Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lituma w Andach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 grudnia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,99

Lituma w Andach - ebook

"W małej indiańskiej wiosce położonej w Andach gwałt jest czymś codziennym. Porwania, zbrodnie i terror Świetlistego Szlaku rujnują kraj, choć rzekomo mają zbudować nowy, sprawiedliwy świat. Policjant Lituma wraz ze swoim pomocnikiem Tomasitem przebywają na posterunku w andyjskiej wiosce Naccos, stale zagrożeni napadem maoistowskich bojowników Świetlistego Szlaku. Usilnie starają się znaleźć odpowiedzialnych za śmierć trzech zaginionych w kopalni osób, konfrontując się z wrogo nastawionymi i nieufnymi mieszkańcami okolic oraz bywalcami knajpy Dionisia i jego żony Adriany, uznawanej za czarownicę. Jako kontrapunkt dla brutalnej rzeczywistości pojawia się opowiadana podczas bezsennych nocy historia o starej miłości Tomasita do Mercedes, dziwki, którą wybawił od tortur swego szefa. Indiańskie wierzenia, wróżby z liści koki, pojawiający się groźny pishtaco i duch muki, dodają kolorytu i komplikują śledztwo policjantów. Lituma ma cechy reportażu, odkrywa nędzę peruwiańskiej prowincji, gdzie nie dociera demokracja, prawa człowieka nie istnieją, gdzie panuje zwyrodnienie i przemoc, a jedynym rozwiązaniem jest karabin maszynowy. Tylko mistrzostwo Mario Vargasa Llosy jest w stanie udźwignąć dramatyzm tematów zaangażowanych. "

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-2136-9
Rozmiar pliku: 722 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Kiedy Lituma zobaczył Indiankę w drzwiach chaty, odgadł, co miała zamiar powiedzieć. I rzeczywiście, powiedziała to, ale mamrocząc w keczua, a z kącików bezzębnych ust sączyły jej się strużki śliny.

– Co ona mówi, Tomasito?

– Nie całkiem ją rozumiem, panie kapralu.

Policjant zwrócił się do kobiety, również w keczua, i gestykulując, poprosił, żeby mówiła wolniej. Indianka powtórzyła te nierozróżnialne dźwięki, brzmiące dla Litumy jak barbarzyńska muzyka. Poczuł nagłe zdenerwowanie.

– Co ona gada?

– Zaginął jej mąż – wykrztusił policjant. – Cztery dni temu.

– To już trzech – wyjąkał Lituma, czując, że twarz oblewa mu pot. – Kurwa mać.

– No to co robimy, panie kapralu?

– Spisz jej zeznanie. – Po plecach Litumy przebiegł dreszcz. – Niech ci powie wszystko, co wie.

– Co tu się, u diabła, dzieje! – wykrzyknął policjant. – Najpierw niemowa, potem albinos. A teraz jeden z brygadzistów. To przecież niemożliwe, panie kapralu.

Niemożliwe, a jednak się wydarzyło, i to po raz trzeci. Lituma wyobraził sobie twarze bez wyrazu, lodowate spojrzenia, jakimi będą go obrzucać ludzie z Naccos, robotnicy z obozu, Indianie _comuneros_, kiedy pójdzie ich zapytać, czy znają miejsce pobytu męża tej kobiety. Poczuł przygnębienie i niemoc jak poprzednio, gdy próbował ich wypytywać o innych zaginionych: przeczące ruchy głową, monosylaby, uciekające spojrzenia, zaciśnięte usta i posępnie zmarszczone czoła, przeczucie groźby. Czy i tym razem też tak będzie?

Tomás zaczął wypytywać kobietę. Notował w zeszycie źle zatemperowanym ołówkiem, śliniąc go od czasu do czasu koniuszkiem języka. _Terrucos_ już się prawie do nas dobierają, pomyślał Lituma. Którejś nocy przyjdą. Zniknięcie albinosa też zgłosiła kobieta: matka czy żona, nie zdołali tego ustalić. Człowiek wyszedł do pracy, a może z pracy, i nie dotarł na miejsce. Pedro Tinoco zszedł do wioski, żeby kupić butelkę piwa dla policjantów, i nigdy nie wrócił. Zanim rozpłynęli się w powietrzu, nikt ich nie widział, nikt nie zauważył u nich strachu, obawy lub choroby. Czy więc pochłonęły ich góry? Po trzech tygodniach kapral Lituma i policjant Tomás Carreño błądzili po omacku jak pierwszego dnia. A teraz trzeci. Kurwa mać. Lituma wytarł dłonie o spodnie.

Zaczęło padać. Wielkie krople bębniły po blaszanym dachu mocno i nierównomiernie. Było dopiero wczesne popołudnie, ale chmury zasnuły niebo i wydawało się, że zapadła już noc. W oddali słychać było grzmoty rozbrzmiewające w górach urywanym dudnieniem dobywającym się z wnętrza ziemi, która dla tych górali pełna była byków, węży, kondorów i duchów. Naprawdę Indianie w to wierzą? Oczywiście, panie kapralu, nawet się do nich modlą i składają im ofiary. Nie widział pan talerzy z jedzeniem, które zostawiają na przełęczach Andów? Kiedy opowiadali mu takie rzeczy w knajpie Dionisia albo w samym środku meczu piłki nożnej, Lituma nigdy nie wiedział, czy mówią poważnie, czy nabijają się z człowieka z wybrzeża. Od czasu do czasu przez szparę w jednej ze ścian chaty widać było, jak żółtawa żmija kąsa chmury. Czy górale wierzą, że pioruny to jaszczurki nieba? Ściana deszczu zakryła baraki, mieszarki, walce, jeepy i chaty Indian _comuneros_ wśród eukaliptusów na przeciwległym wzgórzu. Jak gdyby wszyscy zniknęli, pomyślał. Robotników było prawie dwustu: z Ayacucho i Apurímac, ale przede wszystkim z Huancayo i Concepción w Junín i Pampas w Huancavelice. Lituma nie słyszał, aby któryś przybył z wybrzeża. Nawet jego zastępca nie pochodził znad morza. Jednak, mimo że urodził się w Sicuani i mówił w keczua, Tomás wydawał się kreolem. To on przywiózł do Naccos niemego Pedra Tinoco, pierwszego z zaginionych.

Policjant Tomás Carreño był człowiekiem szczerym, chociaż trochę smętnym. Nocami zwierzał się Litumie i potrafił otworzyć się na przyjaźń. Niedługo po przyjeździe kapral powiedział do niego: „Po sposobie bycia można by przypuszczać, że urodziłeś się na wybrzeżu. A nawet w Piurze, Tomasito”. „Wiem, że w pana ustach to znaczy bardzo wiele, panie kapralu”. Bez jego towarzystwa życie na tym odludziu byłoby ponure. Lituma westchnął. Co robi w środku tego lodowatego pustkowia, pomiędzy smagłymi i nieufnymi góralami, którzy zabijają się wzajemnie przez politykę i na dodatek znikają bez śladu? Dlaczego nie jest w swoim mieście? Wyobraził sobie siebie wśród butelek piwa w „Río”, między niepokonanymi starymi kumplami, pośród ciepłej piurańskiej nocy, pełnej gwiazd, walców, zapachu kóz i drzew świętojańskich. Przypływ smutku sprawił, że zadrżała mu szczęka.

– Gotowe, panie kapralu – oznajmił policjant. – Po prawdzie ta kobieta nie wie zbyt wiele. I umiera ze strachu, nie zauważył pan?

– Powiedz jej, że zrobimy wszystko, co tylko możliwe, żeby odnaleźć jej męża.

Lituma spróbował uśmiechnąć się do Indianki, dając jej ręką znak, że może już odejść. Patrzyła na niego z kamiennym wyrazem twarzy. Była niewysoka, o trudnym do określenia wieku i kruchych jak u ptaka kościach. Ginęła pod licznymi spódnicami i obszarpanym kapeluszem, z na poły załamanym rondem, jednak w jej twarzy i otoczonych zmarszczkami oczach było coś niezłomnego.

– Wygląda, że się tego spodziewała, panie kapralu. „Miał się przejść, musiał się przejść”, mówi. Ale, oczywiście, nigdy nic nie słyszała o _terrucos_ ani o Szlaku.

Bez żadnego pożegnalnego gestu kobieta odwróciła się i wyszła na spotkanie ulewy. W ciągu kilku minut rozpłynęła się w ołowianej wilgoci na drodze do obozu. Kapral i policjant siedzieli dobrą chwilę w milczeniu.

– Coś panu powiem. Pan i ja nie wyjdziemy stąd żywi. Podeszli nas, nie ma co się oszukiwać. – W głosie zastępcy Lituma wyczuł nutę współczucia.

Wzruszył ramionami. Zazwyczaj to on upadał na duchu, a zastępca podnosił jego morale. Dzisiaj zamienili się rolami.

– Nie truj się tym, Tomasito. Bo sfiksujemy i jak przyjdą, nawet nie będziemy mogli się bronić.

Cynkowa blacha dachu dzwoniła przy uderzeniach wiatru, do środka lały się strugi wody. W chacie było tylko jedno pomieszczenie przepierzone drewnianym parawanem i zabezpieczone wałem z worków wypełnionych ziemią i kamieniami. W jednej części izby znajdował się komisariat z pełniącą funkcję biurka deską na dwóch kozłach i skrzynią, w której przechowywali rejestr wyjść i meldunki. W drugiej części stały jedna przy drugiej – ze względu na brak miejsca – obie prycze. Za oświetlenie służyły dwie lampy naftowe, mieli też radio na baterie; jeśli nie było wyładowań atmosferycznych, można było złapać Radio Nacional i Radio Junín. Kapral i policjant spędzali noce z uchem przy głośniku, próbując wysłuchać wiadomości z Limy albo Huancayo. Na klepisku leżały koźle i owcze skóry oraz maty. Stała tam też kuchenka, prymus, dzbanki, garnki, walizki Litumy i Tomasa oraz szafa bez dna – magazyn broni, gdzie przechowywali karabiny, magazynki i karabin maszynowy. Rewolwery nosili zawsze przy sobie i nocami kładli je pod poduszki. Siedząc pod wyblakłym obrazkiem Serca Jezusowego jak w reklamie napoju Inca Cola, przez kilka minut wsłuchiwali się w szum deszczu.

– Nie sądzę, żeby ich zabili, Tomasito – odezwał się w końcu Lituma. – Raczej zabrali ich ze sobą. Może nawet ci trzej byli _terrucos_. Przecież Szlak nie porywa ludzi, prawda? Zabija ich, nic więcej, zostawia wyrok i podpis, żeby było wiadomo.

– Pedrito Tinoco terrorystą? Nie, za to, panie kapralu, mogę ręczyć – odparł policjant. – Chce pan powiedzieć, że Szlak już puka do naszych drzwi? Nas _terrucos_ nie zwerbują do swoich oddziałów. Raczej posiekają na kawałki. Czasem zastanawiam się, czy nie przysłali tu pana i mnie, żeby nas po prostu poświęcić.

– Wystarczy już tego smęcenia. – Lituma wstał z łóżka. – Zrób kawę na tę kurewską pogodę. Potem zajmiemy się ostatnim facetem. Jak on się nazywa?

– Demetrio Chanca, panie kapralu. Brygadzista wiertniczych.

– Nie mówi się: do trzech razy sztuka? Może dzięki niemu rozwiążemy tajemnicę wszystkich trzech.

Policjant poszedł po wiszące na ścianie mosiężne kubki i zapalił prymus.

– Kiedy kapitan Pancorvo powiedział mi w Andahuaylas, że wysyłają mnie na ten koniec świata, pomyślałem: „No i dobrze, Tomasito, w Naccos _terrucos_ skończą z tobą, a im szybciej, tym lepiej” – mruczał Tomás. – Byłem zmęczony życiem. Przynajmniej tak mi się wydawało, panie kapralu. Ale po strachu, który teraz czuję, widzę, że wcale mi się nie chce umierać.

– Tylko cymbał chce umierać, zanim przyjdzie jego kolej – stwierdził Lituma. – W życiu jest mnóstwo wspaniałych rzeczy, chociaż trudno je tu dostrzec. Naprawdę chciałeś umrzeć? Można wiedzieć dlaczego? Jesteś przecież taki młody.

– A jak pan myśli? – zaśmiał się policjant, stawiając czajnik na czerwono­-niebieskim płomieniu prymusa.

Tomás był chudym i kościstym, choć bardzo silnym chłopakiem o głęboko osadzonych i żywych oczach, miedzianej skórze i białych, wystających zębach. W czasie nocnego czuwania Lituma widział je połyskujące w ciemnościach chaty.

– Pewnie cierpiałeś z miłości do jakiejś dziewuchy – rzucił trochę protekcjonalnie.

– A przez kogo można cierpieć z miłości? – wzruszył się Tomasito. – Do tego, może się pan czuć dumny, ona też była piuranką.

– Krajanka. – Lituma pokiwał głową z uśmiechem. – To ci dopiero.

_Petite_ Michèle źle znosiła wysokość – skarżyła się na ciśnienie w skroniach podobne do tego, jakie powodowały u niej horrory, które uwielbiała, i na ogólnie złe samopoczucie – jednak mimo to zachwycała ją pustka i surowość krajobrazu. Albert dla odmiany czuł się świetnie. Jakby całe wcześniejsze życie spędził na wysokości trzech czy czterech tysięcy metrów, pomiędzy tymi ostrymi, pokrytymi śniegiem szczytami, wśród stad lam od czasu do czasu przechodzących przez drogę. Stary autobus trząsł się tak bardzo, że niekiedy zdawał się rozpadać na wybojach, dziurach i kamieniach, które pojawiały się tylko po to, by zagrozić jego zrujnowanej karoserii. Byli jedynymi obcokrajowcami, co nie robiło wrażenia na ich towarzyszach podróży. Nikt się nawet nie odwrócił, słysząc, że rozmawiają w obcym języku. Tubylcy jechali opatuleni szalami, ponchami, z zakrywającymi uszy _chullos_ na głowach, dobrze przygotowani na przyjście bliskiej już nocy, obładowani tobołkami, pakunkami i blaszanymi walizkami. Jedna kobieta wiozła nawet gdaczące kury. Jednak ani niewygodne siedzenie, ani trzęsienie, ani ścisk w najmniejszym stopniu nie przeszkadzały Albertowi i _petite_ Michèle.

– _Ça va mieux?_ – zapytał.

– _Oui, un peu mieux_.

A w chwilę potem _petite_ Michèle powiedziała na głos to, o czym również myślał on: miał rację, kiedy kłócili się w limeńskim pensjonacie „El Milagro”, czy jechać do Cuzco autobusem, czy polecieć samolotem. Ona obstawała przy samolocie, tak jak radzono im w ambasadzie, on jednak upierał się tak bardzo przy jeździe autobusem, że _petite_ Michèle skapitulowała. Nie żałowała tego, wręcz przeciwnie. Szkoda byłoby to stracić.

– Oczywiście, że byłoby szkoda! – wykrzyknął Albert, wskazując krajobraz za popękaną szybą. – Czy to nie jest niesamowite?

Słońce już zachodziło i na niebie widniał okazały pawi ogon. Po lewej rozciągał się ogromny, ciemnozielony płaskowyż, bez drzew, bez domów, bez ludzi i zwierząt, ożywiany jedynie błyskami wody, jak gdyby pomiędzy pękami żółtawej słomy płynęły strumyki czy rozlewały się jeziorka. Z kolei po prawej wznosiła się prostopadła ściana ostrych skał, przepaści i wąwozów.

– Tak musi być w Tybecie – wyszeptała _petite_ Michèle.

– Zapewniam cię, że to jest znacznie bardziej interesujące niż Tybet – odparł Albert. – Mówiłem ci przecież: _Le Pérou, ça vaux le Pérou!_

Zapadała już noc i zaczęło się ochładzać. Na niebie w kolorze indygo zabłysły gwiazdy.

– Brrr… – _Petite_ Michèle skuliła się. – Teraz rozumiem, dlaczego wszyscy podróżują tak opatuleni. Jak bardzo zmienia się pogoda w Andach. Rano duszący skwar, a w nocy mróz.

– Ta podróż będzie najważniejszym wydarzeniem w naszym życiu, zobaczysz – powiedział Albert.

Ktoś włączył radio i po chwili metalicznych zgrzytów rozbrzmiała muzyka, smutna i monotonna.

– _Charangos_ i _quenas_ – rozpoznał Albert. – W Cuzco kupimy _quena_. I nauczymy się tańczyć _huaynos_.

– Zrobimy galowe przedstawienie w szkole – rozmarzyła się _petite_ Michèle – _La_ _nuit péruvieenne!_ Przyjdzie _le tout_ Cognac.

– Jeśli chcesz spać, będę robić za twoją poduszkę – zaproponował Albert.

– Nigdy nie widziałam, żebyś był tak zadowolony – rzuciła z uśmiechem.

– Spełnia się marzenie ostatnich dwóch lat – zgodził się. – Oszczędzanie, czytanie o Inkach i Peru. Wyobrażanie sobie tego wszystkiego.

– I nie jesteś rozczarowany – uśmiechnęła się. – Ja też nie. Dziękuję ci, że namówiłeś mnie na ten wyjazd. Koramina chyba wreszcie zaczęła działać. Wysokość mnie już nie męczy i łatwiej mi się oddycha.

Po chwili Albert usłyszał, że Michèle ziewa. Objął ją i ułożył jej głowę na swoim ramieniu. Niebawem, pomimo wstrząsów i podskoków pojazdu, _petite_ Michèle zasnęła. On sam wiedział, że nie zmruży oka. Zbyt mocno był pobudzony, zbyt żądny zatrzymania wszystkiego w pamięci po to, by później wspominać, zapisać w dzienniku podróży, w którym bazgrał co wieczór od chwili, gdy wyjechali pociągiem ze stacji w Cognac, by potem opowiadać swoim _copains,_ pozwalając sobie na luksus przytaczania szczegółów i tu i ówdzie na nieznaczną przesadę. Dla swoich uczniów przygotuje lekcję ze slajdami, pożyczy projektor od ojca Michèle. _Le Pérou_! Oto ono – ogromne, tajemnicze, szarozielone, biedne, bogate, starożytne i hermetyczne. Księżycowy krajobraz i surowe, miedziane twarze kobiet i mężczyzn, którzy ich otaczali. Nieprzeniknione, to prawda. Bardzo odmienne od widzianych w Limie twarzy białych, Murzynów, Metysów, z którymi, słabo bo słabo, ale mogli się porozumieć. Natomiast od ludzi gór oddzielało ich coś nieprzebytego. Kilkakrotnie zagadywał do sąsiadów w swej kiepskiej hiszpańszczyźnie, bez żadnych efektów. „Nie dzieli nas rasa, tylko kultura”, przypominała mu _petite_ Michèle. Właśnie ci ludzie, mieszkańcy Limy, byli prawdziwymi potomkami Inków. Ich przodkowie wciągnęli aż do orlich gniazd na Machu Picchu owe gigantyczne kamienie twierdzy­-sanktuarium, którą za trzy dni on i jego przyjaciółka mieli zwiedzić.

Zapadła już noc i mimo że nie chciał zasnąć, czuł, jak pokonuje go słodkie zamroczenie. Jeśli zasnę, skręcę sobie kark, pomyślał. Zajmowali trzecie siedzenie z prawej strony i zapadając już w sen, Albert usłyszał, że szofer zaczął gwizdać. Potem wydawało mu się, że pływa w zimnej wodzie. Gasnące gwiazdy spadały na bezmiar płaskowyżu. Czuł się szczęśliwy, chociaż żałował, że wrażenia zakłócają mu – jak owłosiona myszka na pięknej twarzy – ból szyi i męcząca świadomość, że nie może wesprzeć głowy na czymś miękkim. Nagle gwałtownie nim szarpnęło.

– Dojeżdżamy do Andahuaylas? – spytał oszołomiony.

– Nie wiem, co się dzieje – szepnęła mu do ucha _petite_ Michèle.

Przetarł oczy i zobaczył smugi światła poruszające się w środku i na zewnątrz autobusu. Słyszał przytłumione głosy, szepty, krzyk, który brzmiał jak obelga. Gdzieś z boku dostrzegł zamieszanie. Była ciemna noc i przez pozbawione szyb okna widać było miriady skrzących się gwiazd.

– Spytam kierowcę, co się dzieje.

_Petite_ Michèle nie pozwoliła mu wstać.

– Co to za jedni? – usłyszał jej pytanie. – Myślałam, że to żołnierze, ale nie. Widziałeś? Niektórzy ludzie płaczą.

Twarze to pojawiały się, to znikały w świetle zbliżających się i oddalających latarek. Wyglądało na to, że jest ich wielu. Otoczyli autobus, a teraz, gdy w końcu oprzytomniał, a jego oczy przywykły do ciemności, Albert spostrzegł, że wielu z nich ma twarze zakryte kominiarkami, z których wyglądały tylko oczy. A te błyski to broń, bo cóż innego mogłoby być?

– Ten człowiek w ambasadzie miał rację – wyszeptała dziewczyna, drżąc od stóp do głów. – Powinniśmy byli polecieć samo­lotem, nie wiem, dlaczego ciebie posłuchałam. Domyślasz się, kim są, prawda?

Ktoś otworzył drzwi autobusu i strumień zimnego powietrza zwichrzył im włosy. Weszły dwa cienie bez twarzy i na kilka sekund Alberta oślepiły latarki. Wydali rozkaz, którego nie zrozumiał. Powtórzyli go tonem znacznie bardziej stanowczym.

– Nie bój się – wyszeptał do ucha _petite_ Michèle. – Nie mamy z tym nic wspólnego, jesteśmy turystami.

Wszyscy pasażerowie wstali z miejsc i z rękoma na karku zaczęli wychodzić z autobusu.

– Nic nam się nie stanie – powtórzył Albert. – Jesteśmy cudzo­ziemcami, wyjaśnię im to. Chodź, wyjdźmy.

Wysiedli z autobusu wmieszani w tłum. W drzwiach lodowaty wiatr smagnął ich po twarzach. Stali w ścisku, blisko siebie, trzymając się pod ręce. Słyszeli pojedyncze słowa, szepty, a Albert nie potrafił ich zrozumieć. Był to jednak kastylijski, nie keczua.

– Przepraszam pana – wysylabizował, zwracając się do stojącego obok mężczyzny ubranego w poncho. Grzmiący głos ryknął: „Cisza!” Lepiej nie otwierać ust. Jeszcze nadejdzie chwila, w której wyjaśnią, kim są i dlaczego się tu znajdują. _Petite_ Michèle ścisnęła jego ramię obiema rękami i Albert poczuł jej paznokcie przez grubą kurtkę. Komuś, może jemu, szczękały zęby.

Ci, którzy zatrzymali autobus, prawie się do siebie nie odzywali. Było ich wielu: dwudziestu, trzydziestu, może więcej. Na co liczyli? W ruchliwym świetle latarek Albert i _petite_ Michèle odkryli, że pośród napastników są kobiety. Jedne w kominiarkach, inne z odsłoniętymi twarzami. Niektóre z bronią palną, inne z pałkami i maczetami. Wszystkie młode.

W ciemnościach rozbrzmiał kolejny rozkaz. Jego również Albert nie zrozumiał. Ich towarzysze podróży zaczęli przeszukiwać kieszenie, portfele, żeby oddać dokumenty. Albert i _petite_ Michèle wyciągnęli paszporty z torby przy pasku. _Petite_ Michèle trzęsła się coraz bardziej, ale aby ich nie prowokować, nie odważył się jej uspokajać, powiedzieć, że teraz, kiedy otworzą ich paszporty i zobaczą, że są francuskimi turystami, niebezpieczeństwo minie. Może zabiorą dolary. Nie było ich wiele, na szczęście. Czeki podróżne zostały dobrze ukryte w pasku Alberta i przy odrobinie szczęścia nikt ich nie znajdzie.

Trzech z nich zaczęło zbierać dokumenty, przechodząc pomiędzy rzędami pasażerów. Kiedy się zbliżyli, cień kobiety z karabinem na pasku wyciągał rękę po ich paszporty, Albert wysylabizował:

– Jesteśmy francuski turysty. Nie znamy hiszpański.

– Cisza! – wrzasnęła, wydzierając paszporty. Był to głos dziecka, ostry i wściekły. – Cicho!

Albert pomyślał, jak spokojne i czyste jest wszystko w górze, na tym głębokim niebie usianym gwiazdami, i jak bardzo kłóci się z groźnym napięciem tu, na dole. Wyparował z niego strach. Kiedy wszystko będzie już tylko wspomnieniem, kiedy opowie to dziesiątki razy swoim _copains_ w bistro i uczniom w szkole w Cognac, spyta _petite_ Michèle: „Miałem rację, żeby jechać autobusem, a nie samolotem, czy nie? Stracilibyśmy najlepszą przygodę w całej podróży”.

Teraz pilnowało ich pół tuzina osób uzbrojonych w karabiny, świecących im w oczy latarkami. Pozostali odeszli kilka metrów i wydawali się naradzać, niemal bezgłośnie. Albert domyślił się, że oglądają dokumenty, szczegółowo je sprawdzają. Wszyscy potrafią czytać? Kiedy zobaczą, że on i Michèle nie pochodzą stąd, że są ubogimi Francuzami podróżującymi z plecakami autobusem, przeproszą ich. Zimno przenikało do szpiku kości. Objął _petite_ Michèle, myśląc: Miał rację ten człowiek z ambasady. Powinniśmy byli polecieć samolotem. Kiedy będziemy mogli rozmawiać, poproszę cię o wybaczenie.

Minuty zmieniały się w godziny. Kilka razy był pewien, że zemdleje z zimna i zmęczenia. Kiedy pasażerowie zaczęli siadać na ziemi, on i _petite_ Michèle poszli w ich ślady, siadając bardzo blisko siebie. Nie odzywali się, przytuleni jedno do drugiego, grzejąc się wzajemnie. Napastnicy wrócili po dłuższym czasie i po kolei podnosili ich z ziemi, przyglądali się twarzom, świecili latarkami w oczy i popychając, odsyłali pasażerów do autobusu. Świtało. Niebieska lamówka pojawiła się ponad ostro zarysowanym konturem gór. Michèle siedziała tak cicho, że wydawała się spać, jej oczy były jednak bardzo szeroko otwarte. Albert podniósł się z wysiłkiem, kości mu skrzypiały. Musiał podnieść _petite_ Michèle, podtrzymując ją za ramiona. Czuł się senny, miał dreszcze, ciężką głowę i przyszło mu na myśl, że ona pewnie znowu cierpi z powodu wysokości, co tak bardzo doskwierało jej w czasie pierwszych godzin wspinaczki. Wyglądało na to, że koszmar dobiega końca. Pasażerowie podążali gęsiego w stronę autobusu. Kiedy nadeszła ich kolej, dwóch stojących przy wejściu chłopaków w kominiarkach przyłożyło im lufy karabinów do piersi i nie odzywając się ani słowem, wskazało, by odsunęli się na bok.

– Dlaczego? – spytał Albert. – Jesteśmy francuskimi turystami.

Jeden z chłopaków podszedł do niego i groźnie przybliżając twarz, rozkazał:

– Cisza!

– Nie mówi po hiszpańsku! – wrzasnęła _petite_ Michèle. – Turysta! Turysta!

Zostali otoczeni, złapani pod ramiona, odepchnięci, oddzieleni od pasażerów. I zanim zrozumieli, co się dzieje, zakaszlał silnik i cielsko autobusu ożywiło się. Widzieli, jak się oddala, podskakując na zagubionej drodze andyjskiego płaskowyżu.

– Co myśmy zrobili? – spytała _petite_ Michèle po francusku. – Co z nami zrobią?

– Zażądają okupu od ambasady – wymamrotał.

– Tego tam nie zostawili tutaj dla żadnego okupu. – _Petite_ Michèle nie wydawała się już przerażona, raczej wzburzona, rozjuszona.

Podróżny, którego zatrzymano razem z nimi, był niski i gruby. Albert rozpoznał jego kapelusz i cieniutki wąsik. Jechał na przednim siedzeniu, paląc bez ustanku i pochylając się od czasu do czasu, żeby porozmawiać z kierowcą. Gestykulował i błagał, potrząsając głową, rękoma. Okrążyli go. Zapomnieli o nim i o _petite_ Michèle.

– Widzisz te kamienie? – jęknęła. – Widzisz? Widzisz?

Światło dnia szybko wdzierało się na płaskowyż i widać było wyraźnie lśniące ciała, ich kontury. Byli młodzi, byli nastolatkami, byli biedni, a niektórzy byli jeszcze dziećmi. Oprócz karabinów, rewolwerów, maczet i pałek wielu trzymało w dłoniach kamienie. Człowieczek w kapeluszu, na kolanach, ze splecionymi modlitewnie dłońmi, zaklinał się, wznosząc oczy do nieba. Potem krąg wokół niego zamknął się i stracili go z oczu. Słyszeli, jak krzyczy, błaga. Tamci popychali się, zagrzewali wzajemnie, współzawodniczyli, a kamienie i dłonie wznosiły się i opadały, wznosiły i opadały.

– Jesteśmy Francuzami – powiedziała _petite_ Michèle.

– Niech pan tego nie robi! – wrzasnął Albert. – Jesteśmy francuskimi turystami, señor.

Byli niemal dziećmi, tak. Ale mieli twarze surowe i pociemniałe od zimna, tak jak stopy, na których niektórzy z nich nosili _ojotas_ z opony, jak te kamienie w popękanych od zimna rękach, którymi zaczęli ich okładać.

– Zabijcie nas jednym ciosem! – krzyknął Albert po francusku, oślepiony, obejmując _petite_ Michèle, ustawiając się pomiędzy nią i tymi okrutnymi rękoma. – Też jesteśmy młodzi, señor. Señor!

– Kiedy usłyszałem, że ten facet zaczyna ją bić, a ona popłakiwać, dostałem gęsiej skórki – powiedział policjant. – Tak jak wtedy, pomyślałem, dokładnie tak samo jak w Pucallpie. Ty to dopiero masz szczęście, baranie.

Lituma zauważył, że Tomás Carreño ponownie wszystko przeżywając, jest wściekły i napięty. Czyżby zapomniał, że ktoś go słucha?

– Kiedy mój ojciec chrzestny po raz pierwszy kazał mi się zająć ochroną Knura, byłem bardzo dumny – wyjaśnił chłopak, usiłując się uspokoić. – Niech pan sobie wyobrazi. Być tak blisko takiego gościa, jeździć z nim do dżungli. Ale tę noc w Pucallpie zniosłem ciężko. A teraz w Tingo María zanosiło się na takie samo gówno.

– Nigdy nie przyszło ci do głowy, że życie jest pełne świństw – zauważył Lituma. – Gdzie ty żyłeś, Tomasito?

– Wiedziałem wszystko o życiu, ale ten sadyzm mi się nie podobał. Kurwa, co to to nie! Nawet tego nie rozumiałem. Doprowadzało mnie do wściekłości, a nawet trochę się bałem. Jak on mógł się zmieniać w takie bydlę? Tam zrozumiałem, dlaczego nazywają go Knur.

Usłyszał trzaśnięcie i kobieta zaskamlała. A masz, mówił, tłukąc ją. Lituma zamknął oczy i wyobraził ją sobie. Była pełna, pulchna, o krągłych piersiach. Klęczała przed tym ważniakiem nagusieńka, a smagnięcia zostawiały na jej plecach czerwone ślady.

– Nie wiem, które z nich wydało mi się bardziej obrzydliwe, on czy ona. Czego to one nie zrobią dla szmalu, myślałem.

– No dobra, ale ty też siedziałeś tam dla forsy, nie? Pilnowałeś Knura, kiedy on maltretował tę kurewkę.

– Niech pan jej tak nie nazywa – zaprotestował Tomás. – Nawet jeśli nią była, panie kapralu.

– To tylko słowo, Tomasito – usprawiedliwił się Lituma.

Chłopak z furią splunął na owady w ciemności. Noc była głęboka i ciepła, wypełniona szelestem liści. Nie było księżyca i oleiste światła Tingo María zaledwie prześwitywały przez las pomiędzy pagórkami. Dom znajdował się na obrzeżach miasta, jakieś sto metrów od drogi prowadzącej do Aguatíi i Pucallpy, a przez jego cienkie ściany całkiem wyraźnie przenikały głosy i dźwięki. Usłyszał kolejny świst i kwilenie kobiety.

– Już nie, proszę – błagała stłumionym głosem. – Nie bij mnie już.

Tomasowi wydało się, że mężczyzna zaśmiał się bezczelnie, tak jak śmiał się poprzednio, w Pucallpie.

– Śmiech bandziora, szefa, pana i władcy, szalonego fiuta, któremu nie zbywa na solach i dolarach – wyjaśnił kapralowi z zadawnioną urazą.

Lituma wyobraził sobie skośne oczy sadysty: zatopione w fałdach tłuszczu, rozpalały się z podniecenia za każdym razem, kiedy kobieta jęczała. Jego nie podniecały te sprawy, ale, jak widać, niektórych tak. Rzecz jasna, również go nie oburzały, inaczej niż jego zastępcę. Co można zrobić, skoro kurewskie życie jest tylko kurewskim życiem? Czy _terrucos_ nie zabijali na prawo i lewo przez te bajeczki o rewolucji? Ci też lubią krew.

– Skończ wreszcie, Knurze, piździelcu, pomyślałem – ciągnął Tomás. – Dogódź sobie, spuść się i idź spać. Ale on nie prze­stawał.

– Już wystarczy. Już nie – prosiła od czasu do czasu kobieta.

Chłopak pocił się i było mu duszno. Jakaś ciężarówka z hałasem przejechała drogą, a jej żółtawe światła na chwilę oświetliły suche liście, pnie, głazy i błoto kanału nawadniającego. Wraz z ciemnością powróciły fosforyzujące błyski. Tomás nigdy nie widział robaczków świętojańskich i wyobrażał je sobie jako latające lampki. Gdyby chociaż był z nim gruby Iscariote. Na rozmowie, żartach, słuchaniu opowieści o jego obżarstwach czas jakoś by zleciał. Nie słyszałby tego, co słyszał, ani nie wyobrażałby sobie tego, co sobie wyobrażał.

– A teraz wsadzę ci tę stal aż do gardła – zamruczał mężczyzna, oszalały z rozkoszy. – Żebyś wyła, jak wyła twoja matka, kiedy cię rodziła.

Litumie wydało się, że usłyszał rechotliwy śmiech Knura, śmiech człowieka, który zawsze miał szczęście w życiu i który zawsze dostaje wszystko, czego chce. Jego mógł sobie wyobrazić z łatwością; jej nie – kobieta była kształtem bez twarzy, konturem, który nigdy się nie wypełniał.

– Gdyby Iscariote był ze mną, gdybyśmy rozmawiali, zapomniałbym, co się działo w domu – powiedział Tomás. – Ale Gruby pilnował drogi, a ja wiedziałem, że nic nie zmusi go do porzucenia stanowiska, że spędzi tam całą noc, marząc o jedzeniu.

Kobieta załkała i już nie przestała płakać. Czy te przytłumione ciosy to kopniaki?

– Na wszystko, co kochasz – błagała.

– I wtedy zdałem sobie sprawę, że rewolwer mam już w ręce – powiedział chłopak, zniżając głos, jakby ktoś mógł go usłyszeć. – Przedtem wyciągnąłem go z kabury i bawiłem się, odciągając kurek, kręcąc bębenkiem. Nawet nie zauważyłem kiedy, panie kapralu, przysięgam.

Lituma obrócił się na bok, żeby mu się przyjrzeć. Profil Tomasita na sąsiedniej pryczy był ledwie widoczny, zamazany we wpadającym przez okno słabym blasku gwiazd i księżyca.

– Co chciałeś zrobić, baranie?

Na palcach wszedł po schodach i cichutko pchał drzwi domu, aż poczuł opór zasuwki. Czuł się tak, jakby ręce i nogi uniezależniły się od głowy. „Już nie, proszę”, błagała monotonnie kobieta. Raz za razem padały przytłumione ciosy, a teraz chłopak usłyszał też dyszenie Knura. Drzwi nie miały zamka. Ledwie na nie naparł, zaczęły ustępować: skrzypienie zmieszało się z ­uderzeniami i błaganiem. Gdy otworzyły się na oścież z metalicznym skrzypieniem, ucichły jęki i ciosy, a rozbrzmiało przekleństwo. Tomás zobaczył, że nagi mężczyzna odwraca się w półmroku, klnąc. Lampa naftowa kołysała się na gwoździu wbitym w ścianę. Dokoła szaleńczo tańczyły cienie. Zaplątany w moskitierę facet próbował się uwolnić, wymachując rękoma, i Tomás spostrzegł przerażone oczy kobiety.

– Niech jej pan już nie bije, señor – poprosił. – Nie pozwalam na to.

– Powiedziałeś mu taką bzdurę? – zaśmiał się Lituma. – Do tego zwracając się do niego per pan?

– Pewnie mnie nie usłyszał – powiedział chłopak. – Może nawet nic nie powiedziałem, mówiłem sobie w myślach.

Mężczyzna odnalazł to, czego szukał. Zawinięty w moskitierę uniósł się trochę, odepchnął na bok kobietę i wycelował w Tomasa, ciągle klnąc na całe gardło, jakby dodawał sobie animuszu. Tomasowi wydało się, że huk wystrzałów przeszył powietrze, zanim on sam nacisnął spust, ale nie, to on wystrzelił pierwszy. Usłyszał wycie mężczyzny w chwili, gdy ten upadł na plecy, wypuszczając pistolet i kuląc się. Chłopak zrobił dwa kroki do przodu. Ciało Knura zwieszało się po drugiej stronie łóżka, nogi leżały rozrzucone w pościeli. Nie poruszał się. To nie on krzyczał, tylko kobieta.

– Nie zabijaj mnie! Nie zabijaj! – wrzeszczała przerażona, ukrywając twarz w dłoniach, odwracając się, zasłaniając rękoma i nogami.

– Nie gadaj, Tomasito. – Lituma nie posiadał się ze zdumienia. – Chcesz powiedzieć, że go załatwiłeś?

– Zamknij się! – rozkazał chłopak. Teraz mógł odetchnąć. Łomotanie w jego piersiach ucichło. Nogi mężczyzny zsunęły się na podłogę, pociągając część moskitiery. Tomás usłyszał jego jęczenie, bardzo ciche.

– To znaczy, że go zabiłeś? – nalegał Lituma. Wsparty na łokciu ciągle wpatrywał się w ciemności w twarz zastępcy.

– Czy ty przypadkiem nie jesteś jednym ze strażników? – Kobieta, nic nie rozumiejąc, patrzyła na niego, mrugała. W jej oczach czaił się zwierzęcy strach, a teraz jeszcze zdumienie. – Dlaczego to zrobiłeś?

Próbowała się zasłonić, obejmowała się rękoma, unosiła koc poplamiony krwią. Pokazała mu go oskarżycielsko.

– Nie mogłem już znieść – powiedział Tomasito – że tak panią bije, żeby sobie dogodzić. Że panią zabija.

– Kto by pomyślał! – zawołał Lituma i wybuchnął śmiechem.

– Co ty gadasz? Co? – Kobieta najwyraźniej przychodziła do siebie, jej głos stał się bardziej zdecydowany. Zeskoczyła z łóżka, potknęła się, gdy mijała lampę, jej ciało na chwilę oblało się czerwienią.

Tomás patrzył, jak panując nad sobą, pełna energii wkłada porozrzucane po ziemi ubrania, nie przestając mówić:

– Dlatego go zastrzeliłeś? Dlatego, że mnie bił? A kto kazał ci się wtrącać, jeśli można wiedzieć? Kim ty w ogóle jesteś, jeśli można wiedzieć? Kto cię prosił, żebyś mnie niańczył, można wiedzieć?

Zanim Tomás zdążył jej odpowiedzieć, usłyszał tupot nóg i zdumiony głos Iscariote: „Carreño? Carreño?” Schody zatrzęsły się od jego kroków i drzwi otworzyły się na oścież. Iscariote stanął w nich gruby jak beczka, tarasując całe wejście. Patrzył na Tomasa, na kobietę, na rozgrzebane łóżko, koc, zrzuconą moskitierę. W drżącej dłoni trzymał rewolwer.

– Nie wiem – wymamrotał chłopak, próbując pokonać zesztywniały jak kołek język. Na podłodze z nieheblowanych desek wił się Chancho. Ale już nie jęczał.

– Kurwa, co to jest? – wysapał gruby Iscariote. – Co się stało, Carreño?

Kobieta skończyła się ubierać i wkładała buty, poruszając jedną nogą, drugą. Jak we śnie, Tomás rozpoznał białą sukienkę w kwiaty, którą widział, gdy kobieta wysiadała z samolotu z Limy, na lotnisku w Tingo María tego popołudnia, kiedy on i Iscariote pojechali, aby ją odebrać i przywieźć do Knura.

– Spytaj tego tu, co się stało. – Jej oczy ciskały gromy. Ręką wskazywała to na leżącego, to na Tomasa, to znowu na leżącego.

– Była w takiej furii, że pomyślałem, że się na mnie rzuci i wydrapie mi oczy – powiedział chłopak. Jego głos stał się słodszy.

– Ty zabiłeś szefa, Carreño? – Gruby był całkowicie ogłupiały. – Ty go zabiłeś?

– Tak, tak! – wrzasnęła kobieta, nie panując nad sobą. – I co teraz z nami będzie?

– Niech to szlag – powtórzył jak automat gruby Iscariote. Bez przerwy mrugał.

– Chyba jeszcze żyje – wybełkotał chłopak. – Widziałem, jak się ruszał.

– Ale dlaczego, Carreño? – Gruby pochylił się, żeby przyjrzeć się ciału. Po chwili wyprostował się i cofnął o krok, przestraszony. – Co ci zrobił? Dlaczego?

– Bił ją. Chciał ją zabić. Tylko żeby sobie dogodzić. Dusiłem się z wściekłości. Nie mogłem znieść takiego świństwa.

Iscariote zwrócił swoją okrągłą jak księżyc w pełni twarz w stronę Tomasa, zbadał go wzrokiem, pochylając głowę, jakby chciał go obwąchać, a nawet polizać. Otworzył usta. Spoglądał na kobietę, spoglądał na Tomasa, pocił się i dyszał.

– I dlatego go zabiłeś? – odezwał się w końcu, poruszając kędzierzawą głową jak karnawałowa kukła.

– Dlatego! Dlatego! – wrzeszczała kobieta histerycznie. – I co teraz z nami będzie? Szlag by trafił.

– Zabiłeś go dlatego, że dogadzał sobie z własną kurwą? – Grubas bez ustanku przewracał oczami. – Czy ty wiesz, co zrobiłeś, wariacie?

– Nie wiem, co mnie naszło. Nie przejmuj się, to nie twoja wina. Wyjaśnię to mojemu chrzestnemu, Gruby.

– Ty głupi baranie, żółtodziobie. – Iscariote złapał się rękoma za głowę. – Palancie. A jak myślisz, kretynie, co faceci robią z kurwami?

– Przyjedzie policja, domyślą się – mówiła kobieta. – Ja nie mam z tym nic wspólnego, ja muszę wyjechać.

– Ale nawet nie mogła ruszyć się z miejsca – wspominał chłopak głosem jeszcze bardziej cukierkowym, aksamitnym, a Lituma pomyślał: To znaczy, że ty już wpadłeś po uszy, Tomasito. – Podeszła do drzwi, ale zatrzymała się i zawróciła, jakby nie wiedziała, co robić. Była bardzo przerażona, biedaczka.

Chłopak poczuł dłoń Iscariote. Gruby patrzył na niego zasmucony, ze współczuciem, już bez złości. Odezwał się zdecydowanie:

– Zniknij i lepiej nie pokazuj się więcej na oczy twojemu chrzestnemu, stary. Przywitałby cię strzałami, Bóg jeden wie, co by ci zrobił. Zjeżdżaj, rozpłyń się w powietrzu, a może cię nie złapią. Zawsze wiedziałem, że ty się do takich rzeczy nie nadajesz. Nie powiedziałem ci tego, kiedy nas sobie przedstawili?

– Równy gość – wyjaśnił chłopak Litumie. – Jego też mogłem pogrążyć tym, co zrobiłem. A jednak pomógł mi uciec. Ogromny grubas, z twarzą okrągłą jak księżyc w pełni i potężnym brzuszyskiem. Co też się z nim dzieje?

Wyciągnął pulchną i przyjazną dłoń. Tomás mocno ją uścisnął. Dziękuję, Gruby. Kobieta, przyklęknąwszy na jedno kolano, przeszukiwała ubranie leżącego bez ruchu mężczyzny.

– Nie mówisz mi wszystkiego, Tomasito – przerwał mu Lituma.

– Nie mam ani grosza, nie wiem, dokąd iść – usłyszał chłopak, gdy już wychodził, by zanurzyć się w lekkiej bryzie, która szeleściła krzakami i gałęziami drzew. Kobieta mówiła do Iscariote: – Nie mam ani grosza. Nie wiem, co robić. Ja go nie okradam.

Rzucił się biegiem w stronę drogi, ale po kilku metrach zwolnił. Dokąd miał iść? Ciągle trzymał rewolwer w ręce. Schował go do kabury przyczepionej do paska i ukrytej pod koszulą. W pobliżu nie było samochodów, światła Tingo María migotały w oddali.

– Czułem się spokojny, rozluźniony, chociaż może pan w to nie wierzy, panie kapralu – powiedział chłopak. – Jak ktoś, kto się budzi i zdaje sobie sprawę, że koszmar był tylko senną marą.

– Ale dlaczego nie opowiadasz mi najlepszego, Tomasito? – Lituma znowu się zaśmiał.

Pośród brzęczenia owadów i odgłosów lasu chłopak usłyszał kroki kobiety, śpieszne, starające się go dogonić. Poczuł ją obok siebie.

– Ja naprawdę nic nie ukrywam, panie kapralu. Opowiadam calusieńką prawdę. Dokładnie tak było.

– Gruby nie pozwolił mi zabrać ani grosza – poskarżyła się. – Pieprzony tłuścioch. Nie chciałam go okraść, tylko pożyczyć sobie trochę, żeby dojechać do Limy. Nie mam ani grosza. Nie wiem, co robić.

– Ja też nie wiem, co zrobię – powiedział Tomás.

Szli, potykając się na krętej ścieżce zasypanej suchymi liśćmi, wpadając w wypłukane przez deszcz dziury, czując na twarzach i ramionach dotyk liści i pajęczyn.

– Kto kazał ci się wtrącać? – Kobieta zniżyła głos, jakby żałując tego, co powiedziała. Po chwili podjęła jednak, choć bardziej powściągliwie: – Kto cię mianował moim strażnikiem, kto prosił, żebyś mnie bronił? Może ja, co? Załatwiłeś siebie i przy okazji mnie, a ja niczemu nie jestem winna.

– Z tego, co mówisz, wynika, że już tej nocy byłeś w niej zakochany – stwierdził Lituma. – Nie dlatego wyciągnąłeś rewolwer i strzeliłeś do niego, że brzydziły cię świństwa, które robił. Przyznaj się, byłeś o niego zazdrosny. Nie opowiedziałeś mi najważniejszego, Tomasito.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: