarzyszyła nam na drodze, do czasu aż niski zagrobowy głos jednookiego nie przerwał nam uczty.
– Wyśta nie stąd, ale po naszemu gadacie. Cóżeście tu chcieli?
– Jesteśmy najjaśniejszego pana sługami – odparłem może nazbyt wyniośle. – Mamy do spełnienia poselstwo.
– Poselstwo? – Wieśniak zamrugał jednym okiem. – A jakież to poselstwo?
– Mamy do zbadania sprawy. – Nie chciałem wyjawiać zbyt wielu szczegółów. – Ot, na tropie złego jesteśmy.
Wieśniak zaśmiał się tak głośno, aż jego okrągły brzuch zaczął podskakiwać pod czarną, sięgającą aż po pas brodą.
– Na tropie złego, powiadasz? A to ci dopiero! A sami jak kurczęta struchlałe przestraszeni!
Spojrzeliśmy po sobie, udając, że nie wiemy, co takiego może mieć ten dziwny jegomość na myśli. Prawda, że trwożyliśmy nieco kilka ostatnich nocy, ale skąd ten gruby brodacz mógł o tym wiedzieć.
– Jesteśmy zmarznięci i zmęczeni. Jeśli dobrze rachuję, wędrujemy bez dłuższej przerwy od miesiąca. Nie lękamy się byle czego!
– Ale portkami trzęsiecie na myśl o nocy pod gołym niebem czy nie?
– Głupcze, gdybyś tylko wiedział, co tam czai się po nocach, też byś się bał! – wykrzyknął urażony Niewsza, na co karczmarz jedynie głośniej się roześmiał, ulewając piwo z kolejnego dzbana, który postawił na naszej ławie. Wtem pod dachem dało się słyszeć jakiś hałas, jakby coś spadło nań i zaszemrało. Wieśniak zamilkł, na moment uniósł głowę i chrząknął.
– Oby was pod moim dachem nie znalazło to, przed czym tak nocami uciekacie.
Kiedy oddalił się tak, że mogliśmy rozmawiać swobodnie, Pomir, najstarszy z nas, rzucił zezłoszczony:
– O co chodziło temu opasłemu osłu, czy chce nas zatrwożyć?!
– Nie słuchajcie go – odparł Niewsza, wycierając rękawem umoczone w piwie wąsy. – To wiejski głupek.
– Ale słyszeliście ten hałas? – zapytałem, mając w pamięci te dziwne ślady, które znajdowaliśmy na błotnistych drogach. – Zupełnie jakby jaki czort na dach spadł.
– Na zewnątrz. – Pomir zarzucił na siebie futro. – To na pewno dach się załamał od śniegu.
Nie dane mu było jednak potwierdzić swojej opinii, bo gdy tylko uchylił drzwi karczmy, jego oczom ukazały się odbite w śniegu odciski – takie same jak te, które co noc znajdowaliśmy obok naszego obozowiska. Prócz nas w izbie było tylko kilku chłopów popijających z wielkich kufli.
– Dziwotwór przyfrunął, to do chałupy przed jutrznią nie wrócimy. Polej no piwa, Jakubie!
Karczmarz wyłonił się, niosąc wielkie dzbany, i znów zaczął się śmiać, patrząc na nasze osłupienie.
– U nas to po zmroku lepiej nie łazić – rzucił w naszym kierunku jeden z pijanych wieśniaków. – Czasem lepiej nie wychylać nosa z izby, jak się nie wie, co tam można napotkać!
Dostaliśmy jedną izbę na trzech, tuż pod samych strychem. Pół nocy nasłuchiwaliśmy odgłosów dobiegających znad sufitu, zanim wreszcie zasnęliśmy snem krótkim i niespokojnym. Śniłem o niekończących się lasach pełnych cudacznych zwierząt, które przypatrywały mi się z ukrycia, i sen ten nie różnił się znacznie od jawy, już następnego dnia bowiem przyszło nam spotkać dziwy, o jakich dotychczas nie mieliśmy wyobrażenia. Czarnobrody karczmarz siedział przy ławie, kiedy wszyscy trzej zjawiliśmy się na porannym posiłku. Podała nam go dziewka, której poprzedniego wieczoru musieliśmy nie zauważyć albo służyła jedynie w czasie dnia. Karczmarz ostrzył noże, popijając piwo.
– Do diaska! Co za cholerstwo! – klął pod nosem. – Tylko tępią się nożyska od tych poczwar. Panowie już wstali, dobre wieści niosę! Już się nie musicie obawiać swojego nocnego prześladowcy! – Zaśmiał się zjadliwie. – Możecie sobie popatrzeć, co wam na karku siedziało. To wy to tutaj przywlekliście, ech, powinniście sami to sprzątać. Normalnie żadne takie nie przyłażą tu bez powodu. O tam, przed gospodą. – Skinął głową, abyśmy wyszli na zewnątrz.
Podążyłem pierwszy, za mną moi kompani. Na częściowo roztopionym już śniegu spoczywało jakieś truchło, ale dopiero po przyjrzeniu się można było odgadnąć, że nie należało do człowieka ni zwierzęcia. Zewłok, na wpół rozdarty od szarpnięcia sztyletu, kładł się zgniłą plamą krwi na bieli śniegu. Ni to futro, ni włosy porastały długą, nieforemną czaszkę, a kończyny zakończone długimi szponami wyglądały bardziej na ptasie niż ludzkie. Pomimo to można było dopatrzyć się twarzy prawie człowieczej w tej miazdze kości i mięsa.
– Święty Boże! – Pomir opadł na kolana, a Niewsza rozdziawił tylko gębę, nie potrafiąc wykrztusić z siebie ni słowa.
– Cóż to takiego? – zapytałem, wpatrując się w karczmarza, kiedy z pośpiechem wróciliśmy do środka. – Na Boga, toż to sam diabeł!
– Żoden diabeł! – żachnął się brodaty. – Stworę mi sprowadziliście do chałupy tym waszym spaniem po lesie. One tylko czekają na takich chojraków, coby tylko im wysączyć trochę krwi. Ale ja wiem, co z takimi robić, z każdym czortem sobie poradzę. Co się tak patrzycie? W tej waszej stolicy może takich już nie ma, ale tu, gdzie tylko drzewa i góry, świat rządzi się starymi prawami. Do nas należy dzień, a do stworzeń nocy noc. Tego się trzymajcie, a krzywda wam się nie stanie. I co macie gęby tak wykrzywione? To jeszcze nie najgorsze licho, jakie może was tu spotkać. Strzeżcie się tych, co się porodzili z dwiema duszami i dwoma sercami.
– Panie, jak ich poznamy? – zapytałem przerażony nie na żarty.
– E, czorta nigdy nie poznacie. Jakeście tu obcy, to lepiej dla was w ogóle z nikim się nie bratać.
Karczmarz nie chciał z nami dłużej rozmawiać, zapewne gniewliwy z powody stwory, jaką niechcący sprowadziliśmy na jego przybytek. Wyruszyliśmy ciężsi o nowy lęk, jaki opadł na nasze dusze.
– To niemożebne, żeby tutejsi ludzie z takim spokojem podchodzili do takich dziwów! – unosił się Pomir. – Toż to był kaduk najprawdziwszy, a widzieliście, że ten głupiec tylko zaśmiewał się i krzywdował, że mu się noże stępiły!
– Jak przyzwyczajony, to i spokojny, wie, jak sobie z takim lichem poradzić.
– I to mnie najbardziej niepokoi!
Nie tylko my byliśmy niespokojni. Konie robiły się coraz bardziej kapryśne, nie chciały iść tam, dokąd je prowadziliśmy. Musieliśmy robić więcej przystanków, choć wizja nocy spędzonej pod gołym niebem tym razem była nie do przyjęcia. Poza tym noce były zbyt zimne nawet na nocleg przy ognisku. W którymś momencie wędrówki przestaliśmy poznawać drzewa i roślinność. Wszystko wydawało się większe, brodziliśmy po kolana w mchu, a paprocie niekiedy sięgały naszych oczu. Trwogą napełnił nasze serca widok ogromnych czarnych piór, które gdzieniegdzie plątały się pod nogami. Na samą myśl, do jakiego dziwoląga mogły one należeć, przebiegał mnie dreszcz. Jechaliśmy w milczeniu, a konie wydawały się coraz bardziej ospałe. Każdy z nas niósł wspomnienie dziwnego stworzenia spod karczmy, w każdym z nas obudził się niepokój. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać po tych cudacznych lasach. Choć nie przyznawaliśmy tego przed sobą, nie mieliśmy już ochoty na przygody, marzyliśmy jeno o ciepłym kącie, kuflu piwa i spokojnej nocy, najlepiej u boku jakiejś krasnej dziewki. Musieliśmy jednak iść przed siebie, na końcu krainy, którą przyszło nam przemierzyć, czekali nas bowiem ludzie naszego dobrodzieja. Nocowaliśmy po wioskach, karczmach i gospodach – tam, gdzie akurat przydarzył się wieczór. Zaczęliśmy rozumieć, że ziemie, które przemierzamy, przesiąknięte są jakąś niesamowitością, a my nie potrafiliśmy jej wytłumaczyć nawet samym sobie.
Przejeżdżaliśmy przez osady otoczone nigdy nieznikającym dymem unoszącym się ze szczelin w ziemi, lasy, w których drzewa szeptały ludzkim głosem. Pod nimi przycupnęły ślepe klasztory, z których ospali mnisi nie wychodzili nigdy prócz późnej nocy, zawarli bowiem pakt z nieznanym i nigdy nie działa im się krzywda. Tam też widzieliśmy niezliczone stosy, na których palono czarownice i wszystkich sprzeniewierzających się boskim prawom. Mijaliśmy wieś, która cała została obrócona w popiół za karę, że wszyscy mieszkańcy zadawali się z diabłem. W kolejnych wsiach, które przyszło nam mijać, szatan zapewne nadal był obecny. Z ochlapanych błotem ponurych chat wyglądały umorusane twarze wieśniaków. Przyglądali nam się bez cienia strachu, jak to bywało w innych okolicach, bo przecież tacy ludzie zawsze boją się obcych. Ci tutaj patrzyli na nas raczej z szyderstwem, które jednak nigdy nie przeszło im przez zapijaczone gardła, tylko ich oczy pałały do nas niechęcią. Czasem zdarzył się jaki ksiądz, co to przyjął nas na nocleg w swojej skromnej plebanii. Oni też, jako że zwykle pochodzili z innych stron, pomimo szacunku należnego boskim sługom, byli traktowani jak obcy. Którejś nocy zatrzymaliśmy się w niewielkim opactwie. Z trzech stron było otoczone polem porośniętym żytem, jedynie od północy graniczyło z lasem. W najbliższej wsi mieszkali bladzi ludzie o rybich oczach i białych włosach. Nie ukrywaliśmy, że ta okolica wzbudza naszą ciekawość. Opat nie chciał o nich opowiadać, jednak przy wieczerzy, kiedy wino zaczęło lać się strumieniami, język mu się rozwiązał.
– Miejcie baczenie na wszystko, bo to, co widzicie, może nie być tym, czym myślicie, że jest.
Początkowo myśleliśmy, że starzec się upił i gada od rzeczy.
– O czym mówicie, ojcze? Wyjaśnij nam!
– Sami się przekonacie, jak nie będziecie ostrożni. Kiedy przed wiekami krzewiono tu naszą wiarę w jedynego boga Jezusa Chrystusa, to było jedyne miejsce, które jej się opierało tak długo. Nie mówię tylko o ludziach. – Spojrzenie księdza na moment stało się trzeźwe. – Mówię o tym wszystkim, co było tu jeszcze przed Bogiem.
– Ojcze, nie rozumiem – odparłem. – Czyż sami nie nauczacie, że Bóg zawsze był i zawsze będzie?
– Czy byliście w tych ciemnych borach, na północ od miasta? Podejdź do lufcika i zerkaj. Czerwona łuna nad wzgórzem, a wokół czarno. A skąd te światła? Nie pojmuję. To jakby piekło wywlekło się na drugą stronę. Nie chciałbyś, młodzieńcze, znaleźć się tam nocą, tam te wszystkie przeklęte istoty przepędzone przez naszą wiarę kryją się po chaszczach.
Spojrzeliśmy po sobie pełni zgrozy, i choć trudno nam było wierzyć w słowa duchownego, to przecież należy dawać wiarę temu, co mówi boski sługa. Tamtej nocy kładliśmy się spać z trwogą w duszach. Sen nie nadchodził długo, wstałem więc i błąkałem się po ciemnych korytarzach w poszukiwaniu kielicha wody. Nieopodal wejścia na wieżę znajdowała się niewielka nawa, a nad nią widniało zakratowane okno. Przysiadłem przy nim i spoglądałem w noc, w której majaczył zimny miesiąc. W jego mroźnej poświacie rozciągały się uśpione puste pola, a w oddali rysował się czarny kontur lasu. To był zapewne moment, w którym opuścił mnie Bóg. Myślałem o tym, jak daleko oddaliliśmy się od naszych domów, jak inne wydaje się wszystko tu, bliżej północy. Jakaś tęsknota zżerała mi serce, kiedy patrzyłem tak na obdarty z kolorów świat. Niewsza i Pomir zostawili za sobą rodziny, jakże musieli tęsknić do swoich ciepłych kątów i pulchnych żon. Ja, jako sierota, wychowana przez naszego pana na dworze, nie miałem tego szczęścia. Moja tęsknota była inna – tęskniłem za całym światem, za tym, czego jeszcze nie poznałem. Do wyprawy jako jedyny zgłosiłem się na ochotnika. Poza możnością przysłużenia się mojemu dobrodziejowi była to okazja, aby się wykazać i udowodnić, że zasłużyłem na całe dobro, jakie mi ofiarował. Rozmyślając nad tym, co nas czeka w dalszej wyprawie, ujrzałem kątem oka, że cień jakiś przebiegł przez szary śnieg. Wytężyłem wzrok. Coś sunęło po zmarzniętym polu, ni to pląsając, ni to tańcząc.
– Bolesław wydaje się bardzo zatroskany. – Moi towarzysze nie szczędzili mi drwin. – Czyżby to z tego samego powodu, z jakiego sterczał pod oknami całą noc?
– Dajcie spokój, oka zmrużyć nie mogłem.
– To na pewno. – Pomir zaśmiał się w głos. – Teraz schorzały, aż szkoda patrzeć, a wszystko przez melancholię!
– Zachciało mu się wiejskich dziewek gonić po nocach!
Poprzedniej nocy wyszedłem na zewnątrz, rzeczywiście nie mogąc usnąć. Było zimno, lecz nie mroźno. Zarzuciłem na plecy kożuch i zażywałem nocnego powietrza, przechadzając się pod oknami opactwa, w którym przypadło nam nocować. Niewsza i Pomir upojeni winem dawno spali. Mnie ciągnęło coś na zewnątrz, jakiś niepokój rodził we mnie widok odległego horyzontu, ciemnej linii lasu na tle rozpalonego nieba. Coś poruszało się w ciemności i przez chwilę stałem zlękniony, broń moja bowiem została na górze wraz z innymi rzeczami. Okazało się jednak, że cień, który mnie zatrwożył, nie był niczym innym niż czarno okutaną niewiastą, która musiała zbłądzić w nocy. Wtedy ujrzałem ją po raz pierwszy, choć teraz pewien jestem, że jej cień przemykał pod naszymi oknami niejeden raz. Spojrzała na mnie z pewnością, zupełnie inaczej niż wiejskie dziewki, które rumieniąc się, spuszczają wzrok. Zgubiłem się w tej jasnej twarzy z czarnymi kraterami oczu, twarzy księżyca. Upojony straciłem całą noc na tropieniu jej śladów, kiedy nagle zniknęła. Wróciłem oszołomiony i rozpalony, nie pamiętałem nic z tego, jak do rana błąkałem się po polach. Zaziębiłem się, a gorączka trawiła nie tylko moje ciało, lecz także duszę. Byliśmy zmuszeni zostać kilka dni i czekać, aż choroba ustanie. Spałem dnie całe i budziłem się w środku nocy rozgrzany od ognia, który tlił się pod piecem, i od myśli, których nie mogłem od siebie odpędzić. Upewniwszy się, że moi towarzysze twardo śpią, zmroczeni winem, wymykałem się z naszej izby, aby w mroźnym powietrzu nocy wypatrywać tej, o której nie mogłem przestać myśleć. Wiedziałem, że tam będzie, że nadciągnie od strony lasu cała czarna, z jasną twarzą i niemą obietnicą w oczach. Nie pamiętam żadnej z nią rozmowy, tylko jakieś urywki myśli, które wlewała w moją głowę zapewne za pomocą swych kobiecych czarów. Wiedziałem bowiem, że są na świecie kobiety wiedzące, wiedźmy, co potrafią wielorakie sztuczki. Myślałem, że ona jest jedną z tych szczególnych kobiet. Nawet gdybym wtedy wiedział, jak bardzo się mylę, nie zmieniłoby to nic, bo czułem, że wtedy naprawdę zaczęło się, niech Bóg mi wybaczy, moje życie. Uciekałem co noc i choć czułem się już lepiej, za dnia nie dawałem tego po sobie poznać, aby jak najdłużej zostać tu, gdzie nawiedzała mnie ta flama moich gorączek i nieprzespanych nocy. Cały ten okres wspominam jako nieprzerwaną malignę, gdyż moje ciało trawiła nieustanna gorączka, a przy tym cały umysł i duszę pokryła jakaś choroba, która pomieszała mi zmysły. Jedyne, czego wówczas pragnąłem, to być blisko tej czarnookiej pani. Nie wiedziałem, kim była, w pamięci kołatało mi tylko imię wyszeptane jej matowym głosem. Marzanna.
Mijała czwarta doba, dla mnie jednak czas się nie liczył. Zgubiony w pomrokach wieczoru błądziłem zbyt długo po przyległych polach i padłem w progu nieprzytomny ze zmęczenia. Znalazł mnie jeden z zakonników i przerażony zwołał swoich współbraci, aby ci zajęli się moim wątłym ciałem. Nie tylko gorączka, lecz także spory ubytek krwi sprawił, że poczęło uchodzić ze mnie życie. Ciało powleczone białą, cienką skórą traciło siły, podczas gdy umysł już dawno nie poznawał, co jest prawdą, a co snem.
– Co mu jest?! – krzyczał Pomir. – Czy to gorączka tak go zmogła? Bolesław! – Potrząsnął mną kilka razy. – Otwórz ślepia!
– Jam zdrów. – Cichy głos wydobył się z moich piersi. – Dajcie mi okowity na rozgrzanie.
– Co ty tam robiłeś w zimną noc?
– Byłem z moją panią, Marzanną – próbowałem wyjaśnić, lecz nie dano mi dojść do słowa.
Pamiętam mnicha, który żegnając się, paplał niezrozumiałe rzeczy o widmach i piekielnym ogniu.
– Zły ma wiele twarzy i wiele sług w swoim zastępie! – Uniósł głos i prawił, patrząc każdemu z nas po kolei prosto w oczy. – Są wśród nich takie stwory, co to pałają do człowieka złą miłością. Jak sobie taka jednego upatrzy, to już po nim. Módlcie się, oby ta wasza kochanica nie była z diabelskiego nasienia! I módlcie się gorliwie, bo grzech na was ciąży ogromny!
Zatroskane i surowe twarze Pomira i Niewszy pochylały się nade mną.
– Zatrzaśnij zasuwy, będziemy czuwać na zmianę.
Przez trzy dni i trzy noce nie ruszałem się z izby i przez cały ten czas nie opuszczało mnie towarzystwo moich przyjaciół. Czasami budziłem się w środku nocy i wstawałem słaby i na wpół przytomny. Rwałem się do wyjścia, lecz moi towarzysze i zatrzaśnięte drzwi stali mi na przeszkodzie, wracałem więc na przepocone posłanie, gdzie ulatywały ze mnie resztki świadomości. Śniłem sny szalone, pełne rozjarzonych kolorów, dzikich zwierząt, dziwnych roślin i stworzeń, które przypominały moją nocną kochankę. Tęskniłem do niej poprzez sen, czułem to pomimo choroby i braku świadomości. Czwartego dnia, kiedy odzyskałem nieco siły i byłem w stanie dosiąść konia, wyruszyliśmy wczesnym rankiem. Jechaliśmy, nie odzywając się prawie cały dzień, choć między nami było tyle rzeczy, o których trzeba było mówić. Zachowanie moich druhów mierziło mnie, ich zatroskanie brałem za rozżalenie moją przedłużającą się chorobą. Nie byliśmy już w stanie dotrzeć z poselstwem na czas, każdy dzień zwłoki nas opóźniał. Gdybym tylko wtedy wiedział, że martwili się bardziej o mnie niż o naszą misję! Słyszałem, jak szepczą między sobą i powtarzają to, co usłyszeli od starego mnicha.
– Żadna białogłowa nie nosi takiego imienia – odpowiadali mi na moje próby wyjaśnienia czegokolwiek o mojej pani. – Lepiej słuchać mnichów, oni są blisko Boga. I lepiej nie mówić o rzeczach, które są Bogu niemiłe. – Na tym urywały się jakiekolwiek próby rozmowy o mojej nocnej pani. Ja, choć wiedziałem, że na pewno nie była zwykłą dziewką, nie potrafiłem przyjąć do świadomości tego, co prawili na ten temat mnisi.
Powoli zaczęło do nas docierać, że wieczory spadają na nas niespodzianie, a coraz krótsze dni nie starczają, aby wędrować tyle co przedtem. Nadchodziła najgorsza zimna pora, a my byliśmy wciąż daleko od celu naszej tułaczki. Mieliśmy zatrzymać się na czas zimy w nadmorskich włościach naszego dobrodzieja, jednak wciąż znajdowaliśmy się dziesiątki mil od wybrzeża. Dodatkowo spowolniła nas moja dziwna przypadłość, której nikt nie potrafił wytłumaczyć. Od wielu dni nie miałem już gorączki, jednak trawiło mnie jakieś wewnętrzne drżenie. Myślałem o niewieście, którą widywałem podczas pobytu w opactwie, jednak teraz nie byłem pewien, czy to tylko moja chora wyobraźnia, czy też naprawdę była tam kobieta, która co noc wywabiała mnie na zewnątrz. Marzanna. Czy tak brzmiało jej imię, czy wyśniłem je opętany maligną? Początkowo obawiałem się pytać o to moich kompanów, aby nie pomyśleli, żem całkiem już oszalał, ale w końcu przełamałem się i zagadałem do Niewszy, który był życzliwszy i bardziej wyrozumiały niż raptowny Pomir. Ten odpowiedział, że żadnej kobiety sam nie widział, a jeno mnie w malignie wykrzykującego coś w ciemność nocy.
– To na pewno sprawka diabła albo jakiej megiery – dodał bez złośliwości. – Sam widziałeś, jakie cuda roją się na tych ziemiach.
Mimo że niewiele pamiętałem, nie mogłem przestać myśleć o tym, co jako resztki tamtych nocy pojawiało się w moich wspomnieniach.
Upartym myślom zaczęła towarzyszyć coraz większa melancholia pogłębiona zimnem i niewygodami podróży. Wszystko wokół zniknęło pod całunem śniegu, a my z trudem przemierzaliśmy odległości od grodu do grodu. Przedziwne, ale taka aura sprawia, że świat wydaje się zupełnie inny. Słońce tak blade, jakby miało zaraz zgasnąć, z trudem przedziera się przez szare mgły. W nieprzerwanym półmroku niemal wszystko wzbudza niepokój, nawet mury miast wystają nieprzyjaźnie ze zmarzniętej ziemi. Za każdym razem, gdy wkraczaliśmy do innego grodu, towarzyszyło nam poczucie dziwnego, niczym niewytłumaczonego lęku. Tak było i tym razem, gdy znaleźliśmy się nieopodal granicy państwa. Nawet konie wpadły w jakąś histerię. Wierzgając i prychając, zatrzymały się przed murami, gdzie z niewielkiej zaspy wystawał głaz.
– To kruczy kamień. – Pomir odwrócił się w naszą stronę. – Konie czują śmierć, dlatego są niespokojne.
Wzdrygnąłem się na myśl o nieszczęśnikach, którzy w tym miejscu stracili życie. Nieraz widywałem czarne ptaszyska, które obsiadały pozostawione truchła wisielców i obżynków, jak w katowskiej mowie nazywano tych, których skrócono o głowę. Po kilku chwilach zauważyłem, że bezkształtna bryła znajdująca się po lewej stronie bramy to przykryta śniegiem szubienica. Choć tyle razy widziałem miejsca straceń, wszak to normalna rzecz w każdym większym grodzie, teraz ogarnął mnie ogromny niepokój.
Wkrótce gorączka wróciła. Położono mnie w łożu i pojono gorzkimi ziołami. Gospodarz, który użyczył nam izby, długo mi się przyglądał w ponurym milczeniu.
– A gdzież on się tej gorączki nabawił? – zapytał.
– Od wielu dni zmorzony. Mnisi, u których gościliśmy, powiadali, że jest pod urokiem, dlatego wyruszyliśmy dalej mimo choroby.
– Zamknijcie go na noc – rzucił szorstko. – Trzeba do niego wezwać kogo o brzasku albo sami pójdźta.
– To może być zatruta krew. Poślecie po doktora?
– Tu nie doktora trzeba – zasępił się gospodarz. – Babkę trzeba wezwać, niech go po swojemu opatrzy. Jest tu taka, stara, mieszka pod lasem. Jak ona nie zaradzi, to tylko modlitwa wam została, chociaż od tak brudnych spraw nawet Pan Bóg umywa ręce.
Słyszałem każde słowo, lecz nie miałem w sobie ani krzty siły, aby cokolwiek odpowiedzieć. Chciałem wykrzyczeć, żeby zostawili mnie w spokoju, jednak słabe ciało nie potrafiło wydać z siebie nic poza żałosnym jękiem. Zostałem ułożony do snu i okryty futrami. Gorące powietrze sprawiło, że poczułem się jeszcze bardziej śpiący i jeszcze bardziej oszołomiony. Wydaje mi się, że zacząłem śnić, choć teraz nie jestem tego pewien. Dziwaczne obrazy roiły się w mojej głowie, choć mogło być i tak, że to w tym dusznym pokoju zjawiło się coś, co początkowo wziąłem za zwidzenie. Za głowami Pomira i Niewszy zaczęły pląsać cienie, z których raz po raz wyłaniały się nieokreślone kształty – raz pierzaste jak anielskie pióra, innym razem ostre, nastroszone niczym zwierzęca sierść. Wpatrywałem się w nie zauroczony, bo wiedziałem, że ten cudny taniec jest niczym innym jak wiadomością dla mnie. Moja pani przesyłała mi ją swoimi sekretnymi drogami, poprzez promienie księżyca, które przeciskały się do środka izby przez nieszczelne kotary. Odgadłem to od razu, najwidoczniej trucizna, która płynęła w moich żyłach, dawała mi moc widzenia takich rzeczy. Majaczyłem, wyciągając dłonie ku błądzącym po brudnych ścianach cieniom. O moja pani nocy, najczarniejsza, o najgłębszych czeluściach oczu, ile bym dał, by utopić się w ich zimnym mroku! Zgubić się w tej otchłani to lepie niż spłonąć w piekle, bo sam diabeł podkłada drwa w ognisku twojego oddechu. Układałem wiersze swego szaleństwa niepomny swej ułomności. Gdybym tylko miał więcej sił, wyskoczyłbym przez okno prosto w ciemność, zsunąłbym się po śliskim księżycowym promyku wprost w przepastne objęcia nocy. Ciało moje było jednak ciężkie, unieruchomione gorączką. Zamknąłem oczy i moje myśli poszybowały w dal. Widziałem siebie leżącego nieruchomo oraz mych druhów skulonych w dole łoża. Moja twarz była maską, a dusza oddzielona od ciała ulatywała coraz wyżej, aby w końcu przecisnąć się przez szczelinę w oknie. Płynąłem przez zawieszone pod niebem mgły wieczoru. Szukałem tej, której głos odbijał się echem w mojej głowie, i był w tym grzech, grzech podwójny, bo pragnąłem wysłuchiwać bluźnierstw w jej pachnącym ziemią szepcie. Zapomniałem o moim bezwładnym ciele pozostawionym w gorączce pod stertami futer, o moich pobratymcach o stroskanych twarzach, o ważnej misji dla wielmożnego pana i o całym świecie. Jedyne, czego pragnąłem, to zobaczyć znów tę dziwną istotę o białych długich palcach. Unosiłem się nad światem, po czym opadałem tuż nad pokryte śniegiem pola, osrebrzone gałęzie i uśpione zimowym snem trawy. Czułem mróz bijący z trzewi ziemi, jednak zimno nie szkodziło mi, albowiem moje ciało pozostało w gospodzie, wciąż nieprzytomne i tak ludzkie, że na myśl o tym nie miałem ochoty do niego powracać. Mógłbym szybować tak pomiędzy zimowymi wiatrami w nieskończoność. Widziałem ją, jak tańczy między smutnie pochylonymi drzewami, a ciemne wstęgi włosów zaplątują się w zeschnięte gałęzie. Zimne światło księżyca nieruchomiało pod jej stopami, czerń jej sukni zdawała się barwić smołą cały świat. W momencie, w którym spojrzała w moje oczy, obudziłem się w łożu zlany potem.
Nie chciałem iść do żadnej znachorki, jednak po części zostałem przymuszony. Trudno było mi odeprzeć zarzuty moich współbraci, którzy próbowali wykazać, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Przyznałem im rację, usprawiedliwiając się długo trwającą gorączką. Nie potrafiłem wyjawić im mojego sekretu, nie chciałem, aby wiedzieli, że moja pani podąża za mną. Po raz pierwszy w życiu miałem coś tylko dla siebie, i choć to była jedynie nocna kochanka, broniłbym jej niczym najczystszej pani swego serca. Poza tym wiedziałem, że ona była inna niż reszta kobiet, i nie chciałem ryzykować jej utraty. Myślałem, że gdyby tylko moi towarzysze poznali ją bliżej, na pewno próbowaliby zdobyć ją dla siebie. Taiłem więc w swych myślach jej niepokojący obraz i bez słów żadnych, bez ruszania wargami nawet co noc modliłem się o jej łaskę nad mym wymęczonym duchem. Tylko dotyk jej zimnych białych palców był w stanie sprowadzić na mnie ulgę. Tak, byłem chory, lecz choroba ta była najcudowniejszą rzeczą, jaka dotychczas spotkała mnie na tym świecie.
Babka przyglądała mi się uważnie i powoli, bojąc się wydać pochopny osąd. Złapała mnie za włosy, zajrzała do oczu, uszu i kazała otworzyć szeroko usta.
– Zdejmie koszulinę – wyrzuciła z bezzębnych ust, po czym zbliżyła się do mnie i przystawiła głowę do mych piersi, co mnie lekko zaambarasowało.
Z jej skołtunionych włosów unosił się zapach mokrych liści i ptasich gniazd, robiło mi się od niego słabo. Starucha wyprostowała się i z kamienną twarzą zaczęła obwąchiwać moje ciało niczym psia suka.
Niewsza spojrzał pytająco na Pomira, lecz ten wzruszył jeno ramionami. Ja sam bałem się poruszyć, była bowiem w tej lichej kobiecinie jakaś siła, której nie chciałem budzić. Obiła moje nagie plecy wiązką badyli, mamrocząc coś pod nosem, po czym rozpaliła kadzidła, których woń miałem wdychać ustami. Powietrze w chacie robiło się coraz bardziej gorące i nie do zniesienia. Czułem, jak spływa po mnie pot gęsty jak miód, a ciało pokrywają dreszcze. Nie mogąc tego znieść, odepchnąłem babkę i wybiegłem z chaty. Zakrztusiłem się powietrzem i zakląłem siarczyście na moich ziomków, którzy wystawili mnie na takie tortury. Pobiegłem przed siebie, nie oglądając się. Tułałem się długo na skraju zamarzniętych pól i lasów. Kiedy zaczęło zmierzchać, postanowiłem, że nie wrócę.
Nie wiem, czy szukali mnie od razu, czy zaczęli nocą po tym, jak nie zjawiłem się na nocleg. Nie mieli jednak szans znaleźć mnie zaszytego w gęstwinie południowych gajów, gdzie gałęzie drzew są tak bujne, że panuje w nich wieczna noc. Błąkałem się z bolącą nadzieją w sercu, że napotkam tę, o której nie mogłem przestać myśleć. Przeczuwałem, że jest tu, całkiem niedaleko mnie, być może obserwuje mnie zza gęstwy swoimi oczami dzikiego stworzenia. Byłem rad, że udało mi się uciec od wszystkich, którzy do tej pory mi przeszkadzali. Znalazłem ją, choć powinienem powiedzieć raczej, że to ona znalazła mnie. Czekała mnie bowiem na końcu dróżki, którą szedłem dzień cały, pod koniec ledwie powłócząc nogami. Na mój widok uniosła się ze swego łoża z mchu i paproci. Uniosła się nieco zbyt wysoko i mogłem zobaczyć prześwit między jej stopami a ziemią. Nie spłoszyłem się jednak, gdyż wiedziałem, że nie czeka mnie z jej rąk żadna krzywda. Cóż, być może w tej kwestii nie miałem całkowitej racji, jednak wtedy nie przejmowałem się tym ani trochę. Jedyne, czego chciałem, to znów być blisko tego pachnącego ziemią ciała. Unosiła się chwilę tuż nad ziemią, rąbek jej spódnicy dotykał grzbietu traw. Kiedy powoli zaczęła ku mnie opadać, poczułem jej zwierzęcy zapach mocniej niż zwykle. Zakręciło mi się w głowie i opadłem na miękkie mchy. Kiedy pochylała się nade mną, jej czarny welon włosów przysłonił mi oczy. Byłem ślepcem wpatrzonym w ciemność, ślepcem podwójnym. Przyznam, że wtedy byłem jeno głupim młodzieńcem, którego nietrudno otumanić, lecz dziś, jako głupi, lecz stary człowiek, czyli taki, co to zaznał tego i owego, powiem jedno – nigdy nie zaznałem szczęśliwszej chwili niż tamta. Nigdy też za niczym nie tęskniłem tak bardzo jak za tą dziwną niewiastą, która nie zdradziła mi nic poza swoim imieniem. Ja chyba nie chciałem pytać, bojąc się odpowiedzi. Zresztą wtedy to nie było ważne, a potem, kiedy zniknęła, już nic nie miało znaczenia. Nazywałem ją w myślach różnymi imionami i czasami łudziłem się, że usłyszy moje wołanie i przybędzie z którymś wieczornym wiatrem. Ale potem przypominałem sobie słowa starego księdza, że aby przywołać demona, należy znać jego imię. Wołałem więc Marzanno, jednak nikt nie przybywał.
Nie wiem, ile dni spędziłem w lesie. Jedyne, co pamiętam, to biel i chłód skóry, cierpki zapach leśnych ziół i dziwne obrazy, które pojawiały się, kiedy zamykałem oczy. To było jak upojenie winem, tyle że stokroć mocniejsze. Do tej pory wspomnieniom tym towarzyszy rozkosz, jakiej nie było mi dane zaznać już nigdy więcej. Nie umiałem odnaleźć niczego podobnego przy żadnej kobiecie. Dlatego Niewsza i Pomir nie potrafili wybaczyć mi goryczy, która zalała mnie po tym, kiedy znaleźli mnie i wyprowadzili z lasu. Ich oczy widziały bowiem inne rzeczy. Nie dostrzegały tego, co było dane mi widzieć, i nieważne, czy to był urok, czy rzucone na mnie czary. Dla mnie to, co widziałem i czułem, było najprawdziwsze. Nie docierały do mnie tłumaczenia mych towarzyszy, że toć uratowaliśmy ci życie, gdy jak kiep pognałeś za tą zmorą, bo moje życie skończyło się w tamtym momencie, gdy przegonili ją tak chytrze. Jej jasna twarz i pogłębiająca się ciemność oczu, kiedy usłyszała nawoływania i jakieś dziwne zaklęcia z ust przybyłych mi na ratunek mężczyzn. Było ich kilku, oprócz Pomira i Niewszy nie znałem żadnego. Rozpoznałem tylko tę cudaczną staruchę. Pochodnie i groźby, że spalą las, jeśli nie zostawi mnie w spokoju. Głuche bicie dzwonów dolatywało z południowym wiatrem – to we wsi zaczęto bić na trwogę. Słuchałem tego wszystkiego, jakby oddzielony ścianą snu, nie potrafiłem wskrzesić w sobie żadnej reakcji, nie mogłem nawet się poruszyć. Pomir twierdził, że to dlatego, iż leżałem wycieńczony, a prawie cała moja krew była wyssana i wciąż sączyła się z dziesiątek małych ranek i nakłuć. Nie pamiętałem niczego takiego. Jedyne, co mogłem przywołać, to gorące pocałunki, które moja pani składała na całym mym ciele. Kiedy zaskoczyli nas w głębinie lasu, jakiś dziwny lęk wdarł się w moje trzewia. Przez moment widziałem, jak twarz mojej pani zmienia się i traci to, co pozostało w niej ludzkie. Jej włosy stały się dłuższe i gęstsze, ich pasma unosiły się na wietrze niczym wężowe cielska. Próbowała nimi dosięgnąć stojących wokół nas mężczyzn, jednak najwyraźniej ogień ją odstraszał. Widziałem, jak w jej wilczych oczach zaiskrzyła złość. Wydała z siebie pisk zwierzęcia i chybko wzbiła się w górę, przecinając gęstwinę gałęzi, których część spadła na nas. Przez jakiś czas słychać było trzask łamanych drzew i nieludzkie wycie unoszące się nad kniejami. Czasami myślę, że to we mnie wyje tak do tej pory. Moje nieprzytomne oczy widziały, jak ludzie ze wsi, uzbrojeni w pochodnie i kije, pognali w ciemną głębię lasu. Nieludzkie krzyki i skowyt, od którego cierpła skóra, rozniosły się echem pod zimowym niebem. Leżałem otumaniony na pokrytej topniejącym już śniegiem ziemi. Nieposłuszne odmrożone ręce próbowały złapać coś, co majaczyło przede mną, jakieś zwidy, obrazy, powstałe zapewne w mojej głowie. Gorączka postępowała szybko, tak jak moje oderwanie od rzeczywistości. Płakałem, wyłem ze smutku, który rozlał się w moim ciele jak trucizna. Próbując wyrwać się z uchwytu Niewszy i Pomira, traciłem tylko siły, których tak niewiele mi zostało. Gdzieś z oddali, płynące jakby z zaświatów, dobiegały mnie głosy, pośród których rozróżnić potrafiłem mojej czarnej pani. Nie miałem jednak siły, by ruszyć choćby ręką, a co dopiero wstać i pognać jej na ratunek. Nie byłem też pewien, czy śnię, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Kątem oka widziałem, jak chłopi wyprowadzają z lasu czarno okutaną postać, wydawała się mniejsza i drobniejsza. Szli ku rzece, której wartki strumień oparł się mrozowi i nie zamarzł jak wszystkie pobliskie stawy i rozlewiska. Rwący prąd unosił kawałki lodu i połamane gałęzie. To między nie wrzucili moją panią, między mroźne fale szarej, brudnej wody. Jej nieruchome ciało unosiło się na jej powierzchni czarną plamą, splątane włosy tańczyły z prądem, robiła się coraz mniejsza, coraz mniej prawdziwa, aż wreszcie zniknęła w lodowatym wirze. Długo siedziałem nad brzegiem rzeki i płakałem. Długo czekałem, aż moje umęczone serce zrośnie się na powrót. Przez lata zadręczałem się pytaniami, czy wypłynęła na drugi brzeg, czy pognała z nurtem aż na północ, czy zabrała ją śmierć, choć wydaje mi się, że istoty takie jak ona ze śmiercią są za pan brat.
Nie spodziewajcie się wiele po opowieści zgorzkniałego starca. Opowieść już się skończyła, zostało tylko wspomnienie. Wtedy, nad groźną rzeką, to był ostatni raz, kiedy ją widziałem, i taką zapamiętam ją do końca życia. Już wtedy rozumiałem, że nie była boskim stworzeniem, ale mimo to nie potrafiłem oprzeć się jej dzikiemu wdziękowi. Dlatego po dziś dzień, kiedy tylko zapada zmrok, siadam przy oknie i wypatruję ruchów na ciemniejącym niebie. Widziałem wiele dziwnych rzeczy, lecz nie było mi dane ponownie ujrzeć jej czarnej, mgielnej postaci. Od lat nic nie pojawia się na horyzoncie mojego smutku. Kiedy pustka wieczoru staje się nie do zniesienia, wychodzę z domu i robię to, co każdy mężczyzna robi, aby zapomnieć. Czasami tylko wydaje mi się, że na całym świecie zbyt mało jest wina i sprzedajnych kobiet, aby uśmierzyć tę tęsknotę.