Lokatorka Wildfell Hall - ebook
Lokatorka Wildfell Hall - ebook
Lokatorka Wildfell Hall to XIX-wieczna powieść wiktoriańska o bohaterce, która podejmuje odważne decyzje w patriarchalnym świecie, gdzie kobiety nie mają mocy sprawczej. Trudna przeszłość zmusza ją jednak do znalezienia w sobie siły na zmianę.
Kiedy Helen Graham pojawia się w posiadłości swojego brata, nie spodziewa się, jakie niesie to za sobą konsekwencje. Okoliczni mieszkańcy nie ufają nowej sąsiadce, która nie jest skora do zwierzeń i poufałości. W wyniku czego, podejrzewają ją o niemoralne występki, a w szczególności o romans z właścicielem Wildfell Hall.
W atmosferze poruszenia i plotek, między Heleną a Gilbertem Markhamem rodzi się uczucie. Kobieta postanawia podzielić się z nim zapiskami ze swojego pamiętnika, aby ostatecznie oczyścić się z niesłusznych podejrzeń. Treść dziennika ukazuje jednak trudną przeszłość bohaterki – nieszczęśliwe małżeństwo oraz dramatyczne decyzje, które musiała podjąć.
Lokatorka Wildfell Hall to druga i zarazem ostatnia powieść Anne Brontë. Została wydana w 1848 roku, pod pseudonimem Acton Bell.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68471-49-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedmowa autorki do wydania drugiego
Choć przyznaję, że nie liczyłam na tak duży sukces tego dzieła ani na niezasłużenie ogromne pochwały ze strony grupki życzliwych krytyków, muszę przyznać także, iż inni potępili je z surowością, na którą nie byłam przygotowana i która wedle mojej oceny i odczuć jest raczej gorzka niż sprawiedliwa. Choć zadaniem autora nie jest bowiem odpieranie argumentów krytyków ani obrona własnych dzieł, niech mi wolno będzie poczynić w tym miejscu kilka uwag, którymi poprzedziłabym wydanie pierwsze, gdybym tylko przewidziała potrzebę takich środków ostrożności, pozwalających uniknąć niezrozumienia ze strony czytelników, podchodzących do tekstu z uprzedzeniem lub skłonnych do pochopnych sądów.
Celem, jaki przyświecał mi podczas tworzenia kolejnych stron, nie było jedynie zapewnienie rozrywki Czytelnikowi ani zaspokojenie mych własnych gustów, ani nawet przypodobanie się prasie i opinii publicznej. Pragnęłam powiedzieć prawdę, ponieważ ona zawsze dociera do osób zdolnych ją przyjąć. Ponieważ jednak bezcenny skarb zbyt często spoczywa na dnie studni, nurkowanie po niego wymaga pewnej odwagi, szczególnie że osobę, która się na to odważy, z dużym prawdopodobieństwem spotka więcej pogardy i wstydu z powodu błota i wody, w którą miała czelność się rzucić niż podziękowań za wydobyty klejnot. Tak samo ta, która podejmie się sprzątania apartamentów niechlujnego kawalera będzie bardziej narażona na więcej zniewag z powodu wznieconego kurzu, niż pochwał za zaprowadzony porządek. Proszę jednak nie sądzić, iż uważam się za osobę kompetentną, by naprawiać błędy i nadużycia społeczeństwa, lecz jedynie, że rada bym wnieść swój skromny wkład w realizację tak słusznego celu i że jeśli w ogóle mogę liczyć na uwagę, wolałabym w tej kwestii szeptem przekazać garść niezaprzeczalnych prawd, niźli wiele nijakich bzdur.
Podobnie jak opowieść zatytułowaną _Agnes Grey_ oskarżano o nadmierne przekoloryzowanie w miejscach będących wiernym odzwierciedleniem życia, najstaranniejszą próbą uniknięcia wszelkiej przesady, niniejsza praca spotyka się z krytyką za przedstawienie _con amore_, z „chorobliwym umiłowaniem wulgarności, a nawet okrucieństwa”, scen, które, śmiem twierdzić, nie powodowały więcej bólu czytającym je mym najbardziej wymagającym krytykom, niż mnie w trakcie ich opisywania. Być może posunęłam się zbyt daleko, a wówczas powinnam zachować ostrożność, by ponownie nie zakłócać w ten sposób spokoju sobie ani swym czytelnikom, kiedy jednak musimy mieć do czynienia z występkami i nikczemnikami, moim zadaniem jest przedstawić je takimi, jakie lub jacy są naprawdę, nie zaś takimi, jakimi chciałyby się lub chcieliby się wydawać. Przedstawienie nikczemności w jak najmniej odrażającym świetle jest, bez wątpienia, najlepszym sposobem postępowania dla pisarza beletrystyki, czy jest on jednak najuczciwszy bądź najbezpieczniejszy? Czy lepiej wyjawić młodemu, beztroskiemu podróżnemu pułapki i zasadzki życia, czy też zakryć je gałęziami i kwieciem? Och, czytelniku! Gdyby w mniejszym stopniu przez delikatność skrywano fakty, mniej starano się uspokajać, gdy nie ma podstaw do spokoju, młodzi ludzie obojga płci rzadziej dopuszczaliby się grzechu i mniej podatni byliby na cierpienie niż teraz, gdy muszą gorzką wiedzę siłą zdobywać przez doświadczenie.
Nie chcę, by moje słowa interpretowano tak, jakbym opowieść o nieszczęsnym łotrze i kilku jego rozpustnych towarzyszach przedstawionych w tej książce uważała za przykład powszechnych praktyk w społeczeństwie, przypadek ten jest bowiem skrajny, a ja wierzyłam, że nikomu ten fakt nie umknie. Wiem jednak, że tacy osobnicy istnieją, a jeśli udało mi się ostrzec jednego nieostrożnego młodzieńca przed pójściem w ich ślady lub powstrzymać jedną bezmyślną dziewczynę przed popełnieniem niezwykle naturalnego błędu mojej bohaterki, ta książka nie powstała na próżno. Jednakże zarazem, jeśli jakiemuś przyzwoitemu czytelnikowi jej lektura przyniosła więcej bólu niż przyjemności, jeśli ostatni tom zamknął z jakimś niemiłym wrażeniem, pokornie proszę o wybaczenie, ponieważ nie to było moim zamiarem, a następnym razem postaram się poprawić, bowiem pragnę sprawiać niewinną przyjemność. Pragnę podkreślić, że nie zamierzam jednak ograniczać swych ambicji do tego, ani nawet do stworzenia „doskonałego dzieła sztuki”, ponieważ wówczas poświęcony czas i talent uważałabym za próżne i zmarnowane. Te skromne talenty, jakimi obdarzył mnie Bóg, postaram się wykorzystać jak najlepiej. Jeśli umiem bawić, spróbuję z tego skorzystać, a kiedy poczuję się w obowiązku powiedzieć nieprzyjemną prawdę, to zrobię to z bożą pomocą, nawet jeśli zaszkodzi to mojemu imieniu, bezpośredniej przyjemności mojego czytelnika i mojej własnej.
Jeszcze tylko jedno słowo i skończę. W odniesieniu do tożsamości autora pragnę wyraźnie podkreślić, że Acton Bell to nie jest ani Currer, ani Ellis Bell, a tym samym nie należy im przypisywać jego win. Jeśli zaś chodzi o prawdziwy lub fikcyjny charakter nazwiska, nie ma to większego znaczenia dla osób znających go jedynie z jego dzieł. Moim zdaniem równie nieistotne jest, czy pisarz ukryty pod tym nazwiskiem jest mężczyzną, czy kobietą, co rzekomo odkrył jeden lub dwóch z moich krytyków. Ten zarzut przyjmuję bez urazy, jako komplement dla słusznego zarysu mych kobiecych postaci, a choć temu podejrzeniu skłonna jestem przypisać znaczną część surowości mych krytyków, nie staram się go sprostować, ponieważ moim zdaniem, jeśli książka jest dobra, to płeć autora nic nie zmienia. Wszystkie powieści pisze się, lub powinno się pisać, zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet, i nie umiem sobie wyobrazić, jak mężczyzna mógłby sobie pozwolić na napisanie czegoś naprawdę hańbiącego dla kobiety ani dlaczego kobietę miałoby spotykać potępienie za napisanie czegoś, co byłoby stosowne i właściwe dla mężczyzny.
22 lipca 1848 r.DO WIELMOŻNEGO J. HALFORDA
Do wielmożnego J. Halforda
Drogi Halfordzie!
Podczas naszego ostatniego spotkania wielce szczegółowo i zajmująco przedstawiłeś mi najciekawsze wydarzenia z okresu swej wczesnej młodości, z czasów przed naszym pierwszym spotkaniem, później zaś poprosiłeś mnie o podobne wyznania. Ponieważ nie byłem wówczas w gawędziarskim nastroju, odmówiłem pod pretekstem, że nie mam o czym mówić i podobnych wymówek, którymi Cię jednak nie przekonałem. Choć natychmiast i bez słowa skargi zmieniłeś temat rozmowy, wyraźnie Cię to głęboko dotknęło, a aż do końca naszej rozmowy Twe oblicze zasnuwał głęboki cień, który jeszcze nie zniknął, gdyż od tamtej pory Twe listy zdradzają pewną dostojną, niemal melancholijną sztywność i powściągliwość, która mocno by mnie dotknęła, gdybym tylko we własnym sumieniu czuł, że na nią zasługuję.
Nie wstyd Ci, stary druhu – w Twoim wieku, po tak długiej, bliskiej znajomości, po otrzymaniu ode mnie tak wielu dowodów szczerości i zaufania, skoro nigdy nie narzekałem na Twój względny dystans i małomówność? Być może jednak właśnie o to chodzi, z natury nie jesteś rozmowny, więc uznałeś, że przy tamtej okazji dokonałeś rzeczy wielkich, dając niezrównany dowód przyjacielskiego zaufania – niewątpliwie przyrzekając sobie, że to się nie powtórzy – przyjmując zarazem, że w zamian za tak ogromną przysługę bez ani chwili wahania muszę co najmniej pójść za Twoim przykładem.
Cóż! Nie ująłem pióra, by Ci czynić wyrzuty ani by bronić siebie, ani nawet po to, by przepraszać za swe przewinienia, ale by w miarę możliwości za nie odpokutować.
Dziś jest mokro, pada deszcz, cała rodzina udała się gdzieś z wizytą, ja zaś siedzę samotnie w swojej bibliotece, przeglądając jakieś stare, pożółkłe listy i dokumenty, pogrążony w rozmyślaniach o przeszłości. Tym samym jestem teraz w nadzwyczaj odpowiednim nastroju, by bawić Cię opowieścią o przeszłości. Odsunąwszy swe rozgrzane stopy od kominka, udałem się do stołu i napisawszy powyższe wersy do swego zrzędliwego, starego przyjaciela, zamierzam przedstawić mu szkic – nie, nie szkic – lecz pełny i wierny opis pewnych okoliczności związanych z najważniejszym wydarzeniem mego życia, przynajmniej w okresie poprzedzającym znajomość z Jackiem Halfordem, a kiedy już go przeczytasz, możesz mi zarzucać, jeśli tylko zdołasz, niewdzięczność i niegodną przyjaciela powściągliwość.
Wiem, że lubisz długie opowieści, że do pedantyczności i drobiazgowych szczegółów przywiązujesz równie ogromną wagę jak moja babka, więc niczego Ci nie oszczędzę. Jedynym ograniczeniem będzie ma własna cierpliwość i czas.
Wśród wspomnianych przeze mnie listów i dokumentów znajduje się mój wyblakły dziennik, o którym wspominam, pragnąc Cię zapewnić, że nie muszę polegać jedynie na swej zawodnej przecież pamięci, aby nie obciążać nadmiernie Twego niedowierzania w trakcie lektury najdrobniejszych szczegółów mojej opowieści. Zacznijmy zatem od razu od Rozdziału pierwszego, jednego z wielu w mojej historii.ROZDZIAŁ I. NOWINA
Rozdział I
Nowina
Cofnijmy się do jesieni roku 1827.
Jak Ci wiadomo, ojciec mój był ziemianinem z hrabstwa X, ja zaś, na jego wyraźne życzenie, poszedłem w jego ślady, choć niezbyt chętnie, gdyż ambicja popychała mnie ku wyższym celom, zaś próżność podpowiadała, że lekceważąc jej głos, grzebię swój talent w ziemi, że nie zapala się światła i nie stawia pod korcem¹. Matka moja ze wszystkich sił starała się mnie przekonać, że jestem zdolny do wielkich czynów, ojciec jednak, dla którego ambicja stanowiła najpewniejszą drogę do ruiny, a zmiana była kolejnym określeniem zagłady, nie chciał słyszeć o planach poprawy egzystencji ani mojej, ani moich bliźnich. Przekonywał, że to wszystko bzdury, a na łożu śmierci napomniał, by się trzymać sprawdzonych sposobów, by podążać drogą obraną przez niego, a wcześniej przez jego ojca, by moją największą ambicją było iść przez świat uczciwie, nie rozglądając się na boki, i przekazać ojcowiznę dzieciom w stanie co najmniej równie dobrym, jak ten, w jakim mi ją zostawia.
No cóż, pracowity, uczciwy gospodarz jest jednym z najpożyteczniejszych obywateli. Jeśli zatem poświęcę swe talenty prowadzeniu swojego gospodarstwa, ogólnej poprawie rolnictwa, przysporzę korzyści nie tylko swym najbliższym, ale w pewnym stopniu również całej ludzkości, a tym samym nie będę żył na próżno.
Takimi oto przemyśleniami starałem się pocieszyć pewnego zimnego, mokrego, wilgotnego wieczoru pod koniec października, kiedy wlokłem się z pól do domu. Mimo to jasnoczerwony blask ognia za oknem salonu bardziej mnie jednak podniósł na duchu, skłaniając do porzucenia niewdzięcznych narzekań, niż wszystkie te mądrości i dobre postanowienia, do jakich zmuszałem swój umysł. Przypominam, byłem wtedy młody, miałem zaledwie dwadzieścia cztery lata, nie zdołałem jeszcze posiąść nawet połowy władzy nad swą duszą, jaką mam obecnie, choćby się to wydawało mało istotne.
Jednak przed wejściem do tego rozkosznego schronienia musiałem zmienić ubłocone buciska na czyste, a marny surdut na jakieś przyzwoite odzienie, doprowadzając się przy tym do stanu, w jakim mogłem się pokazać w przyzwoitym towarzystwie, bowiem moja matka, pomimo swej dobroci, była w pewnych kwestiach niezwykle drobiazgowa.
W drodze do swego położonego na piętrze pokoju napotkałem na schodach bystrą, śliczną dziewiętnastolatkę o okazałej, krępej sylwetce, okrągłej buzi, rumianych policzkach, lśniących, ufryzowanych lokach i niedużych, roześmianych piwnych oczach. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że była to moja siostra Rose. Wiem, że nadal jest ona urodziwą kobietą, bez wątpienia nie mniej uroczą – w Twoich oczach – niż w tym szczęśliwym dniu, gdyś ją ujrzał po raz pierwszy. Nic mi wówczas nie podpowiadało, że za kilka lat poślubi ona człowieka całkiem mi jeszcze nieznanego, który miał stać mi się bliższym przyjacielem od niej samej, bardziej zaufanym niż ten nieokrzesany siedemnastolatek, który kiedym schodził na dół, złapał mnie za kołnierz, niemal mnie przy tym przewracając, i który za swą zuchwałość dotkliwie oberwał ode mnie w łepetynę, przez co nie doznał jednak większego uszczerbku, bowiem głowę miał nie tylko nadzwyczaj twardą, ale także chronioną gęstą burzą krótkich, rudawych loczków, przez moją matkę nazywanych kasztanowymi.
W salonie zastaliśmy tę szacowną damę w stojącym przy kominku fotelu, zajętą robieniem na drutach, jak to miała w zwyczaju, gdy nie było pilniejszych zajęć. Na nasze przyjęcie zamiotła palenisko, by zapewnić jasny płomień. Służąca właśnie wniosła tacę z podwieczorkiem, a Rose wyjmowała cukiernicę i pudełko z herbatą z czarnego, dębowego kredensu, który w przytulnym półmroku salonu lśnił niczym polerowany heban.
– Oto i oni – zakrzyknęła moja matka, która spojrzała na nas, ani na chwilę nie przestając poruszać błyszczącymi drutami w zwinnych palcach. – Zamknijcie drzwi i siądźcie przy kominku, zanim Rose przygotuje herbatę. Pewnie umieracie z głodu. Powiedzcie, co porabialiście od rana. Lubię wiedzieć, czym się zajmowały moje dzieci.
– Ujeżdżałem tego siwego źrebaka, co wcale nie było łatwe. Kierowałem też orką ostatniego ścierniska pszenicy, ponieważ parobek nie ma dość rozumu, a później wdrażałem plan kompleksowej, skutecznej melioracji nisko położonych łąk.
– Mój dzielny chłopak! Fergusie, a ty co robiłeś?
– Szczułem borsuki – odparł tamten, po czym przedstawił szczegółowy opis tego sportu, omawiając waleczność borsuka i psów. Moja matka udawała, że słucha z najwyższą uwagą, obserwując jego ożywienie z pewną dozą matczynego podziwu, który wydawał mi się wysoce niewspółmierny do jego przedmiotu.
– Fergusie, czas już, byś się zajął czymś innym – wtrąciłem, kiedy tylko na chwilę przerwał swą opowieść.
– Cóż ja mogę robić? – odparł. – Matka nie pozwala mi zostać marynarzem ani wstąpić do wojska, ja zaś nie zamierzam zajmować się niczym innym, jak tylko tak bardzo uprzykrzyć wam życie, żebyście byli wdzięczni, że w ogóle możecie się mnie pozbyć.
By go uspokoić, nasza rodzicielka pogłaskała go po sztywnych, krótkich loczkach, na co mruknął z nadąsaną miną, później zaś, po trzecim upomnieniu ze strony Rose, wszyscy zajęliśmy miejsca przy stole.
– Bierzcie się do jedzenia – nakazała – a ja opowiem, jak mnie minął dzień. Odwiedziłam dziś Wilsonów. Ogromna szkoda, że nie poszedłeś ze mną, Gilbercie, bo była tam Eliza Millward!
– No i co z tego?
– Och, nic… Nie będę ci o niej opowiadać. Powiem tylko, że to taka miła, zabawna istotka, przynajmniej kiedy jest w dobrym humorze, i nie miałabym nic przeciwko, by ją nazywać…
– Nic już nie mów, moja droga! Twojemu bratu nie w głowie takie rzeczy – wyszeptała żarliwie matka, unosząc w górę palec.
– Cóż – podjęła Rose – zamierzałam wam przekazać pewną zasłyszaną tam ważną nowinę, nie mogę się już doczekać. Jak wiecie, miesiąc temu rozeszła się wieść, że ktoś zamierza objąć Wildfell Hall. I co wy na to? Mieszka tam już ponad tydzień, a do nas to nie dotarło!
– Niemożliwe! – wykrzyknęła moja matka.
– Absurd! – dodał Fergus.
– A jednak! I to samotna dama!
– Boże jedyny, skarbie! Przecież tamten dwór to ruina!
– Kazała wyszykować dwa lub trzy pokoje, w których zamieszkała całkiem sama, z wyjątkiem staruszki służącej.
– O nie, to wszystko psuje. Liczyłem, że jest czarownicą – rzucił Fergus, krojąc swą grubą na cal kromkę chleba z masłem.
– Bzdury, Fergusie! Czy to nie dziwne, mamo?
– Nawet bardzo dziwne! Trudno mi w to uwierzyć.
– Taka jest jednak prawda, widziała ją Jane Wilson. Poszła tam ze swą matką, która na wieść o pojawieniu się w okolicy obcej osoby siedziałaby jak na szpilkach, dopóki by się z nią nie spotkała i nie wydobyła z niej wszystkich informacji. Nazywa się Graham, jest w żałobie – co prawda nie cała w czerni, ale jednak pogrążona jest w żalu – ich zdaniem jest dość młoda, najwyżej dwadzieścia pięć czy sześć lat. Jest taka skryta! Z całych sił starały się dowiedzieć, kim jest i skąd pochodzi, no i wszystkiego innego na jej temat, ale ani pani Wilson, ze swym uporem i impertynencją, ani jej córka swymi umiejętnymi manewrami, nie zdołały wydobyć z niej choćby jednej zadowalającej odpowiedzi czy nawet przygodnej uwagi lub przypadkowego stwierdzenia, by zaspokoić ich ciekawość lub rzucić choćby promyk światła na jej przeszłość, obecną sytuację lub koneksje. Przy tym okazywała im zaledwie wymuszoną grzeczność i najwyraźniej wolałaby się z nimi pożegnać, niż przywitać. Eliza Millward twierdzi, że jej ojciec zamierza się tam wkrótce wybrać z duszpasterską poradą, której jego zdaniem potrzebuje, ponieważ, choć zjawiła się w okolicy na początku zeszłego tygodnia, nie przyszła w niedzielę do kościoła. Ona sama, to znaczy Eliza, będzie go błagać, by ją zabrał ze sobą. Uważa, iż jest w stanie coś z niej wydobyć. Rozumiesz, Gilbercie, ona wszystko potrafi. My też musimy ją kiedyś odwiedzić, mamo. Przecież tak nakazuje grzeczność.
– Oczywiście, kochanie. Biedaczka! Musi być taka samotna!
– Proszę, pospieszcie się tylko. Nie zapomnijcie ustalić, ile cukru dodaje do herbaty, jakie nosi czepeczki i kapelusze, i inne takie, bowiem nie wiem, jak będę żyć bez tej wiedzy – oznajmił Fergus ponuro.
Jeśli jednak sądził, że to stwierdzenie uznane będzie za mistrzowski popis dowcipu, srogo się zawiódł, gdyż nikt się nie roześmiał. Wcale go to jednak nie zbiło z tropu, ponieważ kiedy ugryzł kawał chleba z masłem i zamierzał go popić łykiem herbaty, ogarnęło go tak przemożne rozbawienie, iż musiał się zerwać od stołu, by wśród prychań i krztuszeń wypaść z pokoju. Chwilę później dobiegł nas z ogrodu jego przerażający wrzask.
Ja sam byłem głodny, więc bez słowa pochłaniałem herbatę i grzankę z szynką, podczas gdy matka z siostrą w dalszym ciągu omawiały oczywistą i nieoczywistą sytuację oraz prawdopodobną i nieprawdopodobną przeszłość tej tajemniczej damy. Muszę jednak wyznać, że po tym niefortunnym wypadku mojego brata raz czy dwa uniosłem filiżankę do ust, by ją zaraz odstawić, nie śmiejąc choćby spróbować zawartości na wypadek, gdyby podobny wybuch miał zaszkodzić mojej godności.
Nazajutrz matka i siostra pospieszyły złożyć wizytę uroczej pustelnicy. Wróciły jednak niewiele mądrzejsze, choć matka oznajmiła, że nie żałuje podróży, ponieważ nawet jeśli jej samej przyniosła ona niewiele dobrego, to skorzystał na niej ktoś inny. Przekazała bowiem pewne przydatne rady, które, jak liczyła, zostaną przyjęte, bowiem pani Graham, która co prawda niewiele mówiła na jakikolwiek temat i sprawiała wrażenie nieco zarozumiałej, nie wydawała się jednak niezdolna do refleksji. Co prawda nie miała pojęcia, gdzie dotychczas mieszkało tamto biedactwo, ponieważ w pewnych kwestiach zdradzało pożałowania godną niewiedzę, co jej zresztą zupełnie nie zawstydzało.
– W jakich kwestiach, mamo? – zapytałem.
– W kwestiach gospodarczych i tych wszystkich niuansach kulinarnych, i takich tam, które każda dama powinna znać, niezależnie od tego, czy musi używać swej wiedzy w praktyce, czy też nie. Dałam jej kilka przydatnych porad i doskonałych przepisów, choć najwyraźniej nie umiała docenić ich wartości, błagała bowiem, bym się tym nie kłopotała, ponieważ przy swoim zwyczajnym, spokojnym trybie życia nigdy ich nie wykorzysta. „Nieistotne, moja droga”, stwierdziłam. „Powinna o tym wiedzieć każda szacowna kobieta. A na dodatek, choć teraz jest pani samotna, nie zawsze tak będzie. Przecież wyszła pani za mąż, a zatem niemal na pewno zrobi to pani ponownie”. Na te słowa odrzekła niemal arogancko: „Tu się pani myli. Jestem pewna, że to się nie powtórzy”. Ja jednak upierałam się przy swoim.
– To pewnie jakaś romantyczna, młoda wdówka – wtrąciłem – która pragnie w tym miejscu dożyć samotnie do końca swych dni i potajemnie opłakiwać ukochanego zmarłego. To jednak nie potrwa długo.
– Zgadzam się z tobą – oznajmiła Rose – bo nie wydawała się szczególnie niepocieszona. Na dodatek jest bardzo ładna, czy może raczej przystojna, Gilbercie, musisz ją zobaczyć. Uznasz ją pewnie za idealnie piękną, choć z trudem można dostrzec jakiekolwiek podobieństwo do Elizy Millward.
– Cóż, umiem sobie wyobrazić wiele twarzy piękniejszych niż u Elizy, choć nie bardziej czarujących. Mimo że daleko jej do perfekcji, moim zdaniem jest przez to ciekawsza.
– A zatem wolisz jej wady od doskonałości innych?
– Otóż to… choć siedzi tu moja matka.
– Ależ drogi Gilbercie, jakie ty bzdury gadasz! Wiem, że nie to miałeś na myśli, to nie wchodzi w grę – odparła moja matka, wstając i pospiesznie opuszczając pokój pod pozorem jakichś spraw gospodarczych, aby uniknąć zaprzeczeń, które miałem na końcu języka.
Później Rose przekazała mi dalsze szczegóły na temat pani Graham. Znacznie dokładniej i bardziej szczegółowo, niżbym sobie życzył przedstawiła mi jej wygląd, maniery i suknię, umeblowanie zamieszkanego przez nią pokoju, ponieważ jednak nie byłem zbyt uważnym słuchaczem, nie dałbym rady powtórzyć tego opisu, nawet gdybym zechciał.
Następnego dnia przypadała sobota, zaś w niedzielę wszyscy rozmyślali, czy śliczna nieznajoma posłucha napomnień pastora i zjawi się w kościele. Wyznaję, że ja sam także z pewnym zainteresowaniem zerkałem na starą ławkę należącą do właścicieli Wildfell Hall, gdzie od tak dawna nikt nie prasował ani nie odnawiał spłowiałych, karmazynowych poduszek ani obić, zaś ze ściany surowo spoglądały groźne tarcze herbowe o ponurych obramowaniach z zaniedbanej czarnej tkaniny.
Dostrzegłem w niej wysoką, kobiecą postać w czerni, zwróconą twarzą w moją stronę. Było w niej coś, co kazało wracać do niej wzrokiem. Czarne jak skrzydło kruka włosy ułożyła w lśniące pierścionki loków, fryzurę dość niezwykłą w tym czasie, choć niezmiennie elegancką i twarzową. Cerę miała jasną i czystą. Oczu co prawda nie mogłem dojrzeć, bowiem skierowała je na modlitewnik, przesłoniwszy powiekami i długimi rzęsami, ale nad nimi rysowały się wyraziste, równe brwi. Wyżej zaś było wysokie czoło intelektualistki, niżej natomiast idealny, ostry nos. Wszystkie jej rysy wydały mi się nienaganne. Może tylko policzki były nieco zbyt zapadnięte, oczy osadzone zbyt głęboko, a usta, choć pięknie wykrojone, odrobinę zbyt wąskie i zaciśnięte. Uznałem, że coś w nich wróżyło niezbyt delikatny czy sympatyczny temperament. Powiedziałem sobie w duchu: „moja pani, wolę cię podziwiać z daleka, niźli z tobą mieszkać”.
Właśnie w owej chwili uniosła głowę i spojrzała mi w oczy. Nie odwróciłem wzroku, a przez jej twarz, zanim ponownie zajęła się modlitewnikiem, przebiegł chwilowy, ledwie uchwytny wyraz cichego lekceważenia, które uznałem za wysoce prowokujące.
Uważa mnie za bezczelnego szczeniaka – pomyślałem. – Phi, wkrótce zmieni zdanie, jeśli tylko uznam, że to warte zachodu.
Później jednak przemknęło mi przez głowę, jak dalece nieodpowiednie są takie myśli w przybytku modlitwy i jak niestosowne jest moje zachowanie w tej sytuacji. Zanim jednak skupiłem się na mszy, przebiegłem wzrokiem po kościele, by sprawdzić, czy ktoś mnie obserwuje. Ale nie, ktokolwiek nie był wpatrzony w modlitewnik, wbijał wzrok w tę nieznajomą. Czyniła tak moja dobra matka i siostra, pani Wilson oraz jej córka. Nawet Eliza Millward chytrze zerkała kątem oka na ten przedmiot powszechnego zainteresowania. Później zaś spojrzała na mnie, posyłając mi leciutki, kokieteryjny uśmieszek, oblała się rumieńcem, po czym skromnie zerknęła na modlitewnik i starała się przybrać obojętny wyraz twarzy.
Znów dopuściłem się wykroczenia, co tym razem uświadomiło mi nagłe dźgnięcie pod żebra zadane łokciem tego zuchwalca, mego brata. W tej chwili na tę zniewagę mogłem odpowiedzieć, jedynie depcząc mu po palcach, ponieważ dalsza zemsta musiała poczekać aż wyjdziemy z kościoła.
Halfordzie, zanim skończę ten list, opowiem ci jeszcze, kim była Eliza Millward. To młodsza córka pastora, niezwykle urocza istotka, do której żywiłem niemałą sympatię, o czym zresztą wiedziała, choć nie tylko nigdy jej tego nie wyznałem, ale nawet nie byłem zdecydowany tego robić, ponieważ moja matka, utrzymująca, że w promieniu dwudziestu mil nie ma dla mnie odpowiedniej partii, nie była w stanie znieść myśli o moim małżeństwie z tak nieznaczącą dziewczyną, która oprócz wielu innych wad, nie miała nawet dwudziestu funtów przychodu. Eliza była zarazem drobna i pulchna, miała niedużą twarzyczkę, niemal równie okrągłą jak mojej siostry i podobną do niej cerę, choć delikatniejszą i mniej rumianą, zadarty nosek, rysy nieregularne. W zasadzie była raczej urocza niż śliczna. Jednak oczy – nie wolno mi o nich zapomnieć, bowiem to czyniło ją tak atrakcyjną – przynajmniej jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny – miała podłużne, dość wąskie, o czarnych lub brunatnych tęczówkach, a ich wyraz nieustannie ulegał zmianie, choć zawsze był albo nieziemsko – niemal diabolicznie – szelmowski albo zniewalająco czarujący. A często jedno i drugie. Głos miała łagodny i dziecięcy, chód kocio lekki i miękki – a przy tym najczęściej zachowywała się niby urocze, swawolne kocię, które raz jest zuchwałe i psotne, a kiedy indziej bojaźliwe i dobrze ułożone, zależnie od swej woli.
Jej siostra, Mary, o kilka lat starsza, kilka cali wyższa i bardziej masywna była niezbyt ładną, cichą, rozsądną dziewczyną, która cierpliwie opiekowała się mamą w czasie długiej, męczącej choroby, a od tamtej pory także prowadziła dom i tyrała jak wół. Cieszyła się zaufaniem i szacunkiem ojca, zabiegały o nią wszystkie psy, koty, dzieci i biedacy, ale wszyscy inni lekceważyli ją i obrażali.
Sam wielebny Michael Millward był wysokim, niezgrabnym, podstarzałym dżentelmenem, który nad swą dużą, kwadratową twarzą o grubych rysach nosił kapelusz duchownego, w dłoni trzymał solidną laskę, a swe ciągle mocne kończyny odziewał w sięgające kolan bryczesy i getry, zaś na szczególne okazje w czarne, jedwabne pończochy. Człowiek ten miał niezłomne zasady, silne uprzedzenia i niezmienne nawyki. Nie tolerował sprzeciwu w przekonaniu, iż zawsze ma rację, a jeśli ktoś się z nim nie zgadza, musi być albo żałosnym ignorantem, albo ślepcem.
W dzieciństwie zawsze odnosiłem się do niego z nabożnym podziwem – ostatnio jednak, nawet teraz, musiałem się go pozbyć, ponieważ choć z ojcowską dobrocią traktował ludzi dobrze ułożonych, trzymał rygor i często surowo potępiał nasze młodzieńcze wybryki i drobne przewinienia. Co więcej, owymi czasy, kiedy tylko odwiedzał naszych rodziców, stojąc przed nim, musieliśmy recytować katechizm lub któryś z hymnów. Albo, co gorsza, odpowiadać z jego ostatniego tekstu lub najważniejszych aspektów przemowy, które zawsze wylatywały nam z głowy. Czasami ten czcigodny dżentelmen czynił mej matce wyrzuty, że za bardzo pobłaża swym synom, odwołując się przy tym do starego Eliasza albo Dawida i Absaloma, co szczególnie raniło jej uczucia. Pomimo ogromnego szacunku, jakim darzyła zarówno jego samego, jak i wszystkie jego nauki, słyszałem kiedyś, jak mówi: „Życzę mu, żeby sam miał syna! Nie byłby wówczas tak skory udzielać tych wszystkich rad innym. Sam by się przekonał, co to znaczy utrzymać w ryzach parę chłopaków”.
Z chwalebną troską dbał o swe zdrowie cielesne – bardzo wcześnie wstawał, przed śniadaniem regularnie szedł na spacer, niezwykle drobiazgowo podchodził do ciepłych, suchych ubrań, przed wygłoszeniem kazania zawsze wypijał jajko – choć obdarzony był wspaniałymi płucami i mocnym głosem – i zasadniczo zwracał ogromną uwagę na to, co jadł i wypił, choć żadną miarą nie należał do osób wstrzemięźliwych. Miał własne zdanie na temat diety – pogardzał herbatą i tego typu naparami, zaś uwielbiał trunki słodowe, jajka na bekonie, szynkę, suszoną wołowinę i inne ciężkostrawne mięsiwa, które doskonale pasowały jego narządom trawiennym, przez co utrzymywał, że są dla każdego doskonałe i zdrowe, a tym samym bez wahania polecał je najdelikatniejszym rekonwalescentom lub osobom cierpiącym na niestrawność, którym, jeśli tylko te zalecenia nie przynosiły obiecanej korzyści, mówił, iż wynika to z braku wytrwałości. Jeśli zaś ktokolwiek skarżył się na niedogodności takiej diety, zapewniał go, iż to wszystko wymysły.
Jeszcze tylko kilka słów o dwóch innych wspomnianych tu osobach i zakończę ten list. Są to pani Wilson i jej córka. Pierwsza z nich była wdową po bogatym ziemianinie, rozgadaną, starą plotkarką o wąskich horyzontach, której charakteru nie warto opisywać. Miała dwóch synów: Roberta, nieokrzesanego, wiejskiego rolnika, oraz Richarda, małomównego, sumiennego młodzieńca, który przy pomocy pastora studiował filologię klasyczną, przygotowując się do wstąpienia do seminarium duchownego.
Ich siostra Jane była młodą damą niepozbawioną talentów i ambicji. Na własne życzenie odebrała w szkole z internatem wykształcenie znacznie lepsze niż ktokolwiek w rodzinie. Dzięki temu nabrała ogłady, zdobyła dość eleganckie maniery, niemal zatraciła swój prowincjonalny akcent i mogła się pochwalić lepszymi osiągnięciami od córek pastora. Co więcej, uważano ją za piękność, choć ani przez chwilę nie zaliczałem się do jej wielbicieli. Miała około dwudziestu sześciu lat, była dość wysoka i bardzo smukła, a jej włosów nie można było nazwać kasztanowymi, lecz zdecydowanie jaskrawo jasnorudymi. Cerę miała zadziwiająco jasną i promienną, małą główkę na długiej szyi, pięknie ukształtowany, choć bardzo krótki podbródek, usta wąskie i czerwone, oczy w kolorze czystego orzecha, o bystrym, przenikliwym spojrzeniu, lecz całkowicie pozbawione poezji lub uczucia. Miała lub mogła mieć wielu zalotników o zbliżonej pozycji społecznej, lecz z pogardą ich odtrąciła lub odrzuciła, ponieważ jej wyrafinowany gust i wygórowaną ambicję mógł zadowolić jedynie dżentelmen, i to bogaty. Był ktoś taki, kto w ostatnim czasie darzył ją dość otwarcie uwagą, i do którego serca, nazwiska i majątku, jak szeptano, miała poważne zamiary. Był to Lawrence, młody dziedzic, którego rodzina zajmowała wcześniej Wildfell Hall, lecz jakieś piętnaście lat temu przeniosła się do bardziej nowoczesnej, przestronnej posiadłości w sąsiedniej parafii.
Tymczasem pożegnam Cię, Halfordzie. To pierwsza rata mojego długu. Jeśli Ci to odpowiada, powiedz tylko, a ja przy najbliższej okazji wyślę Ci ciąg dalszy. Jeśli natomiast wolisz pozostać moim wierzycielem, niźli wypychać sakiewkę takimi niezdarnymi fragmentami, także daj mi znać, a ja wybaczę Ci brak gustu i z radością zachowam ten skarb dla siebie.
Niezmiennie Twój,
GILBERT MARKHAMROZDZIAŁ II. ROZMOWA
Rozdział II
Rozmowa
Z radością stwierdziłem, mój najdroższy przyjacielu, iż zniknęła chmura Twego niezadowolenia, że ponownie błogosławi mi światło Twego poparcia i że pragniesz ciągu dalszego mej historii. Dlatego też otrzymasz ją bez zbędnej zwłoki.
Wydaje mi się, że skończyłem opowieść na ostatniej niedzieli października roku 1827. W kolejny wtorek z psem i strzelbą poszedłem polować na zwierzynę, na jaką mogłem liczyć w Linden-Car. Ponieważ jednak nic nie znalazłem, zwróciłem broń przeciwko jastrzębiom i czarnowronom, które, jak sądziłem, pozbawiły mnie lepszej zdobyczy. W tym celu, opuściwszy bardziej uczęszczane rejony, porośnięte drzewami doliny, łany zboża i łąki, zacząłem się wspinać na strome wzniesienie Wildfell, najdziksze i najwyższe wzgórze w okolicy, gdzie rośnie niewiele żywopłotów i drzew, na dodatek karłowatych, przy czym te pierwsze przechodzą w surowe, kamienne płoty, częściowo porośnięte bluszczem i mchem, zaś drugie zostają zastąpione modrzewiami i sosnami lub pojedynczymi drzewami tarniny. Pola, nierówne i kamieniste, całkowicie nienadające się do pługa, w znacznej mierze służyły za pastwiska dla owiec i bydła. Leżała tu cienka warstwa ubogiej gleby, tu i ówdzie spośród trawiastych pagórków wystawały fragmenty szarej skały, pod murami rosły krzaczki czernic i wrzosów – pozostałości bardziej nieokiełznanej dzikości, a w wielu zagrodach ambrozje i sity uzurpowały sobie pierwszeństwo nad nielicznymi trawami. Nie należało to jednak do mnie.
Pod szczytem tego wzgórza, w odległości około dwóch mil od Linden-Car, znajdował się Wildfell Hall, wiekowa posiadłość z epoki elżbietańskiej, zbudowana z ciemnoszarego kamienia, z zewnątrz sprawiająca szacowne i malownicze wrażenie, lecz bez wątpienia zimna i ponura dla mieszkańców przez te szerokie, kamienne słupki okienne i niewielkie szybki ze szprosami, wygryzioną przez czas wentylacją oraz lokalizacją w tym nieosłoniętym miejscu na odludziu, za całą osłonę przed wiatrem i trudnymi warunkami atmosferycznymi mając kępę sosen, już nadszarpniętych burzami, równie surowych i ponurych jak sam dwór. Za nim rozciągało się kilka opustoszałych pól, a później brązowy, porośnięty wrzosami szczyt wzgórza. Natomiast przed dworem (otoczonym kamiennym murem z żelazną bramą, której słupki zdobiły ogromne kule z szarego granitu, podobne do dekoracji na dachu i ścianach szczytowych), leżał ogród, niegdyś obsadzony najwytrzymalszymi roślinami i kwiatami, które radziły sobie na tej glebie i w tym klimacie, a także drzewami i krzewami, którym najmniej szkodziły tortury nożyc ogrodnika i którym najłatwiej było nadać pożądany kształt. Teraz jednak, po wielu latach zaniedbań i braku pielęgnacji, zarósł chwastami i trawą, padł ofiarą mrozu i wiatru, deszczu i suszy, co nadało mu doprawdy osobliwy widok. Ciągnące się wzdłuż głównej ścieżki ściany ligustru były w dwóch trzecich uschnięte, zaś pozostała część wyrosła poza wszelkie rozsądne granice. Stary bukszpanowy łabędź, siedzący obok skrobaka do butów, utracił szyję i połowę ciała: uformowane w kształt zamkowych wież wawrzyny w środku ogrodu, ogromny wojownik z jednej i lew strzegący drugiej strony bramy przybrały tak fantastyczne kształty, że nie przypominały zupełnie nic, co można znaleźć na ziemi lub w niebie, ani nawet w podziemnych wodach. Za sprawą mojej młodzieńczej wyobraźni wszystkie upodabniały się do goblinów, co doskonale zgrywało się z upiornymi tłumami i mrocznymi historiami, jakie opowiadała nam stara niania o nawiedzonym domostwie i jego zmarłych mieszkańcach.
Gdy posiadłość pojawiła się w zasięgu wzroku, zdołałem upolować jastrzębia i dwie wrony, później zaś, porzuciwszy dalsze łowy, ruszyłem spacerem, by spojrzeć na stary dwór i sprawdzić, jakich to zmian dokonała jego nowa mieszkanka. Nie chciałem podchodzić od frontu i gapić się przez bramę, zatrzymałem się jednak przy ogrodowym murze i zajrzałem. Zmiany dostrzegłem jedynie w jednym skrzydle, gdzie wyraźnie naprawiono powybijane okna i walący się dach, a z komina wydobywała się cieniutka, skręcona smużka dymu.
Kiedym tak stał oparty na strzelbie, wpatrzony w leniwym zamyśleniu w ciemne szczyty budowli, snując niesforne fantazje, w których dawne skojarzenia i urocza młoda pustelnica, znajdująca się teraz za tymi murami, odgrywały niemal równą rolę, usłyszałem cichy szelest i szamotaninę w ogrodzie. Zerknąwszy w kierunku, z którego dochodził głos, dostrzegłem nad murem niewielką dłoń, która zaraz uczepiła się najwyższego kamienia. Po niej pojawiła się druga, równie niewielka, by lepiej się przytrzymać, za nią zaś drobne, białe czółko, zwieńczone jasnobrązowymi włosami, a potem dwoje ciemnoniebieskich oczu i górna część maleńkiego noska w kolorze kości słoniowej.
Mnie te oczka nie dostrzegły, lecz rozbłysły radością na widok Sancha, mojego pięknego czarno-białego setera, który z pyskiem przy ziemi krążył po polu. Tamta mała istota, uniósłszy twarzyczkę, głośno zawołała na psa. Dobroduszne stworzenie zatrzymało się, spojrzało w górę i pomachało ogonem, lecz na tym koniec. Dziecko (chłopczyk, najwyraźniej około pięcioletni) wspięło się z wysiłkiem na szczyt muru, raz po raz wołając. Dostrzegłszy jednak bezowocność swych wysiłków, najwyraźniej zdecydowało, niby Mahomet, że trzeba iść do góry, ponieważ owa nie chce przyjść do niego, i usiłowało zejść. Jednakże rosnąca tuż obok stara, pokrzywiona czereśnia złapała go jednym ze swych powyginanych, chudych ramion, wyrastających ponad mur, za koszulinę. Kiedy chłopiec usiłował się wyswobodzić, poślizgnęła mu się noga i spadł – choć nie na ziemię, ponieważ drzewo utrzymało go w górze. Przez chwilę szamotał się bez słowa, zaraz jednak dobiegł mych uszu przeszywający wrzask. Wówczas w jednej chwili rzuciłem strzelbę w trawę i złapałem malucha w ramiona.
Przetarłem mu oczka jego własną koszulą, zapewniłem, że nic mu się nie stało, po czym zawołałem Sancha, by go uspokoił. Właśnie kładł rączkę psu na karku i zaczynał się uśmiechać przez łzy, gdy usłyszałem za sobą trzask żelaznej bramy i szelest kobiecych strojów. Rzuciła się na mnie pani Graham z odsłoniętą szyją i rozwianymi wiatrem czarnymi lokami.
– Proszę mi oddać dziecko! – zażądała głosem niewiele głośniejszym od szeptu, w którym słychać było jednak zadziwiającą gwałtowność, a później wyrwała mi chłopca z ramion, zupełnie jakby mój dotyk nasączony był jakąś straszliwą trucizną, po czym stanęła, jedną dłonią mocno ściskając jego rączkę, drugą trzymając mu na ramieniu, z wbitym we mnie spojrzeniem swych ogromnych, błyszczących ciemnych oczu – blada, bez tchu i drżąca ze wzburzenia.
– Nie robiłem krzywdy pani dziecku – oznajmiłem, nie wiedząc, czy się dziwić, czy też irytować – spadał z tamtego muru, na szczęście zdążyłem go złapać, kiedy głową w dół zwisał z drzewa, zapobiegając tym samym trudnej do przewidzenia katastrofie.
– Przepraszam pana – wyjąkała z bladym rumieńcem na policzkach, nagle uspokojona, jakby jej pochmurną duszę rozświetliło światełko rozsądku – nie znałam pana, uznałam więc…
Pochyliła się, by pocałować dziecko, i z czułością objęła jego szyję ramieniem.
– Zapewne sądziła pani, że zamierzam porwać pani syna, prawda?
Pogłaskała go po głowie z na wpół zawstydzonym uśmiechem, a później wyjaśniła:
– Nie wiedziałam, że usiłuje wspiąć się na mur. Mam przyjemność rozmawiać z panem Markhamem, czyż nie? – dodała pospiesznie.
Skłoniłem co prawda głowę, lecz ośmieliłem się spytać, jak mnie poznała.
– Kilka dni temu była u mnie pańska siostra i matka.
– Czy zatem podobieństwo jest tak duże? – zapytałem nie bez zdziwienia, a ta myśl nie pochlebiała mi tak bardzo, jak powinna.
– Jest jakieś podobieństwo oczu i cery, tak sądzę – odparła, nieco niepewnie przyglądając się mojej twarzy. – A poza tym chyba widziałam pana w niedzielę w kościele.
Uśmiechnąłem się. W tym uśmiechu lub w obudzonych przez niego wspomnieniach było coś szczególnie dla niej przykrego, ponieważ niespodziewanie znów przybrała ten dumny, oziębły wyraz twarzy, który wzbudził mą niewypowiedzianą niechęć podczas nabożeństwa – minę odpychającej pogardy, przychodzącą jej z taką łatwością i bez najmniejszego skrzywienia, że wydawała się całkiem naturalna dla jej twarzy, a zarazem tym bardziej prowokująca, ponieważ nie umiałem sobie wyobrazić jej w emocjach.
– Do widzenia, panie Markham – powiedziała, a później, nie obdarzywszy mnie już ani jednym spojrzeniem ni słowem, wraz z dzieckiem wycofała się do ogrodu, ja zaś wróciłem do domu zdenerwowany i niezadowolony – nie miałem pojęcia czemu, a zatem Ci tego nie powiem.
Tam odłożyłem jedynie broń i róg z prochem strzelniczym oraz przekazałem kilka koniecznych wskazówek jednemu z parobków, później zaś udałem się na plebanię, by w towarzystwie Elizy Millward, w rozmowie z nią znaleźć pociechę dla ducha i uspokoić wzburzenie.
Kiedy dotarłem na miejsce, jak zwykle zajmowała się jakimś delikatnym haftem (moda na haft wełną jeszcze tu nie dotarła), zaś jej siostra siedziała z kotem na kolanach w kącie przy kominie, naprawiając stertę pończoch.
– Mary, Mary! Odłóż to szybko! – rzuciła gorączkowo Eliza, tuż zanim zjawiłem się w pokoju.
– Nie ma mowy – padła flegmatyczna odpowiedź. Dalszej dyskusji zapobiegło moje wejście.
– Ależ ma pan pecha, panie Markham! – zauważyła młodsza z sióstr, obdarzając mnie jednym z tych łobuzerskich, ukradkowych spojrzeń. – Tata właśnie wyszedł na obchód parafii i zapewne wróci nie wcześniej niż za godzinę!
– Nie szkodzi. Dam radę spędzić kilka minut w towarzystwie jego córek, jeśli tylko mi na to pozwolą – odparłem i nie czekając na zaproszenie przysunąłem sobie krzesło do ognia, a później się na nim usadowiłem.
– Jeśli obieca pan być grzeczny i zabawny, nie będziemy miały nic przeciwko temu.
– Błagam raczej o bezwarunkowe pozwolenie, ponieważ nie przyjechałem tutaj bawić, lecz w poszukiwaniu rozrywki – odpowiedziałem.
Uznałem jednak, że rozsądnie byłoby się zdobyć na jakiś niewielki wysiłek, by się dobrze czuły w moim towarzystwie. Moje skromne starania okazały się najwyraźniej dość udane, ponieważ nigdy wcześniej nie widziałem panny Elizy w lepszym humorze. Wydawało się, że towarzystwo sprawia nam obojgu radość. Udało nam się prowadzić radosną i ożywioną, choć nieszczególnie głęboką rozmowę. Było to niemal _tête-à-tête_, ponieważ druga panna Millward odzywała się jedynie, by skorygować jakieś bezładne stwierdzenie lub wyolbrzymione wyrażenie swojej siostry. Raz poprosiła ją o podniesienie spod stołu kłębka bawełny. Zrobiłem to ja, zgodnie z zasadami grzeczności.
– Dziękuję panu – odparła, kiedy podałem jej zgubę. – Podniosłabym go sama, po prostu nie chciałam przeszkadzać kotu.
– Mary, moja droga, dla pana Markhama to żadne usprawiedliwienie – oznajmiła Eliza. – Śmiem twierdzić, że kotów nie cierpi równie mocno jak starych panien, podobnie jak wszyscy inni dżentelmeni. Nieprawdaż, proszę pana?
– Jak sądzę, niechęć do tych stworzeń jest całkiem naturalna dla naszej niegodziwej płci – odpowiedziałem – ponieważ wy, damy, obdarzacie je tyloma pieszczotami.
– Niech im Bóg błogosławi, tym maleństwom – wykrzyknęła wiedziona nagłym entuzjazmem, odwracając się i zasypując zwierzątko siostry gradem pocałunków.
– Przestań, Elizo! – poprosiła jej siostra nieco opryskliwie, odpychając ją niecierpliwie.
Musiałem się jednak zbierać, gdyż pomimo całego pośpiechu i tak byłem już spóźniony na podwieczorek, a matka moja ceniła porządek i punktualność.
Moja urocza przyjaciółka najwyraźniej nie miała ochoty się ze mną żegnać. Na pożegnanie czule uścisnąłem jej drobną dłoń, ona zaś w odpowiedzi obdarzyła mnie jednym ze swych najłagodniejszych uśmiechów i najbardziej uroczych spojrzeń. Do domu wróciłem nadzwyczaj szczęśliwy, z sercem pełnym samozadowolenia z siebie i przepełnionym miłością do Elizy.