- nowość
- W empik go
Little Lies. Lies, Hearts & Truths. Tom 1 - ebook
Little Lies. Lies, Hearts & Truths. Tom 1 - ebook
Nie chcę cię.
Nic dla mnie nie znaczysz.
Nigdy cię nie kochałem.
Lavender Waters żyje niczym księżniczka w wieży. Po tragicznym wydarzeniu, które spotkało ją, kiedy była dzieckiem, nigdy do końca nie pozbyła się traumy. Przez całe lata rodzina i przyjaciele starali się chronić ją przed groźnym światem, jednak ukojenie potrafiła odnaleźć tylko w jednej osobie – Kodiaku. Szybo stali się nierozłączni, a ich niewinne dziecięce uczucie zamieniło się w obsesję. Coś, co pozornie utrzymywało ich na powierzchni, w rzeczywistości ciągnęło Lavender prosto na dno. W tej sytuacji Kodiak mógł zrobić tylko jedno…
Lata później muszą zmierzyć się ze wszystkimi małymi i większymi kłamstwami. Jak długo uda im się udawać, że to, co było między nimi, nie ma żadnego znaczenia? Czy Kodiakowi uda się naprawić wszystkie wyrządzone szkody? Musi przy tym pamiętać, że Lavender nie jest już przerażoną małą dziewczynką i być może sama potrafi pokonać wszystkie smoki.
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-622-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To WSZYSTKIE MAŁE KŁAMSTWA (które wmawiasz sobie, żeby czuć się lepiej).
„Nie chcę cię”.
„Nic dla mnie nie znaczysz”.
„Nigdy cię nie kochałem”.
Ze słów zrobiłem miecze.
I ściąłem ją. Wbiłem ostrze i przyglądałem się, jak upada.
Powiedziałem, że nigdy jej nie skrzywdzę, ale zrobiłem to.
Wiele lat później muszę stawić czoła wszystkim kłamstewkom, nieprawdom, zafałszowanej rzeczywistości, szkodom, które wyrządziłem, choć chciałem tylko zaspokoić swoją obsesję.
Lavender Waters jest księżniczką w wieży. Nawet jej imię to materia, z której utkane są bajki.
To ja ją kiedyś uratowałem.
Niejeden raz.
Ale nie chcę już tego robić.
Chcę tylko udawać, że kłamstwa nadal są prawdą.PODZIĘKOWANIA
Deb, uwielbiam cię. Dziękuję, że dorównujesz mi w moim dziwactwie i że jesteś moją trampoliną.
Kimberly, jesteś wspaniała i kocham twój mózg, niebywałe wsparcie, trafne spostrzeżenia i przyjaźń.
Sarah, jesteś niesamowita i cudowna, i nie ma mowy, żebym zrobiła to bez ciebie. Dziękuję za to, że wiesz, czego mi potrzeba, zanim w ogóle mi się tego zachce.
Hustlerowie, jesteście moimi czirliderami i książkową rodziną i bardzo doceniam każdego z was.
Denise, dziękuję ci za twoją wiedzę o hokeju, świetne rozeznanie i chęć dzielenia się tym ze mną. Jesteś cudowna, a twoje wsparcie jest dla mnie zaszczytem.
Tijan, masz najbardziej niezwykłe serce i mam szczęście się z tobą przyjaźnić.
Jessico, Christo i Julio, dziękuję wam bardzo za pracę nad tym projektem i za pomoc w nadaniu mu blasku.
Sarah, Jenn, Hilary, Shan i cała moja drużyno z Social Butterly, jesteście niesamowici i bez was nie mogłabym tego zrobić.
Sarah i Gel, dziękuję za to, że jesteście mistrzami obrazów. Wasz niewiarygodny talent nie przestaje mnie zadziwiać.
Teeny, dziękuję ci nie tylko za to, że potrafisz wypełnić stronice wspaniałymi rysunkami, ale także za twoją przyjaźń.
Beavers, dziękuję za bezpieczną przystań i nieustanną ekscytację tym, co dopiero ma nadejść.
Deb, Tijan, Kelly, Ruth, Kellie, Erika, Marty, Karen, Shalu, Melanie, Marnie, Julie, Krystin, Laurie, Angie, Angela, Jo, Lou: wasza przyjaźń, wskazówki, wsparcie i trafne spostrzeżenia sprowadzają mnie na ziemię; dziękuję, że stanowicie w moim życiu grupę tak cudownych i inspirujących kobiet.
Czytelnicy, blogerzy, bookstagramerzy i booktokerzy, waszej pasji dla historii miłosnych nie można z niczym porównać; dziękuję wam za wszystko, co robicie na rzecz społeczności czytelniczej.PROLOG
Nie dać się potworowi
Lavender
6 lat
– To będzie mega zabawne, Lavender. Spodoba ci się! – zapewnia mnie z uśmiechem mój starszy brat Maverick, puszczając mi oczko.
Odwzajemniam uśmiech. Dla niego wszystko jest zabawne i w większości przypadków ma rację.
– Najfajniejsze są lustra! – oznajmia Kodiak. Jest najlepszym kumplem Mavericka, ale także moim kolegą. – Dopilnujemy, żebyś się dobrze bawiła.
Potakuję i obejmuję się ramionami, próbując powstrzymać podyktowany zmartwieniem dygot, ale nie udaje mi się.
– Lavender, kochanie, zimno ci? – pyta tata. – Gdzie masz kurtkę?
Mama grzebie w torebce.
– Musieliśmy zostawić w samochodzie. Wrócę i przyniosę. To zajmie tylko minutkę.
– O ludzie – mruczy Maverick. Na tyle cicho, że rodzice nie słyszą, ale ja tak. Jego frustracja jest jak gruby koc, który przygniata moje ramiona. Maverick nie lubi czekać i już od pięciu minut próbują mnie przekonać, żebym z nimi poszła.
– Dobra. Niech założy moją bluzę. – Kodiak rozwiązuje rękawy, którymi jest przepasany w talii, i podaje mi swoje okrycie.
Uśmiechając się delikatnie, biorę ją od niego i wsuwam ramiona w miękką tkaninę. Jest ciepła i pachnie proszkiem do prania. Na bluzie z kapturem widnieje logo drużyny hokejowej, którą trenuje mój tata i w której gra tata Kodiaka. Wkładam ręce do kieszeni i moje palce trafiają na cukierki i kilka papierków. Kodiak zawsze ma ze sobą landrynki Jolly Ranchers. To jego ulubione. Ja uwielbiam pianki Lucky Charms, choć tak naprawdę to płatki śniadaniowe, a nie słodycze.
– Na pewno chcesz iść? – pyta cichym głosem mama, pomagając mi podwinąć rękawy.
Potwierdzam samym skinieniem głowy. Nie ufam teraz mojemu głosowi. Poza tym mama mówiła, że po powrocie z domu śmiechu możemy zjeść smażone ciasteczka, i nie chcę być powodem, dla którego tego nie zrobimy.
Mamusia i tatuś patrzą na siebie. Cały czas rozmawiają ze sobą bez słów. Ja robię to samo z Riverem. Jest inaczej, bo River to mój brat bliźniak, ale pod wieloma względami podobnie. Nie zawsze musimy używać słów, żeby wiedzieć, jak czuje się to drugie. Jest to dobre, ponieważ czasami zapominam języka w gębie.
– River, trzymaj Lavender za rękę przez cały czas, dobrze? To twoje zadanie – mówi stanowczym głosem tata. – Cały czas trzymaj ją za rękę.
To ton, którego często używa w stosunku do Rivera, ale nigdy do mnie.
– Trzymam za rękę Lavender. Nie puszczam. Dbam o jej bezpieczeństwo – powtarza River.
Tata przytakuje uroczyście i odwraca się do mnie, a jego mina się zmienia. Twarz przypomina świeżą piankę, mięknie, łagodnieje. – Jeśli nie będzie ci się tam podobało, powiedz o tym Riverowi, w porządku? Robbie, Mav i Kody będą z tobą.
Kiwam głową, szepcząc „dobrze”. Tata całuje mnie w czoło i chwyta Rivera za ramię.
– Opiekuj się siostrą i nie oddalaj się od braci.
River potakuje, trzymając mnie za rękę tak mocno, że niemal czuję, jak wyginają mi się kości. Chcę mu powiedzieć, że to boli, ale wszyscy biegną w stronę domu śmiechu, więc nie chcę tego zepsuć, choć już jestem przerażona.
Wszystko mnie przeraża.
Za dużo hałasu. Za dużo ludzi. Zbyt wielu ludzi, których nie znam.
Jest parę osób i rzeczy, które sprawiają, że czuję się bezpiecznie.
Przez większość czasu River jest jedną z nich, ale dziś mam wrażenie, że jestem na karuzeli, z której nie mogę zejść. Chcę się bawić. Chcę, żeby River się dobrze bawił. Ale hałas i ludzie to zbyt wiele.
Trzymam się blisko i mocno ściskam go za rękę. Mam wilgotną i śliską dłoń. Jest mi zimno i gorąco.
Powinnam mu powiedzieć, że chcę wrócić i zostać z mamą i tatą, ale jest za głośno i nie mogę wydusić słowa. Mówię sobie, że potem dostaniemy nagrodę i znowu znajdę się w miejscu, w którym czuję się najbezpieczniej. I podoba mi się, jak dumny był tata, kiedy powiedziałam, że chcę wejść do domu śmiechu.
Robbie, Maverick i Kodiak pędzą przed siebie, meandrując w labiryncie luster. Kodiak spogląda przez ramię, marszcząc brwi. Chwyta Mava za koszulkę, próbując zmusić go, by zwolnił, a River biegnie, by za nimi nadążyć. Maverick śmieje się i znika za rogiem. Kodiak waha się, ogląda się za siebie ostatni raz i też znika, a River każe mi się pospieszyć.
Wpadam na własne odbicie i jeszcze mocniej ściskam dłoń Rivera. Wszędzie widzimy swoje podobizny. Oczy mojego brata lśnią z ekscytacji i uśmiecha się szeroko.
– Wszystko w porządku, prawda? – pyta, ze wzrokiem nadal wbitym w to, co czeka za rogiem.
Potakuję, bo muzyka jest głośna i nie usłyszałby mnie. Kiedy zostawiamy za sobą lustra, lęk częściowo ustępuje, ale wtedy musimy przejść przez coś, co przypomina worki bokserskie taty w naszej domowej siłowni, z tym że te tutaj mają twarze klaunów. Nie podobają mi się, więc zamykam oczy i pozwalam się ciągnąć Riverowi. Obijam się o różne przedmioty, a ktoś wpada na mnie od tyłu. Potykam się, puszczam rękę brata i upadam. Ktoś potyka się o mnie i obrywam w bok stopą, więc gramolę się, żeby zejść z drogi.
W pomieszczeniu migają światła i trudno mi się zorientować, w którą stronę mam iść. Wiszący klauni huśtają się nade mną, rzucając mnie na kolana, kiedy próbuję wstać.
River mnie woła, ale mój strach sprawia, że świat staje się mętny i niewyraźny i mam wrażenie, jakbym była pod wodą. Nie mogę oddychać, patrzeć ani mówić.
To dlatego tatuś chciał, żeby River cały czas trzymał mnie za rękę. Kiedy się boję, zacinam się i sztywnieję. To sprawia, że trudno mnie znaleźć, zwłaszcza w takim miejscu jak to. Spanikowany potwór rośnie w mojej głowie, zabierając całą przestrzeń, a ja płytko oddycham. Próbuję przypomnieć sobie rzeczy, które moja nauczycielka plastyki, pani Queenie, kazała mi robić, ale moje myśli galopują. Chcę tylko do mamy i chcę stąd wyjść.
Odsuwam się od stóp i starszych dzieci tupiących oraz przepychających się między wiszącymi klaunami. Policzkiem uderzam w coś twardego. Do oczu napływają mi łzy, ale kiedy podnoszę wzrok, widzę drzwi z napisem TYLKO DLA PRACOWNIKÓW. Nie wiem, co to znaczy, ale uznaję, że lepiej będzie mieć kłopoty, niż tu zostać. Naciskam klamkę i zerkam przez szparę. Są tam korytarz i schody. Oglądam się przez ramię na wiszących klaunów. Nie wracam tamtędy.
Wychodzę na korytarz. Czuję się lepiej i gorzej. Chcę do mamy. Chcę iść do domu i tulić się do niej i do taty w łóżku, gdzie jest najbezpieczniej.
Ściany korytarza są żółte i zapaskudzone. Pobazgrane przez ludzi. Pędzę w stronę schodów i znowu się potykam, upadając na pupę i zjeżdżając po kilku stopniach. Są brudne i mokre, podobnie jak teraz moje ubranie. Łzy napływają mi do oczu, bo to mama uszyła mi tę sukienkę i nie chcę jej zniszczyć.
Na dole schodów są ogromne drzwi. Pomalowane na czerwono, ale farba odłazi, ukazując pod spodem brązowy kolor. Wygląda jak wyschnięta i świeża krew. W rogu siedzi pręgowiec, drapiąc w drzwi i próbując wymknąć się przez niewielką szparkę. W domku, do którego jeździmy latem, mamy pręgowce. Karmimy je orzeszkami ziemnymi, a one są tak przyjazne, że wdrapują się nam po nie na kolana. Mamusia jednak zawsze pilnuje, żebyśmy nie dotykali twarzy, a po karmieniu gryzoni myjemy ręce. Wydaje mi się, że ten zwierzak jest zbyt przestraszony, by chcieć się zaprzyjaźnić. Chce się wydostać, tak samo jak ja.
– Cześć, szkrabie. – Mój głos to ledwie szept. – Otworzę ci drzwi.
Naciskam rygiel, ale jest ciężki i trzęsą mi się ramiona. Pręgowiec chowa się w kąciku, a mnie zaczynają szybciej kapać łzy, ponieważ teraz się boję, że nie będę mogła stąd wyjść, a nie chcę wracać do domu śmiechu pełnego wiszących klaunów.
Gdyby tylko udało mi się otworzyć drzwi, wróciłabym do mamy i taty i wtedy byłabym bezpieczna. Drzwi wreszcie ustępują, ale gruby łańcuch nie pozwala im się otworzyć do końca. Zwierzątko wybiega na zewnątrz, a ja przeciskam się przez wąski otwór. Zaplątuje mi się sukienka, rozrywając się na dole. O n i e. Nie chcę, żeby mama się na mnie gniewała.
Głośno tu, światła migają, a ludzie krzyczą i się śmieją. Biorę w płuca duży haust powietrza, które ma smak dymu papierosowego. Za mną z głośnym kliknięciem zatrzaskują się drzwi.
Cała sztywnieję, jakbym wrosła w ziemię. Nie wiem, gdzie jestem ani jak wrócić do reszty towarzystwa. Mój tata zawsze mówi, że jeśli się zgubię, to powinnam stać w jednym miejscu albo znaleźć zaufaną osobę, która mi pomoże, na przykład policjanta, ale poza mną nie ma tu nikogo. Nie wiem, w którą stronę mam iść, by znaleźć rodziców, i boję się, że River nadal jest w domu śmiechu i że mnie szuka.
Próbuję zastosować niektóre z ćwiczeń uspokajających, których nauczyła mnie pani Queenie, ale mam chaos w głowie i jestem przerażona.
– Cali, czy to ty? – Z ciemności wyłania się wielki mężczyzna.
Cofam się o krok i potykam o kamień, lądując na pupie. Okulary mi spadają i uderzają o ziemię. Mężczyzna kuca. Oczy ma jak wydrążone studnie, puste i ciemne. Źle pachnie, jak ten piekący środek, którym mama smaruje moje zadrapania.
– Zgubiłaś się, dziewczynko? – Jego słowa zlewają się w jedno. – Wyglądasz zupełnie jak moja Cali. – Wyrzuca pustą butelkę, która ląduje z hukiem na trawie.
Jest straszniejszy od wiszących klaunów. A rodzice mówią mi, żebym nigdy nie rozmawiała z nieznajomymi. Macam wokół w poszukiwaniu okularów, ale nie mogę ich znaleźć.
Wyciąga ręce w moim kierunku i cofam się, ale za plecami mam kosz na śmieci, w który tak mocno uderzam głową, że aż widzę gwiazdy. Chcę zawołać mamę, ale mam ściśnięte gardło.
– Jesteś sama? Gdzie jest twoja rodzina? – Napiera na mnie. – Wyglądasz zupełnie jak ona. Możesz być nią. – Jego oddech sprawia, że łzawią mi oczy. – Mogę zabrać cię do domu.
Boli mnie brzuch.
– Chodź, ze mną jesteś bezpieczna. – Uśmiecha się, pokazując braki w uzębieniu, zupełnie jak u mnie.
Nie chcę z nim iść, ale boję się zostać w tej ciemności.
Wsuwa dłonie pod moje ramiona i podnosi mnie. Trzęsą mi się kolana i nie podoba mi się uczucie suchości w ustach.
– Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. – Bierze mnie za rękę. – Jesteś dokładnie taka sama jak moja Cali. – Ciągnie mnie za sobą, a ja się potykam, oglądając się przez ramię. Wydaje mi się, że słyszę moje imię, ale nie wiem, czy naprawdę, ktoś mnie woła. Zamiast iść w stronę krzyków i karuzeli, oddalamy się od nich. Wsuwam rękę do kieszeni bluzy Kodiaka i wyciągam landrynkę, upuszczając ją na ziemię. Podobnie jak robili to Jaś i Małgosia z okruszkami chleba.
Próbuję zaprzeć się nogami o ziemię, ale szarpie mnie za ramię i rusza szybciej. Potykam się o coś i tracę równowagę. Stawia mnie z powrotem na nogach. Już się nie uśmiecha, a jego puste oczy przypominają mi ślepia Brutusa, psa Kodiaka, kiedy zauważa w ogródku wiewiórkę, którą zamierza gonić.
– Nie piśnij ani słówka. Ani jednego – mówi, otwierając drzwi.
Rzucam kolejny cukierek na ziemię, a on wpycha mnie w ciemność. Potykam się i upadam do przodu, lądując na czworaka. Podłoga jest twarda i zimna.
– Zostań tu i bądź cicho, Cali, albo nigdy już nie zobaczysz swojej mamci – warczy.
Drzwi zamykają się z kliknięciem.
Chcę powiedzieć temu panu, że nie mam na imię Cali, ale boję się, że jeśli się odezwę, to naprawdę nie zobaczę już mamusi. Ciemno tu jak w pochmurną, bezgwiezdną noc w domku letniskowym i śmierdzi tym czymś, co tata wlewa do łódki, żeby popłynęła. Znowu wkładam rękę do kieszeni, szukając landrynek. Zostały tylko dwie.
Szkoda, że zdobyłam się na odwagę.
Chciałabym być w jakimkolwiek innym miejscu.
Zaczynam płakać i trudno mi powstrzymać swoje odgłosy. Zaciskam usta i wbijam paznokcie w dłonie. Wrzynają się w skórę jak małe nieme krzyki.
Chowam twarz w bluzie Kodiaka, próbując wdychać zapach proszku do prania i arbuzowych landrynek.
Boję się poruszyć, bo jeśli narobię hałasu, mężczyzna wróci.
Macam podłogę. Jest twarda i zimna i zaczynam szczękać zębami. Pupę mam mokrą od upadku, a od smrodu robi mi się niedobrze.
Wyciągam rękę, przesuwając palcami po pobliskich przedmiotach. Nie wiem, co to za rzeczy.
Natrafiam na coś miękkiego. To chyba pluszak. Przytulam go do piersi i wstaję. Nogi mi się trzęsą, jakby były z galarety. Przesuwam się do przodu i wyciągam przed siebie rękę, aż palcami natrafiam na coś zimnego. Słyszę dźwięki wesołego miasteczka, ale ledwo co. Wentylator pracuje głośno, przez co wszystko, co znajduje się na zewnątrz, wydaje się odległe.
Dotykam zimnej powierzchni, aż natrafiam na wypukłość. To chyba drzwi. Nie rozumiem, czemu ten pan mnie tu zostawił. Przekręcam gałkę i próbuję je pchnąć, ale nie puszczają.
Chcę do domu.
Chcę do mamusi i tatusia.
Chcę, żeby River wiedział, że nic mi nie jest.
Chcę oddać Kodiakowi jego bluzę.
Mam nadzieję, że nie jest mu tak zimno jak mnie.
Jeszcze raz próbuję otworzyć drzwi, ale są zablokowane i nadal tu tkwię, całkiem sama.
Nie wiem, ile czasu spędzam w ciemności, ale po chwili wydaje mi się, że ktoś mnie woła. Ponownie słyszę moje imię, więcej niż raz i gdzieś bliżej. Przykładam ucho do zimnego metalu.
Chyba słyszę Kodiaka i tatusia.
Ktoś wali w drzwi i potykam się, upadając na podłogę.
– Lavender? – Rozlega się łomot, a potem nagle drzwi się otwierają i tatuś z Kodiakiem wpadają do środka.
Nie wiem, gdzie jest mamusia, i wszystkie słowa uwięzły mi w gardle ze strachu.
– O mój Boże. Dzięki Bogu. Co się stało, kochanie? – Tata podnosi mnie, a Kodiak ma tak bardzo, bardzo szeroko otwarte oczy. Trzyma cukierki, które upuściłam na ziemię, i moje okulary. – Mam ją! Znalazłem ją! – Tata biegnie, a to sprawia, że brzuch mi wiruje i się skręca. Za nami gna Kodiak i z ciemności wpadamy z powrotem w hałas i światła lunaparku.
– Dzięki Bogu! – Mama bierze mnie w ramiona, tak bardzo ściskając, że czuję się jak za mocno zgnieciony pączek z marmoladą. – Co się stało, skarbie? Gdzie się podziewałaś?
Tata mówi jej, gdzie mnie znalazł, i w końcu odzyskuję głos. Ale mogę tylko wydusić „pan”, zanim znowu mnie zatyka.
– Zabrał cię jakiś pan? – Głos mamy brzmi jak syrena alarmowa.
Potakuję i wtedy padają kolejne pytania. Głowa zaraz mi eksploduje. Wciąż się boję, że on wróci. Cały czas płaczę.
Tata znajduje ochronę, a pracownicy wzywają policję.
Przychodzi ojciec Kodiaka i zabiera syna oraz moich braci.
W pomieszczeniu razem ze mną jest policjantka, ma łagodne, miłe i smutne oczy. Mamusia musi wytłumaczyć jej, że jestem nieśmiała i trudno mi rozmawiać w towarzystwie ludzi, których nie znam. Chcę po prostu iść do domu, jednak oni zadają mi pytania o tego mężczyznę, a ja staram się na nie odpowiadać.
Dają mi koc, ale drapie mnie w nogi.
Dostaję sok jabłkowy w kartoniku, pączka z cukrem i jabłko. Nie lubię soku jabłkowego, bo smakuje jak metal, ale jestem spragniona, więc go wypijam.
Policjantka zadaje mi pytania, od których robi mi się niedobrze. Wymiotuję pączkiem i przez to płaczę jeszcze bardziej.
Mamusia mówi, że wszystko będzie dobrze, ale nie jestem przekonana.
Wreszcie przestają pytać. Cieszę się, bo ich nie lubię. Potem ktoś robi zdjęcia wszystkich moich siniaków. Naprawdę nie wiem, skąd się wzięły. Tata jest zły, a mama próbuje ukryć, jak bardzo jest smutna.
Cieszę się, kiedy w końcu mówią, że możemy wracać do domu.
Tatuś zanosi mnie do samochodu, a mamusia siada ze mną z tyłu. Wtulam się w jej włosy, wdychając zapach szamponu, starając się nie dopuścić do siebie wspomnień i zapachów. Chcę założyć ulubioną piżamę i przytulić się do pluszowego bobra, i nigdy już nie wychodzić z domu.
Chcę czuć się bezpiecznie.
Tata niesie mnie na górę, a mama zaczyna przygotowywać dla mnie kąpiel. Tata stawia mnie na taborecie obok wanny i klęka przede mną. Mam tylko jeden but. Nie wiem, co się stało z drugim.
Moja sukienka jest brudna, pokryta smugami błota. Bluza Kodiaka jest rozerwana z jednej strony, a na rękawach ma brązowe plamy. Znowu zaczynam płakać, bo za dużo tego wszystkiego. Wbijam paznokcie w dłonie, żeby nie wydawać żadnego dźwięku.
– Spokojnie. – Mama rozwiera mi palce. Wnętrze pokrywa zaschnięta krew, a z ran cieknie świeża. – Lavender, kochanie, kto ci to zrobił?
– Powiedział, że jeśli pisnę choć słówko, to już nigdy cię nie zobaczę, więc wykrzyczałam to w moją skórę.
– Tak bardzo mi przykro, skarbie. Nigdy więcej nie pozwolimy, by stało ci się coś złego.
– A co, jeśli wróci? – szepczę. – Jeśli znowu mnie zabierze?
– Nie zabierze, słońce. Obiecuję, że tak się nie stanie.
Chcę jej wierzyć, ale wspomnienia wciąż są żywe, jak zły sen, który nie mija. Mieszka teraz w mojej głowie największy potwór.
Potem, kiedy już jestem umyta i w czystej piżamie, mamusia przygotowuje mi przekąskę. Ale nie jestem głodna i chcę tylko być w łóżku i mieć pewność, że z Riverem wszystko jest w porządku. Chcę mu powiedzieć, że to nie jego wina, że nie mógł mnie zatrzymać.
Chcę, żeby wszystko było tak jak dawniej.
Lecz nie jest.
I nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek było.1
Pierdolnik pierwszego dnia
Lavender
Obecnie, 19 lat
– Ej, Lav! – Mój brat wali pięścią w drzwi do łazienki, a pół sekundy później otwierają się, uderzają w ścianę, napędzając mi stracha.
Dźgam się w oko maskarą, a kawa opryskuje mi przód białego podkoszulka. Porwałam się na wielozadaniowość. Powinnam wiedzieć lepiej.
– Auć! Cholera, Mav! – Przykładam dłoń do piekącego oka, a kubek wpada do umywalki. Odpada mu ucho. – Niech to szlag! To był mój ulubiony pieprzony kubek. I mogłam być nago!
Maverick wydaje z siebie gardłowy dźwięk.
– Dopiero co zjadłem śniadanie. Nie mów takich rzeczy, jeśli nie chcesz, żebym się porzygał.
– Pierdol się, pojebie. – Próbuję zamknąć mu drzwi przed nosem, ale bez powodzenia, bo stoi na progu jak jakiś pieroński olbrzym. – Kiedy patrzę na ciebie, odechciewa mi się jeść.
Ku przerażeniu moich rodziców Maverick jest patentowanym kurwiarzem. Monogamicznym, ale i tak kurwiarzem. Opierając się na tym, czego dowiedziałam się od dziewczyn, które lubią nas odwiedzać – a jest ich wiele – zadaje się z jedną i tą samą dziewczyną przez dokładnie cztery tygodnie. Mówiąc „zadaje się”, mam na myśl jak najczęstsze stosunki seksualne.
Mój brat nie jest brzydalem, daleko mu do tego. Maverick wygląda jak cholerny supermodel z tymi swoimi falowanymi ciemnymi włosami i niedorzecznie wyrzeźbionymi rysami. Dziewczyny i kobiety szaleją za nim. To irytujące.
– Czemu, do cholery, wpadasz do mojej łazienki o siódmej trzydzieści rano? Próbuję wyszykować się na zajęcia. – Chociaż jestem na drugim roku, to mój pierwszy dzień na nowym uniwerku i chciałabym zacząć kolejny rok studiów z pozytywnym akcentem. Szturchanie się w oko tuszem do rzęs nie jest zbyt pozytywne.
– Riv musi być na treningu piłkarskim, a ja na hali za jakieś dwadzieścia minut. Widziałaś kluczyki do mojego samochodu?
– Skąd miałabym wiedzieć, gdzie są twoje kluczyki? – Odsuwam rękę od oka i przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze. Wspaniale. Wyglądam teraz, jakbym była do pewnego stopnia szopem praczem z tuszem rozmazanym wokół ślepia.
– Mav, musimy się zwijać, bo się spóźnimy – drze się skądś mój brat bliźniak, River.
Maverick przeczesuje włosy dłonią. Opadają z powrotem na miejsce, jakby były idealnie posłusznymi żołnierzami.
– Gdzie są twoje kluczyki?
– Nie możesz zabrać mojego samochodu. – Opieram pięść o biodro. – Weź auto Rivera.
– Jakaś laska zrzygała się wczoraj na tylne siedzenie i trzeba je porządnie wyczyścić. – Mav bębni we framugę, zniecierpliwiony.
– I to niby moja wina? – Nie chcę znać szczegółów dotyczących rzygającej dziewczyny. River nie jest taki zły jak Maverick, ale i tak absurdalna liczba lasek non stop na niego leci – i to nawet biorąc pod uwagę jego mniej niż serdeczną osobowość. A może właśnie dlatego.
Maverick spogląda w prawo, tuż za drzwi łazienki, i na jego twarzy pojawia się przebiegły uśmiech. Chwyta moje kluczki z komody i buja nimi na palcu.
– Siora, wisimy ci przysługę.
Podskakuję, próbując je odebrać, ale mój brat ma ponad metr osiemdziesiąt, a ja sto pięćdziesiąt pięć i ćwierć centymetra – ta ćwiartka ma dla mnie duże znaczenie – więc jest zerowa szansa, że dosięgnę kluczyków, skoro trzyma je nad swoją głową.
– Nie możecie mnie zostawić bez auta!
– Umiesz chodzić w linii prostej, Lav. Poradzisz sobie. – Oddala się korytarzem, a ja rzucam się mu na plecy, próbując odzyskać swoją własność, piecze mnie jednak pod szkłem kontaktowym. Rozprasza mnie to i powoduje, że mogę trzymać się go tylko jedną ręką, drugą przyciskając do łzawiącego oka. Wparowuje na schody i pokonuje je biegiem, rzucając mną uczepioną jego pleców na wszystkie strony.
Jakimś cudem udaje mi się wcisnąć duży palec u nogi w jedną ze szlufek jego spodni i tkwię w tej pozycji.
Ciągnie mnie za sobą jak jakiegoś niezdarnego leniwca, którego nie może się pozbyć.
– Mam zajęcia po drugiej stronie kampusu. To półgodzinny spacer i zaczynają się o ósmej trzydzieści!
– To nie jest tak daleko. Poradzisz sobie.
Gdy przemierzamy salon, odzywa się dzwonek do drzwi.
W kuchni stoi River, wsuwając w usta połówkę bajgla posmarowanego serkiem śmietankowym i wysyłając esemesy. Marszczy brwi – to jego najczęstsza mina – i spogląda to na drzwi, to na Mavericka, i na mnie nadal wiszącą mu na plecach. Dwoma wściekłymi susami pokonuje pomieszczenie i otwiera drzwi. Odwraca się, przyszpilając naszego starszego brata oburzonym wzrokiem, i kciukami pokazuje za siebie.
– Ten dupek ma siedzieć z tyłu, żebym nie musiał na niego patrzeć.
W progu stoi Kodiak Bowman, częściej zwany przez wszystkich poza mną Kodym. W zasadzie dorastaliśmy razem i prawdopodobnie znamy się lepiej, niż powinniśmy. Podobnie jak miejsce, w którym został poczęty, Kodiaka charakteryzuje rzadki rodzaj arktycznego piękna. Włosy ma prawie czarne, oczy koloru jasnej zieleni, która nie wygląda na całkiem naturalną, a rysy wahają się między surowością a egzotyką. Kiedy się uśmiecha, dołeczek w lewym policzku nadaje mu chłopięcy wygląd, co sprawia, że spadają majteczki każdej istoty z podwójnym chromosomem X. Oraz wielu z chromosomem XY.
Nie zwraca uwagi na mojego brata bliźniaka, bo bacznie wpatruje się w swój telefon. Prawdopodobnie umawia się na lodzika w czasie lanczu.
Zarówno on, jak i Maverick mają uniwersyteckie stypendia hokejowe. Kodiak jest nie tylko niesamowicie utalentowanym graczem, podobnie jak jego tata, jest także geniuszem po matce. Jednak w przeciwieństwie do mamy, która jest świętą, Kodiak to dupek.
Mój bliźniak szczególnie nim pogardza.
Z mojego powodu.
Dwa lata temu wydarzyło się coś związanego z Kodiakiem, coś, co było dla mnie tak druzgocąco żenujące, że chciałabym wymazać to wspomnienie z pamięci. Riverowi przekazałam uproszczoną wersję wydarzeń i kazałam mu przysiąc, że nigdy, przenigdy nie będzie o tym mówił. Potem o to nie pytał, a ja nigdy nie zdradziłam więcej szczegółów. Teraz jednak River nie może znieść Kodiaka, a trzeba zacząć od tego, że i tak nie był jego największym fanem.
Kodiak ignoruje Rivera.
– Musimy się zbierać, Mav, bo się spóźnimy.
Maverick odrywa moje palce od swojego ramienia.
– Czy możesz, kurwa, ze mnie zejść, proszę?
Duży palec wciąż mam zaczepiony o szlufkę, więc spadam, a ponieważ brakuje mi koordynacji i równowagi – mamo, wielkie dzięki za to – uderzam głową o podłogę. W dodatku wrzeszczę, ponieważ palec jest zagięty pod bardzo niewygodnym kątem. Maverick cofa się o kilka kroków, próbując zorientować się, jak to możliwe, że nadal jestem do niego przyczepiona.
– Palec mi się zaplątał. Chryste. Złamiesz mi go! – krzyczę na całe gardło.
To ironia losu, bo kiedy byłam dzieckiem, niewiele się odzywałam. River dużo mówił za mnie, ponieważ byłam nieśmiała i zapominałam języka w gębie w obecności ludzi, których nie znałam. Starał się być dobrym bratem. Niestety pod wieloma względami to mnie od niego uzależniło na wiele lat.
Moja rodzina też mnie bardzo izolowała. To jak tkwienie w bańce, przyglądanie się życiu zza kulis, bez pełnego udziału w nim. Jak na kogoś wychowanego w bardzo stabilnej, niesamowicie wspierającej, kochającej – chociaż dziwnej – rodzinie udaje się wyplątać mnie ze szlufki, nie łamiąc mi przy tym palca. Zrywam się na nogi, a ponieważ moje zażenowanie tego ranka nie osiągnęło jeszcze epickiego poziomu, to z koszulki wyskakuje mi cycek.
– Na miłość boską, Lav! Schowaj go! – wrzeszczy Maverick.
– To nie moja wina, że się wymsknął! – To genetyka.
Kodiak zerka znad telefonu, kiedy wsuwam pierś z powrotem w stanik. Ma niezmieniony wyraz twarzy, jakby był zupełnie nieporuszony faktem, że mój sutek właśnie się mu przyglądał.
Bo tak jest. Jest całkowicie niewzruszony.
W przeciwieństwie do mnie. Ja już nawet nie mogę sklecić jednego całego, sensownego zdania w jego obecności.
Jestem pewna, że moja twarz jest czerwona i cała w plamach z upokorzenia. Kolejny raz.
Wygląda na to, że Kodiak zajmuje zawsze miejsce w pierwszym rzędzie w tych strasznych momentach.
– Mam nadzieję, że naderwiecie sobie swoje przyrodzenie na treningu. – Obracam się na pięcie i ruszam w stronę schodów.
– Znajdę cię na dziedzińcu po pierwszych zajęciach, dobrze, Lav? – woła za mną River.
– Nieważne. – Przedzieram się do swojego pokoju.
Powinnam była bardziej się postarać, żeby zamieszkać na kampusie. Nawet żeński dom studencki byłby lepszy niż mieszkanie z moimi cholernymi braćmi. Nie było jednak szans, żeby rodzice pozwolili mi na akademik – zbyt wiele niewiadomych i niekontrolowanych zmiennych. A River, jak przystało na zbyt opiekuńczego brata bliźniaka, załamał się na samą myśl, że w ogóle brałabym pod uwagę akademik jako opcję.
Jedynymi powodami, dla których rodzice zgodzili się na moją wyprowadzkę od nich, są mieszkanie z braćmi i tylko godzina drogi samochodem od domu. Po skończeniu szkoły średniej spakowaliśmy dobytek i przeprowadziliśmy się do dawnego domku letniskowego nad Jeziorem Genewskim w stanie Wisconsin, który jest dużo bliżej Chicago, niż było Seattle. I nie można dać się zwieść słowu „domek” – to naprawdę ogromny dom nad jeziorem.
I teraz, po latach spędzonych na unikaniu Kodiaka – z wyjątkiem tego jednego, okropnie upokarzającego incydentu – będę musiała się z nim znów mierzyć. Prawdopodobnie regularnie.
Jestem więc w tym miejscu, czuję się tak, jakbym się cofała, a nie szła do przodu. Bo zamiast walczyć o to, czego chciałam, pozwoliłam, by obawy innych dyktowały moje wybory.