Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Lobbysta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lobbysta - ebook

„Lobbysta” to powieść sensacyjna zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Książka w sposób bezkompromisowy obnaża mechanizmy polskiego biznesu, polityki, kulisy działań służb specjalnych, największych afer i operacji finansowych. To jednak przede wszystkim wciągająca i trzymająca w napięciu historia, która łączy wartką akcję, galerię niezwykłych osobowości i nieprzewidywalną fabułę.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9967-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Lata 90.

Profesor przejrzał indeks, zawahał się i oddał go Markowi, nie wpisując zaliczenia.

– Nie rozumiem – zaprotestował student. – Byłem na wszystkich pańskich zajęciach, panie profesorze.

– Wiem – przyznał wykładowca.

– Uważam je za jedne z ciekawszych na roku – dodał Marek, usiłując zrozumieć, co jest grane i trochę się przypodobać rozmówcy. Konwersatorium na temat geografii ekonomicznej i finansów międzynarodowych było w sumie interesujące, profesor wykładał z pasją, zarażał nią studentów, mobilizował do wyciągania wniosków i kreatywnego myślenia.

– Mam napisać jakąś pracę? Powinienem zrobić coś więcej na zaliczenie? O czymś zapomniałem?

Profesor wrócił już do lektury przeglądanych wcześniej papierów. Nie patrząc na studenta, dodał:

– Nie nadajesz się.

– Ale… ja sobie radzę, naprawdę…

– Nie nadajesz się na dyplomatę, nie wpiszę ci zaliczenia. To moje zdanie i moje sumienie. Złóż wniosek w dziekanacie, pewnie ci to zaliczą komisyjnie, ale ja ci wpisu nie zrobię.

Marek nie rozumiał. Chodził na te zajęcia, z innych przedmiotów miał same czwórki i piątki, także z języków, choć w zasadzie uczył się sam z książek i filmów, i nie miał takich możliwości, jak większość kolegów korzystających z kursów za granicą i prywatnych lektorów.

Właśnie, może to o nich chodzi? Był jednym z pięciu studentów na roku, którzy nie pochodzili z rodzin dyplomatów. Pozostała czwórka miała plecy w innych miejscach: jeden był synem znanego polityka, druga – wnuczką historyka, który się przyjaźnił z Normanem Davisem, dwójka pozostałych przeszła na „stosunki międzynarodowe” w ramach wymiany z korporacją prawniczą; ich rodziny należały do najbardziej wpływowych w polskiej palestrze.

Za to on jeden mógł się pochwalić bezrobotnym ojcem pijakiem, matką przemytniczką, na dodatek może samobójczynią, no i…

– Jak się nazywa ta miejscowość? Skąd ty pochodzisz, chłopcze?

– Lipno.

Profesor westchnął.

– Właśnie, wracaj tam, idą nowe czasy, rodzą się dla was, młodych, szanse.

Niby jakie? – pomyślał z goryczą Marek. Nie odczuł, by po upadku komuny w Lipnie nastąpiło coś dobrego. Ceny tylko zwariowały, ojcu wzrosła konkurencja wśród lokalnych pijaków, w zakładach metalowych mówiono o zwolnieniach, cały ten lokalny kosmos się rozsypywał jak po wielkim wybuchu…

– Załóż jakiś biznes i rodzinę – dodał profesor. – Zostań bogatym hodowcą indyków, największym pracodawcą w swoim Lipnie, produkuj dobra i dzieci, i żyj. Po co się ładujesz w to bagno? Ty nie jesteś z tej samej gliny, co my. Ty jesteś nadzieją tego kraju na zmianę.

– Ale…

– Wyjdź! – zażądał – i choć zaraz dodał „proszę”, zabrzmiało to bardzo niegrzecznie, ostatecznie.

Marek wstał, wyszedł i trzasnął drzwiami. Chuj! Pierdolony chuj! Jakim prawem go tak potraktował? Dlaczego w ogóle śmiał go oceniać w ten sposób?

Był tak zdenerwowany, że nie zauważył stojącego w cieniu starszego mężczyzny w dobrym, markowym garniturze, starannie zaczesanych białych włosach i przystrzyżonym na modę wojskową wąsie. „Siwy” przyglądał się bacznie studentowi, a gdy chłopak wyszedł z budynku przy Krakowskim Przedmieściu, ruszył do gabinetu profesora.



„Może rzeczywiście się nie nadaję” – myślał, wsiadając do autobusu linii E-2, którym mógł spod uniwersytetu najszybciej dojechać do akademików na Jelonkach.

Większość jego kolegów z roku podjeżdżało na uczelnię własnymi autami. Był też jedynym mieszkającym w akademiku, choć w pokojach obok zdarzali się studenci ze „stosunków”, głównie jednak z zagranicy czy mający jakieś inne powody, by „spróbować” tych słynnych Jelonek. Osiedle Przyjaźń, pozostawione przez budowniczych Pałacu Kultury i zamienione na kampus studencki, nie miało sobie równych w całej Polsce pod względem niezwykłego, sielankowo-artystycznego klimatu. Warto było go zaliczyć do życiorysu.

Pokój dzielił z Białorusinem, który handlował na wielką skalę papierosami i spirytusem, oraz chłopakiem – studentem dziennikarstwa – lekko szurniętym, pisującym do rzekomo liberalnej gazety, wbrew własnym, konserwatywnym poglądom i dorabiającym przy tworzeniu list dialogowych do gazetek porno wydawanych przez firmę Pink Press, czy jakoś podobnie.

„Po co ci te stosunki międzynarodowe?” – przypomniał sobie jedną z dyskusji z ojcem, kiedy jeszcze rozmawiali. – „Co po tym można robić? Przecież na dyplomatę cię nie wezmą. Idź na jakiś… no nie wiem… handel czy cóś?”

„Może na chemię ze specjalnością w alkoholach?”

„O, to to” – roześmiał się szczerze.

Ojciec był z tych, co więcej wylewają z powodu roztrzęsionych rąk, ale potrafił czasem Marka zaskoczyć na różnych poziomach: moralnym, intelektualnym czy takim zwykłym, ludzkim. Gdyby nie pił, może by nawet coś osiągnął. Może Marek mógłby być z niego dumny, podziwiać, chwalić się nim. Może ich drogi potoczyłyby się inaczej. Może mama by żyła…

A tak… na osiedlu był jednym z większych zabijaków, choć w szachy nikt z nim nie potrafił wygrać. Mówiono, że ma mózg Einsteina, pierdolnięcie Kuleja i serce Matki Teresy.

„Tyle że pijak, jak wszyscy u nas” – dodawali. – „No i trochę pechowiec.”

Podobno dawno temu ojciec miał zostać jakimś dyrektorem w zakładach metalowych w Lipnie, ale się komuś naraził (zrobił coś nie tak jak trzeba, odezwał się niepotrzebnie, splunął w złym kierunku) i dostał wilczy bilet.

Nie lubił o tym mówić, więc Marek nie wiedział, o co dokładnie poszło, i w sumie to nie chciał dociekać, ile w tym prawdy. Dla niego liczył się tylko fakt, że matka musiała wziąć sprawy w swoje ręce: zaczęła jeździć na handel do Turcji, Związku Radzieckiego, enerdówka i Bułgarii, żeby ich utrzymać i przez to zginęła, gdy wpadła pod pociąg, usiłując nie spóźnić się na inny.

A może też i w tym przypadku było inaczej? Może po prostu miała dość: pociąg jechał szybko, dało się błyskawicznie z tym dziadostwem skończyć, wyrwać z bagna, rzucić te ciężkie torby pełne sweterków, dżinsów marmurków, koszulek polo z nierówno przyszytymi znaczkami krokodylka i innego gówna… Tego nie wiedział, choć jednak nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby go zostawić samego z ojcem z własnej woli. Nie, to było niemożliwe. Tak czy inaczej, obarczał ojca winą za jej śmierć i wiedział jedno: stary drań nie ma prawa decydować o jego przyszłości.

„Robię, co chcę.”

Wymyślił sobie te stosunki międzynarodowe, bo powiedzieli mu w liceum, że to jest kierunek, na który najtrudniej się dostać, trudniej nawet niż na prawo czy medycynę, a już z takiego Lipna to w ogóle bez żadnych szans. Jakby sobie postawić cel, żeby na dolepionych skrzydłach Ikara dotrzeć na księżyc. Egzaminy z dwóch języków, historii, rozszerzonej geografii, nawet skomplikowany test psychologiczny – straszyli. A do tego punktacja, której on nie ma szans przeskoczyć. Trzeba być naprawdę alfą i omegą. Albo… mieć plecy. Albo być wariatem.

Postanowił, że się uprze i wszystkim pokaże. Od śmierci mamy wciąż chciał wszystkim coś udowadniać.

No i się udało! A teraz profesor z geopolityki wprost mu mówi, że dalej go nie przepuści. I to sugerując, że niby dla jego dobra.



Wysiadł przystanek dalej, żeby uniknąć rozmów z innymi studentami. Miał chęć to wszystko rzucić, pojechać do wujka Staszka do Trójmiasta, zaciągnąć się na jakiś statek i ruszyć w świat. Stryj dzwonił do niego ostatnio i namawiał, by się zaciągnąć na „Chopina”.

„Zbierają załogę na Karaiby. Kto by nie chciał zobaczyć Karaibów?”

No pewnie, pomyślał Marek. Chciałby zobaczyć, tyle że musiałby pewnie harować za dwóch, przecież po coś był wujkowi leserowi potrzebny.

Może powinien przejechać jeszcze kolejny przystanek i pójść pochodzić po sklepie… Właśnie otworzyli im jeden z pierwszych w Polsce hipermarketów. Nazywał się HIT czy jakoś tak i należał do Niemców. Robił promocje jedzenia i można było się tam żywić za darmo, z czego studenci z Jelonek często korzystali. Szkoda, że wódki nie rozdawali… Parę przystanków dalej był WAT – Wojskowa Akademia Techniczna. Ojciec namawiał Marka, żeby tam właśnie zdawał, bo wtedy miałby studia za darmo.

„Uniwerek też za darmo” – odpowiedział.

„Ale życie kosztuje. A wojsko i wykarmi, i da coś niecoś na zabawę, żeby smutno nie było.”

Tak, dla tatusia na wódeczkę dorzuci, co nie?

„Sam sobie poradzę.”

I radził. Udzielał korepetycji, brał każdą dorywczą pracę, nocami rozwoził trefne towary, w dzień rozdawał ulotki, wolne weekendy spędzał w podróży z przesyłkami, na nockach próbował załapać się nawet jako kelner, ale szybko mu pokazali, że tam jeszcze większa mafia niż na uczelni i żeby zarabiać, trzeba się dzielić, a on jakoś tak nie umiał oszukiwać i wchodzić w układy. Zostały więc te wyjazdy. Najbardziej zresztą je lubił, bo podczas wielogodzinnych podróży czy wyczekiwania na dworcach mógł w spokoju poczytać.

Brał książki w plecak, przesyłkę pod nogi (żeby nie ukradli) i – podczas gdy inni na takich wyjazdach chlali wódę i palili gandzię – on czytał nawet w ciemnościach, aż oczy odmawiały posłuszeństwa z bólu i pieczenia.

Naprawdę się starał; pracował ponad siły, za głupią paczkę był gotów oddać życie i czasem mało brakowało, bo taki już był: twardy, nie do zdarcia. Żaden z tych wypielęgnowanych gogusiów z dobrych domów nie robił równie dużo, żeby przeć do przodu.

A ten głupi chuj, profesor, tak po prostu go skreślił. W jednej chwili zabrał marzenia. Tak można?

„Cholera, jak trzeba, pójdę na ten WAT” – pomyślał. – „Zostanę generałem i wtedy jebańcowi wygarnę.”

Zaraz splunął jednak w bok, bo brzydził się mundurami. Brat ojca, wspomniany wujek Staszek z Gdańska, zaszczepił mu tę nienawiść. Co jakaś awantura, to Staszek musiał brać w niej udział. Flagi zrywał, pomniki przewracał, kamieniami rzucał w milicję i w okna domu partii. Pewnego razu wlazł na dach jakiejś komunistycznej rudery i obsikał wychodzących notabli. Wtedy dostał pierwszy wyrok, strasznie go skatowali. Potem to już była norma. Na przesłuchaniach podobno udawał wariata i notorycznie robił w gacie, żeby go musieli przebierać. Bili go zamiast tego i trzymali w odchodach aż do odparzeń, ale w końcu nie mogli wytrzymać i brali do łaźni, gdzie znów dostawał łomot.

Gdy mały Marek powiedział kiedyś dla żartu, że zostanie milicjantem, Staszek chwycił go mocno za gardło i wykrzyczał w oczy:

„Nawet tak nie żartuj, dzieciaku. Milicjantem i donosicielem nie wolno ci być, bo to tak, jakbyś zdradził nas wszystkich tutaj obecnych i naszych przodków. Rozumiesz? Tego ci zrobić nie wolno!” Zapamiętał. Lubił wujka Staszka, jego snute raz ściszonym, to znów podniesionym głosem opowieści, niesamowite historie i sprzedawane pokątnie patenty, jak ten, że na demonstrację zawsze pod oczami trzeba smarować pastą do zębów, żeby zneutralizować gaz. Mimo że dziś już wiedział, że był to zwykły leser, nierób, cwaniak i wagabunda, a nie żaden bohater, w głowie został zupełnie inny, może fałszywy, ale odciskający niezatarte piętno obraz.

Wojsko to nie milicja czy teraz policja, ale i tak się brzydził mundurami, wciąż widząc w nich bardziej oprawców niż obrońców. Zresztą na Jelonkach ciągle mieli naloty tych z WAT-u. Przyjeżdżali do „Karuzeli” i się rządzili, że niby nikt im nie podskoczy. Któregoś razu Marek miał z jednym takim scysję, nie ustąpił, doszło do bójki, a że Marek po ojcu bić się umiał i jeszcze trochę boksował amatorsko, to szybko i sprawnie poradził sobie z WAT-owcem: bez jakiegoś okrucieństwa czy szczególnej złości, lewy, prawy i było po zabawie.

Tamten zakrwawiony wykrzykiwał, że jeszcze mu pokażą, pobiegł do telefonu i zadzwonił po kolegów.

Inny student-żołnierz podszedł wtedy do Marka i mu powiedział:

„Ty, ja do ciebie nic nie mam, ale spierdalaj, bo jak naszego pobiją, to zaraz cała jednostka się zwala i chce się mścić. Spadaj, mówię ci.”

„To nie ja zacząłem” – odparł Marek. – „Uciekać nie będę.” Tamci przyjechali, chyba ze trzy autobusy na jego jednego, otoczyli całą „Karuzelę”, zaczęli zaczepiać innych studentów, aż ktoś wskazał Marka:

„To ten.”

Pobić go nie pobili. Zmusili jednak do pojedynku z ich najlepszym „zawodnikiem”. Wyszedł taki z szeregu, mniej więcej podobnej wagi, trochę wyższy, więc Marek – choć nie chciał – musiał się z nim zmierzyć. Tamten widać jakieś dziwne sztuki walki ćwiczył, bo potrafił wykorzystać swoje atuty i słabości przeciwnika, śliski był do tego i sprawny, i w końcu wygrał. Okazał się lepszy, a może to Marek poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że z całym WAT-em napierdalać się przecież nie będzie, więc lepiej honorowo przegrać? Przeciwnik na koniec pomógł wstać z ziemi, otrzepać się i ogarnąć, ścisnął mocno dłoń na zgodę i przedstawił się ksywką, gdyby kiedyś mieli się jeszcze spotkać:

– Diesel jestem.



Może właśnie to wspomnienie zaprowadziło go do „Karuzeli”. O tej godzinie lokal świecił pustkami. Pijacy siedzieli w pobliskim barze u „Fryzjera”, do którego dochodziło się „Aleją Zbłąkanych Dziewic”. Tam zawsze trochę taniej i bardziej przyziemnie. Większość jednak po prostu waliła gaz w pokojach. W Marka domku, zaraz przy wejściu, był taki pokój imprezowy. Studenci nauk politycznych od rana do późnej nocy pili na umór, grając w brydża, paląc i robiąc różne orgietki i ekscesy, jak przystało na ludzi, którzy nad drzwiami domku wypisali sobie hasło: „Zmęczeni Sukcesem”.

Zamówił piwo, wypił duszkiem i poprosił o drugie.

– Pewnie masz powód, ale w tym tempie trzeba będzie zmieniać beczkę na mojej zmianie, a nie umiem – zagadnęła go kelnerka, która przy braku gości musiała robić i za barmankę.

To przypomniało mu zabawną sytuację z tymi pijakami, jak ukradli z „Karuzeli” beczkę, ale nie potrafili jej otworzyć, ostatecznie robiąc straszną bardachę, a na koniec i tak musieli odkupić piwo zarządcy knajpy.

– To trochę zwolnię – mrugnął do niej okiem. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Kto wie, czy gdyby zagadał… Była całkiem ładna, on też przecież niczego sobie. Kontakty z kobietami nawiązywał z łatwością, zarówno te na jedną noc, jak i te poważniejsze. Miał tylko problem z rozróżnieniem, które są które. Może więc dlatego uznał, że jeszcze nie czas na miłość, przynajmniej nie na taką prawdziwą i wszystkie należy zaliczyć do pierwszej grupy. A może był to wynik zawodu, jaki sprawiła mu taka jedna dziewczyna, imienia której nie chciał nawet wymieniać. Miał z nią związane nawet plany, a potem się okazało… Szkoda gadać.

Starał się skupić na nauce, a w weekendy lub gdy go naszła większa potrzeba, szedł na dyskotekę i korzystał z pierwszej okazji. Same się pojawiały. Nie oceniał innych czy siebie. Po prostu robił to, jeśli było można, kontynuował taki układ jakiś czas, kiedy obojgu pasowało, po czym usiłował – najłagodniej, jak umiał – kończyć relację.

Pieprzony dyplomatołek. Może za to teraz obrywał?

Wypił chyba trzy piwa, gdy „Karuzela” zaczęła się zapełniać. Przyszli ci „zmęczeni sukcesem” i od razu zrobiło się głośno.

Za nimi kolejno pojawiały się ekipy przyszłych polityków, biznesmenów, oficerów służb, dziennikarzy i wysokich urzędników państwowych.

A potem przy jego stoliku stanęła Ona. – Można?



Zdarzają się nam w życiu wyjątkowe chwile i tę Marek za taką uznał. Przysiadła się do niego dziewczyna o tak oszałamiającej urodzie, że nie mógł zrozumieć, jak jej wcześniej nie zauważył.

– Siedzisz tak sam, a ja jestem z przyjaciółmi – wskazała na stolik obok; pomachali do niego jacyś ludzie, których teraz widział jak za mgłą. Nie różnili się od innych studentów. – No i pomyśleliśmy, żeby cię do nas zaprosić, bo słabo znamy Jelonki i w ogóle. Zechciałbyś nas trochę wprowadzić…

Czemu nie? Był już wystarczająco zrobiony i zdecydowanie miał wszystkiego innego – całej tej nauki, oczekiwań, kumpli, nawet tego wyjątkowego w swojej specyfice Osiedla Przyjaźń – po dziurki w nosie.

I poszedł z tą dziewczyną, i poznał jej przyjaciół.

Na imię miała Magda, ale prosiła, żeby mówić na nią Lena. Ładnie, pomyślał. Całowali się, a potem znaleźli w jego pokoju; szczęśliwie współlokatorzy byli w innych miejscach. Nad ranem Lena nadal leżała w jego ramionach i o dziwo nic a nic nie zbrzydła.

Poczuł się szczęśliwy. Pomyślał, że mógłby się w tej dziewczynie zakochać, jeśliby tylko zechciała.

Uśmiechnęła się do niego tak słodko po przebudzeniu, że postanowił zrobić jakieś dobre śniadanie i całkowicie się zmienić. Tak, odnalazłem cel – pomyślał.

Po śniadaniu rozmawiali o różnych sprawach i wtedy ona powiedziała, że wieczorem jej znajomy organizuje przyjęcie i czy nie chciałby z nią pójść. Miał już trochę zaoszczędzonych pieniędzy, może odpocząć, potrzebuje odpocząć, ot co!

Poszedł na to przyjęcie, a tam oprócz ludzi, których nie znał i za bardzo nie rozumiał, był jakiś bardzo dziwny, jednocześnie intrygujący człowiek, który w ogóle nic nie mówił, tylko mu się przyglądał. Mężczyzna ten miał siwe włosy i wąsy. Wyglądał dość dystyngowanie w starannie skrojonym garniturze: wysoki, szczupły, o prezencji wojskowego, a jednocześnie jakby z zupełnie innego świata.DZIESIĘĆ LAT PÓŹNIEJ

Część pierwsza
Monika

1.

„Nie jestem ładna, wcale nie jestem ładna” – pomyślała Monika, patrząc w lustro za recepcjonistką. Włosy miała nieuczesane, oczy za zielone, cera też jakaś szara, matowa.

Wiedziała, że to bzdury i kłamstwa, ale gdzieś w głowie od zawsze towarzyszyło jej poczucie niepewności. No bo to, że ogólnie podoba się mężczyznom, oglądają się za nią na ulicy… to wszystko nakręcało i stymulowało, ale czy na pewno ona się nadaje do czegoś więcej?! Czy nie jest tylko prostym podlotkiem, dziewuszką, z którą każdy chce zatańczyć, poflirtować, ale już niekoniecznie oglądać na scenie czy wybiegu?

„Możesz być kimś. Możesz zostać gwiazdą” – przekonywał Agent, wpatrzony w nią jak w obrazek.

Nic nie poradzi, że czuje się niepewnie – miała ochotę odeprzeć. Że wszystko w ciele, a co gorsza umyśle, jej się nie podoba. Że całość wymieniłaby na inne. Włosy chciałaby mieć czarne i kręcone, oczy migdałowe, cerę oliwkową, piersi… inne. A głowę? Trzeba by ją wymieść do czysta i umeblować na nowo.

„Pójdziesz do Eli, ona cię dalej poprowadzi” – nakazał Agent. Pracował dla prawdziwych gwiazd. Trzeba go było słuchać. Znał się na tym, wiedział, co i jak. No i przyjaźnił się z jej opiekunem, niby dobrodziejem, artystą, co ją wyłowił z tłumu dawno temu i chciał wypromować, zrobić z niej gwiazdę estrady, a tak naprawdę okazał się… ech! Nieważne. – „Ona ci w głowie poukłada.”

Monia kiwnęła głową, lecz zaraz pomyślała: a jeśli to ściema? Jeśli się skompromituje? Najgorzej to wyjść na idiotkę. Ile to już razy było, że ona coś myślała, a potem się okazywało…

Monika nie jest za mądra. Szkoły średniej nie skończyła, matury nie ma. Niektórzy mówią o niej wprost: głupia. Idiotka. Pogardzają, wręcz szydzą otwarcie. Gdy idzie w tej swojej dziurze po osiedlu, nieraz słyszy drwiny. Nabijają się z niej czasem z zawiści, tak po prostu, a niekiedy pewnie szczerze, kto wie, może i trochę zasłużenie.

Mama tłumaczy, że wszystko przez tę telewizję, bo jest jedyną dziewczyną w miasteczku, która była w telewizji i to jako gwiazda. Choć tyle lat minęło, wciąż jej to pamiętają. Niby gratulują, a tak naprawdę się śmieją, no bo jak to, gdyby była wiele warta, to przecież by w telewizji została, a nie spacerowała w tym naszym mieście. Odnieść sukces i spaść z powrotem na dno to jeszcze gorzej, niż ciągle tkwić w bagnie.

Ostatnio jeden taki ślinił się do niej, a potem złożył palce lewej dłoni w kółko i wskazującym prawej zaczął jej pokazywać wulgarnie, co on by z nią zrobił, jak to ona – jego zdaniem – tylko do jednego się nadaje. I do niczego więcej.

Sama jest sobie winna, przecież nikt za nią nie robił tego, co nocami wyczyniała z tymi wszystkimi chłopakami, których próbowała do siebie przekonać, udowodnić im, że jest taka jak inne.

Z drugiej strony… może to i lepiej, niż mieliby się nabijać z jej matki – grubej, prostej kobiety, co każde dziecko ma z innym i ani jednego chłopa nie potrafi przy sobie utrzymać. Choć ta może wcale tego nie chce.

Po co się zastanawiać, jak można upokorzyć, upodlić, wyzwać? Piękny kraj, tylko ludzie…

Monię upokarzają na każdym kroku. Ona się jednak za głupią nie uważa, choć wie, że jej wiele brakuje. Przyjmuje razy, bo rozumie, że kiedyś się opłacą, kiedyś ona odda za to wszystko, da im do wiwatu. Nie chce się jednak skompromitować, bo to by ją pogrążyło, oznaczało zwycięstwo wszystkich tych, którzy się śmiali, złorzeczyli, nabijali…

Na dodatek, jak już była u tej cholernej Eli, to się okazało, że rzeczywiście miała się czego bać.

Same ładne laski tam chodziły. Smukłe, długonogie, powabne, pachnące. Jak łanie na rykowisku. Całe stado tych ślicznych antylop – wypielęgnowanych, podrasowanych, dopieszczonych, butnych i ona jedna – dochodząca, niepewna, z tymi nieuczesanymi włosami, z tym wzrokiem wbitym w ziemię, z całym bałaganem myśli.

Nowa.

Na ścianie plakat z miskami. MISS POLONIA z autografem i logo „PREMIUM”. Pewnie ta miss jest z tej agencji albo kiedyś była. Albo i była, i jest. No pięknie! Co ona, która przecież do żadnego konkursu nie przeszła, ma tu szukać? Z niej żadna miss. A ta, co wyszła od Eli przed chwilą, o kurwa!, ta to dopiero piękna była. O głowę wyższa, tyłek jak z reklamy kremu do opalania, pośladki takie, że na billboardzie by się nie zmieściły, na dodatek równe, modelowo kształtne, jak rzeźby jakiegoś nowofalowego artysty, gładziutkie, posągowe. Cycki jeszcze lepsze. Sterczące do góry, ze ślicznymi, maleńkimi guziczkami. Ech, jakże by się na nie ten jej stary opiekun ślinił… Tak jak i na te nogi… do nieba. I jaka zarumieniona, niczym na filmie u Bertolucciego. Monika może i głupia, a przynajmniej nie za mądra, ale Bertolucciego uwielbia.

Ja pierdolę, tylko uciekać.

– Ty jesteś Monika?

– Ja.

– To poczekaj jeszcze.

Po półgodzinie w końcu ją Ela wezwała. Gapiła się na nią krytycznie, ale z sympatią i to tak jakoś znacząco, jakby słyszała znacznie więcej, niż miała prawo.

I wtedy Monia się spięła.

– Śpiewałaś tylko czy coś więcej robiłaś?

– Jak to coś więcej?

Chyba nic nie wiedziała, bo się nie zdziwiła.

– Tańczyłaś czy coś? – uściśliła.

– Nie tańczyłam.

– A coś innego?

Jakoś też brzmiało tak naturalnie, bez podtekstu.

– Telefony odbierałam – odpowiedziała.

– Jakie?

– Od telewidzów. Było tak, że kazali mi siedzieć i odbierać telefony, mówić, jak to miło, że dzwonią i zapraszać do programu, że tu tak fajnie jest…

Ela spytała, czy Monia ma gdzie mieszkać i wtedy się zawahała. Niby miała. U ciotki mieszkała, ale ciotka wariatka. Patrzyła na nią jak na sukę w rui. Z obrzydzeniem jakimś takim. Trochę też z zazdrością i z pogardliwą nienawiścią. Ale najbardziej z obrzydzeniem.

Niedobrze tam się mieszka, a do wcześniejszego opiekuna nie wróci, co to to nie, więc Monia zaprzeczyła.

– Nie, w Warszawie nie ma gdzie mieszkać.

– No to pójdziesz tu – Ela zapisała jej adres na kartce. Czerniakowska coś tam, coś tam. – Na razie. Na chwilę, zanim czegoś nie znajdziemy. To tylko przejściowe.

Jak tak Ela przestrzegała, to znaczyło, że chujnia – pomyślała Monia. No i okazało się: chujnia po całości. Pełno dziewczyn; zatrzęsienie, chyba ze dwadzieścia osób na tych osiemdziesięciu metrach kwadratowych. Dobrze, że choć stare budownictwo i dość wysokie pomieszczenia. Przestrzeni więcej, oddychać się da.

W każdym pokoju po sześć materaców. Burdel jakiś czy co? W jednym z pokoi to chyba pornola kręcili, bo naga laska i chłopak do połowy rozebrany, i kamera, i światła rozstawione, operator dziwny taki, spocony, a mimo to w czapeczce i kamizelce.

Czekała na nią Bianka, chyba już dziewczyna z doświadczeniem, tak wyglądała. Blondynka, włosy krótkie, twarz okrągła, sympatyczna i tyle, wcale nieładna, ale miła. Nawet bardzo miła. Taka do rany przyłóż, choć przy tym z charakterem.

Witała ją ciepło, całowała w policzek, ściskała jak siostra. Poprowadziła do pokoju i rzuciła:

– Tu twoje wyro.

A tam, jak i w innych pomieszczeniach, a może i gorzej, z siedem materaców, na każdym bajzel, pościel nieświeża, śmierdziało trochę, co tu dużo gadać, syf ! I kible: dwa na całe cztery pokoje. Chlor i perfumy. Mieszanka iście wybuchowa. Gdyby zapalić fajka, to pewnie by wybuchło. Jebut i po melinie.

– Palisz? Jeśli tak, to tylko na balkonie – uprzedziła Bianka. – Na korytarzu też nie wolno, bo zaraz straż sąsiedzi wzywają. Na sąsiadów uważaj. Nie lubią nas. Wiesz, jak to jest, za kogo nas tu mają…

Nie lubią, trzeba uważać – powtarzała sobie Monia, żeby utrwalić to nielubienie, ale i tak wciąż myślała o tych kiblach. Dwa kible na dwadzieścia osób?

– No co się tak gapisz? – zapytała Bianka. – Na chwilę przecież jesteś. Już niedługo gdzieś wyjedziesz, do jakiegoś Cannes, Mediolanu, a może i lepiej, więc się tak nie pesz. Pogwiazdorzysz jeszcze. Zamieszkasz w najlepszych hotelach. Pochodzisz na czerwonych dywanach. Tylko przetrwać trzeba. Zęby zacisnąć i przetrwać do pierwszej szansy. Ona przyjdzie, każda z nas ją dostaje i tylko nieliczne marnują. Zdarza się, więc uważaj.

O tak, na chwilę – pomyślała Monia. Tylko na chwilę.

2.

Olo ledwie się mieścił na krzesełku. Marek pomyślał, żeby przystawić mu drugie, mógłby wówczas rozdzielić półdupki, ale może to byłoby nieuprzejme, a już tego Ola polubił, już się na tyle poznali, żeby zapałać sympatią, taką nawet szczerą, wręcz wylewną.

„Stare i nowe czasy się spotykają” – pomyślał, choć Olowi daleko było do Siwego.

Gorąco, upał jak diabli, Olo i tak nie miał łatwo. Pocił się jak knur, ciągle ocierał czoło i szyję chusteczką.

– Jakaś, kurwa, Afryka dzika.

Marek rozejrzał się wokół; obok siedziało dwóch czarnych, dwa stoliki dalej jakiś Hassan, kelner też beżowy, więc może Olowi wcale nie chodziło o upał, tylko o towarzystwo. Chyba nie, Olo zawsze lubił czarnych, a czarne jeszcze bardziej. Świntuszy wtedy najmocniej.

Rasista, ale z tych nie bardzo czających, co to ten cały rasizm oznacza.

Opowiadał kiedyś Markowi o Zanzibarze, jak to tam szalał z jakąś firmą z miesiąc. Mówił ze szczerą miłością, wręcz uwielbieniem: „czarnule najlepsze na świecie, uwierz mi. Co one wyczyniają w łóżku? W łóżku? Z nimi o wyrze to możesz pomarzyć. Jak cię w obroty wezmą, nie zdążysz nawet pomyśleć…”

Poza tym, sam twierdzi, że jest Żyd, a Żyd rasistą być nie może, bo zaraz się antysemityzm uruchamia w odwecie. On w ogóle człowiek światowy, poliglota i globtroter, skromny, życzliwy, radosny. Dla wszystkich. Na dodatek kabalista i to z wyższego kręgu wtajemniczenia, które ściąga światło. Zatem Żyd z tych oświeconych, którzy trzymają władzę nad światem. Olo pokazuje czerwoną nitkę na nadgarstku, tajemny znak. Człowiek interesu, obywatel świata, dwa paszporty, a jak trzeba, to i trzeci załatwi. Doświadczony, multikulturowy, wiarygodny. Jak daje słowo, zawsze dotrzyma. Do tego religijny, z opcją szacunku dla innych religii, a to dopiero wyjątkowa rzadkość.

– Ja to jebię. Jeszcze ten jeden _deal_ i spierdalam nad morze – dodał.

– Wieje – Marek poprawił ciemne okulary.

Versace. Tysiąc trzysta za sztukę, żadnego rabatu, nic w gratisie. W sumie i tak tanio.

Dobrze mu było w tych okularach – pomyślał Olo. W ogóle Marek dobrze wyglądał. Jak aktor. Przystojny, kwadratowa szczęka, cera opalona, gładka, równy cień gęstego zarostu, niczym namalowany. Na dodatek im starszy, tym przystojniejszy. Trzydzieści parę lat, a jemu wszystkie nastolatki głęboko w oczy patrzą. Olo zazdrościł Markowi urody doskonałego samca, prawdziwego mężczyzny. Sam miał cerę knura: ospowatą, czerwoną, pomarszczoną, tłustą, nieładną. Przypominała różowego kalafiora.

A ten Marek jak z żurnala. Wyrobione, stalowe, wyrzeźbione mięśnie, jak z folderu czy wysokobudżetowych reklam kremów do opalania.

Olo czasem się zastanawiał: czy one na pokaz, czy jakby przyszło co do czego, to by się sprawdziły? W większości przypadków takie gogusie byli do dupy. Mięczaki i tchórze. Robili sobie rzeźbę na tych siłkach, doprawiali dietami, podkreślali kremami i tatuażami, ale ściśnięci za jaja płakali jak dzieci.

A z kobietami? Lepiej nie mówić. Minuta i po zabawie. Ile to Olo im rogów poprzyprawiał ze swoim zaganiaczem, który zawsze dobrze działał, zaskakiwał wszystkie te dzierlatki wigorem i dostosowaniem.

Marek był inny.

Jakoś tak Olo czuł, że jest inny, że jakby co do czego, to by się nie pierdolił. Zajebałby go i tyle. Z kobietami… no też sobie radził, z tego, co Olo słyszał. A słyszał dlatego, że poprosił jedną i drugą o relację, musiał przecież tego Marka sprawdzić.

Taką już Olo miał rolę, żeby wywiad czynić, więc dobrze sprawdził, przez najlepsze aktywa.

Pomyślał bezwiednie o Alicji, którą z rozrzewnieniem zawsze wspominał w takich chwilach, bo Alicję to nawet kiedyś kochał. Zanim nie okazała się dziwką, szmata jedna! Tak, Alicja mówiła, że Marek zna się na tych sprawach.

„Słodziutki” – go sobie nazwała. A jaki „kogucik”. Alicja wie, o czym mówi. Alicja to główny ekspert w armii Ola. Alicji wierzył jak żadnej.

– Gdzie ci, kurwa, wieje?

– Nad morzem. Wczoraj wróciłem.

– To pojadę, gdzie nie wieje.

– Wszędzie wieje.

Wieje mu, kurwa, pomyślał Olo, ale nic już nie powiedział. Czas było przejść do rzeczy.

– Szef pyta, czy przejrzałeś dokumenty? Marek skinął głową.

– No i?

– Nie przejdzie.

– Jak to nie przejdzie?

– Nie zmieścimy się w budżecie.

– Mówiłeś, że osiemset baniek jest, to jak się nie zmieścimy?

– Na trzy tury osiemset. W pierwszej tylko trzysta, a wy żeście potroili wyceny z katalogów, no i teraz to łącznie warte chyba pięćset.

Olo zmartwił się wyraźnie.

– No to czemuś, kurwa, nie mówił, że na trzy tury?

– Ja mam mówić?

– No a kto?

– Ja daję tylko sygnał i potem pilnuję, żeby wszystko zagrało, w szczegóły merytoryczne nie wchodzę, sam wiesz. Dokumenty trzeba czytać. Kogo wy tam zatrudniacie?

Grubas podrapał się po głowie.

– Czytać, kurwa. Kto ma czas na czytanie. Chłopaki zawsze robią kopiuj-wklej, takie czasy. Co teraz?

Marek opróżnił szklankę z napojem.

– Trzeba popieścić – szepnął.

Kobieta przechodząca obok spojrzała na niego zaskoczona, jakby usłyszała. Czyżby Olo dostrzegł cień uśmiechu na jej twarzy? Do cholery z takimi przystojniakami jak Marek! Powie taki coś niestosownego, a one i tak się uśmiechają, kręcą tyłkiem, prężą się i wiją przed oczami, jakby je omamiał jakimiś feromonami.

Sam też uśmiechnął się szeroko.

– To w tobie lubię, Mareczku. Och, jak ja lubię w tobie ten dar do ujmowania rzeczy skomplikowanych w jedno proste zdanie. Się popieści, to się zmieści?

– Właśnie.

Kobieta tym razem popatrzyła na Ola jakby z obrzydzeniem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: