Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Listy Floryjskie - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 kwietnia 2025
47,99
4799 pkt
punktów Virtualo

Listy Floryjskie - ebook

Każdy wybór ma swoją cenę. Za niektóre płaci się własną duszą.

W odległej krainie zwanej Floreum, w której ludzie pochodzą od kwiatów, losy śmiertelników wydają się przesądzone – zwłaszcza tych, którzy próbują zmienić ustalony porządek.

W listach do swego przyjaciela oczekujący na egzekucję Pieśniarz opisuje historię Tristusa Primusa Decjusza – ostatniego z rodu Decjuszy, władcy prowincji Convallarii, który podważył zasady rządzące Floreum. Tristus, oskarżony przez możnych, znienawidzony oraz nieprzewidywalny, balansuje na krawędzi. Jego życie to pasmo przelanej krwi oraz poświęcenia. Gdy zostaje zmuszony do brutalnej rozgrywki z Radą Floreum, staje przed wyborami, które zaważą na przyszłości jego krainy i całego państwa.

Czy Tristus okaże się szaleńcem, który zgubi własną duszę, czy jedynym, który odważy się rzucić w otchłań, by ocalić innych?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-820-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Drogi Arsesie!

Gdy dotrą do Ciebie te słowa, jeśli dotrą w ogóle, nie będzie mnie już pośród żywych. Przekupiony strażnik więzienia Rady Floreum ma zanieść tę wiadomość do mojego znajomego, jednego z tych kupców, z którym w karawanie przeszedłem przez Ucho Igielne. Mam wielką nadzieję, iż mimo przekupstwa nie zabraknie wartownikowi honoru, aby dotrzymać słowa. Mam również nadzieję, że list ten, jak i kolejne, które mam zamiar przekazać, znajdzie Cię w dobrym zdrowiu. Dużo nadziei jak na człowieka, którego każdy kolejny dzień może być ostatnim. Widzisz bowiem, Drogi Arsesie, tej sprawy, paradoksalnie, nie chcę zostawiać całkowicie losowi – lub też lepiej, chcę wspomóc los, jak najbardziej tylko mogę, lub jeszcze inaczej – zrobić wszystko, co w mojej mocy, by nic nie zaburzyło tego planu – by przez przeznaczenie mój list dotarł do Ciebie. Wcześniej nie pojmowałem tej idei, tak dla życia podstawowej. Zacząłem dostrzegać rolę przeznaczenia w moim życiu dopiero od momentu spotkania Tristusa Convallaryjskiego i naszych rozmów o losie, rozmów, które otworzyły mi oczy. Ty sam, Drogi Arsesie, nieraz w naszych dyskusjach przekonywałeś mnie o wielkiej wadze przeznaczenia. Wspominam z rozrzewnieniem mój pobyt w Twoim odległym kraju, zachody słońca nad jego rzekami i ośnieżone szczyty surowych gór. To w tamtym czasie zrodziła się nasza przyjaźń, która, w co wierzę, przetrwała po dziś dzień. Często tak bywa z przyjaźnią zrodzoną z rywalizacji – teraz, u końca, widzę jeszcze wyraźniej, jak wiele Ci zawdzięczam – od spotkania i zmagań nad grobem króla Amfidama po pobyt w Twym domu. Nauczyłeś mnie wielkoduszności w zawodach i w życiu – dziś bezwstydnie i bezczelnie na tę wielkoduszność liczę. W imię naszej przyjaźni proszę Cię o to, co masz najcenniejszego – proszę Cię o pieśń, aby pamięć o nas nie zgasła, lecz trwała, nawet jeśli przegramy i wszyscy zginiemy. Wiem, że proszę Cię o wiele, sam oddałem już wszystko, co miałem i czym sam jestem, do ostatniej kropli krwi.

Chętnie umrę za tego człowieka, który porwał nas do bycia lepszymi, za mojego przyjaciela, który włożył mi w usta zupełnie nowe pieśni. Za tego, który ma ciało pokryte bliznami nie tylko od bitew i zawsze nosi rękawiczki, by nie przerażać widokiem swoich dłoni. Powiedzą, iż moje obecne położenie to przecież również niechlubna zasługa Tristusa. Jestem jednak w pełni władz rozumu i w sile wieku, a decyzja o tym, aby pójść za nim, była moją – co więcej, nie żałuję jej nawet w tej ostatniej godzinie. Być może kiedyś go poznasz, a jeśli tak się stanie, na pewno zrozumiesz. Zapewne w obecnej godzinie używa wszystkich swych wpływów i całej mocy, kosztowności i gróźb, aby mnie uwolnić – kazałem mu jednak przekazać: „Nic to”. Modlę się, aby nie naciskał, aby nie brał szturmem więzienia, bo to mogłoby pogrzebać nas wszystkich, zmuszając Radę do kroków desperackich. Ty też, Drogi Arsesie, nie płacz za mną – spotkamy się w pieśni. Tymczasem jest w moich żyłach jeszcze wystarczająco dużo krwi, abym ofiarował Ci, Przyjacielu, wszystko, co mi pozostało – moją opowieść. Proszę Cię, ponieś ją w świat, abyśmy nie zostali zapomniani.

Wiele podobnych historii rozpoczyna się w gospodzie – jest to o tyle banalne, co naturalne i rozsądne. To właśnie w karczmach, zajazdach czy nawet zamtuzach najłatwiej spotkać czy to przygodę, czy też los. Dziś, gdy lepiej rozumiem naturę przeznaczenia, wiem, że nie spotyka się niczego innego jak człowieka. Nie mogłem nawet podejrzewać, że w tej konkretnej gospodzie Przy Stawach spotkam właśnie Tristusa. Było to niedługo po moim powrocie z wizyty u Ciebie, Drogi Arsesie, a jednocześnie tuż po Święcie Wiosny, kiedy podjąłem na nowo mój szlak Pieśniarza, występując tam, gdzie mnie chcieli. Gdy znalazłem się na gościnnych równinach Convallarii, pośród lasów, rzek i łąk, będących, jak cała kraina, od pokoleń w posiadaniu Decjuszy, poczułem się, co dziwne, nieco bardziej jak w domu, którego przecież nie miałem. Być może to wiosenna pogoda, oblewająca wszystko świeżością i życiem, a może mieszkający w owej krainie ludzie, pogodniejsi niż na innych ziemiach, jakby mniej przygnieceni życiem – wszystko to sprawiło, iż już ponad tydzień siedziałem w gospodzie Przy Stawach, gdzie było jeszcze widać ślady po Święcie Wiosny, i ani myślałem się stamtąd ruszać. Tego wieczoru, a był to piętnasty dzień Soliusa, publiczność dopisała, była chętna i gotowa, skupiona w stopniu niespotykanym u zmęczonych pracą rolników i rybaków. Stąd też starałem się, sam wiesz, jak to jest, Drogi Arsesie, oddać im z nawiązką za to skupienie i uwagę wszystko, co miałem najlepszego w opowieści o buncie Ragnara. Była to ryzykowna pieśń, której śpiewanie mogłem przypłacić… może i życiem. Ale u Decjuszy czułem się nad wyraz bezpiecznie – mało było zbrojnych na traktach, patroli węszących tu i tam w służbie dworu, nawet gdy jakiś się znalazł, to zachowywał się osobliwie, bo po ludzku. Dlatego odważyłem się uraczyć słuchaczy historią o buntownikach pod wodzą Ragnara, którzy niegdyś zagrozili zdobyciem stolicy, a których starli na proch w walnej bitwie rycerze. Wlać nadzieję poprzez pieśń – o tym, Drogi Arsesie, tak długo rozmawialiśmy w Twoim domu.

Gdy więc po występie karczmarz przekazał mi wiadomość, abym nazajutrz stawił się w pałacu Decjuszy, plątanina myśli zaczęła szerzyć się w mojej głowie – czy jednak przeliczyłem się w ocenie tego miejsca? Jaką cenę zapłacę za brak ostrożności?

– Kim jest ten człowiek siedzący w głębi, naprzeciw? – spytałem szybko gospodarza o mężczyznę, z którym przed chwilą rozmawiał.

– To sługa dworu – odpowiedział od niechcenia.

Zamarłem. To może oznaczać koniec. Ale, Drogi Arsesie, bywałem już w podobnych sytuacjach. Dlaczego nie przysłano tu ludzi po mnie? Dlaczego nie obito i nie zaciągnięto do więzienia? Gdzie publiczny przykład – uwielbiane przez możnych narzędzie tresury? Przecież z racji mojej tu popularności pręgierz i chłosta pokazałyby nieuchronność kary za najmniejsze przewiny. Zbyt wiele elementów tu nie pasowało – w odpowiedzi na buntowniczą pieśń uprzejme zaproszenie do pałacu. Karczmarz, zdaje się, rozpoznał moje rozterki, gdyż nachylił się nade mną i rzekł:

– Nikogo tu nie obchodzi pieśń Ragnara, ten sługa nie doniesie naszemu panu. Nie uciekaj, tylko staw się, gdzie cię wezwano.

W tym momencie nad strachem przeważyła z łoskotem ciekawość. Co to za kraj, w którym nikogo na dworze nie obchodzi pieśń Ragnara? Sługa dworu, zakapturzony, w ciemnym skórzanym płaszczu, ukłonił się gospodarzowi i wyszedł bez słowa.

Następnego dnia około południa udałem się do dworu. Długa aleja, po obu stronach porośnięta drzewami, dochodziła wprost do pałacu Decjuszy, częściowo piętrowej budowli z dwoma symetrycznymi skrzydłami wychodzącymi ku alei. Siedziba starożytnego rodu, tak jak on podupadła, nadgryziona przez czas, choć widać było starania zmierzające do przywrócenia jej dawnej świetności. Jasnożółta fasada wyróżniała się na tle zieleni, ale nie raziła oczu, gustownie komponując się z przyrodą. W kilku miejscach robotnicy naprawiali uszkodzone zdobienia i posągi, w innych widać było rezultaty ich pracy. Duże okna łapały każdy promień północnego światła. Przez jedno z nich dostrzegłem dostojne portrety członków rodu w galerii wschodniego skrzydła. Każdy promień Oblicza Pana Światła odkrywał przede mną kolejne szczegóły, załamania bryły, dyskretne dekoracje. Światło w Convallarii zawsze było dla mnie tajemnicą – nie umiem tego inaczej wyjaśnić jak tym, że Pan Światłości musi szczególnie łaskawie i często spoglądać na tę krainę. Powietrze jest jakby nasiąknięte miękką jak puch, wyraźną jak mgiełka wody wokół spadającego wodospadu jasnością – zawsze miałem wrażenie, że wdycham ją z każdym oddechem.

Prowadzony do wejścia przez służbę, przekroczyłem po raz pierwszy progi tego domu, który później stał się tak mi drogi. Gdy czekałem w Wielkiej Sieni na przyjęcie przez władcę Convallarii, mój niepokój sięgnął zenitu. Patrzyłem pusto na wyśmienite posągi, wśród nich na majestatyczną statuę Laurencjusza Decjusza, bez świadomości przypatrywałem się rzeźbionym schodom z dwóch stron wspinającym się ku Sali Balowej, pomiędzy którymi widniały drzwi do Sali Przyjęć. Druga rzeźba w Sieni była arcyciekawa, przedstawiała nagiego młodego mężczyznę o imponującej muskulaturze i wymarzonych proporcjach ciała, z czupryną kręconych włosów i poważnym, skupionym wyrazem twarzy. Postać lekko pochylona, w dynamicznej pozie z lekko ugiętymi kolanami, ułożona do skoku lub ataku na przeciwnika. Jedna ręka dzierżyła włócznię przygotowaną do pchnięcia, druga ściskała pewnie sieć misternie oddaną w marmurze. Moje podejrzenia co do tożsamości postaci potwierdziła plakietka u podstawy rzeźby. Było to rzadkie przedstawienie Praojca szykującego się do ataku na Księcia Przeszłości podczas ich pojedynku przed stworzeniem ludzi.

Szale ciekawości oraz strachu zaczęły znów się wyrównywać. A jeśli to jakiś podstęp? Wartownicy w Sieni z mieczem przy boku i tarczą na plecach, choć czujni, zdawali się nie przejmować moją obecnością. Może po prostu zwabiono mnie do jaskini lwa, by oszczędzić mu szarpaniny z jego ofiarą? Ale przecież znam tych ludzi, rycerze nie są zdolni do zbyt zawiłych relacji z ludźmi, szczególnie tymi niższymi stanem, nie knują tam, gdzie wystarcza im siła. Ponadto słowa karczmarza – coś było w nich na rzeczy, ale nie w zwyczajny sposób, czyli taki, który zmuszałby mnie do ucieczki – wzmogły ciekawość, która, jak dobrze wiesz, Drogi Arsesie, jest nieodłączną cechą naszego fachu.

Teraz to posągi patrzyły na mnie pusto. Służba krzątała się wokoło, niezainteresowana moją osobą, i znikała gdzieś w podziemiach pałacu.

Przez Sień przeszła też zamyślona dziewczyna o twarzy smutnej a pięknej. Nie zwróciła na mnie uwagi i jak inni, zniknęła w czeluściach domu.

Po dłuższej chwili wprowadzono mnie do Sali Przyjęć. W głębi, na podwyższeniu, stał tron. Sala została zaprojektowana tak, aby każdy, kto zbliża się do tronu pod kolumnadą w postaci gigantów podtrzymujących sklepienie, musiał walczyć ze światłem wlewającym się przez ogromne okno umieszczone za tronem – oczywiście ustalano audiencje na odpowiednie godziny dnia. Mimo iż składało się z wielu szybek umieszczonych w metalowej ramie, jego rozmiar, obejmujący nieomalże całą ścianę, sprawiał, iż każdy, kto zbliżał się do podwyższenia, był nieustannie oślepiany. Zbliżasz się do swego pana – zbliżasz się do światła, jaśniejącego nad twym życiem.

– Pieśń Ragnara, co? – Aż podskoczyłem, usłyszawszy pytanie zadane nie z plamy światła przede mną, nie od strony tronu, ale z mojej prawej strony, zza kolejnego podtrzymującego strop olbrzyma. Pod ścianą stał on, z rękoma założonymi za plecami, niższy ode mnie o dobrze ponad głowę, z czarnymi włosami i przenikliwym wzrokiem.

– Tak jest – odrzekłem i ukłoniłem się posłusznie. – Jak się jaśnie panu podobała moja pieśń?

Zapewne już dawno domyśliłeś się, Drogi Arsesie, że sługa w karczmie nie był żadnym sługą. Jesteśmy obaj, by tak rzec, specjalistami od opowieści, stąd też niektóre tak nam spowszedniały i trącą banałem. Ile znamy opowieści o królu, który w przebraniu żebraka wchodzi między swoich poddanych? W innych krajach są one znacznie bardziej popularne, znacznie bardziej niewinne, u nas prawie zawsze opowiadają o członku Rady lub rycerzu, władcy prowincji albo jego spadkobiercy, który szpieguje swoich ludzi, a potem karze ich okrutnie za najmniejsze przewiny wobec jego czci. Chociażby legenda o jednym z Marcjuszy, dawnym członku Rady, który w przebraniu kupca usłyszał niepochlebne opinie na swój temat i ukarał winowajcę ucięciem języka. Ale znów – dlaczego nie wywleczono mnie z karczmy już wieczorem, dlaczego nie dano ludowi tego, co jest jedną z ulubionych broni władców – przykład dany publicznie, publiczna kara, publiczne obicie, pokaz mocy, bezwzględności i nieuchronności, z którego nie rezygnują z byle powodu. Mimo iż, być może, w Twej przenikliwej ocenie nasza opowieść rozpoczyna się nader banalnie, Drogi Arsesie, to tylko pozory. Pan i władca tych ziem w gospodzie wśród zwykłych ludzi, swoich poddanych. Legendy legendami, lecz w zwyczajnym życiu wśród typowych rycerzy to niespotykane. I jeszcze słowa karczmarza o tym, że nikogo nie obchodzi tu pieśń Ragnara, pieśń o buntowniczych poddanych wyżynających szlachtę, że trzeba iść do pałacu, a nie uciekać. Wszystko to można określić słowem: „niesłychane”. „Niepojęte”. Nie słyszałem nigdy o innym rycerzu, który w ten sposób obcuje ze swym ludem, nie słyszałem o innej krainie, w której wyśpiewanie buntowniczej pieśni uchodzi płazem, gdy zostanie odkryte. Dobrze wiesz, Drogi Arsesie, że jeśli ja o czymś nie słyszałem, to najpewniej się to nie wydarzyło. Wynika to z natury mojego życia na szlaku, jest cechą fachu, który dzielimy. Sam mnie przekonywałeś, że aby dobrze opowiadać, trzeba najpierw uważnie słuchać, dużo i umiejętnie.

– Słyszałem ją już kiedyś, dawno, dawno temu. – Decius nie okazywał żadnego zdziwienia moim odkryciem jego przebieranki. – Twoja była lepsza…

Mimo wszystko jednak nie przestał być szlachcicem i panem Convallarii, dlatego też nieustanne zaintrygowanie toczyło we mnie walkę z głęboko zagnieżdżonym lękiem.

– Stokrotne dzięki, jaśnie panie! – Znów ukłoniłem się wedle obyczaju, choć serce waliło mi jak młotem, a nogi nagle zaczęły szykować się do ucieczki. Daremnej, tego była pewna moja głowa.

– Mam dla ciebie propozycję, Pieśniarzu. Chciałbym, abyś pozostał w moich posiadłościach dłużej.

– W lochu? – wypaliłem i w tej samej chwili pożałowałem, że nie potrafię trzymać języka za zębami. Wiele razy mówiłeś, Przyjacielu, że moja bezczelność napyta mi biedy, i po tych słowach w duchu przyznałem Ci rację.

– Nie jest tam zbyt wygodnie, ale jeśli wolisz… – Nawet nie zwrócił uwagi na mój popis arogancji, co przyjąłem zarówno z ulgą, jak i rosnącym niedowierzaniem. Niegdyś po podobnym wyskoku pozostała mi blizna na czerepie, a i to tylko dlatego, że byłem potrzebny rycerzowi do umilania uczt. – Myślałem raczej o moim domu – ciągnął Tristus.

– Z całego serca dziękuję za ofertę, mój panie, ale nie należę do nikogo, a moim życiem pieśń i szlak – odrzekłem znacznie ostrożniej.

– Nikt cię nie będzie zatrzymywał, pozostałbyś wolny. Ale z miejscem, które mógłbyś nazwać domem.

Muszę Ci się przyznać, Drogi Arsesie, że oddech zamarł mi na chwilę w piersi, gdy usłyszałem to słowo: „dom”. Zawsze zazdrościłem Ci, Przyjacielu, że będąc pieśniarzem, nie musiałeś poświęcić domu w służbie pieśni, że gościłeś mnie w swoich własnych progach. Gdy opuszczałem mój dom rodzinny, uwolniony dla służby pieśni przez starego Domitiusza, wydawałoby się, że wszystko, cokolwiek mogłem wyśnić, właśnie się ziszcza. Byłem niewątpliwie szczęściarzem – ale każda szczęśliwa historia ma swoje cienie straty, decyzje zaś żyją i drążą żal w człowieku. Jeśli się nie wypleni tego żalu, nie wyrwie, ten wyżre człowieka od środka, aż stanie się pusty. Ja na szczęście, mimo zazdrości wobec Twojego szczęścia, pogodziłem się z brakiem domu i rodziny, z samotnością pośród tłumów w karczmach i zajazdach. Nieraz już rycerze chcieli mnie wysyłać do Domitiuszy jako ich własność, kiedy zbyt długo bawiłem w ich okolicach – wtedy musiałem uciekać albo próbować tłumaczyć, pokazywać piętno uwolnionego Pieśniarza wypalone na szyi. A tu nagle jeden z nich mówi mi, kiedy już zabawiłem długo na jego ziemiach, że mogę zostać tu jeszcze dłużej, że mogę mieć tu swoje miejsce na ziemi. Że mogę odzyskać to, co poświęciłem. Moje kolana znów stały się miękkie.

Władca obserwował mnie zimno. Stał jak otaczające nas kolumny i przenikał mnie swoim skupionym spojrzeniem.

– No to załatwione. Zgłoś się jutro do majordomusa. Żegnam.

Zanim się zorientowałem, pozostałem sam w Sali Przyjęć. Decius zniknął za drzwiami prowadzącymi do jego gabinetu. Przez dłuższą chwilę stałem tam, oszołomiony, dotąd aż zaczęły do mnie docierać odgłosy kroków z Wielkiej Sieni, Sali Balowej nade mną i wszelkich zakamarków pałacu. Na zewnątrz, w prostokątnym stawie położonym w osi pałacu, pływały łabędzie, w oddali, gdzie ogród porośnięty pysznie skomponowanymi kwiatami i krzewami zamieniał się w park, przejechał w pośpiechu konny, zapewne posłaniec. Usłyszałem krzyk pawia, nie do podrobienia. Jeszcze dalej park przechodził w las, a ten w pierwotną bagnistą puszczę, zajmującą znaczną część krainy. Wszystko skąpane w gęstym, miękkim świetle – spokojnym, melancholijnym, jeśli takie może być światło.

Wieczorem nie dałem występu, wymawiając się samopoczuciem. Musiałem uporządkować myśli. Nietypowość Decjusza mogła wynikać z choroby, która ponoć dotknęła jego ojca, a teraz być może chwyta w swe szpony również syna. Sam Marcus Tertius Decius odziedziczył majątek, będąc już w latach, po tym, jak jego starsze rodzeństwo zginęło w jakiś banalny dla szlachty sposób. Jego żona, zmarła kilka lat przed przejęciem władzy przez męża, nie dała mu potomka. Pod ciężarem tych wszystkich wydarzeń czarne chmury gromadziły się nad jego głową, ciężkie chmury myśli i smutku. Pogrążył się w melancholii i marazmie, a z nim jego ziemie, cała Convallaria. Nie starał się o nową żonę, która dałaby mu dziedzica i uratowała ród – pewnie i znalazłaby się jakaś szlachcianka łasa na ziemie i tytuły, ale Marcus odrzucał wszelkie propozycje. Stąd też wydawało się poddanym, iż ich pan umrze bezpotomnie, a jego ziemie zostaną rozdzielone między sąsiadujące rody sprawiedliwą decyzją Rady Floreum. Pewnego dnia jednak stary Decius ogłosił, iż z nauk w stolicy, w Akademii, przybył jego syn, bękart zrodzony z pewnej służki w jednej z odległych prowincji kraju. Niebawem Tristus Primus Decius został uznany przez Radę i stał się jedynym spadkobiercą swego ojca. Nie muszę Ci pisać, jak wielkie było zdziwienie poddanych takim obrotem sprawy. Wszyscy poczuli ulgę płynącą z faktu, iż prowincja nie zostanie rozszarpana, co mogłoby spowodować rozdzielenie rodzin i przyjaciół.

Zapewne, Drogi Arsesie, masz mnóstwo pytań odnośnie do tej sprawy, śpieszę zatem z wyjaśnieniami, a być może zaspokoję chociaż część Twojej ciekawości. Otóż u nas nieślubne dzieci rycerstwa, nawet te zrodzone nie ze szlachcianek, są uznawane za potomstwo, ale bez prawa do dziedziczenia, zgodnie z tak zwanym edyktem bastarda. Należą zatem do braci rycerskiej, stoją z nimi w wojennej formacji, ale nie uczestniczą w najważniejszym dla szlachty prawie dziedziczenia. Jednakże w sytuacji braku dzieci z prawego łoża bękart może uzyskać prawo dziedziczenia, jeżeli zostanie uznany przez Radę. Jest to najczęściej czysta formalność, poprzedzona przesłuchaniem rodziców, co w przypadku Tristusa Primusa było o tyle ułatwione, iż jego matka już nie żyła.

Możesz sobie pomyśleć, że to właśnie w ułomności urodzenia Tristusa leży przyczyna jego nietypowego traktowania poddanych – iż bękart przez wzgląd na matkę z gorszego stanu łagodniej obchodzi się z ludem, lepiej czując jego niedole. Zapewniam Cię, Drogi Przyjacielu, zazwyczaj jest zgoła odwrotnie. Nawet jeśli początkowo bękart czuje sympatię do tych członków swojej rodziny, którzy wywodzą się z pospólstwa, zmienia się to, gdy wchodzi w tryby rycerskiego wychowania i szkoły. Od siódmego roku życia dziecko takie zostaje wprowadzone w świat dyscypliny i musztry, w ćwiczenia siły i wytrzymałości, w rywalizację w każdej dziedzinie. Nadto wpaja się mu niewzruszone poczucie dumy i czci płynące z urodzenia, jak również zdolności i umiejętności militarnych. Z biegiem czasu młodzież o twardniejących sercach zawsze nosi głowę wysoko, a wszelki objaw słabości karcony jest bez litości – słabość okrywa hańbą, a wątpliwość na polu bitwy to śmierć. Niektórzy nie dożywają końca szkoły. Rycerze są wychowywani do szlachetnego gniewu, aby mogli bronić ojczyzny przed wrogiem tak zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Nie dziwi mnie ta ich tresura – muszą być najlepsi, muszą rywalizować i ciągle ćwiczyć, aby osiągnąć doskonałość. Jest ich relatywnie niewielu, a każdy musi być równy wielu piechurom. Ale skoro nie tolerują słabości, a za słabość mają gorsze urodzenie i krew zmieszaną, jak mogą przyjmować bękartów w swoje szyki? Dlatego też dzieci z nieprawego łoża są poddawane dużo surowszej dyscyplinie, próbom, rzuca się im pod nogi większe przeszkody. Muszą udowodnić, że ich nieczysta krew nie jest problemem, że gdy przyjdzie czas, nie zawahają się zabijać swoich zbuntowanych poddanych. Zbyt wiele było powstań w historii Floreum, aby nie przygotowywać się na kolejne. Ich szkolenie zmienia się jednak często w torturę, gdy w obroty biorą ich ci czystej krwi – sam powiedziałeś, Przyjacielu, że nie ma istoty okrutniejszej nad dziecko. Wszystkie nieprzespane noce z obawy przed pobiciem, wszystkie ranki, gdy inni chcą zepchnąć do roli służącego. Każda słabość potępiana i przypisywana złej krwi, każda łza ukradkiem ścierana z policzka, kwitowana oskarżeniem matki lub ojca, którzy nie urodzili się lepszymi. Dziecko takie umiera – albo na ciele, często z własnej ręki, albo jego duch ginie. Serce nie tylko twardnieje, ale kona, i bękart zaczyna nienawidzić tej gorszej części siebie. Dlatego przyjmuje razy bez słowa. Sam też bez słowa razy zadaje, staje się bezwzględny, okrutniejszy od innych, nie z zemsty, lecz pustki ducha. Chce zabić słabość, którą czuje w sobie, wyszarpać nieczystość urodzenia paznokciami i wyrwać razem z włosami. I to w tym momencie grupa przyjmuje go w pełni na swoje łono, uznaje za swojego – gdy zaczyna się go bać, widzi, iż tresura i tortura zrodziły szaleństwo. Widziałem całe wsie spalone dla rozrywki właśnie przez bękartów, kupców rozerwanych na strzępy za niezbyt śpieszne ustąpienie drogi, słyszałem dawne opowieści o rycerzach ponabijanych na pale po przegranym pojedynku, mimo iż zadośćuczyniono czci zwycięzcy. U większości bastardów do szlachetnego z założenia gniewu czci dodano szaleństwo i furię oraz bezbrzeżną bezwzględność.

W oczach Decjusza widziałem właśnie tę bezwzględność, wtedy, w Sali Przyjęć, gdy wpatrywał się we mnie, stojąc jak podtrzymujący sklepienie posąg. Ale na furię i szaleństwo nałożyła się ojcowska melancholia, tworząc mieszankę równie nietypową, co nieprzewidywalną. Przynajmniej wtedy tak myślałem, po naszej pierwszej rozmowie. Widzisz, Przyjacielu, moje doświadczenie z rycerzami było na tyle duże, iż z wystarczającą dozą pewności manewrowałem wokół nich. W gruncie rzeczy są oni dość prości w obejściu, surowi i jeśli nie naciśniesz któremu na odcisk, ucałujesz pierścień, prawisz komunały, to wszystko powinno być w porządku. Co innego członkowie Rady Floreum – ta elita wśród szlachty tak różni się od przeciętnego rycerza jak rycerz od sługi. To wybrańcy, najbystrzejsi i najlepsi – oszczędź im zbędnych pochwał, lecz pokonaj rozumem, co jest trudne, bo rozumu im nie brak, ale rozumowi i prawu są podporządkowani. Są świadomi celów i środków swoich działań, czego nie można powiedzieć o zwykłych szlachcicach. Za to ci nieczystej krwi to oddzielna kategoria. Z jednej strony gardzą rycerzami, z drugiej ich uwielbiają i chcą do nich przynależeć. Nie praw im komplementów, nie mów o czci i honorze; albo chwal ich i mów o honorze. Tak właśnie jest z furiatami – nie wiadomo, jak z nimi postępować, wszelkie reguły i wzory gubią się a mylą – również dlatego, iż bękarty dobrze znają te zasady i ścieżki. Rada ma największe kłopoty właśnie z nieczystą krwią, a oni z Radą, gdyż nigdy nie będą do niej włączeni – dlatego też nienawidzą jej szczerze. Nie sposób nimi kierować, bo uważają się za najlepszych z najlepszych w sztuce oręża – i często nimi są, przez tresurę młodości. Z drugiej strony sami nieraz łączą się ni to w oddziały, ni bandy, którym przewodzi najsilniejszy. Inni rycerze unikają z nimi zwady, Rada lęka się ich szaleństwa, przez które są nieprzewidywalni jak konie, które żyją na rozległych równinach Dzikich Pól północy. Gdy chcesz je spętać i przymusić do posłuszeństwa, kopią w szale i prędzej zginą, niż dadzą się więzić.

Ale tu miałem coś innego niż szalony bękart, jego furia tylko tliła się podskórnie, aby kiedyś wybuchnąć. Oczami duszy widziałem płonący kraj, łowy, na które zwołuje swoich braci bękartów, morze krwi i ognia. Gdy następnego dnia stawiłem się w pałacu już na stałe, poczułem się w nim uwięziony, nie wiedziałem, co mogłoby uwolnić gniew bestii. Liczyłem, że szybko o mnie zapomni, a wtedy niepostrzeżenie się ulotnię. Przebywanie w posiadłościach Decjusza sprawiło jednak, iż zacząłem, zamiast utwierdzać się w przekonaniu co do jego szaleństwa, zadawać coraz więcej pytań o nie.

Wiele można powiedzieć o człowieku na podstawie jego gestów, podobnie jest ze zbiorowością ludzką. Świat gestów rycerskich jest o tyle bogaty, o ile są one włączone w rytuał i zwyczaj. W takim przypadku mają wyraźne znaczenie – tak jest chociażby ze skrzyżowaniem broni rozpoczynającym pojedynek, zarówno przy wyzwaniu, jak i podczas bitwy. W _Wielkim Kodeksie Rycerskim_ stoi jasno napisane: „Wyzywając na pojedynek, rycerz powinien ostrze swej broni skierować w kierunku wyzwanego, wyciągniętym ramieniem, kierując jej czubek ku niebu, dla chwały bogów nieba, jeśli przewiduje pierwszą krew i poddanie walki, lub ku ziemi, ku bogom podziemia, gdzie zejdzie przegrany wyzwania. Wyzwany odpowiada, krzyżując swoją broń z bronią wyzywającego”. Nie muszę mówić, iż bitewne pojedynki zdarzają się tylko podczas wewnętrznych utarczek, gdyż poza naszą szlachtą nikt tego gestu nie rozumie. Kiedyś jakiś rycerz zapewne próbował bitewnego pojedynku w starciu z wrogiem obcym – musiał nie posiadać się ze zdziwienia, gdy oprócz tego, którego wyzwał, napadli na niego inni żołnierze. Nie znaczy to, że nawet zwyczajowe gesty nie zmieniają znaczenia w zależności od kontekstu. Ten sam ukłon może nieść ze sobą szacunek lub kpinę, różne cienie położyć na spotkaniu. Gest może być lekceważący lub pełen szacunku, niedbały lub staranny, życzliwy bądź niosący groźbę. A to wszystko wciąż w ramach gestu uregulowanego zwyczajem czy wręcz rytuałem. Towarzyszyłem rycerzom nieraz w ucztach i zabawach, bawiąc ich pieśnią, a jak dobrze wiesz, Drogi Arsesie, cnotą naszą jest nie tylko słuchać, ale i uważnie obserwować. Tak więc między sobą, w swobodnych nastrojach, rycerze ujawniają prostotę swojej powierzchowności i zdecydowanie w tejże. Ich powściągliwość wobec nierównych sobie nie jest pozą, ale skutkiem wychowania. Lecz mimo tej wewnętrznej dyscypliny, jak można się spodziewać, ten sam gest nabiera zgoła innego znaczenia zależnie od sytuacji. Ręka na ramieniu może być wyrazem przyjaźni lub groźby. Brak u nich jednak gestów najpiękniejszych – zawisłych w próżni, niedoskonałych, niedokończonych, przelotnych muśnięć czy półukłonów. Wszelkie zawahanie może skończyć się śmiercią lub utratą czci (co wychodzi na jedno), dlatego nie mogą sobie na nie nigdy pozwolić. Plewią więc od najmłodszych lat każdy przejaw niejednoznaczności słów i gestów, tym mocniej i bardziej zdecydowanie u bękartów, o czym już pisałem. Dlatego rozważ ze mną, Arsesie, moje zdziwienie sytuacją, której byłem świadkiem.

Dwa dni przed pojedynkiem, który odbił się echem w całym kraju, trochę nieoczekiwanie znalazłem się w Sali Przyjęć. Uprzejmie ignorowany przez służbę, mogłem chodzić wszędzie – po pałacu, budynkach czeladnych, stajni, wozowni, ogrodzie, parku – z wyłączeniem prywatnych komnat władcy, zajmujących całe wschodnie skrzydło budynku. Nie muszę wspominać, że to one budziły moje największe zainteresowanie. Próbowałem zatem wybadać rutynę mego gospodarza, tak aby móc zakraść się do jego gabinetu. Cóż, ciekawość to cnota pieśniarza, jak sam zaznaczałeś. Drzwi do gabinetu były uchylone, przez wąską szparę zajrzałem do środka. W centrum sali nad rozłożonymi na dużym rzeźbionym stole mapami stali Tristus, majordomus Polidamas, jak się już zdążyłem zorientować – prawa ręka Decjusza, oraz Fojniks, kamerling. Polidamas tłumaczył postępy w jakichś przedsięwzięciach, niezbyt mnie interesujących, trasy wypraw kupieckich, opisywał nastroje ludności i tym podobne. Rycerz słuchał uważnie, od czasu do czasu zadawał spokojne pytanie. Wszyscy trzej stali tyłem do wejścia, stary Fojniks po lewej, a Polidamas po prawej stronie władcy. W pewnym momencie wydawało mi się, że Tristus uśmiechnął się dyskretnie – było to tylko wrażenie, stał do mnie tyłem, ale wiesz, jak to jest, kiedy możesz przysiąc, iż wyczuwasz uśmiech na czyjejś twarzy nawet wtedy, kiedy jej nie widzisz, swoistą aurę, może wynikającą z odczytania ustawienia całego ciała, kurczów mięśni, ściągniętej skóry. Wrażenie to pogłębiła ręka szlachcica wędrująca na ramię Polidamasa – niewątpliwie Decius zapomniał się i chciał poklepać po plecach swojego sługę. Ręka jednak zawisła tuż nad ramieniem, przez ułamek sekundy wisiała w napięciu, następnie cofnęła się na swoje dawne miejsce. Sytuacja to bardzo dziwna, szczególnie dla bękarta.

Teraz to kamerling zaczął swój raport, przede wszystkim o tonażu przewożonych towarów, kolejnych inwestycjach – rzeczach na tyle nudnych i banalnych, że nie warto o nich dłużej wspominać. Zaiste, dziwiłbym się twórcy, pieśniarzowi czy poecie, który chciałby utkać swój utwór z posiedzeń gildii i cechów czy podpisywania traktatów. Dziwne było już samo to, że rycerz słuchał tak cierpliwie wywodów na temat gospodarki swojej prowincji – oprócz członków Rady mało który szlachcic zwraca jakąkolwiek uwagę na te kwestie, zostawiając zarządzanie włościami swoim urzędnikom, karząc ich ewentualnie za brak efektywności przejawiający się w niedostatkach aprowizacyjnych. Znów zatem wyglądało to na fanaberię bękarta, który być może z nudów bawi się w ekonomię. Stary kamerling zakończył szybko swoją część i cała trójka skierowała się do Sali Przyjęć – ja skryłem się za jedną z kolumn po drugiej stronie Sali. Musiałem albo przeczekać, albo wymknąć się niezauważony – to drugie wykluczyłem, gdy Tristus pojawił się w Sali Przyjęć. Musiałem doczekać końca narady w ukryciu. Decius znów mnie zadziwił, bo na odchodne wyciągnął dłoń do każdego ze swoich sług i uścisnął im prawice. Jak zapewne przypuszczasz, Drogi Arsesie, takie zachowanie było wręcz niedopuszczalne. Oznaczało postawienie sługi na równi z panem, rycerza na równi z parobkiem. W _Wielkim Kodeksie Rycerskim_ możemy przeczytać wprost: „Kto by podał rękę słudze jak rycerzowi, powinien ją stracić”. Polidamas i Fojniks bez żenady uścisnęli dłoń swego pana, zatem nie mógł to być pierwszy taki gest wobec nich. Istotnie, niespotykane. „Szalony bękart”, pomyślałem, schowany za kolumną kilka metrów od niego.

Majordomus i kamerling wyszli, Decius został sam w Sali Przyjęć.

– Możesz już wyjść – rzekł dokładnie w moim kierunku. Nogi ugięły się pode mną, ale w milczeniu wypełzłem zza filaru. Wiedziałem, że każde słowo może być wykorzystane raczej przeciwko mnie niż na moją korzyść.

– Skradasz się jak szpieg, czy na torturach też będziesz piekł się jak szpieg? – W jego oczach pojawił się błysk, którego nigdy nie chciałbyś zobaczyć w spojrzeniu bękarta.

– Panie, nie jestem szpiegiem… – wybełkotałem drżącym głosem oczywistą odpowiedź, którą dałby każdy, szpieg czy nie.

– To się jeszcze okaże – odpalił Decius – albo, co gorsza, tak ci się zdaje. Ale masz szczęście, że znalazłeś mnie w dobrym humorze. Wałęsasz się po pałacu, jakbyś był więźniem, a jeszcze nim nie jesteś. Jedź do miasta, daj występ, przydaj się na coś. W stajni dadzą ci konia.

– Tak jest, panie! Dziękuję! – odpowiedziałem i czym prędzej rzuciłem się do wyjścia. Dobrze wiemy, że w takich sytuacjach najlepiej zejść z oczu możnym i oddalić się poza zasięg uzbrojonego ramienia. Chwyciłem więc tylko ze swojej kwatery kitarę i ruszyłem ku stajniom. Tam też spotkałem Fojniksa, również zmierzającego do miasta.

W drodze do Laurenir, oddalonego o pół dnia jazdy konnej od pałacu głównego miasta Convallarii, założonego niegdyś przez Laurencjusza Decjusza, kamerling opowiadał mi przede wszystkim o posiadłościach jego spadkobierców. Convallaria jest północną prowincją graniczną Floreum, lecz wzdłuż tejże granicy, na całej jej długości, rozciągają się nieprzebyte bagna i lasy, stanowiące naturalną zaporę od strony położonych dalej na północ stepów. Wciśnięta pomiędzy Callumę, Irydię i Salvię, Convallaria odcięta jest od głównych szlaków handlowych, od zawsze przygnieciona obecnością większych sąsiadów, skazana na rolę biednej peryferii. Ze Szlakiem Północnym łączy ją stara Droga Zachodnia, lecz nią kupcy i podróżni sporadycznie i tylko przejazdem odwiedzają Laurenir – w drodze do znacznie większej i bogatszej Callumy i jej stolicy Sucinir, słynnej z bursztynu. Również z Callumą i jej stolicą łączy się Convallaria poprzez Rubidę, której nurty rozpoczynają bieg w Jeziorze Mgieł, a kończą się, łącząc się z Ateridą, poniżej miejsca, w którym wpada do niej Purpurida, niosąca skarby Gór Srebrnych. W rytmie wybijanym przez podkowy na kamieniach drogi mijaliśmy pola i pracujących na nich, pozdrawiających nas chłopów. Przekroczyliśmy Rubidę po zgrabnym moście, minęliśmy Stawiska i karczmę Przy Stawach, by podążyć dalej drogą wzdłuż Jeziora Mgieł. Mój towarzysz zaś gadał i gadał o rzeczach, których nawet nie starałem się spamiętać. W końcu jednak, gdy przez moją chytrą uprzejmość do końca rozwiązał mu się język, uderzył w nutę poufałą i szczerą:

– Powiem ci coś, tak między nami. – Podczas efektownej pauzy wygładził swoją kozią bródkę. – Gdyby nie ja i majordomus Polidamas, nic by z tej naszej Convallarii nie zostało. Decjusze, jak to panowie, nigdy się nie starali, aby ich ludzie nie głodowali, młody pan Tristus niby coś tam próbuje, ale to beztalencie, mizerota, ani do nauki, ani do wojaczki. Tak, niby bękart, ale taki osowiały, flegmatyczny, wykapany ojciec. My tu się sami rządzić musimy, aż ród ten wymrze i nas rozbiorą lub dadzą komu innemu.

W oddali zaczęły majaczyć zarysy Laurenir, kopuła świątyni, wieża zegarowa ratusza, sylwetki murów oraz chaos przedmurza. Po co kamerling podkreśla swoje oczywiste zasługi i tradycyjną obojętność szlachty na sprawy prowincji? Pewnie brakuje mu pochwał, jest niedoceniany, mimo że prowincja upada, o czym wiadomo jak kraj długi i szeroki. Przysłowiowe już stało się stwierdzenie: „bieda jak w Convallarii” lub „biedny jak konwalie”.

– I bardzo dobrze sobie radzicie, kraj kwitnie. Ale radziłbym ostrożność, drogi Fojniksie. Znam ja nieczystą krew, może i w nim szalona głowa jest okryta czapką melancholii, ale tym bardziej może kiedyś wybuchnąć. Jak wulkan, który drzemie przez eony, a gdy na jego żyznych zboczach ludzie uwiją swe gniazda, wtedy wybucha i sieje zniszczenie wokoło, pali wszystko żywym ogniem i okrywa płaszczem popiołu – taki będzie gniew Tristusa Primusa.

– Ha! Oto Pieśniarz, wszystko w wersy zamienia! – wykrzyknął kamerling, aż lekko poniosła go szkapa, na której jechał starzec słusznej postury.

– A jak to było z pojawieniem się młodego Decjusza? – zapytałem jakby od niechcenia.

– Byłem przy tym, rzecz jasna. Przyjechał kiedyś młodzieniec, panisko, ale nikt nie wiedział, kim jest, nikt nie wiedział o bękarcie starego Tercjusza. Z drugiej strony skąd słudzy mają znać tajemnice panów? Nie wiemy o rzeczach, które ich zajmują. Rzeczą sługi jest zaś słuchać i wykonywać polecenia. Wziął go Tertius do siebie, długo rozmawiali sam na sam, zapewne o wszystkim, co ominęło ojca w życiu syna. Trudno mi sobie wyobrazić, co mógł powiedzieć ojcu syn, którego ten w zasadzie nigdy nie widział na oczy, nie wychował. Nie rozumiem starego pana, nie trzymać swego dziecka przy sobie, co z tego, że bękart?! Nie rozumiem, ja nie mógłbym nie dbać o moje, żyć bez nich, bez Andromachy i Teukra, i ich matki, niech znajdzie ukojenie. Ja sam więdnę teraz, bo Andromacha w szkole w Irydii. Ale to nieważne… Musieli sobie wszystko najwyraźniej szybko wyjaśnić, Tertius przedstawił bowiem Primusa jako swego jedynego syna i dziedzica. Wyprawił uczty na jego cześć, mieliśmy święto, zjechali się możni z sąsiednich prowincji. A dla nas oznaczało to nadzieję, że nie podzielą naszej Convallarii między inne prowincje, że pozostaniemy całością lub że może nie będzie nami rządzić nikt z zewnątrz. Tristus Primus to może nieczystej krwi, ale jednak Decius.

– I co było dalej?

– Jak to co? Życie! My robiliśmy swoje, a ojciec z synem nadrabiali czas. Przesiadywali w bibliotece starego, rozmawiali, jeździli na polowania, ćwiczyli na placu, jeździli po prowincji i poza nią – słowem, robili wszystkie rycerskie rzeczy. Ojciec uczył syna o Decjuszach, o rodzie, o byciu rycerzem i tym podobne. W szkołach nie uczyli go o rodzinie, stąd ojciec musiał, tak czy owak, go tego nauczyć, tak jak być powinno.

– Skoro rozmawiamy już o rodzinie, nie ma innych gałęzi tego rodu?

– Nie, nie ma już, niestety. I w tym cała bieda! Jest on ostatnim, i to jeszcze nieczystej krwi. Już teraz inni rycerze patrzą na niego spode łba, tylu czystej krwi nie ma szans na dziedzictwo, a tu bękart włada prowincją. Sempreniusze… wyginęli. Po prostu, a to wojna, to choroba, polowanie… wyprawy na Dzikie Pola! Szaleńcy! Samobójcy! Co oni myśleli?! A o Tarkwiniuszach to już prawie nikt nie pamięta…

Tu kamerling znów zaczął długą tyradę na temat niebezpieczeństw przeprawy przez bagna oraz samych Dzikich Pól, jak mało opłacalna jest taka wyprawa przez wzgląd na zasoby, które trzeba zaangażować, a jakże ryzykowna ze względu na nikłą stopę zwrotu. Przewróciłoby mi się w żołądku od tych dyrdymałów, lecz na szczęście wjeżdżaliśmy już do Laurenir.

Im bliżej miasta się znajdowaliśmy, tym mijaliśmy więcej podróżnych, aż przy Bramie Callumijskiej jechaliśmy w gęstej ciżbie. Opodal bramy budowano nową redutę; gdy napomknąłem o niej kamerlingowi, ten tylko się żachnął:

– To dopiero fanaberia! A zadłużyliśmy się na to po uszy!

Po przekroczeniu bramy ulica Rady kierowała nas ku Wielkiemu Rynkowi, przy którym znajdowała się największa w mieście karczma. W obrębie murów miasta królowały zgrabne kamienice, tym bogatsze, im umiejscowione bliżej rynku. W pewnym momencie po naszej lewej stronie wyłoniła się świątynia, wybudowana w obowiązującym stylu i schludnie utrzymana, okrągła pod kopułą – jednocześnie odniosłem wrażenie, że brakowało w niej życia, zionęła pustką. Mógłbym długo opowiadać o Laurenir ze względu na moje późniejsze w nim pobyty, ale w tym momencie najważniejsze jest pierwsze wrażenie, które zrobiło na mnie miasto – a było ono raczej indyferentne, ot, miasto jakich wiele, zgrabnie zaplanowane, z typową świątynią i ratuszem, rynkiem i gospodą przy tymże. Zanim dotarliśmy do wspomnianej austerii, musieliśmy przecisnąć się między straganami. Zsiedliśmy z koni i prowadząc je za uzdy, weszliśmy w tłum kupujących i sprzedających, najczęściej noszących znaki gildii i cechów. Wśród Convallaryjczyków krążyli Irydyjczycy i Salvijczycy, Callumijczycy i Narcyzyjczycy, może nawet kilku Rosetyjczyków. Gdzieniegdzie pojawiała się egzotyczna głowa kupca spoza Floreum. Taniec kupiecki trwał w najlepsze, tu ktoś podbijał cenę za zboże, tam błękitnowłosy Myosetyjczyk ze znakiem gildii dobijał targu, kupując wonne przyprawy od jednego z kupców ze wschodnich, zagórskich królestw. Przy kolejnym straganie smukła panna wybierała szal i wonności. Na północnym skraju Wielkiego Rynku stał ceglany ratusz z wieżą zegarową, a przed nim na podwyższeniu waga miejska, przy niej zaś jakiś potężny Narcyzyjczyk, mój krajan, kłócił się z jednym z miejscowych kupców. Uspokajał ich urzędnik miejski, który przygotowywał wagę do rozsądzenia sporu. Zdziwiłem się takim tłumem na rynku, ale chyba jeszcze bardziej liczbą gości z różnych zakątków państwa. Niektórzy z nich w tumulcie i zamieszaniu rozstawili swoje dobra w części przeznaczonej dla miejscowych. Łatwo to rozpoznać – nie wiem, Drogi Arsesie, czy widziałeś kiedyś Convallaryjczyka, ale jeśli kiedyś ujrzysz smukłego, bladego przybysza z Floreum o białych bądź popielatych włosach, wiedz, że najpewniej to poddany Decjuszy.

Dotarliśmy w końcu do oberży Pod Dzwoneczkami, pożegnałem Fojniksa, a moją uwagę natychmiast przykuło stoisko tuż przy wejściu do gospody, na którym odbywało się przedstawienie kukiełkowe. Ciżba dzieciarni i dorosłych oblegała występ, wsypywała dźwięcznie monety do stojącej pod miniaturową sceną blaszanej misy.

– Chodźcie, chodźcie! Mali i duzi! Co wam powiem, to wam powiem, ale opowiem! O naszym panu Decjuszu i jego godnych czynach! O tym, jak słabych broni i wspomaga! Jak bestyję ubił, co mord siała! – wykrzyknęła podobizna herolda do publiczności. – Przed wami nasz dobroczyńca, Tristus Primus Decius!

Faktycznie, na lalkarską scenę wyszedł Tristus we własnej kukiełkowej osobie. Czarne jak sadza włosy zrobiono mu z kawałka jakiegoś sukna, a dwa błękitne guziki imitowały oczy. Na dwoje babka wróżyła – albo teatrzyk będzie propagandą, opłaconą przez dwór, albo satyrą, która bierze nogi za pas, gdy tylko pojawiają się miejscy strażnicy. Ich kukiełkowe wersje wprowadziły i rzuciły przed Decjusza więźnia:

– Ten oto, mój panie, na grobach duchy wzywał! – Z oskarżeniem wyszła kolejna postać, prawdopodobnie wizerunek majordomusa Polidamasa.

– Co żeś robił, niecnoto!? – Szlachetnie wykonana kukiełka podskoczyła w dramatycznym geście.

– Panie, kto odda część moim dziadom, kto nakarmi duchy mojego ojca i matki?

– Idź, bądź wolny, nie stanę między tobą a twoją matką i ojcem! – Tu kukiełkowy Tristus przyjął kolejną dramatyczną pozę, zasłonił jedną ręką twarz i odwrócił głowę. – Przyjdźcie, przyjdźcie wszyscy, dam wam chleba, sera i piwa na posiłek ze zmarłymi! Dam wam wosku pszczelego na świece, aby nigdy nie zapomnieć o tych, co przed nami. Sam też pójdę w noc na grób mego umiłowanego ojca!

Przebiegła propaganda, sztuczka dla plebsu, podana w strawny dla nich sposób. Te słowa zagnieżdżą się w głowach chłopstwa i mieszczan, będą drążyły ich myśli – bo faktycznie, kto ukoi ból moich zmarłych, jeśli nie będę to ja, ich potomek? Pytanie stanie się wyrzutem, który doda odwagi, aby złamać zakaz, szczególnie jeśli Decius jest przedstawiony w taki sposób. Sam dobrze wiesz, Drogi Przyjacielu, że najłatwiej ocieplić wizerunek przez pieśni w gospodach, niewinną sztukę w kilku aktach lub teatrzyk lalek – słowem, popularne zabawy dla ludu, nie zaś uczone przemowy. Jest to też sposób zmyślniejszy i tańszy, jeśli ma się na uwadze również inne cele. Decjuszowi będzie teraz łatwiej wyłapać krnąbrnych, praktykujących stare zwyczaje na grobach, zakazane surowo przez Radę, im bardziej dobroduszny w oczach ludu się wyda.

Rozpoczęła się kolejna scenka. Tym razem przed Decjusza przywleczono kolejną postać, najpewniej Callumijkę, z takim oskarżeniem:

– To uciekinierka z sąsiedniej prowincji kraju, powinna wrócić tam, gdzie jej miejsce! – zagrzmiał znów Polidamas, wyrastający niespodziewanie na czarny charakter przedstawienia.

– Kim ja jestem, by odsyłać ją tam, gdzie jej się źle dzieje? Jeśli chce, niech zamieszka tu, w naszej Convallarii, gdzie nie brakuje chleba dzięki łaskawości Ziemi Wszechżywicielki! – Kukiełkowy aktor wzniósł ręce do góry. – Przyjdźcie, przyjdźcie wszyscy, którzy utrudzeni jesteście, w Convallarii odpoczniecie!

Gdy to mówił, tłumek małych postaci z różnych stron kraju wszedł na scenę z okrzykami radości i dziękczynienia. Znów, jakże przebiegle! Jakiś podróżny, odwiedziwszy Laurenir, gdzieś daleko w kraju napotka na swoim szlaku uciekiniera, który umknął pogoni i tuła się po świecie. Wzruszony jego losem wspomoże go trzosem, ale również rzuci na odchodne radę, która wszak nic nie kosztuje: „Spróbuj w Convallarii!”. Potem będzie się zastanawiać, skąd przyszła mu do głowy Convallaria, czy przez zalesione bagna, gdzie można się ukryć, czy może niepewność rodu panującego. Będzie drążył i drążył, ale nie dojdzie, że myśl tę podsunięto mu podczas przedstawienia na rynku w Laurenir, gdy śmiejąc się z nieporadności kukiełek, otworzył swój umysł na ziarna oszustwa. Wyśle bowiem tego, któremu dobrze życzył, wprost w ręce Decjuszowych zbrojnych, czym władca zyska przychylność sąsiadów.

Na scenę znów wkroczył Polidamas:

– Mój Panie, wielki paskudny bestyj się zalągł na bagnach, pustoszy wsie i pola, zabijając ludzi!

– Na koń, kto ma krew w żyłach… – wykrzyknął miniaturowy Tristus w kolejnej dramatycznej pozie, ja jednak miałem już dosyć tej blagi. Przewidując rychłą zagładę paskudnej bestii z bagien z rąk nieustraszonego, a przy tym zawsze jakże przystojnego i nieskazitelnie ubranego Tristusa Primusa, w końcu przekroczyłem progi tłocznej karczmy, gdzie przywitały mnie wiszące nad drzwiami dzwoneczki w kształcie kwiatów konwalii, od których przybytek brał swoje imię. Tego samego dnia aż do późnego wieczora dałem wielce pomyślny występ, podczas którego mój kapelusz został wypełniony po brzegi – zapewne tak jak Ty, Drogi Arsesie, uwielbiam występy w dzień targowy.

***

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij