Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Little Black Dress - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Little Black Dress - ebook

Czy jedna sukienka może zmienić życie?
Ta historia mogła przydarzyć się także Tobie!

Legendarna Little Black Dress projektu Huberta de Givenchy’ego przypadkiem trafia w ręce młodej fryzjerki. Michalina dzieli mieszkanie w bloku z niedołężnym dziadkiem, nie cierpi swojej pracy i odkłada na emeryturę w słonecznej Portugalii. Kiedy na wymianie szafowej znajduje sukienkę za milion dolarów, nudne życie ustępuje miejsca przygodom prosto z filmów akcji. I to tych z Tomem Cruise’em…

Bierze udział w pościgu, poznaje księgowego, a zarazem włamywacza Alberta, gubi sukienkę, przemierza pół Europy, by ją odnaleźć, po drodze znajduje miłość, której nie szukała, a przy okazji usilnie stara się nie zwariować.

Zakręcona historia o modzie i miłości. Ironiczna, pełna kontrastów, ostrych zakrętów, popkulturowych nawiązań i czarnego – jak przystało na książkę o czarnej sukience – humoru.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68342-30-7
Rozmiar pliku: 640 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Szwendam się po uliczkach Porto. Bruk schnie po nocnej ulewie. Błękitne kafelki zdobiące fronty kamienic błyszczą w słońcu. Na sznurku piętro nad sklepem rybnym falują pieluchy i śpioszki. Nortada. Północny wiatr znad oceanu.

Skręcam w prawo. Witryna cukierni „La Borboleta” kusi babeczkami z budyniem waniliowym – pastéis de nata. Łaciate koty wygrzewają się przy wejściu. Obok knajpka z ogródkiem w cieniu eukaliptusów właśnie otwiera się dla pierwszych gości, a ja niemal czuję zapach gęstej kawy z mlekiem i cukrem. Zaraz za tą knajpką, może dziesięć metrów, jak zwykle ona – pani w podomce. W ręku trzyma klatkę, a w niej pierzastego koguta.

– Dzień dobry.

(Zawsze mówię jej „dzień dobry”).

Nie widzi mnie. Jest zajęta, musi pilnować koguta.

Idę dalej. Za kioskiem skręcam w lewo. Dziś w Porto piętnaście stopni Celsjusza. Popołudniu ma padać. Słońce wzeszło o siódmej pięćdziesiąt sześć i zajdzie o siedemnastej dwadzieścia dwie.

Przesuwam się w Google Street View coraz dalej i dalej.

Jeszcze tylko kilka dotknięć palcem po ekranie i będę na plaży. Mam tam swój głaz, za którym się chowam.

Po drodze kupię sok pomarańczowy w barze pod słomianym dachem, za rogiem, przy wypożyczalni leżaków.

Nortada przegania turystów. Mam plażę tylko dla siebie. Siadam przy głazie, wygrzewam twarz, gapię się na ocean. Wysuwa się i odsuwa jak chłopak, który chce podejść, ale się wstydzi.

Spędzam tu jeszcze kwadrans. Wreszcie odkładam telefon i wdycham rześkie, poranne powietrze. Drobinki pyłu sprawiają, że się krztuszę. Naciągam rękawy bluzy na dłonie i patrzę w dół. Dwadzieścia pięć metrów w dół.1.
HASŁO I NAZWA UŻYTKOWNIKA

Kraków, 25 marca, środa, 9:00

Siedziałam na najwyższym dachu świata. Przynajmniej mojego świata. Osiem pięter to może nie jest Burj Khalifa, ale widać stąd całe osiedle, a w oddali autostradę. No i mam tu darmowy internet. Sto osiemdziesiąt megabitów na sekundę.

Idioci z ostatniego piętra wykupili najdroższy pakiet, a w ciągu dnia i tak nigdy nie ma ich w domu. Mogę korzystać, czekając, aż miasto odzyska drożność.

Pewnie spytacie, dlaczego nazywam obcych ludzi idiotami. Sami zobaczcie: nazwa użytkownika – „admin”, hasło – „1234!”.

Mogli chociaż dodać małe i duże litery. Do tego kupili husky’ego. Pies zaprzęgowy na czterdziestu metrach kwadratowych. Gdzie on będzie biegał? Na kołowrotku?

Mówiłam. Idioci. Mam dwadzieścia cztery lata, ale znam się na ludziach. Obserwuję. Tu, z dachu, wszystko widać. Ludzie się rodzą, idealizują rodziców, dorastają, obwiniają rodziców o własne błędy, budzą się z ręką w nocniku, bo dociera do nich, że są tacy sami jak mama i tata, żałują, że całe życie się zaharowywali, nie podróżowali, nie żyli tu i teraz, nie poświęcali czasu dzieciom, które w międzyczasie dorosły i właśnie zaczynają ich obwiniać o własne błędy, wreszcie chorują i umierają. Ci pierwsi. Ci drudzy zresztą też. Grabarz wbija łopatę w ziemię, a koło życia kręci się dalej.

Polecam patrzenie z góry. Szczególnie jeśli czegoś szukacie. Na przykład sensu życia.

Jak znalazłam się na dachu? Przygotujcie się, bo ta historia to thriller.

Tego dnia nic szczególnego się nie działo. Szare przedpołudnie. Takie, jakich wiele w grudniu na krakowskim osiedlu przykrytym kołderką smogu. Facet z administracji (nazywam go Paszczak) wsadził pęk kluczy do płytkiej kieszeni drelichowych ogrodniczek. Klucze wypadły na posadzkę, prosto pod skrzynki na listy. Paszczak memłał papierosa i gadał przez telefon. Nie zorientował się. Szłam trzy metry za nim. Zobaczyłam, podniosłam...

Tadam!

Weszłam w posiadanie klucza do kanciapy na strychu, a stamtąd lichą drabinką sześć szczebli w górę. I już.

Najwyższy dach na świecie. Przynajmniej moim świecie.

Mówiłam, że ta historia powala.

Tak, wiem, po siódme nie kradnij, ale uznałam, że Bóg tak chciał. Paszczak jakoś sobie poradzi, a ja wreszcie będę mieć swój kawałek podłogi. Na dachu.

Nie martwcie się, nie jestem bezdomna. Od siedmiu lat mieszkamy w tym bloku we trójkę. Ja, dziadek Kornel i Parkinson. I jakieś trzysta zegarków. Trzecie piętro, ostatnie drzwi po lewej.

Na drzwiach dziadek napisał kredą „B.M.W.”. Sąsiadki twierdzą, że to Bartek, Melchior i Waltazar, ale dziadek po prostu zawsze lubił szybkie samochody. W młodości dorobił się poloneza, który teraz zarasta chwastami na naszym osiedlowym parkingu, koło śmietnika.

Mój pokój nazwałam niepokojem. Wcześniej mieszkała w nim moja mama. W jej dawnej szafie trzymam swoje ciuchy, a na jej starym łóżku śpię. Tylko biurko kupiliśmy z dziadkiem nowe. Tamto miało wyryte na blacie wielkie serce, a w środku „A + M = WM”. Agatka plus Mati równa się wielka miłość. Takie było założenie. Rodziców dopadło jednak koło życia, a ja nie miałam ochoty patrzeć na to serduszko za każdym razem, kiedy siadałam do lekcji.

Zresztą teraz nie odrabiam już lekcji. Jestem dorosła, na co dzień unikam koła życia, zawodowo ścinam głowy, a biurko służy mi głównie do ustawiania na nim pięterek z tych dresów, które nie są jeszcze brudne, ale nie są już czyste. Dobrze wiem, że też macie takie zakamarki. Fotel w sypialni? Kąt w łazience? Hmm?

Dochodziła dziewiąta czterdzieści. W Porto ludzie właśnie kończyli swoje obrzydliwie słodkie śniadania i dopijali kawę z mleczną pianką. Ja dopiłam swoją obrzydliwie zimną herbatę i zeszłam pięć pięter w dół. Do dziadka.

Kornel stał przed lustrem w wąskim jak szpara między zębami korytarzu. Układał włosy przed wyjściem po grahamkę. Gładził je na jedną stronę i zipał przy tym jak zastany polonez. Od jesieni prawa ręka drżała coraz bardziej i teraz musiał się nieźle napocić, żeby grzebień nie wypadł mu z dłoni.

– Dziadku, a kwasy omega? – spytałam, sprawdzając zielone pudełko na leki.

– Dziś jem rybkę u Bożenki, nie muszę. Bożenka mówi, że ryby są bogate w te całe omega.

– Jaką rybkę? U jakiej Bożenki? – Zgarnęłam plecak, wrzuciłam do niego bułkę z pasztetem i przecisnęłam się w stronę wyjścia.

– Panierowaną, u Bożenki z baru mlecznego na Turniejowej. Zabiorę cię tam w niedzielę na schabowego z kapustą.

– Dobra, rozumiem. Chodzi o Bożenkę. – Uniosłam brwi, a na bladych policzkach dziadka pojawiło się trochę różu. – Nie za dużo tej brylantyny? – spytałam.

Kornel przyjrzał się przylizanej fryzurze w odbiciu w lustrze.

– Jest elegancko, dziecko. Babcia tak lubiła. – Poprawił płaszcz i schylił się po pastę do butów. Dziadek był ostatnim człowiekiem na ziemi, który układał włosy, i pastował buty przed wyjściem do spożywczaka.

– Pamiętaj o czapce. Jest dziesięć stopni. W Krakowie. W Porto wystarczyłby słomkowy kapelusz. – Ostatnie zdanie mruknęłam już do siebie.

Dziadek nie wiedział o moim długofalowym planie emigracji na południe.

Wymuskany założył na siwą głowę wełniany kapelusz przewiązany paskiem. Już, już miałam go zrugać jak własna matka, całe uszy na wierzchu, ale wtedy usłyszałam warkot silnika. Autobus. Przekleństwo mieszkania przy pętli. Zawsze ci się wydaje, że zdążysz.

– Fuck. Fuck. Fuck. – Zerwałam się biegiem. Miałam dwie minuty.

2.
PANTEON

Kraków, 25 marca, środa, 10:05

Woń skisłych skarpetek mieszała się z zapachem spalin, tworząc broń biologiczną masowego rażenia. Nałożyłam kaptur na głowę, zmarszczyłam nos, wbiłam wzrok w swoje ubłocone buty i trwałam w oczekiwaniu na przystanek.

Żeby nie paść na twarz przy kolejnym zakręcie, chwyciłam się gumowego uchwytu przytwierdzonego do metalowej tralki. Dyndałam teraz jak maskotka na straganie między grupą nastolatków z przerośniętymi tornistrami a starszyzną z torbami na zakupy. Do przodu, do tyłu. Zakręt, przystanek, zwężenie jezdni, bo dawno nie było remontu, światła, przystanek, rowerzysta przed nami, korek, wiadukt, znowu światła.

W Porto wszystko wyglądałoby inaczej. Ludzie nie noszą skarpetek, bo jest ciepło, zamiast warczących autobusów są tramwaje bez spalin, a w powietrzu unosi się kwiatowy zapach.

Wreszcie hamulce pisnęły, drzwi otworzyły się z trzaskiem, a ja znalazłam się tuż przed pawilonem handlowym „Panteon”. Mimo moich codziennych afirmacji, by cały budynek wyparował, rząd lokali usługowych z lat dziewięćdziesiątych stał na miejscu jak żołnierze blokujący mi drogę do szczęścia.

Poprawiłam szelkę plecaka, minęłam biletomat, młodą matkę tłumaczącą dziecku, że cukier to biała śmierć, i szczerbatą ławkę, na której nikt nigdy nie siadał. Tylko dlatego, że nie miała jednej deski.

Trzy minuty po czasie weszłam do „Atelier fryzur AnBar” w rytmie marszu pogrzebowego, który codziennie o tej porze wygrywała moja prawa półkula. Tam tam taram, tam tam tam tam tam tam tam.

Wytrzepałam buty, powiedziałam „dzień”, wiadomo, że nie dobry, i zaniosłam plecak z drugim śniadaniem na zaplecze.

– Kawusi na dobry początek?

Znajomy męski głos za plecami sprawił, że zadrżałam. Nie w ten przyjemny sposób, w który się drży, słysząc Wojciecha Manna.

Bartek, barber i współwłaściciel salonu, tfu – atelier fryzur, był jedną z tych osób, które nie wiedziały, kiedy zostawić człowieka w spokoju. Dobrze, że nie mieszkał na moim osiedlu. Tam za taki brak taktu groziło spotkanie z maczetą.

Na swoje szczęście mój szef mieszkał pod miastem, miał dom z surfiniami na balkonie i miłych rodziców, którzy otworzyli dla niego i jego siostry Anastazji szykowne atelier fryzur (AnBar to nie przypadek).

Bartek był miły. Jak koc z poliestru. Niby miękki, ale po zbliżeniu człowiek się poci, drapie i nie ma czym oddychać.

Zupełnym przypadkiem już trzeci raz w tym tygodniu przywitał mnie „kawusią”.

Trzymał w rękach dwa kubki czegoś, co automat nazywał americano, a co było po prostu letnią wodą zabarwioną czarnym brudem z rur z odrobiną kofeiny.

„Kawusi na dobry początek?”

– Na dobry początek? – spytałam, nie przestając mrużyć oczu. – Czego?

Kierowca autobusu zamknął mi drzwi przed nosem, musiałam biec dwa przystanki, jedną ręką trzymając plecak, drugą piersi, a potem trwać w puszce ze skisłymi skarpetkami. Czy to był dobry początek czegokolwiek?

Tak czy siak kawa, nawet lura, nie powinna się zmarnować. W końcu jesteśmy w Krakowie. Przyjęłam kawusię. Niech nie myśli, że jestem niewdzięczna.

– Twój klient się spóźni, usiądź i pij sobie bez pośpiechu.

Bartek przysunął w moją stronę fotel obrotowy wyściełany fioletową ekoskórą. Poprawił swoją wygłaskaną brodę przechodzącą nad ustami w podkręcony wąs i zajął się rozkładaniem stanowiska pracy. Zdezynfekował nożyczki, wyczyścił pędzle, policzył jednorazowe peleryny i przygotował swój autorski zabieg „ciepła szmata”. Polegał na wymoczeniu w misce z wodą szmaty i zarzuceniu jej na twarz klienta.

Bardzo zajęty szef zerkał na mnie, jakby chciał się upewnić, że widzę, jaki jest pracowity. Chyba zaraz wpiszę mu wzorowe zachowanie do dzienniczka.

– Dobra pogoda na kino i kolację na mieście, co nie? – zagaił.

Łyknęłam kawy i udałam, że nie słyszę ani tego osłoniętego welonem subtelności zaproszenia na randkę, ani kończącego zdanie, okropnego „co nie?”.

– Nowy Bond podobno bije tamte na głowę.

– Jest agentem wywiadu. Przemoc fizyczna, w tym bicie, to część jego pracy. – Kręciłam się na fotelu i wyobrażałam sobie, że to karuzela w Porto.

Bartek w końcu złapał żart, zaśmiał się, choć brzmiało to jak krztuszenie, a kiedy skończył, zarekomendował nawet jakąś przytulną kawiarenkę niedaleko kina Kijów. Od tygodni był jak dodatek kulturalny do „Gazety Wyborczej”. „Doskonały spektakl w Teatrze Stu”, „Kameralna pijalnia czekolady przy Rynku”, „Polskie Malediwy na południu miasta”, „Wielkanocny targ na Podgórzu”. Z całych sił próbował wydostać się z szuflady z napisem „upierdliwy szef” do innej. Wyższej. Takiej, w której trzyma się ballady i romanse.

Ale może tylko tak myślałam, by połechtać ego? No bo sami oceńcie: rozciągnięta bluza ze spranym napisem „Space Station”, brązowy plecak zwisający z ramienia jak zdechłe zwierzątko, mysie włosy zebrane w kołtun na karku. Szpara między zębami też nie wpisywała mnie w algorytm „hot”. Jego broda była bardziej wypielęgnowana niż cała ja i jedyne, co nas łączyło, to słabość do kawy i zespołu Modern Talking. Trochę za mało na budowanie romantycznej relacji.

Nim Bartek zdążył zapytać: „To jak? Jutro? Po pracy?”, a ja zdołałam się wykręcić: „Niestety, jutro idę z dziadkiem do lekarza”, do atelier wkroczył siwobrody mężczyzna. Usadowił się na fotelu w oczekiwaniu na „ciepłą szmatę”. Mogłam odetchnąć.

Na trzech stanowiskach pracowały już pozostałe fryzjerki. Anastazja – siostra Bartka, Sandra – ta jedna, która wie, co robi, i praktykantka, tak wystraszona, że wolałam jej nie traumatyzować pytaniem o to, jak ma na imię. Czekając na klienta, patrzyłam, jak suszą, modelują i nakładają farbę anonimowym głowom. Patrzenie, jak inni pracują w pracy, było przyjemniejsze niż pracowanie w pracy. Mogłam tak patrzeć i patrzeć... i słuchać...

Nie wiem, czy uśpił mnie szum suszarek, czy toksyczna ilość ekstramocnego lakieru do włosów, która sparaliżowała mój system nerwowy, ale kiedy otworzyłam oczy, Anastazja stała nade mną z rękami założonymi na piersiach, wskazując smukłym nosem na stanowisko przy oknie.

– Już, już. – Zerwałam się z krzesła, chwyciłam foliową pelerynę i zarzuciłam ją na szeroki kark pana Sebastiana, który od trzech lat przychodził w co drugi czwartek na „równanko”.

Opatuliłam go jak kurczaka folią spożywczą.

– Myjemy? – spytałam, patrząc na kiełkujące ze skalpu blond piórka.

– To dodatkowo płatne?

– Dziesięć złotych.

– A niech będzie. Dam pani zarobić.

Zaprosiłam łaskawego człowieka na myjnię. Jego łysina się zapieniła, a fałdy skóry na karku wylały bokami oparcia zlewu.

Kiedy był już czysty i pachnący, zaczęłam przejeżdżać kanciastą potylicę maszynką, jak zwykle fantazjując o tym, że podrzynam mu gardło. Normalnie ten wielkolud sprzątnąłby z powierzchni ziemi każdego, kto tylko spojrzałby krzywo na jego ortalionową kurtkę i szalik okalający kark. Teraz wystarczył jeden mój ruch i kaput. Umarł w butach. Adidasach.

Jeszcze trochę i polubię tę pracę. Chociaż nie. Nienawidzę jej. Obrzydzają mnie włosy, szczególnie te w zlewie albo na szczotce. Dławię się od chmury lakieru, mam wysypkę po każdej odżywce, po keratynie dostaję biegunki, a na myśl o kolejnym kliencie jedzenie podchodzi mi do gardła.

Oho. Już słyszę te porady, o które nie prosiłam.

„Zmień pracę, możesz być, kim chcesz”, „Rób to, co kochasz”. I najlepsze: „Jeśli kochasz swoją pracę, nie przepracujesz ani jednego dnia”. Niby dlaczego? Jakaś nowa ustawa zwalniająca z pracy tych, którzy ją kochają? Za dużo cytatów motywacyjnych, za mało prozy życia.

Szarpnęłam za foliową pelerynę, strzepałam przycięte włoski z szerokiego karku łaskawcy, tylko kilka wrzuciłam pod jego obcisłą koszulkę. Niech ostre jak pineski kłaczki gryzą gnojka, dopóki nie weźmie prysznica.

„Dam pani zarobić. Co za dupek”.

Pan Sebastian przejrzał się w lustrze, wstał, przyłożył telefon do terminala i wyszedł, ledwo mieszcząc barki w wąskiej framudze drzwi. Ortalion zaszeleścił.

Strzygłam głównie facetów. Trudniej było coś zepsuć, czasem dawali napiwki i sami jakoś garnęli się właśnie do mnie, być może dlatego, że w dresach i kucyku przypominałam jednego z nich. Do tego w trakcie strzyżenia nie trajkotałam o diecie sirt, mezoterapii igłowej ani antykoncepcji, nie pryskałam preparatem o zapachu gumy balonowej i znałam tylko jeden rodzaj fryzury – na żołnierza. Wiedzieli, czego się spodziewać i za co płacą.

– Bierzesz dniówkę w sobotę? – Anastazja podeszła do mnie z rozlatującym się terminarzem w dłoniach. Czekając na odpowiedź, przeanalizowała mój strój i wystawiła wzrokiem naganę za plamę na lewej nogawce, spłowiałą bluzę i nierozczesane włosy.

Już miałam się zgodzić, sobota jest płatna podwójnie, a w weekend zawsze znalazł się jakiś baran, którego trzeba było ostrzyc na już, bo bankiet, imieniny albo ślub.

Hmm. Ślub.

Gdzieś w oddali, za zasłoną z lakieru do włosów, usłyszałam dzwon. Tylko w którym kościele? Ślub... Ślub?

Fuck. Nie mogę. Mam ślub.

Nie, nie mój. Pamiętacie koło życia? Postanowiłam nie wpaść w nie, nie popełniać błędów rodziców i nie umrzeć na łożu frustracji. Dlatego jak tylko odłożę pół miliona, pakuję siebie, dziadka i jedziemy do Porto. Gdzieś na zachód, blisko plaży. Rano praca, a popołudniu wygrzewam się na piaszczystych plażach, jem obrzydliwie słodkie owoce i słucham szumu oceanu.

Po opłaceniu leków (dziadek myśli, że dostaje je od państwa), jedzenia, połowy czynszu i lekcji portugalskiego dwa razy w tygodniu zostaje mi co miesiąc trzysta złotych. Przy dobrym zarządzaniu finansami za tysiąc sześćset sześćdziesiąt siedem tygodni, z uwzględnieniem inflacji, powinnam uzbierać pięćset tysięcy złotych. Wystarczy na start w nowym miejscu. Tysiąc sześćset sześćdziesiąt siedem tygodni to trzydzieści dwa lata. Będę mieć wtedy pięćdziesiąt sześć. Gorzej z dziadkiem. Za trzydzieści lat dobije setki. Ale na diecie śródziemnomorskiej żyje się dłużej. Gdyby tylko udało się zostawić w starym, zagraconym mieszkaniu Parkinsona...

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Anastazja wbiła długopis w kartkę terminarza. Grudki z tuszu do rzęs opadły pod jej oczy jak tłuste, małe robaczki.

– Yyy, przepraszam, skupiłam się na fryzurze pana...

– Andrzeja – podpowiedział siedzący przede mną pan Andrzej.

– Właśnie. Ach, już pamiętam. Czy wezmę sobotę. Tej niestety nie mogę, mam ślub.

Wszyscy spojrzeli w moją stronę, a Bartek rzucił gorącą szmatą w twarz swojego klienta z całą mocą.

Ona? Ślub? Z kim?

– Nie mój. Kuzynki – upewniłam zebranych.

Anastazja zamrugała, strącając pod oczy kolejne robaczki.

– To wpisuję cię na dwie kolejne. – Siostra Bartka też była jak koc z poliestru.

Kiwnęłam głową i zdjęłam foliową pelerynę z pana Andrzeja.

Ostatnim, dwunastym żołnierzem, tfu, klientem tego dnia był młody piłkarz. Przystrzygłam go w trzy minuty, na zapałkę. Przynajmniej wszy mu się nie zalęgną. Zapłacił wymiętym banknotem, a ja zaczęłam szykować się do wyjścia.

– Masz już sukienkę na to wesele? – Sandra wręczyła mi miotłę.

– Sukienkę? – zamarłam.

– Na wesele.

Error. System się zawiesił.

Krew odpłynęła z mojej głowy do nóg, które nagle zrobiły się zbyt ciężkie, by się poruszyć. Oparłam się o kij od miotły. Sukienka. Na wesele idzie się w sukience.

Sandra zacisnęła usta, bo to, jak wiadomo, pomaga się skupić, i podrapała się po skroni. Jej bransoletka z zawieszkami zabrzęczała.

– Pożyczyłabym ci coś, ale jesteś zbyt drobna. – Prysnęła płynem do szyb w brudnawe lustro.

Przełknęłam ślinę. Zakupy. Muszę iść na zakupy. Wydać kasę, mierzyć, wybierać.

Zamiotłam posadzkę, wyszłam na zaplecze, zgarnęłam plecak i ruszyłam do wyjścia. W progu zatrzymała mnie Sandra.

– Co piątek u Magdy Stępień na Miodowej jest wymiana szafowa – szeptała, jakby właśnie dyktowała, które liczby padną dziś w Dużym Lotku.

– Wymiana szafowa? – spytałam.

– Tak! – Sandra aż podskoczyła.

– Ludzie wymieniają się szafami?

– No, zawartością.

– Kornikami?

– Coś ty, Michalina. Ciuchami! Ubraniami. Bluzkami, sukienkami...

Sukienkami. Wyraz „sukienka” pochodził ze słownika wyrazów obcych i wcale nie miałam ochoty go studiować.

Wyrzut kortyzolu. Spojrzałam w lustro. Moje policzki pokrył niezdrowy rumieniec. Tkwiłam w potrzasku. Nie cierpiałam zakupów. Nie zdążę zamówić niczego przez internet. Prędzej sama chwycę za igłę i nitkę, niż wejdę do butiku, by w asyście doświadczonej stylistki trzy godziny komponować stylizację i przez kosmiczny wydatek dolecieć do Porto rok później. Wymiana szafowa też nie brzmiała najlepiej.

– Wiem, wiem. Nie brzmi zbyt high, ale „żurawina” też nie. A ma mnóstwo antyoksydantów. Tak samo z tą wymianą. Przychodzą tam takie persony, że kokardy same się rozwiązują. Niektórzy zostawiają szmaty, ale są tacy, którzy żonglują YSL – ciągnęła Sandra.

– Czym?

– Yves’em Saint Laurentem.

Czymkolwiek był Yves Saint Laurent, żonglowanie nim wydawało się niebezpieczną sztuką.

Fryzjerka wyjęła z torebki telefon, przejechała palcem po ekranie i przesłała mi link do wydarzenia.

– Kliknij, że bierzesz udział i widzimy się w piątek przed południem. Anastazja nie może pójść, a samej jakoś tak głupio. Tylko nie zapomnij przynieść czegoś na wymianę. – Sandra podała mi kurtkę, a sama włożyła dopasowany w talii, miętowy płaszcz.

Po chwili wyszłyśmy przed Panteon. Pożegnałam się i opadłam na szczerbatą ławkę w oczekiwaniu na autobus.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: