- W empik go
Listy do Mayumi - ebook
Listy do Mayumi - ebook
"Listy do Mayumi" to ciąg dalszy losów Rudiego i jego przyjaciół. Powieść Sergiusza Urbanowicza ponownie zabiera nas w ich świat, opowiadając o życiu, biegnącym przez szereg lat. To wojna i trudny czas powojenny, marzenia i miłość, tęsknota i radość spotkania, narodziny i śmierć. Akcja wciąga od pierwszej strony, a pokrętny los przynosi zaskakujące rozwiązania.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-721-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna z mozołem piął się pod górkę, pchając przed sobą rower. Dzień był wyjątkowo gorący, jak na tę porę roku. W końcu to dopiero początek wiosny, a już słońce grzało niemiłosiernie, wypalając dziurę w głowie. Stanął na chwilę, zdjął czapkę z daszkiem i otarł spocone czoło chusteczką. Poprawił torbę, umocowaną do dużego kosza na kierownicy roweru i ruszył dalej w męczącą drogę.
Mijał właśnie uroczy dom pani Haruko, kiedy na skrzyżowaniu ulic dostrzegł grupkę dziewcząt. Stały pod sklepem herbacianym pana Masukari i żywo o czymś dyskutowały. Gimnazjalistki były ubrane w jednakowe mundurki koloru indygo z granatowymi spódniczkami. Zdjęły niebieskie berety i popijały zimną zieloną herbatę z kostkami lodu. Chichotały przy tym, jakby w napoju znajdował się jakiś środek rozśmieszający, a nie zwyczajna sancha, słodzona syropem ryżowym mitoku.
Wszyscy wiedzą, że pan Masukari robi najlepszą zimną sanchę z syropem i lodem w całej dzielnicy, ale żeby pijąc wyczyniać tyle hałasu? Ech, ta dzisiejsza młodzież, robi już co chce — myślał pan Kenzo Watanabe, listonosz urzędu pocztowego Yubin-kyoku w dzielnicy Arakawa.
Mężczyzna zatrzymał się, poprawił mundur i przez chwilę uważnie przyglądał rozchichotanym dziewczętom. Pracował w tej dzielnicy kilkanaście lat i przez to znał każdego mieszkańca; od tego małego, po tego już bardzo starego. Dlatego od razu poznał kim są „chichotki”.
Najwyższa z nich, to Ichiko Okuma, córka miejscowego krawca. Mieszkała kilka przecznic dalej, zaraz obok masarni pana Kurosawy. Druga, ta odwrócona plecami do listonosza i nieco niższa, ale za to tęższa od Ichiko, to Fumiko Suzuki, druga córka pana Suzuki, starszego urzędnika dzielnicowego. Bardzo porządna rodzina.
A ta trzecia?… — zastanawiał się chwilę. — Przecież to Mayumi Fukusawa! Córka pana Eiji Fukusawy, tego znanego inżyniera! Mam przecież do niej list w torbie! Widać wreszcie wrócili z Europy. Co za szczęście, nie będę musiał chodzić na koniec ulicy, żeby go dostarczyć. Tym bardziej, że nie mam innych przesyłek po tamtej stronie.
Pan Watanabe tak się podekscytował swoim odkryciem, że nie patrząc na boki ruszył gwałtownie przed siebie, prosto w stronę sklepu i stojących przy nim dziewcząt.
Całe szczęście, że rikszarz biegł wolno, inaczej doszłoby do niezłego karambolu. Chłopiec musiał skręcić gwałtownie, omijając rower listonosza. Jednak mimo to, jednym z wystających drążków rikszy potrącił wypełniony po brzegi kosz z jabłkami.
Pełne owoców bambusowe łubianki, wystawiał przed dom pan Kawaguchi. Polerował pieczołowicie każde z osobna, a potem owijał w białą karbowaną bibułkę. Sporych rozmiarów stare drzewo jabłoni rosło na jego podwórku, dlatego jak co roku wystawiał przed dom jesienne zbiory tych smacznych i słodkich cacuszek. W jaki sposób przechowywał owoce w tak znakomitym stanie aż do wiosny, było wielką tajemnicą nauczyciela. W każdym razie, właśnie w ten sposób dorabiał sobie do skromnej emerytury. Najwięcej uciechy z wystawionych przysmaków miały dzieci, bo one mogły je brać za darmo. Wiedziały jednak; tylko jeden owoc dla każdego i koniec! Same przestrzegały tej zasady, obawiając się, że w innym wypadku pan Kawaguchi więcej im nie zrobi przyjemności!
Szturchnięty koszyk spadł z małego stolika. Mnóstwo czerwonożółtych kulek, owiniętych w białe „koszulki”, rozsypało się po całej ulicy. Zbierali wszyscy świadkowie zdarzenia, łącznie z naburmuszonym pasażerem rikszy i chichoczącymi gimnazjalistkami. Zaś pan Watanabe, podnosząc owoce przepraszał nieustannie jak umiał najlepiej za swoje gapiostwo, kłaniając się nisko wszystkim w koło. Wyrażał tym samym wielkie ubolewanie za swoją głupotę i nieostrożność. Zaś w szczególności przepraszał właściciela małego straganu, który mimo szkody, odkłaniał się listonoszowi, twierdząc z przekonaniem:
— Nic się przecież nie stało! Najważniejsze, że wszyscy są cali i zdrowi!
Gdy zamieszanie ucichło, a listonosz z emerytowanym nauczycielem zebrali wszystkie jabłka i wymienili ostatnie ukłony, pan Watanabe stwierdził, że z zasięgu wzroku zniknęła gdzieś Mayumi, razem ze swoimi koleżankami! Zerknął w jedną i drugą uliczkę, aż wreszcie zauważył dziewczęta, idące w stronę domu Ichiko Okumy. Złapał rower oparty o ścinę domu pana Masukari, tym razem z uwagą rozejrzał się w koło, i ruszył truchtem w ślad za pannami.
Koleżanki nie spieszyły się zbytnio, rozmawiając o jakichś swoich ważnych sprawach, więc listonosz zbliżył się na tyle, by móc zawołać:
— Panienko Mayumi! Panienko Fukusawa! Proszę zaczekać!…
Zaskoczone dziewczęta zatrzymały się i odwróciły.
Listonosz zdyszany podbiegł w końcu blisko i od razu sięgnął do przepastnej torby, z której wyciągnął dosyć grubą żółtawą kopertę.
— Mayumi Fukusawa, mam tu dla panienki list prosto z Niemiec! Proszę!
Podał kopertę, kłaniając się uprzejmie i zgodnie z wymogami.
Dziewczyna spłoszyła się lekko, ale odebrała przesyłkę od pana Watanabe. Na dodatek jej policzki oblał lekki rumieniec, kiedy zobaczyła szelmowskie spojrzenia koleżanek, mówiące:
— My już doskonale wiemy od kogo przyszedł ten list, na dodatek taki gruby!
Podziękowała ładnie i odkłoniła się, trzymając list w obu rękach przed sobą.
Chichoczące koleżanki również ukłoniły się listonoszowi i już wszystkie miały odejść, gdy pan Watanabe, nieco skonsternowany powiedział jeszcze:
— Panienko Fukusawa, czy mogę mieć do panienki prośbę?
Nieco zdziwiona Mayumi zatrzymała się i odpowiedziała:
— Oczywiście panie Watanabe, słucham.
Ichiko i Fumiko grzecznie odsunęły się na bok. Po czym urzędnik pocztowy zdjął czapkę, rozejrzał się dokoła i nachylił do dziewczynki. Zniżył konfidencjonalnie głos, jakby bał się zdradzić jakąś wielką tajemnicę, i wyłuszczył w czym problem:
— Czy byłoby dużą nieuprzejmością, gdybym mógł od panienki dostawać znaczki z listów, które będzie panienka otrzymywać z Niemiec? Najlepiej, gdyby panienka pozwoliła mnie samemu je odklejać od koperty. Dlatego, że wiem jak to robić, by ich nie uszkodzić.
W lekkim ukłonie patrzył z nadzieją na Mayumi, czekając cierpliwie na odpowiedź.
— Oczywiście panie Watanabe! Może pan zabierać znaczki. Tylko niech pan nie niszczy kopert — odpowiedziała.
Twarz listonosza zajaśniała niczym słońce na niebie, a usta wygięły się w uśmiechu szczęścia. Pocztylion skłonił się nisko, dziękując i zapewniając solennie:
— Pięknie dziękuję, panienko Fukusawa! Obiecuję, że koperty będą nienaruszone, a listy do panienki będę dostarczać w pierwszej kolejności. Najszybciej jak się da!
Zasępił się jednak.
— A co z dzisiejszym listem?…
— Noo, nie wiem. Może jutro odbierze pan sobie znaczek. Ja go jakoś odkleję od koperty tak, żeby go nie uszkodzić — zaproponowała Mayumi.
— Nie, nie!… — zawołał przestraszony. — Wolę zrobić to sam!
Założył czapkę i zaczął się gorączkowo zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Nagle podniósł palec do góry i zawołał uradowany, odprowadzając jednocześnie rower pod ścianę domu pana Kuruki.
— Jakby panienka była uprzejma poczekać kilka minut! Wezmę na chwilę list i w stanie nienaruszonym, ale już bez znaczka, zaraz oddam z powrotem! — Skłonił się nisko, wyciągając przed siebie rękę.
Mayumi z wahaniem oddała przesyłkę panu Watanabe. Ten odwrócił się na pięcie i pognał pędem w stronę sklepu pana Masukari. Tylko sandały strzelały o bruk. Jakoś wyhamował przed wejściem, kłaniając się przy okazji nisko klientowi, który akurat wychodził, i zniknął w środku.
Minęło kilka minut i listonosz pędził z powrotem, trzymając przed sobą list w wyciągniętej ręce, niczym znicz olimpijski.
Zdyszany, skłonił się po raz kolejny i oddał kopertę Mayumi. Dziewczyna ze zdziwieniem stwierdziła, że papier jest nienaruszony, ale znaczka nie było.
Jak to zrobił pan Watanabe? Trudno powiedzieć, najważniejsze, że dotrzymał słowa i nie zniszczył przesyłki.
Jeszcze raz wymienili ukłony i dziewczynki ruszyły w swoją stronę.
Listonosz sięgnął za pazuchę i wydobył z wewnętrznej kieszeni mały klaser na znaczki. Otwarł go z pietyzmem i sprawdził, czy nowa „zdobycz” ma się dobrze. Uśmiechnął się pod nosem szczęśliwy i ruszył w dalszą trudną drogę doręczyciela. W ten bardzo upalny dzień, kiedy to żar lał się z nieba niemiłosierny.
Teraz jednak, nie robiło to już na nim żadnego wrażenia! Miał w końcu „ten” znaczek z Hindenburgiem!… Był co prawda stemplowany, ale co tam, nareszcie jest! Po tylu latach poszukiwań!
*
Mayumi jeszcze przez chwilę stała przy drewnianej furtce domu, rozmawiając cicho z Fumiko.
Widać było po dziewczynce, że najchętniej wbiegłaby do domu i wreszcie wyjęła list z tornistra. Nie chciała jednak zrażać do siebie najlepszej koleżanki. Ta w końcu zorientowała się o co chodzi i widząc minę Mayumi, roześmiała się głośno. Poklepała ją w ramię i powiedziała:
— Fukusawa, idź już w końcu do domu i przeczytaj swój list! Widzę, że o niczym innym nie myślisz! Obiecaj mi tylko jedno, że jutro w szkole opowiesz nam, co napisał Rudi! Obiecujesz? Mayumi, proooszę!…
Fumiko zrobiła minkę, jakby się miała zaraz rozpłakać, a potem skłoniła nisko i trwała tak do momentu, aż Mayumi w końcu złapała za jej tornister i podniosła dziewczynę do pionu.
— Doobra, obiecuję! Opowiem, a nawet przyniosę do szkoły i wam przeczytam! Idę! Pa, Suzuki! Do jutra!…
Odwróciła się na pięcie i dwoma susami znalazła się przed wejściem. Zdjęła buty przy stopniu. Odsunęła letnie drzwi z siatki na owady. Odwróciła się i pomachała jeszcze odchodzącej koleżance. Potem pognała prosto do swojego pokoju, mijając kolejno; długi korytarz, jadalnię i kuchnię. W światło której zawołała w biegu:
— Dzień dobry, pani Kokoda! Dzień dobry, pani Yoda!
Biegła dalej, ślizgając się po gładkich deskach podłogi. Zostawiła w tyle pokój ojca i Yunzego. Gdy wreszcie dotarła do siebie, cichutko zasunęła za sobą drzwi, otwarła tornister i wyjęła list.
Usiadła na krześle postawionym do biurka.
Jeszcze raz dokładnie obejrzała kopertę, a wtedy dwie wielkie łzy spłynęły jej po policzkach.
— Czego ryczysz, głupia? — mruczała, chlipiąc. — Przecież powinnaś się cieszyć i śmiać… Rudi napisał! — Wytarła rękawem policzki. — Nareszcie!… Mój, Rudi!
Sięgnęła po nożyk do kopert i już miała przeciąć papier, kiedy ktoś delikatnie zapukał w drewnianą framugę.
Mayumi niezadowolona z faktu, że znowu jej ktoś przeszkadza, podeszła szybko pod próg i uklękła, siadając na stopach. Złapała za uchwyt i przesunęła lekkie jak piórko drzwi, otwierając. W korytarzyku klęczała pani Kokoda. Trzymała ręce na kolanach, przyglądając się uważnie wychowance.
— A co to za zwyczaje moja panno? — zapytała spokojnie. — To tak, dobrze wychowana młoda kobieta, wraca do domu? Wpadając jak jakaś, bomba? Albo, co jeszcze gorsze, jakiś rozwydrzony chłopak? — Widząc jednak, że z dziewczyną jest coś nie tak, przerwała na chwilę i delikatnie, łapiąc pod brodę, podniosła wyżej twarz Mayumi.
— Płakałaś? — spytała zdziwiona. — Dlaczego?
— Przyszedł list. Wreszcie przyszedł list od Rudiego, pani Kokoda… — wyszeptała Mayumi.
— Dzisiaj? Teraz? Nie widziałam listonosza.
— Bo spotkał mnie przy sklepie pana Masukari i tam mi go dał.
— Widzę, że pan Watanabe ostatnio zaniedbuje swoje obowiązki. — Okazała swoje niezadowolenie. — Powinien dostarczać korespondencję pod adres, a nie oddawać listy „po drodze” — stwierdziła surowym tonem.
Jednak uśmiechnęła się i dokończyła:
— Teraz rozumiem twoje zachowanie Mayumi, bo wiem ile czasu czekałaś na ten list. — Wstała z klęczek. — Zostawiam cię samą i życzę miłej lektury. Potem przyjdź do kuchni, pani Yoda zrobiła dzisiaj katsudon. — Zasunęła drzwi.
Mayumi posiedziała jeszcze chwilę, a potem wstała i usiadła za biurkiem. Otwarła kopertę i zajrzała do środka. Kilka kartek papieru w linię, zapisanych obustronnie drobnym regularnym pismem. W stronicach było jeszcze coś ukryte.
Zdjęcie!
Wyciągnęła z koperty fotografię i wtedy na jej twarzy pojawił się radosny uśmiech. Patrzyła bowiem na dobrze jej znanych i drogich sercu ludzi, pozujących do zdjęcia w dwóch rzędach.
Na pierwszym planie, przed ławką ustawioną specjalnie do zdjęcia, a tuż przy nogach siedzących na niej ludzi, leżał na boku mały chłopiec, umorusany jak nieboskie stworzenie. Z tego, co pamiętała Mayumi, z ziemi pozował do zdjęcia, podparty o własną dłoń — mały Hans. Tuż za nim, na samym środku ławki rozsiadł się oczywiście Rudi. Ubrany w czyściutki i odprasowany strój do treningu karate, który dostał od pana Otsuki! Na głowie miał czapkę Yunzego! Po jego prawej stronie usadowili się, trzymający się za ręce; Edek z Helenką. Uśmiechnięci od ucha do ucha. Helenka włożyła na głowę śliczny wianek z kwiatków, przyozdobiony koralikami. Część z koralików zwisała z wianka wprost na czoło. Po lewej stronie Rudiego siedział długi Kifka z Kulokiem. Mieli czapki zawadiacko podniesione go góry, a Kulok nieudolnie zasłaniał dłonią załataną dziurę w spodniach. I jak to oni, robili oczywiście do fotografa, „małpie” miny. Za siedzącymi na ławce stali kolejni znani jej ludzie. Na samym środku tuż za plecami Rudiego, wyprostowana jak struna pani Zofia. Trzymała jedną dłoń na ramieniu syna, zaś drugą wspierała się o zgięte ramię Franciszka Husa. Ten, ubrany był w białą koszulę. Założył ręce za szelki spodni i trwał niczym wielka skała z szerokim uśmiechem pod sumiastym wąsem.
— Oj, chyba nieco przytył pan Franciszek, bo brzuszek mu się mocno zaokrąglił! — zauważyła ze śmiechem.
Po prawej stronie rzeźnika, stał doktor Hubner z synem Josefem. Lekarz oczywiście palił papierosa i dzierżył w ręce swoją wielką torbę lekarską. Josef, akurat w momencie, kiedy pstryknęła migawka w aparacie, poprawiał palcem spadające z nosa druciane okularki. Przy Zofii stanęła przyjaciółka i sąsiadka mamy Rudiego. Pani Murgotowa z małą Julką na rękach, ubrana była w tradycyjny śląski strój. Trochę z boku grupki, robiącej sobie zdjęcie, dziewczyna zauważyła jeszcze jedną postać. Był to nie kto inny, a Zefel! Na łbie miał słynny słomkowy kapelusik w kwiatki, a z pyska capa wystawała trawa! Mayumi śmiała się, widząc słynnego kozła na zdjęciu. Nie wiedziała, czy znalazł się tam przypadkiem, czy też przyprowadzili go specjalnie. Przyjrzała się dokładnie zdjęciu i stwierdziła z zadowoleniem, że tłem dla fotografii było podwórko familoka gdzie mieszkał Rudi.
Mayumi odwróciła kartonik, mając nadzieję, że Rudi coś napisał na odwrocie fotografii. I nie zawiodła się, bowiem chłopak, swoim starannym „maczkiem”, opisał wszystkie sfotografowane osoby. Napisał też, że zdjęcie zrobiono w ciepły i słoneczny październikowy dzień ubiegłego roku.
Dziewczyna odłożyła fotografię na biurko i delikatnie, jakby się bała uszkodzić, wyjęła zapisane kartki z koperty. Rozłożyła list i zaczęła czytać.
***
„Droga Mayumi!
Wybacz, że piszę dopiero teraz, ale wcześniej nie było czasu. Tak do końca, to nie byłem jeszcze zdrowy. U nas jeszcze zima, mróz tęgi trzyma i nie ma zamiaru popuścić. Piszę do Ciebie pierwszy raz i mam tremę, bo nie chcę napisać czegoś głupiego. Zresztą, tak w ogóle, to ja piszę list pierwszy raz w życiu!
Nie wiem, co chciałabyś wiedzieć, dlatego po prostu napiszę Ci, co się u nas działo, kiedy już wyjechaliście do domu. No i oczywiście, co się dzieje teraz!
Mam nadzieję, że u Was wszystko w porządku, bo u nas, jak na razie — tak. Jesienią Edek zaczął praktykę czeladniczą u pana Franciszka i Helenka jest przez to bardzo zadowolona. Ed siedzi teraz w ich domu od rana do wieczora. Raz to nawet pan Hus powiedział, że nie miał, jak do tej pory, tak pilnego ucznia! Co to przychodzi z samiutkiego rana do warsztatu, a potem nie chce się z niego wynieść! Pan Franciszek śmiał się i powiedział mamie, że nie wie, czy Edek tak się garnie do zawodu, czy do innych rzeczy. A mama powiedziała, żeby machnął na to ręką, bo nawet, jakby przychodził dla innych rzeczy, to i tak się czegoś nauczy. Ciekawe, o co im chodziło?
Mauymi na te słowa uśmiechnęła się pod nosem.
Pani Otylia przez to, że nie ma Edka, a pan Murgot w końcu znalazł pracę na kolei, to teraz często przychodzi do mamy i opowiada jakie Edek robi postępy w nauce masarstwa. Razem gotują, razem chodzą na zakupy i na spacery z Julką. W ostatnią niedzielę wszyscy poszli wieczorem na potańcówkę! Nie wiem, czy wiesz co to jest „potańcówka”. U nas, ludzie po pracy w niedzielny wieczór, chodzą tańczyć do muzyki różnych orkiestr. Wiesz takich jak te, co to wtedy na Rynku grały, ale mniejszych. Najczęściej to kilku muzyków gra, a ten najważniejszy, to harmonista albo skrzypek. Te orkiestry przygrywają do tańca, a ludzie na specjalnie ustawionym podeście bawią się do późna w nocy! Tańczą w parach różne tanga, walce i polki. Mama poszła z panem Franciszkiem, a pani Otylia oczywiście z mężem. Moja mama na zabawie tanecznej! Wyobrażasz sobie? U was w Japonii też tak jest?
Mówię Ci, Mayumi, bawili się wszyscy bardzo ładnie, a my patrzyliśmy z boku, bo nam nie wolno bez zgody dorosłych wchodzić na podest.
Wiesz co zrobiła moja mama?! Nawet się nie zorientowałem, kiedy podeszła i wyciągnęła mnie na do tańca! Ale mi było wstyd! Nie dla tego, że tańczyłem z mamą, to nie! Ja po prostu nie umiem tańczyć!…
Mayumi przerwała lekturę listu i powiedziała na głos:
— Nie martw się Rudi, ja też nie umiem! A takich zabaw, jak wasze, to u nas w ogóle nie ma!
Zatopiła się we własnych myślach na krótką chwilę, ale zaraz wróciła do listu.
…Teraz mama i pani Otylia, to są najlepsze przyjaciółki!
A, wracając do tej zabawy.
Wiesz, nie przypuszczałem, że pan Franciszek, to taki tancerz doskonały. Mówię ci, jak z mamą zatańczył walca, a potem polkę, co się nazywa „Dziadek”! Całe towarzystwo stało z boku i wszyscy z podziwem klaskali w ręce! A moja mama głośno się śmiała i wreszcie była szczęśliwa.
Zresztą, muszę Ci powiedzieć, że teraz pan Franciszek często u nas bywa, wiesz? Nie mam nic przeciwko temu, bo to porządny człowiek. Pomaga nam we wszystkim, a mama bardzo lubi Helenkę i pomaga jej w różnych sprawach.
W ogóle, w naszym małym mieszkanku ruch jak na ulicy, bo co chwila ktoś przychodzi i rozmawiamy albo gdzieś idziemy, czy coś tam robimy. Często Helenka przychodzi do mamy i razem szyją modne ubrania, przerabiając stare rzeczy. Oczywiście zaraz za nią zjawia się Edek, a potem dziwnym trafem pojawia się pan Franciszek. Dodaj do tego panią Otylię i Julkę, wpadnie jeszcze pan Murgot albo Kulok z Kifką i nie wsadzisz palca w kuchni! …
— Ech, Rudi — westchnęła Mayumi — ale masz fajnie!
I przeczytała kolejne zdanie listu.
Szkoda, że Ciebie tu nie ma Mayumi… Szkoda, że nie ma Ciebie, i Yunzego…
Napisał! Napisał, że mu szkoda, to znaczy, że…
Po policzkach dziewczynki popłynęły łzy. Wytarła oczy i wysiąkała nos, a gdy zaczęła już coś widzieć, powróciła do lektury.
…Dwa dni temu, jak co roku, w rocznicę wypadku na kopalni, poszliśmy na grób taty. Hus kupił wielki bukiet kwiatów i zapaliliśmy dużo świec. Staliśmy w milczeniu, a mama płakała. Ja nie płakałem. Bo czułem, że tata się cieszy i patrzy na nas z nieba przychylnym okiem, dlatego nie było mi smutno. Coś mi mówiło, że nas obserwuje i życzy nam, wszystkiego dobrego. Chyba teraz już odpoczywa spokojny, po tych wszystkich szychtach…
O szkole nie będę Ci pisał, bo nie ma o czym. Musiałem nadrobić czas jaki straciłem w szpitalu, a potem w domu.
Opowiem Ci za to, kto mnie niedawno odwiedził. Nawet sobie nie wyobrażasz Mayumi, jaką miałem dziwną i niespodziewaną wizytę! Już opowiadam. Tak jak zapamiętałem, a pamiętać tę wizytę będę chyba do końca życia!
Był wieczór, początek grudnia, siedzieliśmy z mamą w kuchni. Ja odrabiałem lekcje, a mama szyła jakieś moje potargane portki. Słuchaliśmy radia, a tu nagle ktoś puka do drzwi. Pomyślałem, że to zapewne ktoś znajomy, więc zawołałem:
— Otwarte!
Jednak nikt nie wchodził. Wstałem od stołu, a mama odłożyła szycie i czekała zaciekawiona, kto to może być. Podszedłem do drzwi i otwarłem. Wiesz, kto stał za progiem?
Hubert!
W pierwszej chwili go nie poznałem, był bardzo chudy i blady. Mimo, że na dworze panował tęgi mróz, co to potrafi fest zaczerwienić policzki. Na głowę miał naciągniętą czapkę, a pod brodą kilka razy owinięty szalik. Stał w milczeniu i patrzył na mnie tymi swoimi szarymi oczyskami. Tak faktycznie, to poznałem go po oczach!
Zapytał cicho:
— Mogę wejść?
Nie odpowiedziałem mu wprost, tylko szerzej otwarłem drzwi. Wszedł…
Mama, gdy go zobaczyła, to aż ją zatchnęło. Jednak nic nie mówiąc, wstała i wyszła do pokoju.
Zostaliśmy sami…
Mayumi, czytając te słowa była tak podekscytowana, że na jej twarzy pojawiły się mocne rumieńce, a oczy zapaliły się gniewnym blaskiem.
…Hubert ściągnął czapkę z głowy, odwinął szalik i rozpiął kurtkę. Czekał, co powiem.
— Zdejmij to wszystko i siadaj. W kuchni gorąco, spocisz się, a potem może cię na dworze przewiać i przeziębienie gotowe! — powiedziałem.
W milczeniu zdjął ubranie i usiadł za stołem. Teraz dopiero mogłem stwierdzić, jaka z niego się zrobiła mizerota. Dawnego, dobrze zbudowanego Huberta już nie było. Rozciągnięty golf wisiał na nim jak na wieszaku. Zauważył, że mu się przyglądam i powiedział:
— Wyglądamy jak duchy, co? Dwa chodzące nieszczęścia…
— Noo, nie da się ukryć. W końcu obaj uciekliśmy śmierci spod kosy. (Bo wiesz Mayumi, u nas śmierć często jest pokazywana jako kościotrup, trzymający w rękach kosę. No i tak się właśnie mówi, że ktoś „uciekł śmierci spod kosy”, czyli przeżył jakimś cudem mimo, że nie miał na to większych szans.)
Hubert chrząknął i dodał jakimś takim bezbarwnym głosem:
— Taa, a ta śmierć przyszła do nas pod postacią mojego ojca, porucznika Detlefa Nitzke… Dopiero to, co się z nami stało, otwarło mi oczy. Pobłądziłem Rudi, a wielu z moich, dalej błądzi… Miałem kupę czasu, żeby to dobrze przemyśleć.
Wstałem i nic nie mówiąc, podszedłem do pieca, żeby zrobić herbaty. Postanowiłem, że najpierw dam mu się wygadać. Miałem przeczucie, że właśnie po to przyszedł. Postawiłem przed nim gorący kubek z naparem.
— Wiesz Rudi, że jeszcze nie tak dawno byłeś moim największym wrogiem? Chłopakiem, na którego nie było nawet warto spojrzeć. Wstyd było gadać z jakimś tam — „polaczkiem”. Wpajali mi w łeb, że tacy jak ty i inni twoi kumple, to śmieci. W swojej pysze i głupocie, myślałem naiwny, że świat należy do takich jak ja. Dumnych i durnych chłopaczków, którzy włożą na siebie śmieszne ubranka, wyuczą się idiotycznych regułek, będą machać łapami w górę, a potem mogą trzymać innych pod butem.
Napił się herbaty, a ja siedziałem cicho, słuchając.
— Jak mnie ojciec bił… A właściwie, jak usiłował mnie utopić i pozbawić życia, tam na tych zimnych hałdach. Wiesz czego nie mogę najbardziej zapomnieć? Tego sapania i smrodu wódy, gdy przez cały ten czas, mruczał do siebie, że nie zasługuję na to, by żyć… Mój świat się zawalił Rudi, i wiesz, ja też chciałem wtedy umrzeć. Nie dlatego, że się bałem, ale dlatego, bo nie chciałem być na świecie, po którym chodził porucznik Detlef Nitzke… — Napił się znowu i dokończył:
— Zrozumiałem…
Popatrzył na mnie tymi swoimi smutnymi bladymi jak brudny śnieg oczami i powiedział cicho:
— To ty Rudi, przywróciłeś mnie do żywych. Ironia, nie? Uratował mnie mój największy wróg, a wydawałoby się największy przyjaciel, ojciec — przerwał — chciał mnie zabić.
Obracał kubek z herbatą w palcach.
— Nie chcesz ze mną rozmawiać, Rudi?
— Nie, dlaczego. Słucham, co mówisz, a mówisz jak — szukałem słów — jak dorosły mężczyzna, wiesz? Zmieniłeś się, Hubert… Bardzo.
— Taak. Chyba tak, a raczej na pewno. Tamtego Huberta w krótkich czarnych spodenkach, z połamanym krzyżem na rękawie. Co to miał wszystko w dupie, a w głowie jedynie głupie wybujałe ambicje i wyobrażenia o sobie — już nie ma. A Rudi? — nagle zmienił temat. — Tamten Rudi, z kraciastą czapką na bakier, jest? — zapytał.
Patrzyłem na niego uważnie, i wierz mi Mayumi, dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że Hubert powiedział mi o czymś, co dopiero teraz do mnie dotarło! Tamtego Rudiego, co biegał po hałdach, gonił się z żołnierzami i nosił na głowie starą czapkę po ojcu, traktując świat jak wielki plac zabaw, też już nie ma! Tamten Rudi, Droga Mayumi, przestał istnieć! Umarł, zastrzelony przez Nitzke’go, tam na hałdzie, kiedy ratował mnie mój przyjaciel Yunzo i pan Otsuka…
Odpowiedziałem mu:
— Nie ma Hubert. Tamtego Rudiego też już nie ma. Jest Rudolf. Rudolf Wodniok. Wiesz o tym, tak samo jak ja, wiem teraz, że nie ma tamtego Huberta…
Mayumi przerwała czytanie i zamyślona spojrzała w okno, myśląc:
— Rudi ma rację, od tamtego nieszczęsnego zdarzenia wszystko się zmieniło. I ja się zmieniłam, i Yunzo się zmienił. Nawet tata inaczej na nas patrzy, traktując jakoś tak, poważniej. Hm… Jakie to wszystko jest dziwne i jakie skomplikowane jest nasze życie. Rudi napisał: „Droga Mayumi”. — Uśmiechnęła się. — Może kiedyś napisze jeszcze inaczej, jeszcze bardziej czule? Ech, o czym ty myślisz, głupia! Puknij się w głowę! Przecież on został tysiące mil od ciebie! Jaki to ma sens? No, jaki?…
Kolejna łza popłynęła po policzku. Wytarła nos i czytała dalej.
…Gadaliśmy jeszcze chwilę, ale w zasadzie, to co najważniejsze żeśmy sobie już powiedzieli. Hubert, wypił herbatę i wstał. Popatrzył na mnie, jakoś tak dziwnie i oświadczył spokojnie:
— Wiesz, mój „wrogu największy”, że dwa razy uratowałeś mi życie?
Nie odpowiedziałem, ale moja zdziwiona twarz wystarczyła za pytanie.
— Pierwszy raz, kiedy narażając swoje, przyniosłeś lekarstwo. Drugi, gdy przez twój wyczyn, zdałem sobie sprawę z tego, że byłem głupcem…
Ubrał się szybko i stojąc w drzwiach odwrócił się, chrząknął i powiedział:
— Wybacz Rudi, przepraszam cię za mojego ojca, i… dziękuję ci za wszystko, a najbardziej za nowego Huberta. Przyjacielu.
Otworzył drzwi i wyszedł.
Mayumi! Byłem tak zaskoczony jego słowami, że nie potrafiłem ruszyć się z miejsca! Stałem jak słup soli i nawet go nie pożegnałem! Usiadłem za stołem i trwałem w milczeniu długi czas, aż do kuchni weszła mama zaniepokojona ciszą. Opowiedziałem jej o naszej rozmowie, a raczej o tym, co powiedział Hubert. Płakała…
Na drugi dzień dowiedziałem się, że Hubert, Helga i pani Nitzke, wyjechali w ten wieczór z Bytomia, gdzieś w głąb Niemiec.
Ale dosyć tych smutków!
Powoli będę kończył mój list. I tak zająłem Ci dużo czasu. Jeżeli pozwolisz, to teraz mam kilka słów do mojego Przyjaciela, Yunzego! Oczywiście to, co napisałem do Ciebie, możesz odczytać Yunzemu, tak samo to, co napiszę do niego możesz przeczytać i ty…
— Nie, Rudi! Nie kończ, opowiadaj dalej! — zawołała.
…Yunzo, Drogi Przyjacielu!
Teraz kilka słów do Ciebie!
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku, bo u mnie w jak najlepszym!
Wiesz, całe szczęście, że w tę straszną noc zabrałeś skrzynkę z mojej kryjówki! Bo wyobraź sobie, że jak już mogłem w miarę dużo chodzić, poszliśmy w któryś dzień z Kulokiem zobaczyć, co słychać na hałdach.
Wyobraź sobie, że tej mojej dziury, w której mnie znalazłeś już nie ma! Żołnierze wyrównali cały teren i wszędzie postawili zasieki z drutu kolczastego, tak gęste, że nawet tam teraz nie wejdziesz. Wycięli nawet wszystkie małe drzewka, które tam rosły. Widocznie po tym, kiedy Nitzke do mnie strzelał i po tym, jak zrobiliśmy mu kawał z kozą, Niemcy doszli do wniosku, że na hałdy blisko granicy nikt już nie może wchodzić.
Razem z Kulokiem szybko odeszliśmy stamtąd, bo kto wie, czym by się teraz skończyło łażenie tak blisko granicy. Gdybyś wtedy nie zabrał moich skarbów, zapewne przepadłyby z kretesem. Dlatego jestem Ci podwójnie wdzięczny!
Wiesz, powiem Ci coś w tajemnicy.
Mama się zgodziła, a pan Franciszek powiedział, że wyłoży parę marek na mój dalszy trening! Niestety nie ma u nas żadnego klubu, gdzie możnaby trenować karate, ale jest taki, w którym nauczają innej japońskiej sztuki walki — judo. Dlatego od nowego roku zaczynam treningi! Możesz o tym powiedzieć panu Otsuce.
Tak przy okazji. Gdybyś kiedyś spotkał pana Otsukę, to pozdrów Go ode mnie i życz Mu, wszystkiego najlepszego!
Mam nadzieję, że jak się znowu spotkamy, to spróbujemy swoich sił na tatami!
Yunzo, mój Drogi Przyjacielu.
Szkoda, że nie ma Ciebie w Bytomiu! Zima trzyma mocno i śniegu spadło chyba z pół metra. Nie wiem, jak jest u was, ale u nas teraz wszyscy ślizgają się na ślizgawkach albo zjeżdżają z hałd na sankach. To znaczy ci zjeżdżają, co mają sanki, bo większość z nas ich nie ma, więc zjeżdżamy na czym się da! Śmiechu ci przy tym i zabawy co niemiara. Pan Spyra, co ma konie, organizuje kuligi. Na pewno razem z Mayumi wybralibyśmy się na taki kulig wieczorem przy pochodniach!
Ach, zapomniałem! Wy przecież nie wiecie, co to jest kulig! Już wyjaśniam.
Pan Spyra zaprzęga konie do dużych sań, podobnych do wozów jakimi się przewozi węgiel. Nie mają jednak kół, tylko płozy. Do środka układa się słomę, żeby można było na niej siedzieć. Do tych dużych sań, podpinają się wszyscy ci, co mają swoje małe sanki. Jeden za drugim. Na duże sanie siadają ci, co nie mają sanek, a reszta dzieciaków wskakuje po dwóch lub trzech na te przypięte. I to jest właśnie kulig!
Koń idzie sobie wolno, ciągnąc całą kawalkadę, a my zapalamy pochodnie i jedziemy; wołając, śmiejąc się i rzucając śnieżkami. Ile razy sanki się wywróciły i wszyscy powpadali w zaspy śniegu! Raz pamiętam, jak pan Hus, na koniec jazdy rozpalił duuuże ognisko i na nim opiekaliśmy kiełbaski, nadziane na patyki. Ale było fajnie!…
Mayumi przestała czytać i znowu zapatrzyła się w okno. Wyglądało to tak, jakby patrząc przez szybę chciała sobie wyobrazić Rudiego i inne dzieci, bawiące się podczas kuligu. Na jej twarzy błądził nikły uśmieszek. Westchnęła ciężko.
W Tokio mało kto widział więcej śniegu niż te kilka centymetrów, które czasami spadło w zimie. Zresztą i tak zaraz się topił, zamieniając się w błoto. A co dopiero mówić o jakimś „kuligu” i sankach.
…Jak przyjedziecie znowu do Bytomia, to koniecznie o tej porze roku! Wtedy zobaczycie, jaka u nas jest zima!
Moi Drodzy, Mayumi i Yunzo.
Na koniec mojego listu, chciałem Wam powiedzieć coś bardzo ważnego.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy z faktu, jak było ważne, że oboje pojawiliście się w moim życiu. Gdyby nie to, kto wie, jakby się ono dalej potoczyło i, czy w ogóle chodziłbym jeszcze po ziemi!
Jeszcze raz, dziękuję Wam bardzo!
Mayumi, Tobie za Twoją subtelność i delikatność, którą mnie zauroczyłaś.
Mayumi już nie wiadomo który raz, rozpłakała się, ale tym razem ze szczęścia.
Yunzo, Tobie mogę jedynie powiedzieć tyle, że nie ma drugiej takiej osoby, która znaczyłaby dla mnie więcej niż Ty — Mój Drogi Przyjacielu!
Kończę już mój przydługawy list.
Trzymajcie się tam, w tej dalekiej i pięknej Japonii!
Napiszcie, co u Was słychać, czekam z niecierpliwością!
Zawsze Wam Oddany, Rudi Wodniok.
Ps.
No i zapomniałbym!
Oczywiście pozdrówcie serdecznie ode mnie tatę i mamę! Oczywiście Panią Kokoda też!
Miałem również przekazać Wam wszystkim serdeczne pozdrowienia od mamy i pana Husa oraz całej reszty, z Helenką i Edkiem na czele!
Co czynię z wielką radością!
Pa, kochani!
Rudi.
Aha! No i wybaczcie mi mój niemiecki! Pisałem, jak umiałem!
Bytom, dnia 28-go stycznia 1935 roku.”
***
Mayumi odłożyła kartki na biurko. Jednak zaraz podniosła je z powrotem z blatu i zaczęła czytać list od początku. W pewnym momencie stwierdziła, że w pokoju zrobiło się ciemno. Litery zaczęły się zlewać w jakąś niezrozumiałą masę.
Nie szkodzi — pomyślała. — W sumie i tak znam go już na pamięć.
Wsadziła kartki do koperty i włączyła światło. Rozejrzała się po pokoju. Jej wzrok zatrzymał się na zegarze.
— Ale jest późno, a ja mam jeszcze tyle do zrobienia!
Wyszła z pokoju i od razu nadziała się na Yunzego, wracającego z treningu.
— Cześć siostrzyczko! — zawołał wesoło, przesuwając palcem czapkę do tyłu. — Tata i mama są w domu? — pytał, układając pieczołowicie tuż przy ścianie w przedpokoju, wielki i długi pokrowiec na łuk. — Bo jakoś tak cicho wszędzie.
Mayumi zauważyła, że brat przesuwał daszek czapki w identyczny sposób, jak robił to Rudi!
— Cześć, braciszku! — odpowiedziała wesoło na powitanie. — Nie wiem! Za to, zgadnij, co ja mam? Wiesz, co dzisiaj przyszło?! — spytała, przechodząc szybko do kuchni i nie czekając na odpowiedź krzyknęła:
— List od Rudiego przyszedł!
— To co nie gadasz od razu! — zawołał Yunzo. — Gdzie jest?! Dawaj go tu zaraz! — wołał, wpadając do kuchni.
— Potem, najpierw zjemy, bo pani Yoda będzie zła i już nam nigdy nic nie ugotuje! — Mayumi śmiała się wesoło, widząc podnieconą minę brata.
Całe szczęście dla nich, że pani Kokoda poszła już do siebie. Miała jakieś pilne sprawy do załatwienia. Natomiast pani Yoda — kucharka, była przygłucha i w ogóle nie zwracała uwagi na wrzaski dzieci. Przygotowany, pachnący i gorący katsudon, podała w dużych miseczkach, stojących na tacach niskiego stołu. Na każdej z nich, oprócz dania głównego, w mniejszych naczynkach, były serwowane różne dodatki; marynowany imbir, sos sojowy, zupa miso, tofu w słodkim ryżowym sosie na deser, kimchi oraz bukiet z marynowanych jarzyn. Na koniec, pani Yoda postawiła na środku stolika duży ciężki imbryk z zaparzoną zieloną herbatą jaśminową i dwie czarki z czarnej laki. Dzieci skłoniły się nisko, trzymając przed sobą w złożonych dłoniach, między palcem wskazującym a kciukiem, pałeczki do jedzenia. Już miały zabierać się do posiłku, gdy uważny wzrok pani Yoda zatrzymał się na brudnych dłoniach Yunzego. Kamienne spojrzenie gosposi wędrowało wolno, wzdłuż rąk chłopca do góry, by na koniec zatrzymać się na jego oczach. Ten wymowny gest wystarczył w zupełności. Chłopak natychmiast podniósł się z klęczek, skłonił nisko i mamrocząc pod nosem przeprosiny, wybiegł się umyć. Mayumi grzecznie poczekała na brata, a potem zjedli posiłek w tempie godnym mistrzów wyścigów w jedzeniu. Podziękowali ładnie i umyli po sobie naczynia. W progu kuchni ukłonili się gosposi, a potem pobiegli do pokoju Mayumi.Rozdział piąty — Londyn
Stał przez dłuższą chwilę przy charakterystycznej czerwonej skrzynce królewskiej poczty. Nie wiedzieć czemu, wpatrywał się zamyślony w metalową klapkę, za którą przed chwilą zniknęły listy, a które napisał do rodziny i Mayumi. Już od dłuższego czasu nie miał od nikogo z nich, żadnych wiadomości. Nie dziwił się temu zbytnio, listy przychodziły, jak chciały i kiedy chciały. Co prawda sprawdzał skrzynkę, kiedy tylko miał na to czas, ale najczęściej, a dokładnie prawie zawsze, była pusta. Martwił się o nich wszystkich. Miał nadzieję, że w domu i tam, u Mayumi za wielką wodą, wszystko jest w porządku.
Było zimno i siąpił, jak zawsze zresztą o tej porze roku, dokuczliwy deszczyk. Postawił kołnierz kurtki, głębiej naciągnął furażerkę i już miał odejść, kiedy usłyszał tuż za sobą:
— Polok?… Lotnik?…
Odwrócił się szybko, bo nagle zdał sobie sprawę, że skądś znał ten głos. Ale zaraz wyrzucił tę głupią myśl z głowy, bo to przecież niemożliwe.
Przed nim stał postawny młody sierżant w mundurze armii amerykańskiej. Tak jak on, ubrany był w skórzaną kurtkę lotnika. Czapka, jak to u Amerykanów zawadiacko przekrzywiona, w gębie tkwił ogarek grubego cygara, a spod cienkiego wąsa nie znikał szeroki uśmiech.
Rudi patrzył uważnie na faceta i stwierdził, że twarz jest jakby znajoma. Tamten też przyglądał mu się uważnie. Uśmiech znikł mu z ust i natychmiast wypluł cygaro, pytając niepewnie:
— Rudi? Rudi Wodniok?!
Teraz się już nie zastanawiał i krzyknął na całą ulicę:
— Bercik Konopka!… Kulok, ty pierroński giździe!
Padli sobie w objęcia.
Kiedy się mocno wyściskali, odsunęli się na długość ramion taksując wzajemnie wzrokiem.
Pierwszy odezwał się Rudi:
— A gdzie żeś ty trafił, chopie? Do Jankesów?! — Zerknął na rękaw kurtki i mruknął z uznaniem — Bombowce…
Kulok popatrzył na kamrata wesoło i dotykając palcem tarczy dywizjonu bombowego przyszytej do kurtki Rudiego, powiedział:
— Witej w klubie, Rudi!…
Śmiali się głośno i poklepywali po ramionach. Nagle Kulok spoważniał i spytał:
— U ciebie w doma wszystko pasi? Bo u mnie ja, wszystkie są zdrowe, ale majom pierońsko ciężko. Wiesz jak, Poloki u Niemca. Szkoda godać…
— Ja, u mnie tyż wszystko gro. Yno długo nie dostoł żech żodnygo brifu, ani z doma, ani od Mayumi.
— To ty dali piszesz do ty dziołchy? — zdziwił się. — Nawet teroz, gdy Japońce napadli na Jankesów?
— Ech, Bercik — mruknął Rudi — a co ona mo wspólnego z tą zasraną wojną, co?
— Ja, no tyż prowda… — zmitygował się przyjaciel. — Ale nic to! Takie spotkanie trza uczcić, idymy na piwo, ja!? Mosz trocha wolnego?
— A pewnie, dopiero jutro mom wrócić do jednostki.
— No toż idymy! Znom tu taki fajny pub. Godom ci, a jakie tam frele som! Yerona, yno brać i wybierać! Wszystkie gryfne, i… — zawiesił głos. — Chyntne jak dziobli! Mom tam tako, wiesz. — Mrugnął okiem.
— Oj, Kulok, Kulok! — Śmiał się Rudi. — Jo wszystko powiem ojcu! Już on ci do! Widzieliście go, frele i cygara!
Śmiali się głośno.
***
W pubie, jak zwykle w takich lokalach, panował niesamowity gwar, a atmosfera była tak gęsta od dymu, że można było powiesić siekierę. Sala była wypełniona po brzegi młodymi mężczyznami w mundurach różnych formacji, którzy bawili się ile tylko mogli, do czasu, gdy już po przepustce, musieli wrócić do swoich jednostek. Razem z żołnierzami bawiły się młode kobiety, jak je określił Bercik — „gryfne frele”. Ich głośny śmiech, co chwila przetaczał się po lokalu.
Nie wiadomo, jak właściciel pubu to zrobił, ale do tak ciasnego pomieszczenia zdołał jeszcze wcisnąć stare zdezelowane pianino, które okupowała grupka mocno już podchmielonych pancerniaków, usiłujących grać na nim szlagiery ostatnich lat.
Piwo i whisky lały się strumieniami, a harmider był na poziomie startującego Lancastera.
Rudi i Kulok znaleźli w miarę ustronne miejsce na końcu sali, gdzie spokojnie mogli pogadać. Przed każdym z nich stały dwie pinty mocnego „Ale”, które sączyli spokojnie, rozmawiając.
Bercik opowiadał Rudiemu, w jaki sposób znalazł się w armii amerykańskiej.
— Wiesz brali wszystkich, dosłownie wszystkich chopoków bez wyjątku. Wsadzali na dekle te ich pierońskie hauby z krojcem i kazali nom walczyć za Adolfa. Poszoł Hans, poszoł Kifka, no i jak wiesz, poszoł tyż Ed… — napił się łyk piwa.
— Bercik! Ed poszoł do wermachtu? Jo nic nie wiedzioł!
— A mioł coś do godania? Kazali i fertig. Albo idziesz, albo my już twoja familio załatwimy tak, co zowejrzysz. No i ludzie podpisywali te pierońskie volkslisty, i szli… — westchnął.
— Wiesz coś o nich? Kaj som? Dali u Niemca, albo kaj? — pytał Rudi.
— Nic. Słyszołech yno, ale nie powiem ci, co to jest prowda. Kifka ponoć zginął w Afryce, kajś w Egipcie, czy kajś tam… Ale nie wiem do końca, możno to bujda jest. — Zapalił cygaro.
— Kolego! Kolego, a poczęstuj biednego strzelca cygarem! — Przyczepił się jakiś młokos w mundurze szeregowego piechoty.
— Ja ci dam kolegę, ćwoku! — Warknął czystą angielszczyzną Kulok. — Z sierżantem gadasz, wypierdku!
Tamten nieco ochłonął i salutując odpowiedział:
— Sorry, nie poznałem, pana sierżanta!
Już miał odchodzić, gdy Kulok złapał go za rękaw.
— No co ty, na żartach się nie znasz?! Masz chłopie i pal, aż ci dym dupą wyleci! — I klepnął żołnierza w plecy tak mocno, że chyba mu wytrzepał z pleców cały kurz, jaki młody zebrał na ćwiczeniach.
— Żal mi ich, tych z piechoty, a zarazem podziwiam te łajzy — ciągnął dalej po angielsku. — My albo pancerniaki, czy też marynarka, mamy ten złudny komfort, że siedzimy za kawałkiem blachy i wydaje się nam, że kule nas ominą. Oni wyłażą z okopów i lezą prosto pod kule, na wroga. — Dopił pierwszą pintę.
— Jo tyż trafił żech do Afryki, jak Kifka, ale mnie i jeszcze jednymu karlusowi z Zabrza udało się uciec. Wsiedli my w nocy na motor, wiesz tako dupno maszyna z koszem po boku. Ciśli my bez te piochy, aże nos chytli Angole. O mały figiel, a by nos ubili, ale gdy my im zaczęli krzyczeć, co my som Poloki, to wzieli nos do niewoli. W angielskim lagrze byli my dwa miechy, a tam durch nos yno wypytywali i przepytywali: a skąd, a dlaczego, a po co? Sto razy żech powtarzoł swoja data urodzenio i takie tam duperele. A, gdy my im w końcu dla śmiechu pedzieli, co my som Ślązoki, tamte oficery z wywiadu ogłupli i zaroz nos przeciepli do takigo obozu, co to byli różne dziwne chopy z cołkigo świata. Nawet jeden Japoniec był! A jak żółtki wystrzelali Jankesów w Perl Harbor, to nagle ten synek kajś się stracił, wiesz? Potym jo i Karlik, tak się nazywoł mój kamrat, trefili my na tako jednostka, co to płynęła do Anglii, tam się nos zapytali, czy nie bydymy walczyć u Amerykanów. Papióry już mieli gotowe, pierrońskie Yankesy, no to my się zgodzili. Wiesz, czasami się zastanawiom, co by było, kiejby my im pedzieli — nie. Tak żech tu trefił i lotom jako nawigator na „Grand Lady”, tak my nazwali naszo piykno B-24. Bo jest dupno jak stodoła od Spyry!… — Śmiali się oboje, a Bercik dopił drugą pintę, zamawiając kolejne dwie.
— A ty, Rudi? Jak żeś się tu znaloz?
Rudi rozpiął kołnierzyk munduru i wyjął paczkę Chesterfieldów. Zapalił jednego i teraz on rozpoczął krótką opowieść o swoich wojennych losach.
— Zaroz opowiem, yno powiedz mi Bercik, czamu nie pójdziesz do naszych dywizji? Przeca jest ich teroz w Anglii dużo.
— A wiesz co, tak ci powiem szczerze, pomyślołech se tak, że jak się już to wszystko skończy, to nie wiem, czy nie przekludza się to ty ich Ameryki. Tak kombinuja, możno tam mi pójdzie lepi? Nie byda durch robić na grubie i nosić kuloków, choby mój starzik… — zaśmiał się, a potem jakoś tak, zamyślił i posmutniał.
Pili przez chwilę w milczeniu i w końcu Rudi zaczął swoją historię:
— Wiesz, że wyprowadziliśmy się do Pragi. Ledwie my tam okrzepli, a germańce zajęli Czechy. Potym wybuchła wojna z Polską. Jo chcioł od razu iść walczyć, ale matka mi nie pozwoliła, jednak w połowie września wyjechałem. Przedostałem się do Francji. Przeca wiesz, że dlo nos granice to pestka, nie? — Rudi śmiał się wesoło. — I powiem ci Kulok, te granice wszędzie są takie same! Niczym się nie różnią. We Francji zaciągnąłem się do naszego wojska, ale nawet nie powalczyłem, bo zaroz trza było uciekać bez ta cało Dunkierka. Trafiłech do Anglii, a tukej był nabór do polskich dywizji bombowych, to żech się zaciągnął. Mnie tyż wypytywali durch, skąd, a dlaczego, a po co? Ale potym dali spokój, widać sprawdzili wszystko, i szlus. — Teraz Rudi zamówił kolejne dwie pinty i poczuł, że powoli zaczyna mu szumieć w głowie. — Teroz lotom jako drugi pilot na Wellingtonie.
— A dobre te wasze maszyny? Bo te amerykańskie są ekstra, wiesz. Cołkiem szybkie i wytrzymałe jak dziobli. Majom yno jedyn feler. Tyn, co siedzi na samym zadku, wiesz tyn strzelec na ogonie. On mo przesrane. Jo już stracił dwóch kamratów, co ich meserszmity zestrzeliły. A jednego, to własny samolot sprasował w ty dziupli jak ślimoka w skorupie.
— Wiem, tyż o tym słyszołech. Wiesz, co? Napijmy się za naszych poległych kumpli Kulok, i tych tukej, i tych tam, po drugi stronie. One są przeca wszystkie nasze chłopoki, nie? Ślązoki!
— Ja, napijmy się.
Wypili do dna i Rudi odstawił kufel.
— Ja, Bercik, na mnie pora, musza iść.
— No coś ty, przeca zabawa się dopiero zaczyno! Zobocz jakie frele przyszły do pubu! No i jest ta mojo gryfno babka! Robi w lazarecie, wiesz jest pielęgniarką…
Bercik wstał i zaczął machać w stronę trzech młodych kobiet, które właśnie weszły do lokalu. Machał ostro, a one wytrwale przedzierały się w ich kierunku, omijając wszystkich namolnych żołnierzy, którzy chcieli bawić się w ich towarzystwie.
Gdy w końcu dotarły szczęśliwie, Kulok z pełną kurtuazją i szarmancją, przedstawił sobie towarzystwo.
— Miłe panie! Przedstawiam Rudolfa! Już samo imię powala, bo jest to imię najseksowniejszego aktora wszech czasów, ale gdzie mu do podporucznika i asa polskiego lotnictwa! Rudiego!…
— Panie poruczniku! Przedstawiam ci trzy piękne kobiety i damy! Kruczoczarnego wampa o bezdennym mrocznym spojrzeniu. To nie kto inny jak Jenny — pielęgniarka z miejskiego szpitala. Zaś owa ruda piękność z piegowatym noskiem, to Lucy — ważny urzędnik poczty królewskiej! Natomiast cudowna blondynka, o pięknych, okrągłych i zmysłowych… Oczach! — Przyciągnął trzecią z nich bliżej siebie. — To jest Georgia, również pielęgniarka, ale pracująca w wojskowym szpitalu. Jakby się człowiekowi coś przytrafiło, nie daj Boże, to tylko należy sobie życzyć, by położyć się na oddziale gdzie owa piękność leczy. Od razu będziesz zdrowy!