- W empik go
Listy z Afryki - ebook
Listy z Afryki - ebook
W 1890 r. 40-letni wówczas Henryk Sienkiewicz wyruszył w podróż do Afryki. Była to wyprawa myśliwska na południe Czarnego Lądu. Pisarz zapowiedział cykl korespondencji z podróży. Wiadomość ta spotkała się z wielkim zainteresowaniem czytelników.
Sienkiewicz wyruszył z Neapolu 25 grudnia 1890 r. Zaopatrzony był w liczne listy polecające, m.in. od lorda Roberta Arthura Salisbury’ego, wybitnego polityka angielskiego, kardynała Lavigerie, prymasa Afryki, i Arthura Silva White’a, szkockiego podróżnika i geografa. Trzonem wyprawy miała być miesięczna wycieczka myśliwska w głąb lądu. Punkt wyjścia był Zanzibar.
Tom „Listów z Afryki” obejmuje dwadzieścia trzy szkice. Tylko dwa z nich powstały w czasie samej podróży. Resztę spisał autor po powrocie po kraju. Są to więc raczej wspomnienia niż listy z Afryki. Wyprawa do Afryki miała być dla pisarza chwilową ucieczką od dręczących go problemów obrzydłej codzienności. Tymczasem – jak czytamy na kartach wspomnień afrykańskich – pisarzowi towarzyszyła stale nostalgia oraz przygnębienie związane z oddaleniem się od rodziny.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-776-6 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kair, 18 stycznia 1891 r.
W Neapolu – Oczekiwanie – Wigilia – Schliemann – „Ravenna” – Podróż – Morze – Cieśnina Mesyńska – Podróżni – Dwa dni chwiejby – Ranek – Pogoda – Damietta
Nie mam bynajmniej zamiaru opisywać Egiptu, z którego opisów można by złożyć drugą Bibliotekę Aleksandryjską. Posyłam wam tylko pierwszy snopek moich osobistych wrażeń i postanawiam nie przekraczać ich granicy, w przekonaniu, że tak będzie lepiej i dla waszego odcinka, i dla mnie.
Trudno mi się dziś jednak i na tę łatwą robotę zdobyć. Przeszedłem przez ciężką chorobę gardlaną, która na dobitkę chwyciła mnie z dala od Kairu, zatem z dala od wszelkiej pomocy. Pośpieszny powrót wśród kurzu pustyni pogorszył mój stan tak, że zaledwie od kilku dni nastąpiło stanowcze przesilenie. Wszystko to razem wzięte stanowi może pomyślną okoliczność ze względu może na moją dalszą podróż, ale na razie, gdy i ręka słaba, i głowa po wczorajszej jeszcze gorączce zmęczona – ręka nie chce prowadzić pióra, a głowa snuć myśli. Ponieważ jednak zapowiedzieliście moje listy na pierwszy kwartał roku, więc posyłam wam ten pierwszy, byle uczynić początek.
Ruszyłem z Neapolu statkiem angielskim „Ravenna” (z „Peninsular and Orient Company”) w sam dzień Bożego Narodzenia, ale już pod wieczór. Statek ten nie zatrzymuje się nigdzie po drodze, aż dopiero na brzegach egipskich, skąd dalej dąży do Indii. Obwiał mnie też zaraz wiatr wielkich egzotycznych podróży. Już na pokładzie takiego statku widzisz nie znane ci z europejskich wędrówek twarze i słyszysz nieznaną w Europie mowę. Załoga „Ravenny” składa się prawie wyłącznie z Hindusów. Kilkunastu angielskich oficerów, dwóch lub trzech tejże rasy majtków, zresztą same ciemne postacie w białych opończach, w zawojach, smukłe, chude, o nogach i rękach tak drobnych jak u naszych dzieci i o ruchach mających coś małpiego.
Pogoda dobra, niebo błękitne – toń wygina się jak lśniąca blacha, ale nie załamuje się w fale. Naokół rozlegają się monotonne głosy Hindusów ciągnących liny; statek potężnym rykiem daje znać, że godzina odjazdu wybiła, i drży wewnętrznie. Podnoszą mostek, po którym wchodzi się na pokład: łódki, pełne wszelkiego rodzaju przekupniów, stojące w dole, oddalają się zwolna: tu i owdzie powiewa kilka chustek – statek odzywa się po raz drugi – wreszcie go ahead! – ruszamy!
Wolę to niż czekać. Neapol jest cudem świata, snem greckim – ale czekać jest źle, nawet w Neapolu. Zresztą chcieliśmy vedere Napoli e poi... Egipt! – więc nam się dłużyło. Szczególniej poprzedni dzień był ciężki – tym bardziej że to była Wilia. Siedząc owego wieczora w hali hotelowej na Piazza Umberto, rozmyślałem o lesie zakopiańskim, jasno oświeconych oknach, o radosnych okrzykach dzieci na widok drzewka i myślałem sobie, że tego nie zastąpi ani Santa Lucia, ani przepyszny pióropusz Wezuwiusza, który od czasu do czasu przebłyskiwał czerwono na ciemnym niebie.
Takie widzenia z odległości są jak mgły. Przesłaniają światło i czynią człowiekowi dzień smutnym. A gdym tak siedział w owych mgłach, na domiar smutnych wrażeń wniesiono do hotelu umierającego człowieka. Niosło go czterech ludzi, on zaś głowę miał opadłą zupełnie na piersi, zamknięte oczy, ziemistą cerę i zwisłe ręce. Posępna ta grupa przesunęła się tuż koło mnie, po chwili zaś zbliżył się do mego krzesła zarządca hotelu i zapytał:
– Czy panu wiadomo, kto jest ten chory?
– Nie.
– To jest wielki Schliemann.
Biedny „wielki Schliemann”! Odkopał Troję i Mikeny, zdobył sobie nieśmiertelność i – umierał...
Od tego czasu gazety już nawet tu, do Kairu, przyniosły wiadomość o jego śmierci.
Oto z jakiego szeregu wrażeń składała się moja Wigilia – i oto dlaczego usłyszałem na drugi dzień z pewną radością: Go ahead!
Zatoka była gładka; nie tak niemiłosiernie modra, jak bywa czasem Morze Śródziemne, ale raczej koloru niezapominajki z odblaskami pereł, opalu, miedzi, dymnego srebra. Blaski owe migocąc, łącząc się i rozbiegając tworzyły jakby jakąś irytującą się sieć na wodzie, pełną drgań i zmian nagłych. Co było przepyszne – to delikatność i miękkość ogólnego tonu, niełatwa do zobaczenia na Morzu Śródziemnym, które we ogóle jest w tonie raczej twarde. Ale Zatoka Neapolitańska stanowi pod tym względem wyjątek. Rzekłbyś, że Grecy, którzy niegdyś obsiedli rojem te brzegi, przynieśli ze sobą morzu grecką, łagodną świetlistość Archipelagu.
Słońce stacza się zwolna na Ischię. „Ravenna” ani pyta, tylko bije śrubą na białą miazgę turkusy, perły, opale i pochylona cokolwiek na bok, sunie jak rybitwa. Mijamy Sorrento; następnie przemykamy się między wyniosłością Campanelli i stromym wiszarem Capri – i na pełnej roztoczy zasuwamy się zwolna w mrok nocny.
Postanawiam czuwać, by zobaczyć Wyspy Liparyjskie i wulkan Stromboli, który niespokojniejszy od Wezuwiusza, oświeca jeszcze co noc jak olbrzymia latarnia ciemną pustosz morską. W tym celu po obiedzie wieczornym wychodzę na pokład. Wietrzno i chłodno. Okręt poczyna się wspinać na falach, ale czyni to z fantazją, bez trudu, jak delfin, który igra w morzu. Znać dobry statek! Ale do Wysp Liparyjskich jeszcze daleko; jeszcze ani śladu ognia w dali. Tymczasem chmury, które przez dzień ukrywały się na kształt smoków w szczelinach gór, teraz, jakby korzystając z nocy i ciemności, wypadają ze swoich dziennych komyszy i zaczynają pędzić po niebie. Co chwila przesłaniają księżyc i gwiazdy; wiatr zgania je i rozgania jak pies owczarski stado. Coraz nowe ich zastępy podnoszą się za statkiem – i zdają się go ścigać.
Upływa jedna godzina i druga. W salonie na dole gasną światła, lampy elektryczne na pokładzie również; zostaje tylko kilka kolorowych latarni – ruch ludzki ustaje – słychać jeno w równych odstępach czasu dzwon strażniczy, któremu z przodu statku odpowiadają Hindusi. Zresztą – cisza.
Cisza względna, bo maszyna nie śpi nigdy i swym miarowym: „gda, gda, gda!” znaczy drogę i czas pracy. Naokół szumi też morze, tym dziwnym nocnym szumem, w którym odróżnisz jakby głosy i nawoływania ludzkie, jakby wielkie westchnienia, a czasem łkania. Jest w tym coś ogromnie smutnego, bo ponieważ z pojęciem nocy łączy się mimo woli w umyśle ludzkim pojęcie snu i spoczynku, więc ten nocny ruch, to szarpanie się fal wydaje się jakby męką i zarazem skargą żywiołu, któremu nigdy spocząć nie wolno.
Deszcz obfity spędził mnie z pokładu i nie pozwolił zobaczyć Stromboli. Ranek zastał nas już w Cieśninie Mesyńskiej. Dzień blady i chłodny. Brzeg sycylijski przedstawia się szaro i smutnie, bo gdy słońca brak, wszystko jest smutne, a tej zimy nie ma za wiele słońca nawet w Egipcie. Jeden promień – a owa Sycylia zagrałaby od razu Bóg wie ilu barwami! Mgła zniża horyzont i przypłaszcza nawet góry. Przypomina mi się urywek, raczej ułamek tylko, z Wandy Deotymy:
Póki serce nie kochało,
Życie jest jak okolica,
Której słońce nie oświeca.
Może ona i wspaniała,
Cóż, gdy noc z niej farbę starła?
Ziemia leży jak umarła.
Lecz niech tylko zorza w dali
Porozrywa chmur spowicia,
Każdy pyłek się zapali
Nieśmiertelną iskrą życia.
Wszystkie barwy świt odnowi,
Wszystkie kształty dzień wyciosa!
Cóż się stało obrazowi? –
Słońce weszło na niebiosa!
Ale – słońce nie wschodzi. Statek mknie bliżej sycylijskiego brzegu tak szybko, jakby się przekradał. I istotnie, niegdyś przekradano się ze strachem przez te wody, bo to tu była przecie siedziba Scylli i Charybdy:
Dalej są dwie opoki: jednej szczyt się jeży
Aż w niebiosa, a na nim gruby obłok leży,
Co nie znika ni latem, ni czasu jesieni;
I ten szczyt się nie złoci od słońca promieni.
We środku ma jaskinię; otwór jej zwrócony
Ku ciemnościom Erebu – więc oną jaskinię
Okręt twój, Odyseju, niechaj tak ominie,
By z pomostu w ten otwór żadna nie doniosła
Strzała, ciśniona ręką łucznika z rzemiosła.
W tej jamie Skilla siedzi: słychać ją z daleka,
Skomli jakby miot szczeniąt i jak one szczeka...
Okropna to poczwara i nikt jej widoku
Nie zniesie; sam bóg nawet nie dotrzyma kroku.
Łap dwanaście szkaradnych jest u tej bestyi
I sześć szyj wyciągniętych, a na każdej szyi
Łeb sprośny; w paszczy zębów trzy rzędy, a przy tem
Gęstych a chropoczących z przeraźliwym zgrzytem.
Zwykle na dnie pieczary leży tułów spory,
A łby tylko wystawia z głębi owej nory,
I łapczywie czatując, w paszcze swoje chwyta
Delfina, psa i wszystko, co ma Amfitryta
W swoim państwie podwodnym – wszystko, co się zdarzy...
Blisko od niej zobaczysz drugą taką skałę,
Lecz niższą, bo przerzucisz przez nią każdą strzałę.
Jest tam figowe drzewo ze skały zwieszone,
Pod nim groźna Charybda łyka morze słone,
Trzykroć w dzień je wyrzuca, trzykroć wciąga w siebie,
A gdy wciąga – o, niechże nie będzie tam ciebie!
Dziś się czasy zmieniły: Charybda nie wciąga już w siebie słonej wody, a Scylla straciła zapewne zęby ze starości i nie porywa marynarzy. Cieśnina nie należy już nawet do niebezpiecznych przesmyków morskich. Dla naszej „Ravenny”, która kilkanaście razy na rok przechodzi groźne zawsze Morze Czerwone i groźniejszy jeszcze Bab-el-Mandeb – to prawdziwa zabawka.
Zresztą przed przybyciem do Neapolu „Ravenna” przeszła burzę co się nazywa – i teraz nie robi sobie z byle czego wielkich rzeczy. Fala urwała szalupę. Pasażerowie wylatywali w czasie tej burzy z łóżek; pewien młody Anglik potłukł się nawet porządnie. Ale opowiadają o niej spokojnie jak o jednym ze zwykłych epizodów podróży. Wszyscy jadą z Londynu, więc już przywykli do morza; nie choruje nikt. Większość dąży do Kalkuty, nie zrobili więc nawet jeszcze połowy drogi.
Podróżni, prócz nas i młodego Hindusa – sami Anglicy. Jest kilka missek – między nimi jedna zasługująca na nazwę misseczki, bo i młoda, i ładna. Ta przechadza się cały dzień po pokładzie, tłumiąc za pomocą parasolki swoje suknie, które niedyskretny wiatr żenie, jak mu się podoba. Młody Hindus siedzi, a raczej leży cały boży dzień na fotelu, z nogami w górze, wykonywając, i to z niechęcią, tylko te ruchy, których wymaga zapalenie fajki. Schodzi także na dół, ilekroć dają jeść; zresztą nie widziałem, żeby choć ręką ruszył. Jest to zapewne jakiś znakomity Hindus, może syn jakiegoś radży, wracający z Oxfordu lub Cambridge. Jego złotawo-zielona cera i czarne jak aksamit oczy śliczne by się zapewne wydawały, gdyby nosił turban – ale w szarym pidżaku angielskim im w szarej, o dwóch daszkach czapce na głowie, młody radża wygląda jak usmolony kapcan. Zresztą wydaje się nadzwyczaj sfatygowany podróżą, nauką lub życiem i zaledwie odpowiada Anglikom, którzy od czasu do czasu do niego zagadują.
W ogóle brak na pokładzie charakterystycznych figur. Nawet kapitan ma minę nie wilka morskiego, ale dobrotliwą twarz angielskiego fermera. Widocznie jednak zna się na swoim rzemiośle – i patrząc na niego, nie wiem dlaczego, nabiera się wiary, że ten człowiek ani sam nie utonie nigdy, ani też ludzi nie potopi.
Szary czas szaro usposabia – i na twarzach znać trochę nudy. Jakieś kilkumiesięczne baby stanowi great attraction – i trzeba mu przyznać, że robi, co może, by zwrócić na siebie powszechną uwagę, wrzeszczy bowiem od rana do wieczora wniebogłosy, a po nocach spać nam nie daje. Młody doktór, podobny do lorda Byrona i równie piękny, zajmuje się bardzo troskliwie baby, a niemniej i jego matką, niepodobną wprawdzie do lorda Byrona, ale także bardzo przystojną.
Pogoda zmienna. Od czasu do czasu deszcz przetrzepuje przechadzających się po pokładzie tak niespodzianie, jakby im chciał zrobić na złość, a sobie na uciechę. Ogół podróżnych wolałby zapewne albo zupełną pogodę, albo jakąś uczciwą burzę. Byłaby przynajmniej rozrywka.
Jakoż trzeciego dnia zdaje się, iż stanie się zadość temu ostatniemu życzeniu. Od rana poczynamy się mocno huśtać. W południe chwiejba powiększa się, a z nią razem przychodzi nieodłączny zawrót głowy i apatia. Morze przybiera barwę ciemną i ciemnieje coraz bardziej, na tym zaś posępnym tle widać, jak okiem sięgnąć, białe runa fal piętrzących się coraz wyżej. Statek poczyna pracować, wspina się, zanurza dziobem w odmęt, to znów siada w wydrążeniach fal, przechyla się z boku na bok i skrzypi. Czuby bałwanów przelewają się przez pokład. Jesteśmy na wysokości zachodniego cypla Kandii. Wieczór nie przynosi folgi, noc również, a na drugi dzień jest jeszcze gorzej. Nie przeszkadza to nabożeństwu, bo niedziela, ale do obiadu zamiast osób czterdziestu siada ledwie piętnaście. Szklanki, kieliszki i talerze są w ramach. Mijamy teraz wschodni cypel Kandii. Statek wije się i przewraca, zupełnie jak chory człowiek. Ma się wrażenie, że cierpi na boleści brzucha i że sam nie wie, co z nim zrobić. Tak upłynął dzień trzeci i czwarty.
Piątego – zupełna zmiana. Budzi nas promień słońca. Wychodzimy na pokład: niebo pogodne, ale blade, morze blade i spokojne. Jakaś nieopisana słodycz napełnia powietrze – wiatru nie ma – cisza zupełna – i czuć tchnienie wiosny. Mgła zbiera się na krańcach widnokręgu jakby w jakieś fantastyczne, nikłe budynki, które załamują się łagodnie i opadają w morze. Wśród tej ciszy i słodyczy statek idzie naprzód spokojnym ruchem, a za nim ciągną całe stada mew, których nie było dni poprzednich. Nagle rozlegają się głosy: Look here! look here! – i kilkanaście rąk wyciąga się ukazując na burtę łodzi. Patrzę i spostrzegam małą szarą ptaszynę, podobną zupełnie do skowronka, siedzącą na linie tuż koło burty i spoglądającą z wielką ufnością na ludzi swymi małymi, jak czarne paciorki, oczkami. Jest w tym doprawdy coś wzruszającego, bo taki ptaszek – to istotny zwiastun ziemi, to znak, że podróż ukończona. Wkrótce nadlatuje ich cała gromadka. Jedne siadają, gdzie który może, inne lecą nad okrętem lotem, który wydaje się bardzo powolny, dlatego że i sami jesteśmy w ruchu.
Słońce podnosi się coraz wyżej i z każdą chwilą czyni się cieplej. To przecie już egipskie słońce nam przyświeca! A jaka wiosna! jak się oddycha łatwo i szeroko! Morze i powietrze pełne jest teraz blasków. W tych blaskach poczyna coś majaczyć, wynurzać się, bielić, świecić, rysować się coraz wyraźniej.
– Co tam widać? – pytam stojącego obok oficera.
– Damietta – odpowiada Anglik.
Lecimy do kabinek po szkła. Przez szkła widać nie tylko budynki Damietty, ale palmy i żółte, świecące mocno w słońcu piaski. Aleksandrię i Rosettę minęliśmy na taką odległość, że ich wcale nie było widać. Zatrzymamy się dopiero w Port-Said, skąd po kilkogodzinnym postoju udamy się przez kanał do Izmailii.
Tymczasem z dziwnym wrażeniem spoglądałem na ów świetlisty rąbek ziemi, który wciąż już był w granicy naszego wzroku. Po raz pierwszy w życiu miałem zobaczyć Egipt i Afrykę.List II
Port-Said – Miasto – Ławice – Nil i morze – Przyjazd – Arabowie – Krętanina – Kanał – Pustynia – Jej charakter – Stary Testament
Doki, latarnie, magazyny i zbiór zwykłych, mniej więcej obdrapanych kamienic, pomalowanych żółto i wzniesionych na żółtym piasku ławicy – oto Port-Said. Jeszcze statek nie stanął, jeszcze stoimy na pokładzie z lornetkami w ręku, a już widzimy, że miasto nie ma w sobie nic godnego uwagi. Tu i owdzie wznosi się wieżyczka kościelna, tu i owdzie błyszczy w słońcu wysmukły minarecik, jak świeca zapalona nad miastem; ale wszystko to nowe, wczorajsze, pozbawione cech i charakteru Wschodu. Bo też miasto powstało dopiero przy budowie Kanału. Przedtem była to piaszczysta zaspa bezwodna, ziemia mew, czapli, czerwonaków i pelikanów, które żyły tu w niezmąconym pokoju, bo nawet łodzie rybackie nie zawijały do jałowej ławicy. Gdy zaczęto kopać kanał, miasto urosło nagle jak grzyb, a ptasie sejmy musiały sobie szukać innych zasp, co zresztą nie przyszło im trudno, jest ich tu bowiem cały labirynt. Dawne, peluzjackie ramię Nilu jest nimi zupełnie zatkane. Wszędzie gdzie okiem rzucić, widać owe ławy, zaspy, długie łaty piaszczyste, mniejsze nasypy, progi i groble sztuczne, które wzniosła lub ustaliła ręka ludzka; wszystko to poprzedzielane krętymi wstęgami wody, poplątanymi tak, że w tym chaosie świeżo przybyły podróżnik nie wie, gdzie się kończy morze, gdzie poczynają się wody jeziora Menzaleh, co należy do Afryki, co do Azji.
Bo też, naprawdę, żadna z tych ławic, a więc i ławica, na której wznosi się Port-Said, nie należy ani do Afryki, ani do Azji, tylko do morza. Na całej szerokości Delty Nil przez wszystkie ramiona i przez wszystkie kanały wrzuca w morze czarny muł naniesiony z wnętrza Afryki, a ono, jakby rozgniewane za to, że rzeka mąci jego przeźrocze, bije w nią piaskiem i zatyka jej ujścia. Stąd wjazd do wszystkich portów egipskich jest trudny i nawet do Aleksandrii większy statek nie może wejść bez pilota.
Obchodzą się bez pilotów jakoby jedynie austriackie, kierowane przez Dalmatyńców, którym w znajomości Morza Śródziemnego i biegłości żeglarskiej nie wyrównywają nawet Anglicy. Być może, że tą ich sprawnością tłumaczy się bitwa pod Lissą i zwycięstwo Tagethoffa.
Ale wracając do Port-Said, co stanowi prawdziwy wdzięk tej miejscowości, to ogromna przestrzeń wód i nieba w stosunku do szczupłej rozległości ziemi, na której stanęło miasto. Skutkiem tego wydaje się ono drobną świetlistą plamką zagubioną wśród dawnych niezmiernych błękitów – i rzekłbyś: istnieje po to tylko, by promienie słoneczne miały się na czym zebrać i co rozświecić. Błyszczy też jak bryłka jasnego złota, aż oczy mrużą się pod nadmiarem blasku.
Statek zbliża się coraz bardziej. Gwałtowny ruch śruby łagodnieje i wpływamy do portu. Dziesiątki większych i mniejszych łodzi otaczają wnet parowiec. Miasto, jak powiedziałem, nie ma żadnego charakteru, ale spojrzawszy na te łodzie mówi się sobie: „Jednakże to Wschód!” Jeszcze balkony statku zamknięte i schodki nie spuszczone, a już tam na dole wre jak w kotle. Co za gwar, wrzask i jarmark! Arabowie, Beduini, Sudańczycy, na wpół ubrani, z piersią nagą i w jaskrawych kefijach na głowach, krzycząc wniebogłosy odpychają sobie wzajem łodzie bosakami i wiosłami. Każdy chciałby się pierwszy dostać na statek i porwać rzeczy podróżnych, którzy wysiadają w Port-Said. Widząc te rozpalone twarze, wytrzeszczone oczy, zęby przebłyskujące z czarnych lub sinawych warg, słuchając tych słów wyrzucanych jakby w najwyższym uniesieniu wściekłości, sądzić by można, że za chwilę ludzie ci porwą się za gardła i poczną się rozdzierać zębami. Ale nic z tego! Robią to co dzień lub kilka razy na dzień, za każdym przybyciem statku. To tylko wschodni sposób dobijania się o zarobek. A gdy wreszcie wpadną na pomost na kształt krwiożerczych korsarzy lub złych duchów, kij flegmatycznego Anglika wnet przyprowadza ich do porządku.
Już balkon otwarty i schody opuszczają się ku wodzie. Na dole współzawodnictwo wioślarzy przybiera pozory bitwy, a wrzaski stają się jeszcze przeraźliwsze. Nie wysiadam w Port-Said, nie będę zmuszony bronić pakunków, więc cóż mnie to może obchodzić! Staję oparty o poręcz pokładu i patrzę. Dzioby łodzi obległy już schody, tak że nie ma miejsca na szpilkę. Czarne ręce wyciągają się ku podróżnym. Mało kto wysiada na dobre, ale wiele osób chce zwiedzić miasto, mamy bowiem trzy godziny czasu. Pojadę i ja, ale tymczasem chcę się napatrzyć tej krętaninie, tym łodziom i tym egzotycznym postaciom, które oświeca afrykańskie słońce. Wielu Arabów, szczególniej przekupniów, dostało się już na pokład, które traci skutkiem tego swój zimny angielski charakter, a zmienia się w malowniczy bazar, na którym sprzedają maty, tkaniny wschodnie, korale, wyroby drewniane, dywaniki itp.
W jednym miejscu gromadka Anglików gapi się na arabskiego kuglarza; inni, przechyleni przez poręcz, patrzą jak młody Beduin, nagi do pasa i ulany jakby ze spiżu, skacze na dno za pieniędzmi, które mu rzucają z pokładu. Po pięciodniowej podróży morskiej, jednostajnej i trochę nudnej, ten ruch i to gorączkowe, nie znane w Europie życie ma swój niemały urok.
Siadam do łodzi i jedziemy do miasta. Prócz mieszkańców nic w nim ciekawego. Ulice przecinają się pod kątem prostym, domy bez charakteru; na europejskich murach trochę wschodniego brudu – i oto wszystko. Jeno na krańcach miasta kilka domów arabskich wśród śmieci i piasku, a koło nich gromady brudnych dzieciaków i kłapouchych a bezrogich kóz. Na głównych ulicach ukrop taki sam, jaki był przy statku. Ani myśleć tam o spokojnej przechadzce lub rozmowie z towarzyszem. Dziesięciu Arabów leci za każdym Europejczykiem wrzeszcząc po angielsku, po francusku, po włosku lub w tej mieszanej gwarze, która na Wschodzie zwie się lingua franca. Jedni napraszają się za dragomanów, drudzy ciągną do sklepów, inni sami sprzedają rozmaite drobiazgi. Potrafią cię zagłuszyć, potrafią ci dokuczyć i uprzykrzyć się w ciągu jednej godziny. Schroniliśmy się przed ich natręctwem do jakiejś kawiarni złożonej z dwóch sal: w jednej około tuzina Niemek, o twarzach mocno wypudrowanych, grało na waltorniach i innych dętych instrumentach, w drugiej warczała ruletka.
Ale tymczasem „Ravenna” skończyła brać węgiel, który z ogromnej krypy ładowali na nią Murzyni – i trzeba było wracać. Około trzeciej ruszyliśmy dalej i minąwszy długie kamienne molo wpłynęliśmy na Kanał.
O Kanale można powiedzieć, że jak każda prawdziwa wielkość, przedstawia się skromnie. Tyle się nasłuchało o doniosłości tego dzieła, że mimo woli oczekuje się czegoś nadzwyczajnego – i doznaje się zawodu. Dzieło jest wiekopomnym i o doniosłości jego można by tomy pisać, ale zewnętrznie przedstawia się jako wstęga wody, o brzegach ujętych w niskie, piaszczyste tamy, nie szersza nad sto metrów, na której dwa duże statki mogą się minąć z pewną trudnością. Pierwszy lepszy kanał francuski lub belgijski takie samo czyni wrażenie. Tylko że ten oddziela dwie części świata, a jednocześnie łączy je z trzecią, bo otwiera dla Europy cały wschód Afryki i południe Azji.
Po jednej stronie niska tama zabezpiecza Kanał na długiej przestrzeni od wód jeziora Menzaleh; po drugiej widać dziką pustynię.
Widzi się ją tam po raz pierwszy po przybyciu do Afryki i na widok jej zapomina się o wszystkim innym.
Człowiek, który ją bardzo pragnął widzieć, przede wszystkim zadaje sobie pytanie: czy ona jest taka, jak ją sobie wyobrażał, i czy mu dopisuje?
Piasek i niebo – w tych dwóch słowach mieści się pustynia, ale nie mieści się jej dusza. Trudno ją określić, tak jak trudno w pierwszej chwili zdać sobie sprawę z własnych wrażeń; ale po niejakim czasie odczuwa się doskonale, że między piaskami i niebem jest coś trzeciego, co stanowi istotę rzeczy. Jest to niesłychana martwota, tak straszna, że o podobnej nie miało się dotąd żadnego pojęcia. Piasek pomarszczony w taki sposób, jak marszczy się toń pod wiatrem, wygląda jakby skostniały; niebo nad nim szkli się jak oczy umarłego człowieka, przez które nie patrzy dusza. Tu po raz pierwszy rozumie się, że pustka może być żywą lub martwą, bo na przykład na pełnym morzu, gdy oko nic nie dostrzega prócz wód niezmiernych, czuje się jednak ruch. Tu jest kraina zastygła. Spokój na morzu jest ukojeniem się żywiołów; spokój pustyni – odrętwiałością. Istnieje tu wszystko, co kojarzy się z pojęciem śmierci, więc i ogromna groza, i ogromna cisza, i melancholia, i rozdzierający smutek, który leci na duszę ludzką gdzieś z głębin pustyni, ogarnia ją, uciska i napełnia niepokojem. Niepokój ów potęguje się wreszcie do tego stopnia, że człowiek poczyna się z nim zmagać i mimo woli zadaje sobie pytanie: skąd się to bierze? Ale o odpowiedź nie trudno. W pustyni odczujesz wszystko, z czego się składa śmierć, nie odczujesz tylko miłosierdzia. W stężałych wydmach i tym stężałym niebie tkwi coś nieubłaganego. Po prostu mówiąc, ma się to niesłychanie gnębiące wrażenie, że z tego umarłego nieba nikt nie patrzy, że wśród tych płowych piasków nikt nie słyszy i że na pustyni próżno by rozpacz wołała o ratunek. Stąd ucisk, stąd niepokój, stąd strach. Gdyby pustynia przedstawiała się człowiekowi wrogą, mniej byłaby straszną, bo gdzie jest wrogi żywioł, tam możliwą jest walka, jak np. w czasie burzy na morzu – ale pustynia jest tylko bezwzględnie obojętną, a taka trupia obojętność ma w sobie coś więcej przerażającego niż rozpętany gniew.
Nie widziałem huraganu tratującego piaski; ale w huraganie jest przynajmniej namiętność i ruch, a zatem i życie, przez które pustynia upodabnia się do reszty świata – w ciszy zaś i milczeniu zdaje się ona należeć do jakiejś zupełnie innej planety-cmentarza, na której wszystko jest zgasłe i nieruchome. Dlatego przypuszczam, że w ciszy pustynia jest bardziej przejmującą.
Wieczór zapadał. Słońce zanurzało się w wodach jeziora Menzaleh. Piaski po stronie arabskiej przybrały barwę różową, która zwolna przechodziła w ton liliowy, coraz delikatniejszy i bledszy. Ale te łagodne tony, które gdzie indziej napełniają słodyczą całą naturę, nie odjęły pustyni jej surowości i biblijnej powagi. Trudno wypowiedzieć, do jakiego stopnia przypomina się w tych stronach na każdym kroku Biblia. Później widziałem koło Tel-el-Kebir szereg wielbłądów idących przez pustynię. Ciągną one długim sznurem, jeden za drugim, kołysząc jukami na obie strony, każdy z szyją wygiętą w hak, przed każdym człowiek w długich szatach, z białym zawojem na głowie. I tło, i obraz – zupełnie karta ze Starego Testamentu. Takie to jakieś smutne, proste, takie pełne powagi i odwiecznej tradycji, że wygląda bardziej na biblijne widzenie niż na rzeczywistość. Człowiekowi wydaje się, że się naczytał o czasach Jakuba, a potem zasnął i śni. Istotnie, trudno uwierzyć, że się żyje w czasach dzisiejszych.
Takie obrazy stanowią urok pustyni.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.