Listy do Gestapo - ebook
Listy do Gestapo - ebook
Ile jesteś w stanie znieść dla miłości?
Warszawa, wiosna 1938 roku. Osiemnastoletnia Zuzanna wierzy, że jej życie będzie usłane różami. Pewnego dnia zachwyca ją wygrywana na skrzypcach melodia, a kilka miesięcy później poznaje zdolnego muzyka i traci dla niego głowę. Rodzi się pierwsza miłość, pojawiają marzenia i plany, a potem przychodzi wojna. Znaczy kolejne miesiące pasmem strat, cierpienia i bólu…
Zuzanna zaczyna pracę na Poczcie Głównej i włącza się w podziemną walkę z okupantem. Zostaje przydzielona do komórki „P” zajmującej się przechwytywaniem anonimowych donosów pisanych przez Polaków do „Szanownego Pana Gestapo”. Jeden z listów rozdziera jej serce. Okazuje się, że działalność konspiracyjna to niebezpieczna gra, w której stawką jest nie tylko życie, ale i miłość.
Listy do Gestapo to poruszająca do głębi spowiedź kobiety, która stanęła przed dramatycznymi wyborami. Opowieść o życiu brutalnie zmienionym przez wojnę. O ranach, które nigdy się nie goją, winach, które domagają się odkupienia, i przebaczeniu, które być może nie nadejdzie.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6374-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nasze pierwsze spotkanie w rzeczywistości nie było pierwszym, Tadeuszu. Już kiedyś się spotkaliśmy. Ty nie mogłeś tego pamiętać, ja także zapomniałam na wiele miesięcy. A może bardzo chciałam zapomnieć, żeby móc pójść dalej, żyć jak pozostali, oddychać, móc skoncentrować się na czymkolwiek innym niż tamto wspomnienie, które tak bardzo pragnęłam uwolnić, pozwolić mu się zagubić w nurcie zdarzeń?
Ale ono wracało. Ty wracałeś. Widziałam cię w snach. Słyszałam twoją muzykę. Znów tam byłam. Minęło tak wiele lat, ale tu nie zmieniło się nic. Wystarczy, że przymknę powieki, przywołam melodię i już tam jestem, jakby czas i przestrzeń nigdy nie istniały.
Wiosną 1938 moja matka wieszczyła zagładę. Po Anschlussie Austrii dokonanym w marcu przez Hitlera niemal bez sprzeciwu wielkich mocarstw przez kilka dni nie wstawała z łóżka.
– Po nas też przyjdzie – mamrotała w malignie. – Po nas też przyjdzie.
Gdy tylko odzyskała siły, ze zdwojoną energią zapowiadała koniec świata, który znaliśmy, w którym się urodziłam, zaznałam rozkoszy beztroskiego dzieciństwa i w którym rozpoczęło się moje przeobrażenie w kobietę. Czytałam prasę krajową i zagraniczną – rodzice zadbali, bym odebrała staranne wykształcenie, znałam więc łacinę i grekę, z łatwością czytałam po niemiecku i francusku, a gdy zaszła potrzeba, i po rosyjsku porozumiewałam się dość swobodnie, choć urodzona w Warszawie w pierwszym pokoleniu odrodzonej Polski jak ognia unikałam kontaktu z tym językiem.
Tak rozległe możliwości absorbowania wiedzy o świecie nie pozostawiały miejsca na naiwność czy złudzenia. Miałam pełną świadomość, że sprawy międzynarodowe przybierają coraz bardziej niepokojący obrót, lecz była to tylko martwa wiedza. Kasztany kwitły jak zawsze, wokół pachniało świeżością i słońcem, a ja byłam młoda, zbyt młoda, żeby przejmować się czymkolwiek, co nie było moim udziałem. To wszystko wydarzało się gdzieś tam, daleko, za granicami, za rzeką, za górami, za lasami – jak w bajce. Słowa matki brałam więc za kolejne dziwactwa, którymi rekompensowała sobie trudy konsekwencji własnych wyborów.
Od zawsze przypuszczałam, że to właśnie leżało gdzieś głęboko u podstaw całej jej ekstrawagancji, niekonwencjonalności, wszystkich nietypowych zachowań, którymi tak się chełpiła. Poza jej osobą wszystko w naszym domu i życiu – w moim życiu – było ściśle obwarowane mieszczańskimi regułami. Zasady wolno było łamać tylko matce, jakby tworzyła je i wymagała ich przestrzegania wyłącznie po to, by samej je przekraczać. Nie zastanawiałam się nawet, dlaczego tym razem miałoby być inaczej. Może chciała nas przestraszyć, by potem wykazać się odwagą i dzielnością? Nie wiem i już nigdy się nie dowiem. Nie zdążyłam jej spytać. Nie zdołałam nigdy do końca jej zrozumieć, o ile w ogóle możliwe jest takie zrozumienie drugiego człowieka, Tadeuszu...
Wówczas nie zaprzątałam sobie głowy tymi proroctwami. Wokół mnie wiosna wybuchła feerią barw, aż chciało się śmiać, tańczyć i krzyczeć z radości płynącej z samego faktu istnienia. Nie potrzebowałam niczego więcej. Byłam nieustraszona.
Nie potrafię przypomnieć sobie, dokąd zmierzałam czy skąd wracałam tamtego dnia, gdy cię spotkałam, ale nawet teraz mogę przywołać w myślach jasne błyski migoczące w koronach soczyście zielonych drzew, gdy szłam Tamką, ulicą powstałą w miejscu wąwozu u stóp cypla skarpy wiślanej.
– Dawniej płynął tędy potok – powiedziałeś kiedyś.
W twoim głosie wyraźnie słyszałam żal, jakby ta strata była i twoim udziałem, jakbyś i ty poczuł się okaleczony, gdy twojemu miastu zabrakło tego potoku, choć przecież to wszystko działo się wiele lat przed twoimi narodzinami. Tamtego dnia po raz pierwszy coś we mnie pękło, a w tę szczelinę wsączyły się pierwsze krople wątpliwości. Po pewnym czasie zaczęłam głęboko odczuwać każdą stratę, przestałam zgadzać się na nieuniknione, a to sprawiało, że ból już nigdy mnie nie opuścił. Coś się kończyło, a moje myśli zaraz biegły w stronę tamtego wąwozu. Suchego, pustego, jałowego, choć przecież jeszcze przed chwilą płynął tamtędy rwący, pełen życia strumień; wtedy nawet najszczęśliwsza chwila mętniała wobec nieuchronności straty. Mimo to byłam ci wdzięczna i za to. Ta świadomość uczyniła mnie kompletną. Pozwoliła dostrzec całą paletę kolorów, nie tylko słoneczne jaskrawości i różowiejące pastele. Czerń, brąz, szarości dodały wyrazu, podkreśliły kontury, wyciągnęły właściwości kształtów, pozwoliły mi bardziej doceniać życie, nie trwonić ani chwili.
Idąc Tamką tamtego wiosennego dnia, nie usłyszałam jeszcze tych słów, nic więc nie mąciło mojej pogody ducha. Miałam osiemnaście lat, długi jasny warkocz, kilka pojedynczych piegów na nosie. Byłam ulubienicą wszystkich, jedyną córką rodziców, jedynym dzieckiem, któremu wolno było przychodzić na próby do filharmonii, jedynym człowiekiem, którego zdawał się tolerować pan Atanazy, stary inspicjent w operze, jedyną podopieczną do rozpieszczania naszej gospodyni, Jadwisi. Wyrastałam w poczuciu, że jestem perłą w koronie i czeka mnie życie usłane różami. Nigdy nie chorowałam, miałam apetyt, dobrą figurę, chłonny umysł, a jakby tego było mało, los podarował mi jeszcze talent do rysunku. Życie od początku było dla mnie łaskawe, więc przyjęłam to za normę. Byłam stworzona do tego, by kochać i być kochaną, do jasności, uśmiechu, sięgania po to, czego pragnęło moje serce.
Oczywiście widziałam, jak zmieniają się pory roku, i bliskich leżących na marach wśród gryzącego dymu świec, a jednak wola życia była silniejsza od tej świadomości, zapominałam o śmierci, gdy tylko zniknęła mi sprzed oczu. Zapominałam o bezpowrotnej utracie. Zanim się pojawiłeś, czułam się nieśmiertelna, ale ty nie pamiętasz mnie takiej.
Nie uprzedzajmy jednak wypadków. Wspominanie jest niełatwym zadaniem. Wydobywanie scen życia z odmętów wielkiego tygla czasu wymaga cierpliwości i porządku, jeśli chce się opowiedzieć komuś tę własną prawdę. A ja muszę ci ją opowiedzieć. Mam dość życia podszytego kłamstwami. Dziesiątkami kłamstw, z pozoru niewinnych, a jednak tak bardzo niszczących. Nie, nie chcę współczucia, Tadeuszu. Pragnę znów móc wziąć głęboki wdech. Zaczerpnąć tchu pełną piersią.
Już czas, żebyś to wszystko zrozumiał i wydał wyrok. Cokolwiek postanowisz, poddam się twojej woli. Dość już mam walki. Jestem gotowa przyjąć każdy wyrok. Ty będziesz moim sędzią.
Jak już wspomniałam, tamtej wiosny się nie spotkaliśmy, choć dla mnie nasze pierwsze spotkanie nie było tym pierwszym.
Owego wiosennego dnia, wędrując Tamką, przechodziłam właśnie obok pałacu Ostrogskich, gdy usłyszałam tęskne łkanie skrzypiec. Tak, najmilszy, łkanie, które wdarło się głęboko w moją duszę. Nagle wszystko, czym byłam, zniknęło. W moim wnętrzu była pustka, którą wypełniały kolejne dźwięki, a ja nie potrafiłam się osłonić przed obezwładniającym uczuciem tęsknoty. Jakbym całe życie czekała tylko na te kilka nut, których słuchanie sprawiało mi teraz niemal fizyczny ból. A jednak chciałam słuchać. Pragnęłam tego bardziej niż czegokolwiek kiedykolwiek wcześniej. Chciałam, by ta muzyka nigdy nie ucichła.
Doznanie było tak silne i zaskakujące, jakby ziemia rozstąpiła mi się pod nogami. By całkiem się w tym wszystkim nie zatracić, oparłam się o okalające pałac ogrodzenie i przymknęłam oczy. Nie rozumiałam, co się działo, ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Pozwalałam, by muzyka płynęła przeze mnie. Byłam nią, tamtą melodią wypływającą spod twoich palców.
Wszystko to było tym niezwyklejsze, że jak wiesz, w moim domu rodzinnym muzyka stanowiła nieodłączny element codzienności, a przez to stała się czymś całkiem powszednim, jak kawa o poranku. Mój ojciec był dyrygentem w warszawskiej filharmonii, niekiedy gościnnie przewodził także orkiestrze opery narodowej lub innym zespołom podczas szczególnych uroczystości i ważnych wydarzeń muzycznych.
Uwielbiałam patrzeć, jak delikatnie ujmuje batutę między kciukiem i palcem wskazującym. Gdy byłam dzieckiem, myślałam, że jest to magiczny przedmiot, bajkowa różdżka. Wszystko się zgadzało. Ojciec unosił ją i nagle słuchaczy zalewała fala dźwięków. Batuta tańczyła jak skrzydła motyla, lekko, subtelnie tnąc powietrze, kreśląc niewidzialne znaki, a ojciec pląsał z nią, cały owładnięty muzyką. Nadawał tempo, odmierzał rytm, decydował o głosie i milczeniu instrumentów. Jedno jego skinienie wystarczyło, by kolejne nuty stopiły się z innymi, zatraciły się w harmonii. Znałam brzmienie pojedynczych instrumentów i przez wiele lat wydawało mi się, że tam musi dziać się magia, że czary mojego ojca są niezbędne, by z waltorni i kontrabasu uczynić jedno.
Przed moim narodzeniem rodzice z rzadka bywali w domu, ojciec koncertował bowiem na wszystkich najważniejszych scenach Starego Kontynentu, a nawet za oceanem, jako światowej klasy wirtuoz skrzypiec. Od najmłodszych lat słyszałam, że jest wielkim muzykiem, i choć nie potrafiłam w pełni tego docenić, od zawsze wiedziałam, że językiem, w którym mój ojciec porozumiewa się ze światem, jest muzyka. Była więc też pierwszym językiem, który nauczyłam się rozumieć.
– Nie wolno przeszkadzać – upominała mnie Jadwisia, gdy chciałam zajrzeć do ojca z jakąś niezwykle ważną dziecięcą kwestią. – Pan profesor ćwiczy.
Siadałam wówczas pod drzwiami oparta o ścianę i słuchałam, odczytując jego myśli i nastroje.
Matka, jak każda panna z dobrego domu wychowywana na początku dwudziestego wieku, nieźle grała na fortepianie. Nie było w tym wprawdzie całej palety emocji i owej magii charakteryzujących grę ojca, ale jej palce były sprawne, tempo odpowiednie, a utwory odtwarzała z dokładnością szkolnego prymusa. Mnie także zachęcano do gry na instrumentach, ale szybko okazało się, że nie mam ani talentu ojca, ani wytrwałości mojej matki. Nigdy tak naprawdę nie czułam potrzeby grania. Wolałam słuchać cudzych wykonań i odczytywać z nich prawdziwe usposobienie grającego. Szybko bowiem nauczyłam się, że poprzez muzykę wyrazić można o wiele więcej niż w rozmowie. Już jako dziecko dostrzegałam wyraźnie, że ludzie często udają kogoś, kim wcale nie są. Ojciec mój z pozoru był spokojnym i wyciszonym człowiekiem, tymczasem jego wnętrze skrywało dzikie ogrody tajemnic, tęsknot, marzeń i pasji. Matka na zewnątrz była ekscentryczna i otwarta, ale gdzieś głęboko w środku niemiłosiernie ściskał ją gorset ziemiańskiego wychowania i mieszczańskiej małostkowości. To wszystko słyszałam w dźwiękach, które wydobywali z instrumentów.
Mieliśmy też gramofon, często bywaliśmy na rozmaitych przedstawieniach muzycznych, a co niedziela punktualnie o dwunastej siadaliśmy wszyscy w salonie i słuchaliśmy w radiu koncertów z filharmonii lwowskiej. Często, leżąc na dywanie z zamkniętymi oczami, wyobrażałam sobie wówczas grających: jak wyglądają, co lubią, kim są, o czym marzą.
Powstałam z miłości, wielkiej, prawdziwej miłości, choć niezbyt zrozumiałej i trudnej dla kogoś z zewnątrz. Silne uczucie wiążące tak różnych ludzi jak moi rodzice zwykle wydaje się nieprawdopodobne, a jednak się wydarza, a ja wyrosłam w jego cieniu. Pod abażurem utkanym z miłości i muzyki.
Muzyka była dla mnie od dziecka jak oddech, czymś zachwycającym i całkiem zwyczajnym zarazem. Przecież nikt nie zwraca uwagi na powietrze, dopóki go nie zabraknie lub od nadmiaru nie zakręci mu się w głowie.
Tak właśnie się czułam, Tadeuszu, słuchając, jak grasz. Jakby powietrza było nagle we mnie aż nadto, jakbym miała unieść się w górę, choć nieznośne ciało przytrzymywało mnie blisko ziemi.
Coś w granej przez ciebie melodii uderzyło mnie niczym trąba powietrzna, zatrzymało mnie w pół kroku, zassało i uniosło w górę. Dobrze znany mi świat pierzchł niczym pył zdmuchnięty z dłoni. Wirowałam wśród dźwięków, jakby rzucono na mnie czar... a może klątwę? Bałam się poruszyć, odetchnąć głębiej, zrobić cokolwiek, co mogłoby spłoszyć tę melodię. Ogarnął mnie zabobonny lęk, że jeśli przestaniesz grać, zginę. Wiedziałam bowiem od początku, że już nic nigdy nie będzie takie jak wcześniej. Tego byłam pewna.
Potem przestałeś grać i wszystko się skończyło, a ja wciąż żyłam. Poczułam się tak samotna, jak nigdy przedtem. Nic we mnie nie zostało z zachwytu nad wiosną i życiem. Było tylko pragnienie, tęsknota tak silna, że aż bolesna, niemożliwa do ugaszenia.
Nie zastanowiwszy się nawet, co robię, podbiegłam do ściany budynku i wspiąwszy się na palcach, zajrzałam do środka sali, z której – jak mi się zdawało – płynęła melodia. Serce biło mi mocno w piersi, a w głowie kołatało tylko jedno pytanie. Kim jest osoba, której gra przenika mnie całą? Musiałam to wiedzieć, nie mogłam stracić szansy, by zaczerpnąć więcej. Czule dotknąłeś mojej duszy na długo przedtem, nim poznałam ciepło twoich dłoni.
Czy już wówczas przeczuwałam, kim się staniesz?
Nie wiem. Wtedy pewna byłam jedynie tego, że muszę dowiedzieć się, kto tak gra. Gdybym odeszła, zignorowała to pragnienie, z pewnością nigdy nie dałoby mi ono spokoju. Musiałam poznać odpowiedź, po prostu musiałam.
Kto wie, może poznałabym ją mimo to? Przecież nasze drogi w końcu i tak się skrzyżowały. A jednak czy gdybym najpierw nie usłyszała twojej muzyki, zwróciłabym na ciebie uwagę? Czy zwróciłam ją, ponieważ wiedziałam, jak grasz?
Chyba tę właśnie nieuchronność zdarzeń ludzie nazywają przeznaczeniem, Tadeuszu. Coś się dokonuje, bo musi, by wydarzyć się mogło coś innego, a wszystkie te igraszki losu wiodą ku czemuś większemu, ważniejszemu, ku pełni. Tak, Tadeuszu, sądzę, że od początku byliśmy sobie przeznaczeni...
Mocno trzymając się parapetu, by nie stracić równowagi, zajrzałam do wnętrza sali przesłuchań. Najpierw zobaczyłam skrzypce. Lakierowane pudło zalśniło, odbijając wiosenne słońce, i było tak, jakby mrugnęło w moją stronę. Drgnęłam, ale nie odsunęłam się. Chłonęłam wzrokiem twoją sylwetkę, szczupłą i przygarbioną. Patrzyłam na pochyloną lekko głowę, szerokie ramiona, zbyt długie i całkiem rozwichrzone ciemne włosy. Nie miałam wątpliwości, że to właśnie ty grałeś. Wewnątrz panowała cisza, ale dźwięki wciąż zdawały się odbijać echem od ścian. Wreszcie ktoś odchrząknął, jakby usiłował przecisnąć głos przez zatamowaną emocjami krtań. Nie rozumiałam słów, których ty słuchałeś w wielkim skupieniu. Ludzie za stołem kolejno mówili o twojej muzyce, a ty milczałeś.
Później dowiedziałam się, że trwały wonczas przesłuchania do Państwowego Konserwatorium Muzycznego, że przyjęto cię z najlepszym wynikiem, a za stołem siedziało dwóch bliskich przyjaciół mojego ojca, których znałam od najmłodszych lat. Wtedy jednak nawet ich nie zauważyłam.
Nie mogłam widzieć twojej twarzy, lecz gdy wreszcie ją ujrzałam, nie miałam wątpliwości, że to ty. Zdążyłam jednak nauczyć się na pamięć twoich długich, smukłych palców obejmujących instrument. Kształtu twoich delikatnych dłoni.
Zaszurały krzesła. Ocknęłam się jak człowiek wyrwany nagle z głębokiego snu. Powróciłam do rzeczywistości. Nikt nie mógł mnie zobaczyć. Co by powiedzieli moi rodzice? Profesorowie w liceum? Podobne zachowanie nie przystało panience w moim wieku. Członkowie komisji zaczęli wychodzić. Puściłam parapet, opadłam na stopy. Szybko przedostałam się przez ogrodzenie i znów byłam na ulicy w pełnym słońcu jasnego dnia zapowiadającego rychłe nadejście lata. Przygładziłam spódnicę i włosy, przerzuciłam warkocz przez prawe ramię, ściągnęłam łopatki, prostując się. Przez cały ten czas moje serce łopotało jak skrzydła ważki.
To wszystko trwało kilkanaście minut, a jednak coś się we mnie zmieniło. Rzeczywistość, dotąd odczuwana z taką intensywnością, wyblakła. Wciąż widziałam barwy, ale wszystko utraciło swój blask, jakbym przyglądała się światu zza zasłony, przez mgłę. Nogi same poniosły mnie do domu, a każdy krok, który oddalał mnie od konserwatorium, stawiałam z trudnością, z ociąganiem. W pewnym momencie nawet zawróciłam. Zamierzałam stanąć pod drzewem i czekać na ciebie tak długo, jak będzie trzeba. Nie planowałam, co zrobię, gdy w końcu opuścisz mury uczelni. Nie byłam nawet pewna, czy starczy mi odwagi, by w ogóle do ciebie zagadnąć, jakkolwiek zwrócić na siebie twoją uwagę. Rozum jednak nie pozwolił mi na podobne sztubactwo.
– Okólnik ma kilka wyjść – szeptałam do siebie, jakbym była niesfornym małym dzieckiem, któremu trzeba cierpliwie wytłumaczyć, w czym rzecz. – Mogliśmy się minąć. Nie znam tego człowieka – wymieniałam półgłosem kolejne racjonalne argumenty.
Matka nauczyła mnie tej metody, gdy byłam jeszcze całkiem mała.
– Ilekroć czujesz, że uczucia nazbyt tobą targają, pozbawiając racjonalnego osądu, zacznij na głos wymieniać to, co powinno cię powstrzymać przed pochopnym działaniem – tłumaczyła tonem guwernantki, a ja zastanawiałam się, czy i ją kiedyś też ktoś tak uczył radzić sobie z nadmiarem emocji narzędziem niemożliwym do użycia, całkiem niezrozumiałym.
– Naprawdę mam to mówić? – dopytywałam tymczasem, nie mogąc sobie jakoś wyobrazić matki, prawdziwej damy, mamroczącej do samej siebie.
– Tak, w przeciwnym razie szept rozsądku zgubi się w twojej głowie pomiędzy głosami uczuć – wyjaśniła.
To akurat łatwo było mi sobie wyobrazić. Widziałam wnętrze mojej głowy jako las tak gęsty, że nawet w najjaśniejsze dni promienie słońca nie były w stanie przebić się przez zasłonę z liści. Były tam drzewa o potężnych pniach poznaczonych bruzdami jak twarz bardzo starego człowieka, krzewy obsypane wielokolorowymi kwiatami, na których błyszczały krople rosy, puszysty dywan mchu we wszystkich odcieniach zieleni, kępki krzaczków czarnych jagód i wysokie paprocie. Prastara puszcza była pełna ciemności, zjaw, niebezpieczeństw, ale i życia. W koronach drzew świergotały ptaki, wiewiórki goniły się po gałęziach, sarny majestatycznymi susami przesadzały obalone przez burzę konary, a bobry, nie zważając na nic, cierpliwie obgryzały pniaki. W tej całej plątaninie strachu i radości, śmierci i życia, wyolbrzymień i małości łatwo było się zagubić. Już jako dziecko rozumiałam to bardzo dobrze.
Kiedy wpadałam w złość, w moim lesie szalała burza. Wówczas matka niczym pani rządząca nawałnicami przysiadała przy mnie i prosiła, bym wymieniła te powody lub znalazła choć jeden, dla którego powinnam kopać w stół, szczypać Jadwisię czy krzyczeć na całą salę. Jej głos dochodził do mnie z oddali, zza zasłony uczuć, spomiędzy ściany prastarej puszczy w mojej głowie. Podążałam za nim. Wiedziałam, że tak znajdę drogę wyjścia.
– Potem możesz się gniewać do woli – zachęcała matka. – Tylko znajdź jeden dobry powód ku temu. Jeden w zupełności wystarczy.
Zaczynałam się zastanawiać, co też jej odpowiedzieć. Emocje opadały, gąszcz rzedł, ciemności się rozstępowały, a po paru chwilach miałam już zwykle kilka powodów do opanowania.
Szłam więc w pełnym słońcu wiosennego dnia i szukałam powodów, dla których powinnam zachować się jak należy. Tym razem jednak żaden nie był dość dobry, by wyciszyć moje emocje. Czułam się odrętwiała od ich nadmiaru. Zdołałam jednak zmusić samą siebie do powrotu do domu, by nie narazić się na śmieszność. Przestrzeganie reguł to potężny oręż w walce z szaleństwem. Musiałam wrócić, ponieważ w naszym domu od zawsze posiłki jadano o ściśle wyznaczonych porach, a ich ominięcie usprawiedliwiała zaledwie garstka okoliczności nadzwyczaj rzadko spotykanych.
Wróciłam więc i usiłowałam żyć dalej, jak zwykle, ale nic już nie było jak zwykle. Byłam zaklęta, wypełniona twoją muzyką. Wciąż słyszałam ją w uszach, na jawie i we śnie.
Nie rozumiałam tego, co się ze mną dzieje, ale byłam pewna, że ma to związek z tobą. Dlatego ze wszystkich sił starałam się nie wracać do tamtych chwil, nie rozpamiętywać tego, co się wydarzyło, nie próbować niczego zrozumieć. Robiłam wszystko, by zapomnieć, by to wspomnienie rozpłynęło się, znikło jak tysiące innych w moim blisko osiemnastoletnim życiu. By znów wszystko było jak dawniej, bym ja była taka jak przedtem. Z marnym skutkiem.
Chwil przebudzenia nie sposób zapomnieć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------