Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy do Gestapo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2022
Ebook
36,00 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Listy do Gestapo - ebook

Ile jesteś w stanie znieść dla miłości?

Warszawa, wiosna 1938 roku. Osiemnastoletnia Zuzanna wierzy, że jej życie będzie usłane różami. Pewnego dnia zachwyca ją wygrywana na skrzypcach melodia, a kilka miesięcy później poznaje zdolnego muzyka i traci dla niego głowę. Rodzi się pierwsza miłość, pojawiają marzenia i plany, a potem przychodzi wojna. Znaczy kolejne miesiące pasmem strat, cierpienia i bólu…

Zuzanna zaczyna pracę na Poczcie Głównej i włącza się w podziemną walkę z okupantem. Zostaje przydzielona do komórki „P” zajmującej się przechwytywaniem anonimowych donosów pisanych przez Polaków do „Szanownego Pana Gestapo”. Jeden z listów rozdziera jej serce. Okazuje się, że działalność konspiracyjna to niebezpieczna gra, w której stawką jest nie tylko życie, ale i miłość.

Listy do Gestapo to poruszająca do głębi spowiedź kobiety, która stanęła przed dramatycznymi wyborami. Opowieść o życiu brutalnie zmienionym przez wojnę. O ranach, które nigdy się nie goją, winach, które domagają się odkupienia, i przebaczeniu, które być może nie nadejdzie.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-6374-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Do T.

Na­sze pierw­sze spo­tka­nie w rze­czy­wi­sto­ści nie było pierw­szym, Ta­de­uszu. Już kie­dyś się spo­tka­li­śmy. Ty nie mo­głeś tego pa­mi­ętać, ja ta­kże za­po­mnia­łam na wie­le mie­si­ęcy. A może bar­dzo chcia­łam za­po­mnieć, żeby móc pó­jść da­lej, żyć jak po­zo­sta­li, od­dy­chać, móc skon­cen­tro­wać się na czym­kol­wiek in­nym niż tam­to wspo­mnie­nie, któ­re tak bar­dzo pra­gnęłam uwol­nić, po­zwo­lić mu się za­gu­bić w nur­cie zda­rzeń?

Ale ono wra­ca­ło. Ty wra­ca­łeś. Wi­dzia­łam cię w snach. Sły­sza­łam two­ją mu­zy­kę. Znów tam by­łam. Mi­nęło tak wie­le lat, ale tu nie zmie­ni­ło się nic. Wy­star­czy, że przy­mknę po­wie­ki, przy­wo­łam me­lo­dię i już tam je­stem, jak­by czas i prze­strzeń ni­g­dy nie ist­nia­ły.

Wio­sną 1938 moja mat­ka wiesz­czy­ła za­gła­dę. Po An­schlus­sie Au­strii do­ko­na­nym w mar­cu przez Hi­tle­ra nie­mal bez sprze­ci­wu wiel­kich mo­carstw przez kil­ka dni nie wsta­wa­ła z łó­żka.

– Po nas też przyj­dzie – mam­ro­ta­ła w ma­li­gnie. – Po nas też przyj­dzie.

Gdy tyl­ko od­zy­ska­ła siły, ze zdwo­jo­ną ener­gią za­po­wia­da­ła ko­niec świa­ta, któ­ry zna­li­śmy, w któ­rym się uro­dzi­łam, za­zna­łam roz­ko­szy bez­tro­skie­go dzie­ci­ństwa i w któ­rym roz­po­częło się moje prze­obra­że­nie w ko­bie­tę. Czy­ta­łam pra­sę kra­jo­wą i za­gra­nicz­ną – ro­dzi­ce za­dba­li, bym ode­bra­ła sta­ran­ne wy­kszta­łce­nie, zna­łam więc ła­ci­nę i gre­kę, z ła­two­ścią czy­ta­łam po nie­miec­ku i fran­cu­sku, a gdy za­szła po­trze­ba, i po ro­syj­sku po­ro­zu­mie­wa­łam się dość swo­bod­nie, choć uro­dzo­na w War­sza­wie w pierw­szym po­ko­le­niu od­ro­dzo­nej Pol­ski jak ognia uni­ka­łam kon­tak­tu z tym języ­kiem.

Tak roz­le­głe mo­żli­wo­ści ab­sor­bo­wa­nia wie­dzy o świe­cie nie po­zo­sta­wia­ły miej­sca na na­iw­no­ść czy złu­dze­nia. Mia­łam pe­łną świa­do­mo­ść, że spra­wy mi­ędzy­na­ro­do­we przy­bie­ra­ją co­raz bar­dziej nie­po­ko­jący ob­rót, lecz była to tyl­ko mar­twa wie­dza. Kasz­ta­ny kwi­tły jak za­wsze, wo­kół pach­nia­ło świe­żo­ścią i sło­ńcem, a ja by­łam mło­da, zbyt mło­da, żeby przej­mo­wać się czym­kol­wiek, co nie było moim udzia­łem. To wszyst­ko wy­da­rza­ło się gdzieś tam, da­le­ko, za gra­ni­ca­mi, za rze­ką, za gó­ra­mi, za la­sa­mi – jak w baj­ce. Sło­wa mat­ki bra­łam więc za ko­lej­ne dzi­wac­twa, któ­ry­mi re­kom­pen­so­wa­ła so­bie tru­dy kon­se­kwen­cji wła­snych wy­bo­rów.

Od za­wsze przy­pusz­cza­łam, że to wła­śnie le­ża­ło gdzieś głębo­ko u pod­staw ca­łej jej eks­tra­wa­gan­cji, nie­kon­wen­cjo­nal­no­ści, wszyst­kich nie­ty­po­wych za­cho­wań, któ­ry­mi tak się che­łpi­ła. Poza jej oso­bą wszyst­ko w na­szym domu i ży­ciu – w moim ży­ciu – było ści­śle ob­wa­ro­wa­ne miesz­cza­ński­mi re­gu­ła­mi. Za­sa­dy wol­no było ła­mać tyl­ko mat­ce, jak­by two­rzy­ła je i wy­ma­ga­ła ich prze­strze­ga­nia wy­łącz­nie po to, by sa­mej je prze­kra­czać. Nie za­sta­na­wia­łam się na­wet, dla­cze­go tym ra­zem mia­ło­by być ina­czej. Może chcia­ła nas prze­stra­szyć, by po­tem wy­ka­zać się od­wa­gą i dziel­no­ścią? Nie wiem i już ni­g­dy się nie do­wiem. Nie zdąży­łam jej spy­tać. Nie zdo­ła­łam ni­g­dy do ko­ńca jej zro­zu­mieć, o ile w ogó­le mo­żli­we jest ta­kie zro­zu­mie­nie dru­gie­go czło­wie­ka, Ta­de­uszu...

Wów­czas nie za­prząta­łam so­bie gło­wy tymi pro­roc­twa­mi. Wo­kół mnie wio­sna wy­bu­chła fe­erią barw, aż chcia­ło się śmiać, ta­ńczyć i krzy­czeć z ra­do­ści pły­nącej z sa­me­go fak­tu ist­nie­nia. Nie po­trze­bo­wa­łam ni­cze­go wi­ęcej. By­łam nie­ustra­szo­na.

Nie po­tra­fię przy­po­mnieć so­bie, do­kąd zmie­rza­łam czy skąd wra­ca­łam tam­te­go dnia, gdy cię spo­tka­łam, ale na­wet te­raz mogę przy­wo­łać w my­ślach ja­sne bły­ski mi­go­czące w ko­ro­nach so­czy­ście zie­lo­nych drzew, gdy szłam Tam­ką, uli­cą po­wsta­łą w miej­scu wąwo­zu u stóp cy­pla skar­py wi­śla­nej.

– Daw­niej pły­nął tędy po­tok – po­wie­dzia­łeś kie­dyś.

W two­im gło­sie wy­ra­źnie sły­sza­łam żal, jak­by ta stra­ta była i two­im udzia­łem, jak­byś i ty po­czuł się oka­le­czo­ny, gdy two­je­mu mia­stu za­bra­kło tego po­to­ku, choć prze­cież to wszyst­ko dzia­ło się wie­le lat przed two­imi na­ro­dzi­na­mi. Tam­te­go dnia po raz pierw­szy coś we mnie pękło, a w tę szcze­li­nę wsączy­ły się pierw­sze kro­ple wąt­pli­wo­ści. Po pew­nym cza­sie za­częłam głębo­ko od­czu­wać ka­żdą stra­tę, prze­sta­łam zga­dzać się na nie­unik­nio­ne, a to spra­wia­ło, że ból już ni­g­dy mnie nie opu­ścił. Coś się ko­ńczy­ło, a moje my­śli za­raz bie­gły w stro­nę tam­te­go wąwo­zu. Su­che­go, pu­ste­go, ja­ło­we­go, choć prze­cież jesz­cze przed chwi­lą pły­nął tam­tędy rwący, pe­łen ży­cia stru­mień; wte­dy na­wet naj­szczęśliw­sza chwi­la męt­nia­ła wo­bec nie­uchron­no­ści stra­ty. Mimo to by­łam ci wdzi­ęcz­na i za to. Ta świa­do­mo­ść uczy­ni­ła mnie kom­plet­ną. Po­zwo­li­ła do­strzec całą pa­le­tę ko­lo­rów, nie tyl­ko sło­necz­ne ja­skra­wo­ści i ró­żo­wie­jące pa­ste­le. Cze­rń, brąz, sza­ro­ści do­da­ły wy­ra­zu, pod­kre­śli­ły kon­tu­ry, wy­ci­ągnęły wła­ści­wo­ści kszta­łtów, po­zwo­li­ły mi bar­dziej do­ce­niać ży­cie, nie trwo­nić ani chwi­li.

Idąc Tam­ką tam­te­go wio­sen­ne­go dnia, nie usły­sza­łam jesz­cze tych słów, nic więc nie mąci­ło mo­jej po­go­dy du­cha. Mia­łam osiem­na­ście lat, dłu­gi ja­sny war­kocz, kil­ka po­je­dyn­czych pie­gów na no­sie. By­łam ulu­bie­ni­cą wszyst­kich, je­dy­ną cór­ką ro­dzi­ców, je­dy­nym dziec­kiem, któ­re­mu wol­no było przy­cho­dzić na pró­by do fil­har­mo­nii, je­dy­nym czło­wie­kiem, któ­re­go zda­wał się to­le­ro­wać pan Ata­na­zy, sta­ry in­spi­cjent w ope­rze, je­dy­ną pod­opiecz­ną do roz­piesz­cza­nia na­szej go­spo­dy­ni, Ja­dwi­si. Wy­ra­sta­łam w po­czu­ciu, że je­stem per­łą w ko­ro­nie i cze­ka mnie ży­cie usła­ne ró­ża­mi. Ni­g­dy nie cho­ro­wa­łam, mia­łam ape­tyt, do­brą fi­gu­rę, chłon­ny umy­sł, a jak­by tego było mało, los po­da­ro­wał mi jesz­cze ta­lent do ry­sun­ku. Ży­cie od po­cząt­ku było dla mnie ła­ska­we, więc przy­jęłam to za nor­mę. By­łam stwo­rzo­na do tego, by ko­chać i być ko­cha­ną, do ja­sno­ści, uśmie­chu, si­ęga­nia po to, cze­go pra­gnęło moje ser­ce.

Oczy­wi­ście wi­dzia­łam, jak zmie­nia­ją się pory roku, i bli­skich le­żących na ma­rach wśród gry­zące­go dymu świec, a jed­nak wola ży­cia była sil­niej­sza od tej świa­do­mo­ści, za­po­mi­na­łam o śmier­ci, gdy tyl­ko znik­nęła mi sprzed oczu. Za­po­mi­na­łam o bez­pow­rot­nej utra­cie. Za­nim się po­ja­wi­łeś, czu­łam się nie­śmier­tel­na, ale ty nie pa­mi­ętasz mnie ta­kiej.

Nie uprze­dzaj­my jed­nak wy­pad­ków. Wspo­mi­na­nie jest nie­ła­twym za­da­niem. Wy­do­by­wa­nie scen ży­cia z od­mętów wiel­kie­go ty­gla cza­su wy­ma­ga cier­pli­wo­ści i po­rząd­ku, je­śli chce się opo­wie­dzieć ko­muś tę wła­sną praw­dę. A ja mu­szę ci ją opo­wie­dzieć. Mam dość ży­cia pod­szy­te­go kłam­stwa­mi. Dzie­si­ąt­ka­mi kłamstw, z po­zo­ru nie­win­nych, a jed­nak tak bar­dzo nisz­czących. Nie, nie chcę wspó­łczu­cia, Ta­de­uszu. Pra­gnę znów móc wzi­ąć głębo­ki wdech. Za­czerp­nąć tchu pe­łną pier­sią.

Już czas, że­byś to wszyst­ko zro­zu­miał i wy­dał wy­rok. Co­kol­wiek po­sta­no­wisz, pod­dam się two­jej woli. Dość już mam wal­ki. Je­stem go­to­wa przy­jąć ka­żdy wy­rok. Ty będziesz moim sędzią.

Jak już wspo­mnia­łam, tam­tej wio­sny się nie spo­tka­li­śmy, choć dla mnie na­sze pierw­sze spo­tka­nie nie było tym pierw­szym.

Owe­go wio­sen­ne­go dnia, wędru­jąc Tam­ką, prze­cho­dzi­łam wła­śnie obok pa­ła­cu Ostrog­skich, gdy usły­sza­łam tęsk­ne łka­nie skrzy­piec. Tak, naj­mil­szy, łka­nie, któ­re wda­rło się głębo­ko w moją du­szę. Na­gle wszyst­ko, czym by­łam, znik­nęło. W moim wnętrzu była pust­ka, któ­rą wy­pe­łnia­ły ko­lej­ne dźwi­ęki, a ja nie po­tra­fi­łam się osło­nić przed obez­wład­nia­jącym uczu­ciem tęsk­no­ty. Jak­bym całe ży­cie cze­ka­ła tyl­ko na te kil­ka nut, któ­rych słu­cha­nie spra­wia­ło mi te­raz nie­mal fi­zycz­ny ból. A jed­nak chcia­łam słu­chać. Pra­gnęłam tego bar­dziej niż cze­go­kol­wiek kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Chcia­łam, by ta mu­zy­ka ni­g­dy nie uci­chła.

Do­zna­nie było tak sil­ne i za­ska­ku­jące, jak­by zie­mia roz­stąpi­ła mi się pod no­ga­mi. By ca­łkiem się w tym wszyst­kim nie za­tra­cić, opa­rłam się o oka­la­jące pa­łac ogro­dze­nie i przy­mknęłam oczy. Nie ro­zu­mia­łam, co się dzia­ło, ale w tej chwi­li nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia. Po­zwa­la­łam, by mu­zy­ka pły­nęła prze­ze mnie. By­łam nią, tam­tą me­lo­dią wy­pły­wa­jącą spod two­ich pal­ców.

Wszyst­ko to było tym nie­zwy­klej­sze, że jak wiesz, w moim domu ro­dzin­nym mu­zy­ka sta­no­wi­ła nie­odłącz­ny ele­ment co­dzien­no­ści, a przez to sta­ła się czy­mś ca­łkiem po­wsze­dnim, jak kawa o po­ran­ku. Mój oj­ciec był dy­ry­gen­tem w war­szaw­skiej fil­har­mo­nii, nie­kie­dy go­ścin­nie prze­wo­dził ta­kże or­kie­strze ope­ry na­ro­do­wej lub in­nym ze­spo­łom pod­czas szcze­gól­nych uro­czy­sto­ści i wa­żnych wy­da­rzeń mu­zycz­nych.

Uwiel­bia­łam pa­trzeć, jak de­li­kat­nie uj­mu­je ba­tu­tę mi­ędzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­jącym. Gdy by­łam dziec­kiem, my­śla­łam, że jest to ma­gicz­ny przed­miot, baj­ko­wa ró­żdżka. Wszyst­ko się zga­dza­ło. Oj­ciec uno­sił ją i na­gle słu­cha­czy za­le­wa­ła fala dźwi­ęków. Ba­tu­ta ta­ńczy­ła jak skrzy­dła mo­ty­la, lek­ko, sub­tel­nie tnąc po­wie­trze, kre­śląc nie­wi­dzial­ne zna­ki, a oj­ciec pląsał z nią, cały owład­ni­ęty mu­zy­ką. Nada­wał tem­po, od­mie­rzał rytm, de­cy­do­wał o gło­sie i mil­cze­niu in­stru­men­tów. Jed­no jego ski­nie­nie wy­star­czy­ło, by ko­lej­ne nuty sto­pi­ły się z in­ny­mi, za­tra­ci­ły się w har­mo­nii. Zna­łam brzmie­nie po­je­dyn­czych in­stru­men­tów i przez wie­le lat wy­da­wa­ło mi się, że tam musi dziać się ma­gia, że cza­ry mo­je­go ojca są nie­zbęd­ne, by z wal­tor­ni i kon­tra­ba­su uczy­nić jed­no.

Przed moim na­ro­dze­niem ro­dzi­ce z rzad­ka by­wa­li w domu, oj­ciec kon­cer­to­wał bo­wiem na wszyst­kich naj­wa­żniej­szych sce­nach Sta­re­go Kon­ty­nen­tu, a na­wet za oce­anem, jako świa­to­wej kla­sy wir­tu­oz skrzy­piec. Od naj­młod­szych lat sły­sza­łam, że jest wiel­kim mu­zy­kiem, i choć nie po­tra­fi­łam w pe­łni tego do­ce­nić, od za­wsze wie­dzia­łam, że języ­kiem, w któ­rym mój oj­ciec po­ro­zu­mie­wa się ze świa­tem, jest mu­zy­ka. Była więc też pierw­szym języ­kiem, któ­ry na­uczy­łam się ro­zu­mieć.

– Nie wol­no prze­szka­dzać – upo­mi­na­ła mnie Ja­dwi­sia, gdy chcia­łam zaj­rzeć do ojca z ja­kąś nie­zwy­kle wa­żną dzie­ci­ęcą kwe­stią. – Pan pro­fe­sor ćwi­czy.

Sia­da­łam wów­czas pod drzwia­mi opar­ta o ścia­nę i słu­cha­łam, od­czy­tu­jąc jego my­śli i na­stro­je.

Mat­ka, jak ka­żda pan­na z do­bre­go domu wy­cho­wy­wa­na na po­cząt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku, nie­źle gra­ła na for­te­pia­nie. Nie było w tym wpraw­dzie ca­łej pa­le­ty emo­cji i owej ma­gii cha­rak­te­ry­zu­jących grę ojca, ale jej pal­ce były spraw­ne, tem­po od­po­wied­nie, a utwo­ry od­twa­rza­ła z do­kład­no­ścią szkol­ne­go pry­mu­sa. Mnie ta­kże za­chęca­no do gry na in­stru­men­tach, ale szyb­ko oka­za­ło się, że nie mam ani ta­len­tu ojca, ani wy­trwa­ło­ści mo­jej mat­ki. Ni­g­dy tak na­praw­dę nie czu­łam po­trze­by gra­nia. Wo­la­łam słu­chać cu­dzych wy­ko­nań i od­czy­ty­wać z nich praw­dzi­we uspo­so­bie­nie gra­jące­go. Szyb­ko bo­wiem na­uczy­łam się, że po­przez mu­zy­kę wy­ra­zić mo­żna o wie­le wi­ęcej niż w roz­mo­wie. Już jako dziec­ko do­strze­ga­łam wy­ra­źnie, że lu­dzie często uda­ją ko­goś, kim wca­le nie są. Oj­ciec mój z po­zo­ru był spo­koj­nym i wy­ci­szo­nym czło­wie­kiem, tym­cza­sem jego wnętrze skry­wa­ło dzi­kie ogro­dy ta­jem­nic, tęsk­not, ma­rzeń i pa­sji. Mat­ka na ze­wnątrz była eks­cen­trycz­na i otwar­ta, ale gdzieś głębo­ko w środ­ku nie­mi­ło­sier­nie ści­skał ją gor­set zie­mia­ńskie­go wy­cho­wa­nia i miesz­cza­ńskiej ma­łost­ko­wo­ści. To wszyst­ko sły­sza­łam w dźwi­ękach, któ­re wy­do­by­wa­li z in­stru­men­tów.

Mie­li­śmy też gra­mo­fon, często by­wa­li­śmy na roz­ma­itych przed­sta­wie­niach mu­zycz­nych, a co nie­dzie­la punk­tu­al­nie o dwu­na­stej sia­da­li­śmy wszy­scy w sa­lo­nie i słu­cha­li­śmy w ra­diu kon­cer­tów z fil­har­mo­nii lwow­skiej. Często, le­żąc na dy­wa­nie z za­mkni­ęty­mi ocza­mi, wy­obra­ża­łam so­bie wów­czas gra­jących: jak wy­gląda­ją, co lu­bią, kim są, o czym ma­rzą.

Po­wsta­łam z mi­ło­ści, wiel­kiej, praw­dzi­wej mi­ło­ści, choć nie­zbyt zro­zu­mia­łej i trud­nej dla ko­goś z ze­wnątrz. Sil­ne uczu­cie wi­ążące tak ró­żnych lu­dzi jak moi ro­dzi­ce zwy­kle wy­da­je się nie­praw­do­po­dob­ne, a jed­nak się wy­da­rza, a ja wy­ro­słam w jego cie­niu. Pod aba­żu­rem utka­nym z mi­ło­ści i mu­zy­ki.

Mu­zy­ka była dla mnie od dziec­ka jak od­dech, czy­mś za­chwy­ca­jącym i ca­łkiem zwy­czaj­nym za­ra­zem. Prze­cież nikt nie zwra­ca uwa­gi na po­wie­trze, do­pó­ki go nie za­brak­nie lub od nad­mia­ru nie za­kręci mu się w gło­wie.

Tak wła­śnie się czu­łam, Ta­de­uszu, słu­cha­jąc, jak grasz. Jak­by po­wie­trza było na­gle we mnie aż nad­to, jak­bym mia­ła unie­ść się w górę, choć nie­zno­śne cia­ło przy­trzy­my­wa­ło mnie bli­sko zie­mi.

Coś w gra­nej przez cie­bie me­lo­dii ude­rzy­ło mnie ni­czym trąba po­wietrz­na, za­trzy­ma­ło mnie w pół kro­ku, za­ssa­ło i unio­sło w górę. Do­brze zna­ny mi świat pierz­chł ni­czym pył zdmuch­ni­ęty z dło­ni. Wi­ro­wa­łam wśród dźwi­ęków, jak­by rzu­co­no na mnie czar... a może klątwę? Ba­łam się po­ru­szyć, ode­tchnąć głębiej, zro­bić co­kol­wiek, co mo­gło­by spło­szyć tę me­lo­dię. Ogar­nął mnie za­bo­bon­ny lęk, że je­śli prze­sta­niesz grać, zgi­nę. Wie­dzia­łam bo­wiem od po­cząt­ku, że już nic ni­g­dy nie będzie ta­kie jak wcze­śniej. Tego by­łam pew­na.

Po­tem prze­sta­łeś grać i wszyst­ko się sko­ńczy­ło, a ja wci­ąż ży­łam. Po­czu­łam się tak sa­mot­na, jak ni­g­dy przed­tem. Nic we mnie nie zo­sta­ło z za­chwy­tu nad wio­sną i ży­ciem. Było tyl­ko pra­gnie­nie, tęsk­no­ta tak sil­na, że aż bo­le­sna, nie­mo­żli­wa do uga­sze­nia.

Nie za­sta­no­wiw­szy się na­wet, co ro­bię, pod­bie­głam do ścia­ny bu­dyn­ku i wspi­ąw­szy się na pal­cach, zaj­rza­łam do środ­ka sali, z któ­rej – jak mi się zda­wa­ło – pły­nęła me­lo­dia. Ser­ce biło mi moc­no w pier­si, a w gło­wie ko­ła­ta­ło tyl­ko jed­no py­ta­nie. Kim jest oso­ba, któ­rej gra prze­ni­ka mnie całą? Mu­sia­łam to wie­dzieć, nie mo­głam stra­cić szan­sy, by za­czerp­nąć wi­ęcej. Czu­le do­tknąłeś mo­jej du­szy na dłu­go przed­tem, nim po­zna­łam cie­pło two­ich dło­ni.

Czy już wów­czas prze­czu­wa­łam, kim się sta­niesz?

Nie wiem. Wte­dy pew­na by­łam je­dy­nie tego, że mu­szę do­wie­dzieć się, kto tak gra. Gdy­bym ode­szła, zi­gno­ro­wa­ła to pra­gnie­nie, z pew­no­ścią ni­g­dy nie da­ło­by mi ono spo­ko­ju. Mu­sia­łam po­znać od­po­wie­dź, po pro­stu mu­sia­łam.

Kto wie, może po­zna­ła­bym ją mimo to? Prze­cież na­sze dro­gi w ko­ńcu i tak się skrzy­żo­wa­ły. A jed­nak czy gdy­bym naj­pierw nie usły­sza­ła two­jej mu­zy­ki, zwró­ci­ła­bym na cie­bie uwa­gę? Czy zwró­ci­łam ją, po­nie­waż wie­dzia­łam, jak grasz?

Chy­ba tę wła­śnie nie­uchron­no­ść zda­rzeń lu­dzie na­zy­wa­ją prze­zna­cze­niem, Ta­de­uszu. Coś się do­ko­nu­je, bo musi, by wy­da­rzyć się mo­gło coś in­ne­go, a wszyst­kie te igrasz­ki losu wio­dą ku cze­muś wi­ęk­sze­mu, wa­żniej­sze­mu, ku pe­łni. Tak, Ta­de­uszu, sądzę, że od po­cząt­ku by­li­śmy so­bie prze­zna­cze­ni...

Moc­no trzy­ma­jąc się pa­ra­pe­tu, by nie stra­cić rów­no­wa­gi, zaj­rza­łam do wnętrza sali prze­słu­chań. Naj­pierw zo­ba­czy­łam skrzyp­ce. La­kie­ro­wa­ne pu­dło za­lśni­ło, od­bi­ja­jąc wio­sen­ne sło­ńce, i było tak, jak­by mru­gnęło w moją stro­nę. Drgnęłam, ale nie od­su­nęłam się. Chło­nęłam wzro­kiem two­ją syl­wet­kę, szczu­płą i przy­gar­bio­ną. Pa­trzy­łam na po­chy­lo­ną lek­ko gło­wę, sze­ro­kie ra­mio­na, zbyt dłu­gie i ca­łkiem roz­wi­chrzo­ne ciem­ne wło­sy. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie ty gra­łeś. We­wnątrz pa­no­wa­ła ci­sza, ale dźwi­ęki wci­ąż zda­wa­ły się od­bi­jać echem od ścian. Wresz­cie ktoś od­chrząk­nął, jak­by usi­ło­wał prze­ci­snąć głos przez za­ta­mo­wa­ną emo­cja­mi krtań. Nie ro­zu­mia­łam słów, któ­rych ty słu­cha­łeś w wiel­kim sku­pie­niu. Lu­dzie za sto­łem ko­lej­no mó­wi­li o two­jej mu­zy­ce, a ty mil­cza­łeś.

Pó­źniej do­wie­dzia­łam się, że trwa­ły won­czas prze­słu­cha­nia do Pa­ństwo­we­go Kon­ser­wa­to­rium Mu­zycz­ne­go, że przy­jęto cię z naj­lep­szym wy­ni­kiem, a za sto­łem sie­dzia­ło dwóch bli­skich przy­ja­ciół mo­je­go ojca, któ­rych zna­łam od naj­młod­szych lat. Wte­dy jed­nak na­wet ich nie za­uwa­ży­łam.

Nie mo­głam wi­dzieć two­jej twa­rzy, lecz gdy wresz­cie ją uj­rza­łam, nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to ty. Zdąży­łam jed­nak na­uczyć się na pa­mi­ęć two­ich dłu­gich, smu­kłych pal­ców obej­mu­jących in­stru­ment. Kszta­łtu two­ich de­li­kat­nych dło­ni.

Za­szu­ra­ły krze­sła. Ock­nęłam się jak czło­wiek wy­rwa­ny na­gle z głębo­kie­go snu. Po­wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści. Nikt nie mógł mnie zo­ba­czyć. Co by po­wie­dzie­li moi ro­dzi­ce? Pro­fe­so­ro­wie w li­ceum? Po­dob­ne za­cho­wa­nie nie przy­sta­ło pa­nien­ce w moim wie­ku. Człon­ko­wie ko­mi­sji za­częli wy­cho­dzić. Pu­ści­łam pa­ra­pet, opa­dłam na sto­py. Szyb­ko prze­do­sta­łam się przez ogro­dze­nie i znów by­łam na uli­cy w pe­łnym sło­ńcu ja­sne­go dnia za­po­wia­da­jące­go ry­chłe na­de­jście lata. Przy­gła­dzi­łam spód­ni­cę i wło­sy, prze­rzu­ci­łam war­kocz przez pra­we ra­mię, ści­ągnęłam ło­pat­ki, pro­stu­jąc się. Przez cały ten czas moje ser­ce ło­po­ta­ło jak skrzy­dła wa­żki.

To wszyst­ko trwa­ło kil­ka­na­ście mi­nut, a jed­nak coś się we mnie zmie­ni­ło. Rze­czy­wi­sto­ść, do­tąd od­czu­wa­na z taką in­ten­syw­no­ścią, wy­bla­kła. Wci­ąż wi­dzia­łam bar­wy, ale wszyst­ko utra­ci­ło swój blask, jak­bym przy­gląda­ła się świa­tu zza za­sło­ny, przez mgłę. Nogi same po­nio­sły mnie do domu, a ka­żdy krok, któ­ry od­da­lał mnie od kon­ser­wa­to­rium, sta­wia­łam z trud­no­ścią, z oci­ąga­niem. W pew­nym mo­men­cie na­wet za­wró­ci­łam. Za­mie­rza­łam sta­nąć pod drze­wem i cze­kać na cie­bie tak dłu­go, jak będzie trze­ba. Nie pla­no­wa­łam, co zro­bię, gdy w ko­ńcu opu­ścisz mury uczel­ni. Nie by­łam na­wet pew­na, czy star­czy mi od­wa­gi, by w ogó­le do cie­bie za­gad­nąć, jak­kol­wiek zwró­cić na sie­bie two­ją uwa­gę. Ro­zum jed­nak nie po­zwo­lił mi na po­dob­ne sztu­bac­two.

– Okól­nik ma kil­ka wy­jść – szep­ta­łam do sie­bie, jak­bym była nie­sfor­nym ma­łym dziec­kiem, któ­re­mu trze­ba cier­pli­wie wy­tłu­ma­czyć, w czym rzecz. – Mo­gli­śmy się mi­nąć. Nie znam tego czło­wie­ka – wy­mie­nia­łam pó­łgło­sem ko­lej­ne ra­cjo­nal­ne ar­gu­men­ty.

Mat­ka na­uczy­ła mnie tej me­to­dy, gdy by­łam jesz­cze ca­łkiem mała.

– Ile­kroć czu­jesz, że uczu­cia na­zbyt tobą tar­ga­ją, po­zba­wia­jąc ra­cjo­nal­ne­go osądu, za­cznij na głos wy­mie­niać to, co po­win­no cię po­wstrzy­mać przed po­chop­nym dzia­ła­niem – tłu­ma­czy­ła to­nem gu­wer­nant­ki, a ja za­sta­na­wia­łam się, czy i ją kie­dyś też ktoś tak uczył ra­dzić so­bie z nad­mia­rem emo­cji na­rzędziem nie­mo­żli­wym do uży­cia, ca­łkiem nie­zro­zu­mia­łym.

– Na­praw­dę mam to mó­wić? – do­py­ty­wa­łam tym­cza­sem, nie mo­gąc so­bie ja­koś wy­obra­zić mat­ki, praw­dzi­wej damy, mam­ro­czącej do sa­mej sie­bie.

– Tak, w prze­ciw­nym ra­zie szept roz­sąd­ku zgu­bi się w two­jej gło­wie po­mi­ędzy gło­sa­mi uczuć – wy­ja­śni­ła.

To aku­rat ła­two było mi so­bie wy­obra­zić. Wi­dzia­łam wnętrze mo­jej gło­wy jako las tak gęsty, że na­wet w naj­ja­śniej­sze dni pro­mie­nie sło­ńca nie były w sta­nie prze­bić się przez za­sło­nę z li­ści. Były tam drze­wa o po­tężnych pniach po­zna­czo­nych bruz­da­mi jak twarz bar­dzo sta­re­go czło­wie­ka, krze­wy ob­sy­pa­ne wie­lo­ko­lo­ro­wy­mi kwia­ta­mi, na któ­rych błysz­cza­ły kro­ple rosy, pu­szy­sty dy­wan mchu we wszyst­kich od­cie­niach zie­le­ni, kęp­ki krzacz­ków czar­nych ja­gód i wy­so­kie pa­pro­cie. Pra­sta­ra pusz­cza była pe­łna ciem­no­ści, zjaw, nie­bez­pie­cze­ństw, ale i ży­cia. W ko­ro­nach drzew świer­go­ta­ły pta­ki, wie­wiór­ki go­ni­ły się po ga­łęziach, sar­ny ma­je­sta­tycz­ny­mi su­sa­mi prze­sa­dza­ły oba­lo­ne przez bu­rzę ko­na­ry, a bo­bry, nie zwa­ża­jąc na nic, cier­pli­wie ob­gry­za­ły pnia­ki. W tej ca­łej pląta­ni­nie stra­chu i ra­do­ści, śmier­ci i ży­cia, wy­ol­brzy­mień i ma­ło­ści ła­two było się za­gu­bić. Już jako dziec­ko ro­zu­mia­łam to bar­dzo do­brze.

Kie­dy wpa­da­łam w zło­ść, w moim le­sie sza­la­ła bu­rza. Wów­czas mat­ka ni­czym pani rządząca na­wa­łni­ca­mi przy­sia­da­ła przy mnie i pro­si­ła, bym wy­mie­ni­ła te po­wo­dy lub zna­la­zła choć je­den, dla któ­re­go po­win­nam ko­pać w stół, szczy­pać Ja­dwi­się czy krzy­czeć na całą salę. Jej głos do­cho­dził do mnie z od­da­li, zza za­sło­ny uczuć, spo­mi­ędzy ścia­ny pra­sta­rej pusz­czy w mo­jej gło­wie. Podąża­łam za nim. Wie­dzia­łam, że tak znaj­dę dro­gę wy­jścia.

– Po­tem mo­żesz się gnie­wać do woli – za­chęca­ła mat­ka. – Tyl­ko znaj­dź je­den do­bry po­wód ku temu. Je­den w zu­pe­łno­ści wy­star­czy.

Za­czy­na­łam się za­sta­na­wiać, co też jej od­po­wie­dzieć. Emo­cje opa­da­ły, gąszcz rze­dł, ciem­no­ści się roz­stępo­wa­ły, a po paru chwi­lach mia­łam już zwy­kle kil­ka po­wo­dów do opa­no­wa­nia.

Szłam więc w pe­łnym sło­ńcu wio­sen­ne­go dnia i szu­ka­łam po­wo­dów, dla któ­rych po­win­nam za­cho­wać się jak na­le­ży. Tym ra­zem jed­nak ża­den nie był dość do­bry, by wy­ci­szyć moje emo­cje. Czu­łam się od­rętwia­ła od ich nad­mia­ru. Zdo­ła­łam jed­nak zmu­sić samą sie­bie do po­wro­tu do domu, by nie na­ra­zić się na śmiesz­no­ść. Prze­strze­ga­nie re­guł to po­tężny oręż w wal­ce z sza­le­ństwem. Mu­sia­łam wró­cić, po­nie­waż w na­szym domu od za­wsze po­si­łki ja­da­no o ści­śle wy­zna­czo­nych po­rach, a ich omi­ni­ęcie uspra­wie­dli­wia­ła za­le­d­wie garst­ka oko­licz­no­ści nad­zwy­czaj rzad­ko spo­ty­ka­nych.

Wró­ci­łam więc i usi­ło­wa­łam żyć da­lej, jak zwy­kle, ale nic już nie było jak zwy­kle. By­łam za­klęta, wy­pe­łnio­na two­ją mu­zy­ką. Wci­ąż sły­sza­łam ją w uszach, na ja­wie i we śnie.

Nie ro­zu­mia­łam tego, co się ze mną dzie­je, ale by­łam pew­na, że ma to zwi­ązek z tobą. Dla­te­go ze wszyst­kich sił sta­ra­łam się nie wra­cać do tam­tych chwil, nie roz­pa­mi­ęty­wać tego, co się wy­da­rzy­ło, nie pró­bo­wać ni­cze­go zro­zu­mieć. Ro­bi­łam wszyst­ko, by za­po­mnieć, by to wspo­mnie­nie roz­pły­nęło się, zni­kło jak ty­si­ące in­nych w moim bli­sko osiem­na­sto­let­nim ży­ciu. By znów wszyst­ko było jak daw­niej, bym ja była taka jak przed­tem. Z mar­nym skut­kiem.

Chwil prze­bu­dze­nia nie spo­sób za­po­mnieć.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: