Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Lokatorka Wildfell Hall - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 czerwca 2025
76,50
7650 pkt
punktów Virtualo

Lokatorka Wildfell Hall - ebook

Lokatorka Wildfell Hall to XIX-wieczna powieść wiktoriańska o bohaterce, która podejmuje odważne decyzje w patriarchalnym świecie, gdzie kobiety nie mają mocy sprawczej. Trudna przeszłość zmusza ją jednak do znalezienia w sobie siły na zmianę.

Kiedy Helen Graham pojawia się w posiadłości swojego brata, nie spodziewa się, jakie niesie to za sobą konsekwencje. Okoliczni mieszkańcy nie ufają nowej sąsiadce, która nie jest skora do zwierzeń i poufałości. W wyniku czego, podejrzewają ją o niemoralne występki, a w szczególności o romans z właścicielem Wildfell Hall.

W atmosferze poruszenia i plotek, między Heleną a Gilbertem Markhamem rodzi się uczucie. Kobieta postanawia podzielić się z nim zapiskami ze swojego pamiętnika, aby ostatecznie oczyścić się z niesłusznych podejrzeń. Treść dziennika ukazuje jednak trudną przeszłość bohaterki – nieszczęśliwe małżeństwo oraz dramatyczne decyzje, które musiała podjąć.

Lokatorka Wildfell Hall to druga i zarazem ostatnia powieść Anne Brontë. Została wydana w 1848 roku, pod pseudonimem Acton Bell.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68471-49-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA AUTORKI DO WYDANIA DRUGIEGO

Przed­mowa autorki do wyda­nia dru­giego

Choć przy­znaję, że nie liczy­łam na tak duży suk­ces tego dzieła ani na nie­za­słu­że­nie ogromne pochwały ze strony grupki życz­li­wych kry­ty­ków, muszę przy­znać także, iż inni potę­pili je z suro­wo­ścią, na którą nie byłam przy­go­to­wana i która wedle mojej oceny i odczuć jest raczej gorzka niż spra­wie­dliwa. Choć zada­niem autora nie jest bowiem odpie­ra­nie argu­men­tów kry­ty­ków ani obrona wła­snych dzieł, niech mi wolno będzie poczy­nić w tym miej­scu kilka uwag, któ­rymi poprze­dzi­ła­bym wyda­nie pierw­sze, gdy­bym tylko prze­wi­działa potrzebę takich środ­ków ostroż­no­ści, pozwa­la­ją­cych unik­nąć nie­zro­zu­mie­nia ze strony czy­tel­ni­ków, pod­cho­dzą­cych do tek­stu z uprze­dze­niem lub skłon­nych do pochop­nych sądów.

Celem, jaki przy­świe­cał mi pod­czas two­rze­nia kolej­nych stron, nie było jedy­nie zapew­nie­nie roz­rywki Czy­tel­ni­kowi ani zaspo­ko­je­nie mych wła­snych gustów, ani nawet przy­po­do­ba­nie się pra­sie i opi­nii publicz­nej. Pra­gnę­łam powie­dzieć prawdę, ponie­waż ona zawsze dociera do osób zdol­nych ją przy­jąć. Ponie­waż jed­nak bez­cenny skarb zbyt czę­sto spo­czywa na dnie studni, nur­ko­wa­nie po niego wymaga pew­nej odwagi, szcze­gól­nie że osobę, która się na to odważy, z dużym praw­do­po­do­bień­stwem spo­tka wię­cej pogardy i wstydu z powodu błota i wody, w którą miała czel­ność się rzu­cić niż podzię­ko­wań za wydo­byty klej­not. Tak samo ta, która podej­mie się sprzą­ta­nia apar­ta­men­tów nie­chluj­nego kawa­lera będzie bar­dziej nara­żona na wię­cej znie­wag z powodu wznie­co­nego kurzu, niż pochwał za zapro­wa­dzony porzą­dek. Pro­szę jed­nak nie sądzić, iż uwa­żam się za osobę kom­pe­tentną, by napra­wiać błędy i nad­uży­cia spo­łe­czeń­stwa, lecz jedy­nie, że rada bym wnieść swój skromny wkład w reali­za­cję tak słusz­nego celu i że jeśli w ogóle mogę liczyć na uwagę, wola­ła­bym w tej kwe­stii szep­tem prze­ka­zać garść nie­za­prze­czal­nych prawd, niźli wiele nija­kich bzdur.

Podob­nie jak opo­wieść zaty­tu­ło­waną _Agnes Grey_ oskar­żano o nad­mierne prze­ko­lo­ry­zo­wa­nie w miej­scach będą­cych wier­nym odzwier­cie­dle­niem życia, naj­sta­ran­niej­szą próbą unik­nię­cia wszel­kiej prze­sady, niniej­sza praca spo­tyka się z kry­tyką za przed­sta­wie­nie _con amore_, z „cho­ro­bli­wym umi­ło­wa­niem wul­gar­no­ści, a nawet okru­cień­stwa”, scen, które, śmiem twier­dzić, nie powo­do­wały wię­cej bólu czy­ta­ją­cym je mym naj­bar­dziej wyma­ga­ją­cym kry­ty­kom, niż mnie w trak­cie ich opi­sy­wa­nia. Być może posu­nę­łam się zbyt daleko, a wów­czas powin­nam zacho­wać ostroż­ność, by ponow­nie nie zakłó­cać w ten spo­sób spo­koju sobie ani swym czy­tel­ni­kom, kiedy jed­nak musimy mieć do czy­nie­nia z występ­kami i nik­czem­ni­kami, moim zada­niem jest przed­sta­wić je takimi, jakie lub jacy są naprawdę, nie zaś takimi, jakimi chcia­łyby się lub chcie­liby się wyda­wać. Przed­sta­wie­nie nik­czem­no­ści w jak naj­mniej odra­ża­ją­cym świe­tle jest, bez wąt­pie­nia, naj­lep­szym spo­so­bem postę­po­wa­nia dla pisa­rza bele­try­styki, czy jest on jed­nak naj­uczciw­szy bądź naj­bez­piecz­niej­szy? Czy lepiej wyja­wić mło­demu, bez­tro­skiemu podróż­nemu pułapki i zasadzki życia, czy też zakryć je gałę­ziami i kwie­ciem? Och, czy­tel­niku! Gdyby w mniej­szym stop­niu przez deli­kat­ność skry­wano fakty, mniej sta­rano się uspo­ka­jać, gdy nie ma pod­staw do spo­koju, mło­dzi ludzie obojga płci rza­dziej dopusz­cza­liby się grze­chu i mniej podatni byliby na cier­pie­nie niż teraz, gdy muszą gorzką wie­dzę siłą zdo­by­wać przez doświad­cze­nie.

Nie chcę, by moje słowa inter­pre­to­wano tak, jak­bym opo­wieść o nie­szczę­snym łotrze i kilku jego roz­pust­nych towa­rzy­szach przed­sta­wio­nych w tej książce uwa­żała za przy­kład powszech­nych prak­tyk w spo­łe­czeń­stwie, przy­pa­dek ten jest bowiem skrajny, a ja wie­rzy­łam, że nikomu ten fakt nie umknie. Wiem jed­nak, że tacy osob­nicy ist­nieją, a jeśli udało mi się ostrzec jed­nego nie­ostroż­nego mło­dzieńca przed pój­ściem w ich ślady lub powstrzy­mać jedną bez­myślną dziew­czynę przed popeł­nie­niem nie­zwy­kle natu­ral­nego błędu mojej boha­terki, ta książka nie powstała na próżno. Jed­nakże zara­zem, jeśli jakie­muś przy­zwo­itemu czy­tel­ni­kowi jej lek­tura przy­nio­sła wię­cej bólu niż przy­jem­no­ści, jeśli ostatni tom zamknął z jakimś nie­mi­łym wra­że­niem, pokor­nie pro­szę o wyba­cze­nie, ponie­waż nie to było moim zamia­rem, a następ­nym razem posta­ram się popra­wić, bowiem pra­gnę spra­wiać nie­winną przy­jem­ność. Pra­gnę pod­kre­ślić, że nie zamie­rzam jed­nak ogra­ni­czać swych ambi­cji do tego, ani nawet do stwo­rze­nia „dosko­na­łego dzieła sztuki”, ponie­waż wów­czas poświę­cony czas i talent uwa­żałabym za próżne i zmar­no­wane. Te skromne talenty, jakimi obda­rzył mnie Bóg, posta­ram się wyko­rzy­stać jak naj­le­piej. Jeśli umiem bawić, spró­buję z tego sko­rzy­stać, a kiedy poczuję się w obo­wiązku powie­dzieć nie­przy­jemną prawdę, to zro­bię to z bożą pomocą, nawet jeśli zaszko­dzi to mojemu imie­niu, bez­po­śred­niej przy­jem­no­ści mojego czy­tel­nika i mojej wła­snej.

Jesz­cze tylko jedno słowo i skoń­czę. W odnie­sie­niu do toż­sa­mo­ści autora pra­gnę wyraź­nie pod­kre­ślić, że Acton Bell to nie jest ani Cur­rer, ani Ellis Bell, a tym samym nie należy im przy­pi­sy­wać jego win. Jeśli zaś cho­dzi o praw­dziwy lub fik­cyjny cha­rak­ter nazwi­ska, nie ma to więk­szego zna­cze­nia dla osób zna­ją­cych go jedy­nie z jego dzieł. Moim zda­niem rów­nie nie­istotne jest, czy pisarz ukryty pod tym nazwi­skiem jest męż­czy­zną, czy kobietą, co rze­komo odkrył jeden lub dwóch z moich kry­ty­ków. Ten zarzut przyj­muję bez urazy, jako kom­ple­ment dla słusz­nego zarysu mych kobie­cych postaci, a choć temu podej­rze­niu skłonna jestem przy­pi­sać znaczną część suro­wo­ści mych kry­ty­ków, nie sta­ram się go spro­sto­wać, ponie­waż moim zda­niem, jeśli książka jest dobra, to płeć autora nic nie zmie­nia. Wszyst­kie powie­ści pisze się, lub powinno się pisać, zarówno dla męż­czyzn, jak i kobiet, i nie umiem sobie wyobra­zić, jak męż­czyzna mógłby sobie pozwo­lić na napi­sa­nie cze­goś naprawdę hań­bią­cego dla kobiety ani dla­czego kobietę mia­łoby spo­ty­kać potę­pie­nie za napi­sa­nie cze­goś, co byłoby sto­sowne i wła­ściwe dla męż­czyzny.

22 lipca 1848 r.DO WIELMOŻNEGO J. HALFORDA

Do wiel­moż­nego J. Hal­forda

Drogi Hal­for­dzie!

Pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia wielce szcze­gó­łowo i zaj­mu­jąco przed­sta­wi­łeś mi naj­cie­kaw­sze wyda­rze­nia z okresu swej wcze­snej mło­do­ści, z cza­sów przed naszym pierw­szym spo­tka­niem, póź­niej zaś popro­si­łeś mnie o podobne wyzna­nia. Ponie­waż nie byłem wów­czas w gawę­dziar­skim nastroju, odmó­wi­łem pod pre­tek­stem, że nie mam o czym mówić i podob­nych wymó­wek, któ­rymi Cię jed­nak nie prze­ko­na­łem. Choć natych­miast i bez słowa skargi zmie­ni­łeś temat roz­mowy, wyraź­nie Cię to głę­boko dotknęło, a aż do końca naszej roz­mowy Twe obli­cze zasnu­wał głę­boki cień, który jesz­cze nie znik­nął, gdyż od tam­tej pory Twe listy zdra­dzają pewną dostojną, nie­mal melan­cho­lijną sztyw­ność i powścią­gli­wość, która mocno by mnie dotknęła, gdy­bym tylko we wła­snym sumie­niu czuł, że na nią zasłu­guję.

Nie wstyd Ci, stary druhu – w Twoim wieku, po tak dłu­giej, bli­skiej zna­jo­mo­ści, po otrzy­ma­niu ode mnie tak wielu dowo­dów szcze­ro­ści i zaufa­nia, skoro ni­gdy nie narze­ka­łem na Twój względny dystans i mało­mów­ność? Być może jed­nak wła­śnie o to cho­dzi, z natury nie jesteś roz­mowny, więc uzna­łeś, że przy tam­tej oka­zji doko­na­łeś rze­czy wiel­kich, dając nie­zrów­nany dowód przy­ja­ciel­skiego zaufa­nia – nie­wąt­pli­wie przy­rze­ka­jąc sobie, że to się nie powtó­rzy – przyj­mu­jąc zara­zem, że w zamian za tak ogromną przy­sługę bez ani chwili waha­nia muszę co naj­mniej pójść za Twoim przy­kła­dem.

Cóż! Nie ują­łem pióra, by Ci czy­nić wyrzuty ani by bro­nić sie­bie, ani nawet po to, by prze­pra­szać za swe prze­wi­nie­nia, ale by w miarę moż­li­wo­ści za nie odpo­ku­to­wać.

Dziś jest mokro, pada deszcz, cała rodzina udała się gdzieś z wizytą, ja zaś sie­dzę samot­nie w swo­jej biblio­tece, prze­glą­da­jąc jakieś stare, pożół­kłe listy i doku­menty, pogrą­żony w roz­my­śla­niach o prze­szło­ści. Tym samym jestem teraz w nad­zwy­czaj odpo­wied­nim nastroju, by bawić Cię opo­wie­ścią o prze­szło­ści. Odsu­nąw­szy swe roz­grzane stopy od kominka, uda­łem się do stołu i napi­saw­szy powyż­sze wersy do swego zrzę­dli­wego, sta­rego przy­ja­ciela, zamie­rzam przed­sta­wić mu szkic – nie, nie szkic – lecz pełny i wierny opis pew­nych oko­licz­no­ści zwią­za­nych z naj­waż­niej­szym wyda­rze­niem mego życia, przy­naj­mniej w okre­sie poprze­dza­ją­cym zna­jo­mość z Jac­kiem Hal­for­dem, a kiedy już go prze­czy­tasz, możesz mi zarzu­cać, jeśli tylko zdo­łasz, nie­wdzięcz­ność i nie­godną przy­ja­ciela powścią­gli­wość.

Wiem, że lubisz dłu­gie opo­wie­ści, że do pedan­tycz­no­ści i dro­bia­zgo­wych szcze­gó­łów przy­wią­zu­jesz rów­nie ogromną wagę jak moja babka, więc niczego Ci nie oszczę­dzę. Jedy­nym ogra­ni­cze­niem będzie ma wła­sna cier­pli­wość i czas.

Wśród wspo­mnia­nych przeze mnie listów i doku­men­tów znaj­duje się mój wybla­kły dzien­nik, o któ­rym wspo­mi­nam, pra­gnąc Cię zapew­nić, że nie muszę pole­gać jedy­nie na swej zawod­nej prze­cież pamięci, aby nie obcią­żać nad­mier­nie Twego nie­do­wie­rza­nia w trak­cie lek­tury naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów mojej opo­wie­ści. Zacznijmy zatem od razu od Roz­działu pierw­szego, jed­nego z wielu w mojej histo­rii.ROZDZIAŁ I. NOWINA

Roz­dział I

Nowina

Cof­nijmy się do jesieni roku 1827.

Jak Ci wia­domo, ojciec mój był zie­mia­ni­nem z hrab­stwa X, ja zaś, na jego wyraźne życze­nie, posze­dłem w jego ślady, choć nie­zbyt chęt­nie, gdyż ambi­cja popy­chała mnie ku wyż­szym celom, zaś próż­ność pod­po­wia­dała, że lek­ce­wa­żąc jej głos, grze­bię swój talent w ziemi, że nie zapala się świa­tła i nie sta­wia pod kor­cem¹. Matka moja ze wszyst­kich sił sta­rała się mnie prze­ko­nać, że jestem zdolny do wiel­kich czy­nów, ojciec jed­nak, dla któ­rego ambi­cja sta­no­wiła naj­pew­niej­szą drogę do ruiny, a zmiana była kolej­nym okre­śle­niem zagłady, nie chciał sły­szeć o pla­nach poprawy egzy­sten­cji ani mojej, ani moich bliź­nich. Prze­ko­ny­wał, że to wszystko bzdury, a na łożu śmierci napo­mniał, by się trzy­mać spraw­dzo­nych spo­so­bów, by podą­żać drogą obraną przez niego, a wcze­śniej przez jego ojca, by moją naj­więk­szą ambi­cją było iść przez świat uczci­wie, nie roz­glą­da­jąc się na boki, i prze­ka­zać ojco­wi­znę dzie­ciom w sta­nie co naj­mniej rów­nie dobrym, jak ten, w jakim mi ją zosta­wia.

No cóż, pra­co­wity, uczciwy gospo­darz jest jed­nym z naj­po­ży­tecz­niej­szych oby­wa­teli. Jeśli zatem poświęcę swe talenty pro­wa­dze­niu swo­jego gospo­dar­stwa, ogól­nej popra­wie rol­nic­twa, przy­spo­rzę korzy­ści nie tylko swym naj­bliż­szym, ale w pew­nym stop­niu rów­nież całej ludz­ko­ści, a tym samym nie będę żył na próżno.

Takimi oto prze­my­śle­niami sta­ra­łem się pocie­szyć pew­nego zim­nego, mokrego, wil­got­nego wie­czoru pod koniec paź­dzier­nika, kiedy wlo­kłem się z pól do domu. Mimo to jasno­czer­wony blask ognia za oknem salonu bar­dziej mnie jed­nak pod­niósł na duchu, skła­nia­jąc do porzu­ce­nia nie­wdzięcz­nych narze­kań, niż wszyst­kie te mądro­ści i dobre posta­no­wie­nia, do jakich zmu­sza­łem swój umysł. Przy­po­mi­nam, byłem wtedy młody, mia­łem zale­d­wie dwa­dzie­ścia cztery lata, nie zdo­ła­łem jesz­cze posiąść nawet połowy wła­dzy nad swą duszą, jaką mam obec­nie, choćby się to wyda­wało mało istotne.

Jed­nak przed wej­ściem do tego roz­kosz­nego schro­nie­nia musia­łem zmie­nić ubło­cone buci­ska na czy­ste, a marny sur­dut na jakieś przy­zwo­ite odzie­nie, dopro­wa­dza­jąc się przy tym do stanu, w jakim mogłem się poka­zać w przy­zwo­itym towa­rzy­stwie, bowiem moja matka, pomimo swej dobroci, była w pew­nych kwe­stiach nie­zwy­kle dro­bia­zgowa.

W dro­dze do swego poło­żo­nego na pię­trze pokoju napo­tka­łem na scho­dach bystrą, śliczną dzie­więt­na­sto­latkę o oka­za­łej, krę­pej syl­wetce, okrą­głej buzi, rumia­nych policz­kach, lśnią­cych, ufry­zo­wa­nych lokach i nie­du­żych, roze­śmia­nych piw­nych oczach. Nie trzeba chyba wyja­śniać, że była to moja sio­stra Rose. Wiem, że na­dal jest ona uro­dziwą kobietą, bez wąt­pie­nia nie mniej uro­czą – w Two­ich oczach – niż w tym szczę­śli­wym dniu, gdyś ją ujrzał po raz pierw­szy. Nic mi wów­czas nie pod­po­wia­dało, że za kilka lat poślubi ona czło­wieka cał­kiem mi jesz­cze nie­zna­nego, który miał stać mi się bliż­szym przy­ja­cie­lem od niej samej, bar­dziej zaufa­nym niż ten nie­okrze­sany sie­dem­na­sto­la­tek, który kie­dym scho­dził na dół, zła­pał mnie za koł­nierz, nie­mal mnie przy tym prze­wra­ca­jąc, i który za swą zuchwa­łość dotkli­wie obe­rwał ode mnie w łepe­tynę, przez co nie doznał jed­nak więk­szego uszczerbku, bowiem głowę miał nie tylko nad­zwy­czaj twardą, ale także chro­nioną gęstą burzą krót­kich, ruda­wych locz­ków, przez moją matkę nazy­wa­nych kasz­ta­no­wymi.

W salo­nie zasta­li­śmy tę sza­cowną damę w sto­ją­cym przy kominku fotelu, zajętą robie­niem na dru­tach, jak to miała w zwy­czaju, gdy nie było pil­niej­szych zajęć. Na nasze przy­ję­cie zamio­tła pale­ni­sko, by zapew­nić jasny pło­mień. Słu­żąca wła­śnie wnio­sła tacę z pod­wie­czor­kiem, a Rose wyj­mo­wała cukier­nicę i pudełko z her­batą z czar­nego, dębo­wego kre­densu, który w przy­tul­nym pół­mroku salonu lśnił niczym pole­ro­wany heban.

– Oto i oni – zakrzyk­nęła moja matka, która spoj­rzała na nas, ani na chwilę nie prze­sta­jąc poru­szać błysz­czą­cymi dru­tami w zwin­nych pal­cach. – Zamknij­cie drzwi i siądź­cie przy kominku, zanim Rose przy­go­tuje her­batę. Pew­nie umie­ra­cie z głodu. Powiedz­cie, co pora­bia­li­ście od rana. Lubię wie­dzieć, czym się zaj­mo­wały moje dzieci.

– Ujeż­dża­łem tego siwego źre­baka, co wcale nie było łatwe. Kie­ro­wa­łem też orką ostat­niego ścier­ni­ska psze­nicy, ponie­waż paro­bek nie ma dość rozumu, a póź­niej wdra­ża­łem plan kom­plek­so­wej, sku­tecz­nej melio­ra­cji nisko poło­żo­nych łąk.

– Mój dzielny chło­pak! Fer­gu­sie, a ty co robi­łeś?

– Szczu­łem bor­suki – odparł tam­ten, po czym przed­sta­wił szcze­gó­łowy opis tego sportu, oma­wia­jąc walecz­ność bor­suka i psów. Moja matka uda­wała, że słu­cha z naj­wyż­szą uwagą, obser­wu­jąc jego oży­wie­nie z pewną dozą mat­czy­nego podziwu, który wyda­wał mi się wysoce nie­współ­mierny do jego przed­miotu.

– Fer­gu­sie, czas już, byś się zajął czymś innym – wtrą­ci­łem, kiedy tylko na chwilę prze­rwał swą opo­wieść.

– Cóż ja mogę robić? – odparł. – Matka nie pozwala mi zostać mary­na­rzem ani wstą­pić do woj­ska, ja zaś nie zamie­rzam zaj­mo­wać się niczym innym, jak tylko tak bar­dzo uprzy­krzyć wam życie, żeby­ście byli wdzięczni, że w ogóle może­cie się mnie pozbyć.

By go uspo­koić, nasza rodzi­cielka pogła­skała go po sztyw­nych, krót­kich locz­kach, na co mruk­nął z nadą­saną miną, póź­niej zaś, po trze­cim upo­mnie­niu ze strony Rose, wszy­scy zaję­li­śmy miej­sca przy stole.

– Bierz­cie się do jedze­nia – naka­zała – a ja opo­wiem, jak mnie minął dzień. Odwie­dzi­łam dziś Wil­so­nów. Ogromna szkoda, że nie posze­dłeś ze mną, Gil­ber­cie, bo była tam Eliza Mil­l­ward!

– No i co z tego?

– Och, nic… Nie będę ci o niej opo­wia­dać. Powiem tylko, że to taka miła, zabawna istotka, przy­naj­mniej kiedy jest w dobrym humo­rze, i nie mia­ła­bym nic prze­ciwko, by ją nazy­wać…

– Nic już nie mów, moja droga! Two­jemu bratu nie w gło­wie takie rze­czy – wyszep­tała żar­li­wie matka, uno­sząc w górę palec.

– Cóż – pod­jęła Rose – zamie­rza­łam wam prze­ka­zać pewną zasły­szaną tam ważną nowinę, nie mogę się już docze­kać. Jak wie­cie, mie­siąc temu roze­szła się wieść, że ktoś zamie­rza objąć Wild­fell Hall. I co wy na to? Mieszka tam już ponad tydzień, a do nas to nie dotarło!

– Nie­moż­liwe! – wykrzyk­nęła moja matka.

– Absurd! – dodał Fer­gus.

– A jed­nak! I to samotna dama!

– Boże jedyny, skar­bie! Prze­cież tam­ten dwór to ruina!

– Kazała wyszy­ko­wać dwa lub trzy pokoje, w któ­rych zamiesz­kała cał­kiem sama, z wyjąt­kiem sta­ruszki słu­żą­cej.

– O nie, to wszystko psuje. Liczy­łem, że jest cza­row­nicą – rzu­cił Fer­gus, kro­jąc swą grubą na cal kromkę chleba z masłem.

– Bzdury, Fer­gu­sie! Czy to nie dziwne, mamo?

– Nawet bar­dzo dziwne! Trudno mi w to uwie­rzyć.

– Taka jest jed­nak prawda, widziała ją Jane Wil­son. Poszła tam ze swą matką, która na wieść o poja­wie­niu się w oko­licy obcej osoby sie­dzia­łaby jak na szpil­kach, dopóki by się z nią nie spo­tkała i nie wydo­była z niej wszyst­kich infor­ma­cji. Nazywa się Gra­ham, jest w żało­bie – co prawda nie cała w czerni, ale jed­nak pogrą­żona jest w żalu – ich zda­niem jest dość młoda, naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć czy sześć lat. Jest taka skryta! Z całych sił sta­rały się dowie­dzieć, kim jest i skąd pocho­dzi, no i wszyst­kiego innego na jej temat, ale ani pani Wil­son, ze swym upo­rem i imper­ty­nen­cją, ani jej córka swymi umie­jęt­nymi manew­rami, nie zdo­łały wydo­być z niej choćby jed­nej zado­wa­la­ją­cej odpo­wie­dzi czy nawet przy­god­nej uwagi lub przy­pad­ko­wego stwier­dze­nia, by zaspo­koić ich cie­ka­wość lub rzu­cić choćby pro­myk świa­tła na jej prze­szłość, obecną sytu­ację lub konek­sje. Przy tym oka­zy­wała im zale­d­wie wymu­szoną grzecz­ność i naj­wy­raź­niej wola­łaby się z nimi poże­gnać, niż przy­wi­tać. Eliza Mil­l­ward twier­dzi, że jej ojciec zamie­rza się tam wkrótce wybrać z dusz­pa­ster­ską poradą, któ­rej jego zda­niem potrze­buje, ponie­waż, choć zja­wiła się w oko­licy na początku zeszłego tygo­dnia, nie przy­szła w nie­dzielę do kościoła. Ona sama, to zna­czy Eliza, będzie go bła­gać, by ją zabrał ze sobą. Uważa, iż jest w sta­nie coś z niej wydo­być. Rozu­miesz, Gil­ber­cie, ona wszystko potrafi. My też musimy ją kie­dyś odwie­dzić, mamo. Prze­cież tak naka­zuje grzecz­ność.

– Oczy­wi­ście, kocha­nie. Bie­daczka! Musi być taka samotna!

– Pro­szę, pospiesz­cie się tylko. Nie zapo­mnij­cie usta­lić, ile cukru dodaje do her­baty, jakie nosi cze­peczki i kape­lu­sze, i inne takie, bowiem nie wiem, jak będę żyć bez tej wie­dzy – oznaj­mił Fer­gus ponuro.

Jeśli jed­nak sądził, że to stwier­dze­nie uznane będzie za mistrzow­ski popis dow­cipu, srogo się zawiódł, gdyż nikt się nie roze­śmiał. Wcale go to jed­nak nie zbiło z tropu, ponie­waż kiedy ugryzł kawał chleba z masłem i zamie­rzał go popić łykiem her­baty, ogar­nęło go tak prze­możne roz­ba­wie­nie, iż musiał się zerwać od stołu, by wśród pry­chań i krztu­szeń wypaść z pokoju. Chwilę póź­niej dobiegł nas z ogrodu jego prze­ra­ża­jący wrzask.

Ja sam byłem głodny, więc bez słowa pochła­nia­łem her­batę i grzankę z szynką, pod­czas gdy matka z sio­strą w dal­szym ciągu oma­wiały oczy­wi­stą i nieoczy­wi­stą sytu­ację oraz praw­do­po­dobną i niepraw­do­po­dobną prze­szłość tej tajem­ni­czej damy. Muszę jed­nak wyznać, że po tym nie­for­tun­nym wypadku mojego brata raz czy dwa unio­słem fili­żankę do ust, by ją zaraz odsta­wić, nie śmie­jąc choćby spró­bo­wać zawar­to­ści na wypa­dek, gdyby podobny wybuch miał zaszko­dzić mojej god­no­ści.

Naza­jutrz matka i sio­stra pospie­szyły zło­żyć wizytę uro­czej pustel­nicy. Wró­ciły jed­nak nie­wiele mądrzej­sze, choć matka oznaj­miła, że nie żałuje podróży, ponie­waż nawet jeśli jej samej przy­nio­sła ona nie­wiele dobrego, to sko­rzy­stał na niej ktoś inny. Prze­ka­zała bowiem pewne przy­datne rady, które, jak liczyła, zostaną przy­jęte, bowiem pani Gra­ham, która co prawda nie­wiele mówiła na jaki­kol­wiek temat i spra­wiała wra­że­nie nieco zaro­zu­mia­łej, nie wyda­wała się jed­nak nie­zdolna do reflek­sji. Co prawda nie miała poję­cia, gdzie dotych­czas miesz­kało tamto bie­dac­two, ponie­waż w pew­nych kwe­stiach zdra­dzało poża­ło­wa­nia godną nie­wie­dzę, co jej zresztą zupeł­nie nie zawsty­dzało.

– W jakich kwe­stiach, mamo? – zapy­ta­łem.

– W kwe­stiach gospo­dar­czych i tych wszyst­kich niu­an­sach kuli­nar­nych, i takich tam, które każda dama powinna znać, nie­za­leż­nie od tego, czy musi uży­wać swej wie­dzy w prak­tyce, czy też nie. Dałam jej kilka przy­dat­nych porad i dosko­na­łych prze­pi­sów, choć naj­wy­raź­niej nie umiała doce­nić ich war­to­ści, bła­gała bowiem, bym się tym nie kło­po­tała, ponie­waż przy swoim zwy­czaj­nym, spo­koj­nym try­bie życia ni­gdy ich nie wyko­rzy­sta. „Nie­istotne, moja droga”, stwier­dzi­łam. „Powinna o tym wie­dzieć każda sza­cowna kobieta. A na doda­tek, choć teraz jest pani samotna, nie zawsze tak będzie. Prze­cież wyszła pani za mąż, a zatem nie­mal na pewno zrobi to pani ponow­nie”. Na te słowa odrze­kła nie­mal aro­gancko: „Tu się pani myli. Jestem pewna, że to się nie powtó­rzy”. Ja jed­nak upie­ra­łam się przy swoim.

– To pew­nie jakaś roman­tyczna, młoda wdówka – wtrą­ci­łem – która pra­gnie w tym miej­scu dożyć samot­nie do końca swych dni i pota­jem­nie opła­ki­wać uko­cha­nego zmar­łego. To jed­nak nie potrwa długo.

– Zga­dzam się z tobą – oznaj­miła Rose – bo nie wyda­wała się szcze­gól­nie nie­po­cie­szona. Na doda­tek jest bar­dzo ładna, czy może raczej przy­stojna, Gil­ber­cie, musisz ją zoba­czyć. Uznasz ją pew­nie za ide­al­nie piękną, choć z tru­dem można dostrzec jakie­kol­wiek podo­bień­stwo do Elizy Mil­l­ward.

– Cóż, umiem sobie wyobra­zić wiele twa­rzy pięk­niej­szych niż u Elizy, choć nie bar­dziej cza­ru­ją­cych. Mimo że daleko jej do per­fek­cji, moim zda­niem jest przez to cie­kaw­sza.

– A zatem wolisz jej wady od dosko­na­ło­ści innych?

– Otóż to… choć sie­dzi tu moja matka.

– Ależ drogi Gil­ber­cie, jakie ty bzdury gadasz! Wiem, że nie to mia­łeś na myśli, to nie wcho­dzi w grę – odparła moja matka, wsta­jąc i pospiesz­nie opusz­cza­jąc pokój pod pozo­rem jakichś spraw gospo­dar­czych, aby unik­nąć zaprze­czeń, które mia­łem na końcu języka.

Póź­niej Rose prze­ka­zała mi dal­sze szcze­góły na temat pani Gra­ham. Znacz­nie dokład­niej i bar­dziej szcze­gó­łowo, niż­bym sobie życzył przed­sta­wiła mi jej wygląd, maniery i suk­nię, ume­blo­wa­nie zamiesz­ka­nego przez nią pokoju, ponie­waż jed­nak nie byłem zbyt uważ­nym słu­cha­czem, nie dał­bym rady powtó­rzyć tego opisu, nawet gdy­bym zechciał.

Następ­nego dnia przy­pa­dała sobota, zaś w nie­dzielę wszy­scy roz­my­ślali, czy śliczna nie­zna­joma posłu­cha napo­mnień pastora i zjawi się w kościele. Wyznaję, że ja sam także z pew­nym zain­te­re­so­wa­niem zer­ka­łem na starą ławkę nale­żącą do wła­ści­cieli Wild­fell Hall, gdzie od tak dawna nikt nie pra­so­wał ani nie odna­wiał spło­wia­łych, kar­ma­zy­no­wych podu­szek ani obić, zaś ze ściany surowo spo­glą­dały groźne tar­cze her­bowe o ponu­rych obra­mo­wa­niach z zanie­dba­nej czar­nej tka­niny.

Dostrze­głem w niej wysoką, kobiecą postać w czerni, zwró­coną twa­rzą w moją stronę. Było w niej coś, co kazało wra­cać do niej wzro­kiem. Czarne jak skrzy­dło kruka włosy uło­żyła w lśniące pier­ścionki loków, fry­zurę dość nie­zwy­kłą w tym cza­sie, choć nie­zmien­nie ele­gancką i twa­rzową. Cerę miała jasną i czy­stą. Oczu co prawda nie mogłem doj­rzeć, bowiem skie­ro­wała je na modli­tew­nik, prze­sło­niw­szy powie­kami i dłu­gimi rzę­sami, ale nad nimi ryso­wały się wyra­zi­ste, równe brwi. Wyżej zaś było wyso­kie czoło inte­lek­tu­alistki, niżej nato­miast ide­alny, ostry nos. Wszyst­kie jej rysy wydały mi się nie­na­ganne. Może tylko policzki były nieco zbyt zapad­nięte, oczy osa­dzone zbyt głę­boko, a usta, choć pięk­nie wykro­jone, odro­binę zbyt wąskie i zaci­śnięte. Uzna­łem, że coś w nich wró­żyło nie­zbyt deli­katny czy sym­pa­tyczny tem­pe­ra­ment. Powie­dzia­łem sobie w duchu: „moja pani, wolę cię podzi­wiać z daleka, niźli z tobą miesz­kać”.

Wła­śnie w owej chwili unio­sła głowę i spoj­rzała mi w oczy. Nie odwró­ci­łem wzroku, a przez jej twarz, zanim ponow­nie zajęła się modli­tew­ni­kiem, prze­biegł chwi­lowy, led­wie uchwytny wyraz cichego lek­ce­wa­że­nia, które uzna­łem za wysoce pro­wo­ku­jące.

Uważa mnie za bez­czel­nego szcze­niaka – pomy­śla­łem. – Phi, wkrótce zmieni zda­nie, jeśli tylko uznam, że to warte zachodu.

Póź­niej jed­nak prze­mknęło mi przez głowę, jak dalece nie­od­po­wied­nie są takie myśli w przy­bytku modli­twy i jak nie­sto­sowne jest moje zacho­wa­nie w tej sytu­acji. Zanim jed­nak sku­pi­łem się na mszy, prze­bie­głem wzro­kiem po kościele, by spraw­dzić, czy ktoś mnie obser­wuje. Ale nie, kto­kol­wiek nie był wpa­trzony w modli­tew­nik, wbi­jał wzrok w tę nie­zna­jomą. Czy­niła tak moja dobra matka i sio­stra, pani Wil­son oraz jej córka. Nawet Eliza Mil­l­ward chy­trze zer­kała kątem oka na ten przed­miot powszech­nego zain­te­re­so­wa­nia. Póź­niej zaś spoj­rzała na mnie, posy­ła­jąc mi leciutki, kokie­te­ryjny uśmie­szek, oblała się rumień­cem, po czym skrom­nie zer­k­nęła na modli­tew­nik i sta­rała się przy­brać obo­jętny wyraz twa­rzy.

Znów dopu­ści­łem się wykro­cze­nia, co tym razem uświa­do­miło mi nagłe dźgnię­cie pod żebra zadane łok­ciem tego zuchwalca, mego brata. W tej chwili na tę znie­wagę mogłem odpo­wie­dzieć, jedy­nie dep­cząc mu po pal­cach, ponie­waż dal­sza zemsta musiała pocze­kać aż wyj­dziemy z kościoła.

Hal­for­dzie, zanim skoń­czę ten list, opo­wiem ci jesz­cze, kim była Eliza Mil­l­ward. To młod­sza córka pastora, nie­zwy­kle uro­cza istotka, do któ­rej żywi­łem nie­małą sym­pa­tię, o czym zresztą wie­działa, choć nie tylko ni­gdy jej tego nie wyzna­łem, ale nawet nie byłem zde­cy­do­wany tego robić, ponie­waż moja matka, utrzy­mu­jąca, że w pro­mie­niu dwu­dzie­stu mil nie ma dla mnie odpo­wied­niej par­tii, nie była w sta­nie znieść myśli o moim mał­żeń­stwie z tak nie­zna­czącą dziew­czyną, która oprócz wielu innych wad, nie miała nawet dwu­dzie­stu fun­tów przy­chodu. Eliza była zara­zem drobna i pulchna, miała nie­dużą twa­rzyczkę, nie­mal rów­nie okrą­głą jak mojej sio­stry i podobną do niej cerę, choć deli­kat­niej­szą i mniej rumianą, zadarty nosek, rysy nie­re­gu­larne. W zasa­dzie była raczej uro­cza niż śliczna. Jed­nak oczy – nie wolno mi o nich zapo­mnieć, bowiem to czy­niło ją tak atrak­cyjną – przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o wygląd zewnętrzny – miała podłużne, dość wąskie, o czar­nych lub bru­nat­nych tęczów­kach, a ich wyraz nie­ustan­nie ule­gał zmia­nie, choć zawsze był albo nie­ziem­sko – nie­mal dia­bo­licz­nie – szel­mow­ski albo znie­wa­la­jąco cza­ru­jący. A czę­sto jedno i dru­gie. Głos miała łagodny i dzie­cięcy, chód kocio lekki i miękki – a przy tym naj­czę­ściej zacho­wy­wała się niby uro­cze, swa­wolne kocię, które raz jest zuchwałe i psotne, a kiedy indziej bojaź­liwe i dobrze uło­żone, zależ­nie od swej woli.

Jej sio­stra, Mary, o kilka lat star­sza, kilka cali wyż­sza i bar­dziej masywna była nie­zbyt ładną, cichą, roz­sądną dziew­czyną, która cier­pli­wie opie­ko­wała się mamą w cza­sie dłu­giej, męczą­cej cho­roby, a od tam­tej pory także pro­wa­dziła dom i tyrała jak wół. Cie­szyła się zaufa­niem i sza­cun­kiem ojca, zabie­gały o nią wszyst­kie psy, koty, dzieci i bie­dacy, ale wszy­scy inni lek­ce­wa­żyli ją i obra­żali.

Sam wie­lebny Michael Mil­l­ward był wyso­kim, nie­zgrab­nym, pod­sta­rza­łym dżen­tel­me­nem, który nad swą dużą, kwa­dra­tową twa­rzą o gru­bych rysach nosił kape­lusz duchow­nego, w dłoni trzy­mał solidną laskę, a swe cią­gle mocne koń­czyny odzie­wał w się­ga­jące kolan bry­czesy i getry, zaś na szcze­gólne oka­zje w czarne, jedwabne poń­czo­chy. Czło­wiek ten miał nie­złomne zasady, silne uprze­dze­nia i nie­zmienne nawyki. Nie tole­ro­wał sprze­ciwu w prze­ko­na­niu, iż zawsze ma rację, a jeśli ktoś się z nim nie zga­dza, musi być albo żało­snym igno­ran­tem, albo ślep­cem.

W dzie­ciń­stwie zawsze odno­si­łem się do niego z naboż­nym podzi­wem – ostat­nio jed­nak, nawet teraz, musia­łem się go pozbyć, ponie­waż choć z ojcow­ską dobro­cią trak­to­wał ludzi dobrze uło­żo­nych, trzy­mał rygor i czę­sto surowo potę­piał nasze mło­dzień­cze wybryki i drobne prze­wi­nie­nia. Co wię­cej, owymi czasy, kiedy tylko odwie­dzał naszych rodzi­ców, sto­jąc przed nim, musie­li­śmy recy­to­wać kate­chizm lub któ­ryś z hym­nów. Albo, co gor­sza, odpo­wia­dać z jego ostat­niego tek­stu lub naj­waż­niej­szych aspek­tów prze­mowy, które zawsze wyla­ty­wały nam z głowy. Cza­sami ten czci­godny dżen­tel­men czy­nił mej matce wyrzuty, że za bar­dzo pobłaża swym synom, odwo­łu­jąc się przy tym do sta­rego Elia­sza albo Dawida i Absa­loma, co szcze­gól­nie raniło jej uczu­cia. Pomimo ogrom­nego sza­cunku, jakim darzyła zarówno jego samego, jak i wszyst­kie jego nauki, sły­sza­łem kie­dyś, jak mówi: „Życzę mu, żeby sam miał syna! Nie byłby wów­czas tak skory udzie­lać tych wszyst­kich rad innym. Sam by się prze­ko­nał, co to zna­czy utrzy­mać w ryzach parę chło­pa­ków”.

Z chwa­lebną tro­ską dbał o swe zdro­wie cie­le­sne – bar­dzo wcze­śnie wsta­wał, przed śnia­da­niem regu­lar­nie szedł na spa­cer, nie­zwy­kle dro­bia­zgowo pod­cho­dził do cie­płych, suchych ubrań, przed wygło­sze­niem kaza­nia zawsze wypi­jał jajko – choć obda­rzony był wspa­nia­łymi płu­cami i moc­nym gło­sem – i zasad­ni­czo zwra­cał ogromną uwagę na to, co jadł i wypił, choć żadną miarą nie nale­żał do osób wstrze­mięź­li­wych. Miał wła­sne zda­nie na temat diety – pogar­dzał her­batą i tego typu napa­rami, zaś uwiel­biał trunki sło­dowe, jajka na beko­nie, szynkę, suszoną woło­winę i inne cięż­ko­strawne mię­siwa, które dosko­nale paso­wały jego narzą­dom tra­wien­nym, przez co utrzy­my­wał, że są dla każ­dego dosko­nałe i zdrowe, a tym samym bez waha­nia pole­cał je naj­de­li­kat­niej­szym rekon­wa­le­scen­tom lub oso­bom cier­pią­cym na nie­straw­ność, któ­rym, jeśli tylko te zale­ce­nia nie przy­no­siły obie­ca­nej korzy­ści, mówił, iż wynika to z braku wytrwa­ło­ści. Jeśli zaś kto­kol­wiek skar­żył się na nie­do­god­no­ści takiej diety, zapew­niał go, iż to wszystko wymy­sły.

Jesz­cze tylko kilka słów o dwóch innych wspo­mnia­nych tu oso­bach i zakoń­czę ten list. Są to pani Wil­son i jej córka. Pierw­sza z nich była wdową po boga­tym zie­mia­ni­nie, roz­ga­daną, starą plot­karką o wąskich hory­zon­tach, któ­rej cha­rak­teru nie warto opi­sy­wać. Miała dwóch synów: Roberta, nie­okrze­sa­nego, wiej­skiego rol­nika, oraz Richarda, mało­mów­nego, sumien­nego mło­dzieńca, który przy pomocy pastora stu­dio­wał filo­lo­gię kla­syczną, przy­go­to­wu­jąc się do wstą­pie­nia do semi­na­rium duchow­nego.

Ich sio­stra Jane była młodą damą nie­po­zba­wioną talen­tów i ambi­cji. Na wła­sne życze­nie ode­brała w szkole z inter­na­tem wykształ­ce­nie znacz­nie lep­sze niż kto­kol­wiek w rodzi­nie. Dzięki temu nabrała ogłady, zdo­była dość ele­ganc­kie maniery, nie­mal zatra­ciła swój pro­win­cjo­nalny akcent i mogła się pochwa­lić lep­szymi osią­gnię­ciami od córek pastora. Co wię­cej, uwa­żano ją za pięk­ność, choć ani przez chwilę nie zali­cza­łem się do jej wiel­bi­cieli. Miała około dwu­dzie­stu sze­ściu lat, była dość wysoka i bar­dzo smu­kła, a jej wło­sów nie można było nazwać kasz­ta­no­wymi, lecz zde­cy­do­wa­nie jaskrawo jasno­ru­dymi. Cerę miała zadzi­wia­jąco jasną i pro­mienną, małą główkę na dłu­giej szyi, pięk­nie ukształ­to­wany, choć bar­dzo krótki pod­bró­dek, usta wąskie i czer­wone, oczy w kolo­rze czy­stego orze­cha, o bystrym, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu, lecz cał­ko­wi­cie pozba­wione poezji lub uczu­cia. Miała lub mogła mieć wielu zalot­ni­ków o zbli­żo­nej pozy­cji spo­łecz­nej, lecz z pogardą ich odtrą­ciła lub odrzu­ciła, ponie­waż jej wyra­fi­no­wany gust i wygó­ro­waną ambi­cję mógł zado­wo­lić jedy­nie dżen­tel­men, i to bogaty. Był ktoś taki, kto w ostat­nim cza­sie darzył ją dość otwar­cie uwagą, i do któ­rego serca, nazwi­ska i majątku, jak szep­tano, miała poważne zamiary. Był to Law­rence, młody dzie­dzic, któ­rego rodzina zaj­mo­wała wcze­śniej Wild­fell Hall, lecz jakieś pięt­na­ście lat temu prze­nio­sła się do bar­dziej nowo­cze­snej, prze­stron­nej posia­dło­ści w sąsied­niej para­fii.

Tym­cza­sem poże­gnam Cię, Hal­for­dzie. To pierw­sza rata mojego długu. Jeśli Ci to odpo­wiada, powiedz tylko, a ja przy naj­bliż­szej oka­zji wyślę Ci ciąg dal­szy. Jeśli nato­miast wolisz pozo­stać moim wie­rzy­cie­lem, niźli wypy­chać sakiewkę takimi nie­zdar­nymi frag­men­tami, także daj mi znać, a ja wyba­czę Ci brak gustu i z rado­ścią zacho­wam ten skarb dla sie­bie.

Nie­zmien­nie Twój,
GIL­BERT MAR­KHAMROZDZIAŁ II. ROZMOWA

Roz­dział II

Roz­mowa

Z rado­ścią stwier­dzi­łem, mój naj­droż­szy przy­ja­cielu, iż znik­nęła chmura Twego nie­za­do­wo­le­nia, że ponow­nie bło­go­sławi mi świa­tło Twego popar­cia i że pra­gniesz ciągu dal­szego mej histo­rii. Dla­tego też otrzy­masz ją bez zbęd­nej zwłoki.

Wydaje mi się, że skoń­czy­łem opo­wieść na ostat­niej nie­dzieli paź­dzier­nika roku 1827. W kolejny wto­rek z psem i strzelbą posze­dłem polo­wać na zwie­rzynę, na jaką mogłem liczyć w Lin­den-Car. Ponie­waż jed­nak nic nie zna­la­złem, zwró­ci­łem broń prze­ciwko jastrzę­biom i czar­now­ro­nom, które, jak sądzi­łem, pozba­wiły mnie lep­szej zdo­by­czy. W tym celu, opu­ściw­szy bar­dziej uczęsz­czane rejony, poro­śnięte drze­wami doliny, łany zboża i łąki, zaczą­łem się wspi­nać na strome wznie­sie­nie Wild­fell, naj­dzik­sze i naj­wyż­sze wzgó­rze w oko­licy, gdzie rośnie nie­wiele żywo­pło­tów i drzew, na doda­tek kar­ło­wa­tych, przy czym te pierw­sze prze­cho­dzą w surowe, kamienne płoty, czę­ściowo poro­śnięte blusz­czem i mchem, zaś dru­gie zostają zastą­pione modrze­wiami i sosnami lub poje­dyn­czymi drze­wami tar­niny. Pola, nie­równe i kamie­ni­ste, cał­ko­wi­cie nie­na­da­jące się do pługa, w znacz­nej mie­rze słu­żyły za pastwi­ska dla owiec i bydła. Leżała tu cienka war­stwa ubo­giej gleby, tu i ówdzie spo­śród tra­wia­stych pagór­ków wysta­wały frag­menty sza­rej skały, pod murami rosły krzaczki czer­nic i wrzo­sów – pozo­sta­ło­ści bar­dziej nie­okieł­zna­nej dzi­ko­ści, a w wielu zagro­dach ambro­zje i sity uzur­po­wały sobie pierw­szeństwo nad nie­licz­nymi tra­wami. Nie nale­żało to jed­nak do mnie.

Pod szczy­tem tego wzgó­rza, w odle­gło­ści około dwóch mil od Lin­den-Car, znaj­do­wał się Wild­fell Hall, wie­kowa posia­dłość z epoki elż­bie­tań­skiej, zbu­do­wana z ciem­no­sza­rego kamie­nia, z zewnątrz spra­wia­jąca sza­cowne i malow­ni­cze wra­że­nie, lecz bez wąt­pie­nia zimna i ponura dla miesz­kań­ców przez te sze­ro­kie, kamienne słupki okienne i nie­wiel­kie szybki ze szpro­sami, wygry­zioną przez czas wen­ty­la­cją oraz loka­li­za­cją w tym nie­osło­nię­tym miej­scu na odlu­dziu, za całą osłonę przed wia­trem i trud­nymi warun­kami atmos­fe­rycz­nymi mając kępę sosen, już nad­szarp­nię­tych burzami, rów­nie suro­wych i ponu­rych jak sam dwór. Za nim roz­cią­gało się kilka opu­sto­sza­łych pól, a póź­niej brą­zowy, poro­śnięty wrzo­sami szczyt wzgó­rza. Nato­miast przed dwo­rem (oto­czo­nym kamien­nym murem z żela­zną bramą, któ­rej słupki zdo­biły ogromne kule z sza­rego gra­nitu, podobne do deko­ra­cji na dachu i ścia­nach szczy­to­wych), leżał ogród, nie­gdyś obsa­dzony naj­wy­trzy­mal­szymi rośli­nami i kwia­tami, które radziły sobie na tej gle­bie i w tym kli­ma­cie, a także drze­wami i krze­wami, któ­rym naj­mniej szko­dziły tor­tury nożyc ogrod­nika i któ­rym naj­ła­twiej było nadać pożą­dany kształt. Teraz jed­nak, po wielu latach zanie­dbań i braku pie­lę­gna­cji, zarósł chwa­stami i trawą, padł ofiarą mrozu i wia­tru, desz­czu i suszy, co nadało mu doprawdy oso­bliwy widok. Cią­gnące się wzdłuż głów­nej ścieżki ściany ligu­stru były w dwóch trze­cich uschnięte, zaś pozo­stała część wyro­sła poza wszel­kie roz­sądne gra­nice. Stary buksz­pa­nowy łabędź, sie­dzący obok skro­baka do butów, utra­cił szyję i połowę ciała: ufor­mo­wane w kształt zam­ko­wych wież waw­rzyny w środku ogrodu, ogromny wojow­nik z jed­nej i lew strze­gący dru­giej strony bramy przy­brały tak fan­ta­styczne kształty, że nie przy­po­mi­nały zupeł­nie nic, co można zna­leźć na ziemi lub w nie­bie, ani nawet w pod­ziem­nych wodach. Za sprawą mojej mło­dzień­czej wyobraźni wszyst­kie upo­dab­niały się do gobli­nów, co dosko­nale zgry­wało się z upior­nymi tłu­mami i mrocz­nymi histo­riami, jakie opo­wia­dała nam stara nia­nia o nawie­dzo­nym domo­stwie i jego zmar­łych miesz­kań­cach.

Gdy posia­dłość poja­wiła się w zasięgu wzroku, zdo­ła­łem upo­lo­wać jastrzę­bia i dwie wrony, póź­niej zaś, porzu­ciw­szy dal­sze łowy, ruszy­łem spa­ce­rem, by spoj­rzeć na stary dwór i spraw­dzić, jakich to zmian doko­nała jego nowa miesz­kanka. Nie chcia­łem pod­cho­dzić od frontu i gapić się przez bramę, zatrzy­ma­łem się jed­nak przy ogro­do­wym murze i zaj­rza­łem. Zmiany dostrze­głem jedy­nie w jed­nym skrzy­dle, gdzie wyraź­nie napra­wiono powy­bi­jane okna i walący się dach, a z komina wydo­by­wała się cie­niutka, skrę­cona smużka dymu.

Kie­dym tak stał oparty na strzel­bie, wpa­trzony w leni­wym zamy­śle­niu w ciemne szczyty budowli, snu­jąc nie­sforne fan­ta­zje, w któ­rych dawne sko­ja­rze­nia i uro­cza młoda pustel­nica, znaj­du­jąca się teraz za tymi murami, odgry­wały nie­mal równą rolę, usły­sza­łem cichy sze­lest i sza­mo­ta­ninę w ogro­dzie. Zer­k­nąw­szy w kie­runku, z któ­rego docho­dził głos, dostrze­głem nad murem nie­wielką dłoń, która zaraz ucze­piła się naj­wyż­szego kamie­nia. Po niej poja­wiła się druga, rów­nie nie­wielka, by lepiej się przy­trzy­mać, za nią zaś drobne, białe czółko, zwień­czone jasno­brą­zo­wymi wło­sami, a potem dwoje ciem­no­nie­bie­skich oczu i górna część maleń­kiego noska w kolo­rze kości sło­nio­wej.

Mnie te oczka nie dostrze­gły, lecz roz­bły­sły rado­ścią na widok San­cha, mojego pięk­nego czarno-bia­łego setera, który z pyskiem przy ziemi krą­żył po polu. Tamta mała istota, unió­sł­szy twa­rzyczkę, gło­śno zawo­łała na psa. Dobro­duszne stwo­rze­nie zatrzy­mało się, spoj­rzało w górę i poma­chało ogo­nem, lecz na tym koniec. Dziecko (chłop­czyk, naj­wy­raź­niej około pię­cio­letni) wspięło się z wysił­kiem na szczyt muru, raz po raz woła­jąc. Dostrze­gł­szy jed­nak bez­owoc­ność swych wysił­ków, naj­wy­raź­niej zde­cy­do­wało, niby Maho­met, że trzeba iść do góry, ponie­waż owa nie chce przyjść do niego, i usi­ło­wało zejść. Jed­nakże rosnąca tuż obok stara, pokrzy­wiona cze­re­śnia zła­pała go jed­nym ze swych powy­gi­na­nych, chu­dych ramion, wyra­sta­ją­cych ponad mur, za koszu­linę. Kiedy chło­piec usi­ło­wał się wyswo­bo­dzić, pośli­zgnęła mu się noga i spadł – choć nie na zie­mię, ponie­waż drzewo utrzy­mało go w górze. Przez chwilę sza­mo­tał się bez słowa, zaraz jed­nak dobiegł mych uszu prze­szy­wa­jący wrzask. Wów­czas w jed­nej chwili rzu­ci­łem strzelbę w trawę i zła­pa­łem malu­cha w ramiona.

Prze­tar­łem mu oczka jego wła­sną koszulą, zapew­ni­łem, że nic mu się nie stało, po czym zawo­ła­łem San­cha, by go uspo­koił. Wła­śnie kładł rączkę psu na karku i zaczy­nał się uśmie­chać przez łzy, gdy usły­sza­łem za sobą trzask żela­znej bramy i sze­lest kobie­cych stro­jów. Rzu­ciła się na mnie pani Gra­ham z odsło­niętą szyją i roz­wia­nymi wia­trem czar­nymi lokami.

– Pro­szę mi oddać dziecko! – zażą­dała gło­sem nie­wiele gło­śniej­szym od szeptu, w któ­rym sły­chać było jed­nak zadzi­wia­jącą gwał­tow­ność, a póź­niej wyrwała mi chłopca z ramion, zupeł­nie jakby mój dotyk nasą­czony był jakąś strasz­liwą tru­ci­zną, po czym sta­nęła, jedną dło­nią mocno ści­ska­jąc jego rączkę, drugą trzy­ma­jąc mu na ramie­niu, z wbi­tym we mnie spoj­rze­niem swych ogrom­nych, błysz­czą­cych ciem­nych oczu – blada, bez tchu i drżąca ze wzbu­rze­nia.

– Nie robi­łem krzywdy pani dziecku – oznaj­mi­łem, nie wie­dząc, czy się dzi­wić, czy też iry­to­wać – spa­dał z tam­tego muru, na szczę­ście zdą­ży­łem go zła­pać, kiedy głową w dół zwi­sał z drzewa, zapo­bie­ga­jąc tym samym trud­nej do prze­wi­dze­nia kata­stro­fie.

– Prze­pra­szam pana – wyją­kała z bla­dym rumień­cem na policz­kach, nagle uspo­ko­jona, jakby jej pochmurną duszę roz­świe­tliło świa­tełko roz­sądku – nie zna­łam pana, uzna­łam więc…

Pochy­liła się, by poca­ło­wać dziecko, i z czu­ło­ścią objęła jego szyję ramie­niem.

– Zapewne sądziła pani, że zamie­rzam porwać pani syna, prawda?

Pogła­skała go po gło­wie z na wpół zawsty­dzo­nym uśmie­chem, a póź­niej wyja­śniła:

– Nie wie­dzia­łam, że usi­łuje wspiąć się na mur. Mam przy­jem­ność roz­ma­wiać z panem Mar­kha­mem, czyż nie? – dodała pospiesz­nie.

Skło­ni­łem co prawda głowę, lecz ośmie­li­łem się spy­tać, jak mnie poznała.

– Kilka dni temu była u mnie pań­ska sio­stra i matka.

– Czy zatem podo­bień­stwo jest tak duże? – zapy­ta­łem nie bez zdzi­wie­nia, a ta myśl nie pochle­biała mi tak bar­dzo, jak powinna.

– Jest jakieś podo­bień­stwo oczu i cery, tak sądzę – odparła, nieco nie­pew­nie przy­glą­da­jąc się mojej twa­rzy. – A poza tym chyba widzia­łam pana w nie­dzielę w kościele.

Uśmiech­ną­łem się. W tym uśmie­chu lub w obu­dzo­nych przez niego wspo­mnie­niach było coś szcze­gól­nie dla niej przy­krego, ponie­waż nie­spo­dzie­wa­nie znów przy­brała ten dumny, ozię­bły wyraz twa­rzy, który wzbu­dził mą nie­wy­po­wie­dzianą nie­chęć pod­czas nabo­żeń­stwa – minę odpy­cha­ją­cej pogardy, przy­cho­dzącą jej z taką łatwo­ścią i bez naj­mniej­szego skrzy­wie­nia, że wyda­wała się cał­kiem natu­ralna dla jej twa­rzy, a zara­zem tym bar­dziej pro­wo­ku­jąca, ponie­waż nie umia­łem sobie wyobra­zić jej w emo­cjach.

– Do widze­nia, panie Mar­kham – powie­działa, a póź­niej, nie obda­rzyw­szy mnie już ani jed­nym spoj­rze­niem ni sło­wem, wraz z dziec­kiem wyco­fała się do ogrodu, ja zaś wró­ci­łem do domu zde­ner­wo­wany i nie­za­do­wo­lony – nie mia­łem poję­cia czemu, a zatem Ci tego nie powiem.

Tam odło­ży­łem jedy­nie broń i róg z pro­chem strzel­ni­czym oraz prze­ka­za­łem kilka koniecz­nych wska­zó­wek jed­nemu z parob­ków, póź­niej zaś uda­łem się na ple­ba­nię, by w towa­rzy­stwie Elizy Mil­l­ward, w roz­mo­wie z nią zna­leźć pocie­chę dla ducha i uspo­koić wzbu­rze­nie.

Kiedy dotar­łem na miej­sce, jak zwy­kle zaj­mo­wała się jakimś deli­kat­nym haftem (moda na haft wełną jesz­cze tu nie dotarła), zaś jej sio­stra sie­działa z kotem na kola­nach w kącie przy komi­nie, napra­wia­jąc stertę poń­czoch.

– Mary, Mary! Odłóż to szybko! – rzu­ciła gorącz­kowo Eliza, tuż zanim zja­wi­łem się w pokoju.

– Nie ma mowy – padła fleg­ma­tyczna odpo­wiedź. Dal­szej dys­ku­sji zapo­bie­gło moje wej­ście.

– Ależ ma pan pecha, panie Mar­kham! – zauwa­żyła młod­sza z sióstr, obda­rza­jąc mnie jed­nym z tych łobu­zer­skich, ukrad­ko­wych spoj­rzeń. – Tata wła­śnie wyszedł na obchód para­fii i zapewne wróci nie wcze­śniej niż za godzinę!

– Nie szko­dzi. Dam radę spę­dzić kilka minut w towa­rzy­stwie jego córek, jeśli tylko mi na to pozwolą – odpar­łem i nie cze­ka­jąc na zapro­sze­nie przy­su­ną­łem sobie krze­sło do ognia, a póź­niej się na nim usa­do­wi­łem.

– Jeśli obieca pan być grzeczny i zabawny, nie będziemy miały nic prze­ciwko temu.

– Bła­gam raczej o bez­wa­run­kowe pozwo­le­nie, ponie­waż nie przy­je­cha­łem tutaj bawić, lecz w poszu­ki­wa­niu roz­rywki – odpo­wie­dzia­łem.

Uzna­łem jed­nak, że roz­sąd­nie byłoby się zdo­być na jakiś nie­wielki wysi­łek, by się dobrze czuły w moim towa­rzy­stwie. Moje skromne sta­ra­nia oka­zały się naj­wy­raź­niej dość udane, ponie­waż ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem panny Elizy w lep­szym humo­rze. Wyda­wało się, że towa­rzy­stwo spra­wia nam obojgu radość. Udało nam się pro­wa­dzić rado­sną i oży­wioną, choć nie­szcze­gól­nie głę­boką roz­mowę. Było to nie­mal _tête-à-tête_, ponie­waż druga panna Mil­l­ward odzy­wała się jedy­nie, by sko­ry­go­wać jakieś bez­ładne stwier­dze­nie lub wyol­brzy­mione wyra­że­nie swo­jej sio­stry. Raz popro­siła ją o pod­nie­sie­nie spod stołu kłębka bawełny. Zro­bi­łem to ja, zgod­nie z zasa­dami grzecz­no­ści.

– Dzię­kuję panu – odparła, kiedy poda­łem jej zgubę. – Pod­nio­sła­bym go sama, po pro­stu nie chcia­łam prze­szka­dzać kotu.

– Mary, moja droga, dla pana Mar­khama to żadne uspra­wie­dli­wie­nie – oznaj­miła Eliza. – Śmiem twier­dzić, że kotów nie cierpi rów­nie mocno jak sta­rych panien, podob­nie jak wszy­scy inni dżen­tel­meni. Nie­praw­daż, pro­szę pana?

– Jak sądzę, nie­chęć do tych stwo­rzeń jest cał­kiem natu­ralna dla naszej nie­go­dzi­wej płci – odpo­wie­dzia­łem – ponie­waż wy, damy, obda­rza­cie je tyloma piesz­czo­tami.

– Niech im Bóg bło­go­sławi, tym maleń­stwom – wykrzyk­nęła wie­dziona nagłym entu­zja­zmem, odwra­ca­jąc się i zasy­pu­jąc zwie­rzątko sio­stry gra­dem poca­łun­ków.

– Prze­stań, Elizo! – popro­siła jej sio­stra nieco opry­skli­wie, odpy­cha­jąc ją nie­cier­pli­wie.

Musia­łem się jed­nak zbie­rać, gdyż pomimo całego pośpie­chu i tak byłem już spóź­niony na pod­wie­czo­rek, a matka moja ceniła porzą­dek i punk­tu­al­ność.

Moja uro­cza przy­ja­ciółka naj­wy­raź­niej nie miała ochoty się ze mną żegnać. Na poże­gna­nie czule uści­sną­łem jej drobną dłoń, ona zaś w odpo­wie­dzi obda­rzyła mnie jed­nym ze swych naj­ła­god­niej­szych uśmie­chów i naj­bar­dziej uro­czych spoj­rzeń. Do domu wró­ci­łem nad­zwy­czaj szczę­śliwy, z ser­cem peł­nym samo­za­do­wo­le­nia z sie­bie i prze­peł­nio­nym miło­ścią do Elizy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij