Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Lola and the Boy Next Door - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lola and the Boy Next Door - ebook

Lola Nolan jest początkującą projektantką kostiumów. Im bardziej szokujący, błyszczący i zabawny strój, tym lepiej. Wszystko w jej życiu jest w zasadzie idealne (wraz z jej przystojnym, rockowym chłopakiem), dopóki rodzeństwo Bell, Calliope i Cricket nie wracają do sąsiedztwa. Kiedy Cricket, utalentowany wynalazca, wychodzi z cienia swojej siostry bliźniaczki i wraca do życia Loli, musi ona w końcu przyznać, co czuje do chłopaka z sąsiedztwa.

Tytuł oceniło 160 tysięcy użytkowników strony Goodreads.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-059-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Mam trzy pro­ste życze­nia. Naprawdę nie­wy­gó­ro­wane.

Po pierw­sze, chcia­ła­bym wystą­pić na zimo­wym balu w stroju Marii Anto­niny. Chcę mieć perukę tak ogromną, że zmie­ści­łaby się w niej klatka na ptaki, a do tego suk­nię tak sze­roką, że aby wejść w niej na salę, potrzebne będą podwójne drzwi. Nato­miast wcho­dząc, będę pod­trzy­my­wała dół sukni tak, aby było widać, że pod tymi wszyst­kimi fal­ban­kami mam na nogach glany, bo mimo wszystko mam pun­kroc­kową duszę.

Po dru­gie, chcia­ła­bym, aby rodzice zaak­cep­to­wali mojego chło­paka. Oni go nie zno­szą. Nie zno­szą jego roz­ja­śnio­nych wło­sów ze stale ciem­nymi odro­stami i jego rąk pokry­tych tatu­ażami gwiazd i paję­czyn – od ramion do dłoni. Mówią, że on w spe­cy­ficzny spo­sób unosi brwi, przez co, kiedy się uśmie­cha, wygląda, jakby kpił. A do tego rodzice mają ser­decz­nie dość jego muzyki, która dudni w moim pokoju, no i nakła­da­nia na mnie szla­banu za każ­dym razem, kiedy wybiorę się do klubu na kon­cert jego zespołu.

A trze­cie życze­nie?

Nie chcę już ni­gdy wię­cej oglą­dać bliź­nia­ków Bel­lów. Przeni­gdy.

Jed­nak zde­cy­do­wa­nie wolę mówić o moim chło­paku. Zdaję sobie sprawę, że pożą­da­nie rodzi­ciel­skiej apro­baty nie jest fajne, ale szcze­rze – gdyby wresz­cie zaak­cep­to­wali, że Max to ten jedyny, moje życie byłoby zde­cy­do­wa­nie łatwiej­sze. Skoń­czy­łyby się krę­pu­jące restryk­cje, cogo­dzinne kon­trole tele­fo­niczne w trak­cie ran­dek i – wisienka na tor­cie – nie­dzielne brun­che.

Czyli poranki takie jak ten.

– Jesz­cze gofra, Max?

Mój ojciec, Nathan, prze­suwa w kie­runku mojego chło­paka po naszym sta­rym stole talerz ze zło­ci­stym sto­sem. Tak naprawdę to nie pyta­nie. To roz­kaz, który umoż­liwi rodzi­com prze­dłu­że­nie prze­słu­cha­nia, zanim pozwolą nam wyjść. A jaka jest nagroda za udział w tych brun­chach? To randka w nie­dzielne popo­łu­dnie z mniej­szą liczbą kon­troli.

Max nakłada sobie dwa gofry i czę­stuje się domo­wej roboty syro­pem mali­no­wym.

– Dzię­kuję, pro­szę pana. Pyszne, jak zawsze – mówi, nale­wa­jąc ostroż­nie po kro­pelce do każ­dego kwa­dra­cika.

Wbrew pozo­rom Max jest bar­dzo uważny. Dla­tego ni­gdy nie pije ani nie pali zioła w sobot­nie wie­czory. Nie chce w nie­dzielę wyglą­dać na ska­co­wa­nego, na co tylko cze­kają moi rodzice, żeby zna­leźć dowód na jego roz­wią­złość.

– Podzię­kuj Andy’emu – odpo­wiada Nathan, wska­zu­jąc głową na mojego dru­giego tatę, który w domu pro­wa­dzi cukier­nię. – To on je zro­bił.

– Pyszne. Dzię­kuję – mówi Max i wyko­rzy­stu­jąc oka­zję, zwraca się do mnie: – Lola, naja­dłaś się już?

Prze­cią­gam się, a kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów bran­so­le­tek na pra­wej ręce dzwoni o sie­bie.

– Tak, już jakieś dwa­dzie­ścia minut temu – zwra­cam się do Andy’ego, czyli kan­dy­data na tego rodzica, który naj­prę­dzej pozwoli nam wyjść. – Możemy już iść?

Jed­nak ten z nie­win­nym spoj­rze­niem pyta:

– Może jesz­cze soku? Albo frit­taty?

– Nie – odpo­wia­dam, pil­nu­jąc się, żeby nie zgar­bić ple­ców. Gar­bie­nie się jest nie­atrak­cyjne.

Nathan nabija na wide­lec kolejny gofr.

– Więc, Max, jak się mają sta­ty­styki?

Oprócz bycia bogiem indie-punk-garage rocka Max pra­cuje w admi­ni­stra­cji San Fran­ci­sco. Nathan się wku­rza, że Max kom­plet­nie nie inte­re­suje się stu­dio­wa­niem. Ale nie rozu­mie tego, że on jest naprawdę super­mą­dry. Czyta skom­pli­ko­wane książki filo­zo­ficzne napi­sane przez auto­rów, któ­rych nazwisk nie jestem nawet w sta­nie wymó­wić. Ogląda też całe mnó­stwo peł­nych agre­sji poli­tycz­nych fil­mów doku­men­tal­nych. Zde­cy­do­wa­nie nie chcia­ła­bym wda­wać się z nim w pole­mikę.

Max uśmie­cha się grzecz­nie, uno­sząc nieco swoje ciemne brwi.

– Podob­nie jak w ubie­głym tygo­dniu.

– A co z zespo­łem? – pyta Andy. – W pią­tek chyba miał was odwie­dzić ten czło­wiek z wytwórni pły­to­wej?

Mój chło­pak marsz­czy brwi. Bo koleś wcale się nie poja­wił.

Opo­wiada za to Andy’emu o albu­mie, który Amfe­ta­mina pla­nuje nagrać, a ja z Natha­nem wymie­niamy się groź­nymi spoj­rze­niami. Bez wąt­pie­nia mój ojciec jest zawie­dziony, że po raz kolejny nie zna­lazł niczego, co zdys­kre­dy­to­wa­łoby Maksa. Poza jedną, oczy­wi­stą rze­czą, czyli jego wie­kiem. To praw­dziwy powód ich nie­na­wi­ści wobec mojego chło­paka.

Wście­kają się, bo ja mam sie­dem­na­ście lat, a Max dwa­dzie­ścia dwa.

Jed­nak wie­rzę, że wiek nie ma zna­cze­nia. Poza tym to tylko pięć lat, czyli znacz­nie mniej niż róż­nica wieku pomię­dzy moimi rodzi­cami. I cho­ciaż nie ma sensu im tego wyty­kać, podob­nie jak faktu, że Max ma tyle samo lat, ile miał Nathan, kiedy zaczął się spo­ty­kać z Andym. Te argu­menty tylko ich nakrę­cają. „Być może i byłem w tym samym wieku co Max, ale Andy miał wtedy trzy­dzie­ści lat”, odpo­wiada wów­czas Nathan. „Nie był nasto­lat­kiem. A poza tym, zanim się pozna­li­śmy, każdy z nas spo­ty­kał się wcze­śniej z kil­koma chło­pa­kami, zdo­by­li­śmy mnó­stwo doświad­czeń. Nie można tak po pro­stu wejść w stały zwią­zek. Trzeba być ostroż­nym”.

Z tym że oni nie pamię­tają, jak to jest być mło­dym i zako­cha­nym. Oczy­wi­ście, że mogę ot tak sko­czyć na główkę w ten zwią­zek. Kiedy cho­dzi o kogoś takiego jak Max, była­bym głu­pia, gdy­bym tego nie zro­biła. Według mojej przy­ja­ciółki to śmieszne, że rodzice są tacy surowi. Bo prze­cież czy para gejów nie powinna raczej zaprzy­jaź­nić się z sek­sow­nym, lekko nie­bez­piecz­nym chło­pa­kiem córki?

Ale taka wizja jest nie­stety bole­śnie daleka od prawdy.

I nie liczy się to, że jestem dla nich córką ide­alną. Nie piję, nie biorę nar­ko­ty­ków i ni­gdy nawet nie spró­bo­wa­łam papie­rosa. Ni­gdy też nie roz­bi­łam im samo­chodu – nawet nie umiem pro­wa­dzić, więc nie muszą pła­cić wyż­szego ubez­pie­cze­nia – no i mam dobrą pracę. Mam też dobre oceny w szkole. No, może poza bio­lo­gią, ale to dla­tego, że dla zasady odmó­wi­łam prze­pro­wa­dze­nia sek­cji płodu świni. A do tego mam tylko po jed­nym kol­czyku w każ­dym uchu i zero tatu­aży. Na razie. Nie wsty­dzę się nawet przy­tu­lać rodzi­ców w miej­scach publicz­nych.

Chyba że Nathan założy aku­rat tę spe­cjalną opa­skę do bie­ga­nia. Są prze­cież jakieś gra­nice. Daj­cie spo­kój.

Sprzą­tam więc ze stołu swoje naczy­nia z nadzieją, że to przy­spie­szy zakoń­cze­nie tego poranka. Max zabiera mnie dzi­siaj w jedno z moich ulu­bio­nych miejsc – czyli do japoń­skiego ogrodu her­ba­cia­nego – a potem odwie­zie mnie do pracy na wie­czorną zmianę. A w mię­dzy­cza­sie, mam nadzieję, spę­dzimy tro­chę czasu w jego che­vro­le­cie impali z sześć­dzie­sią­tego czwar­tego roku.

Opie­ram się o blat kuchenny, marząc o samo­cho­dzie Maksa.

– Jestem w szoku, że nie wło­żyła kimona – odzywa się Nathan.

– Co? – nie zno­szę odla­ty­wać myślami i orien­to­wać się znie­nacka, że ludzie o mnie mówią.

– Chiń­ska piżama do japoń­skiego ogrodu her­ba­cia­nego – kon­ty­nu­uje, wska­zu­jąc na moje czer­wone jedwabne spodnie od piżamy. – Co ludzie pomy­ślą?

Nie wie­rzę w modę. Wie­rzę w kostiumy. Życie jest za krót­kie, żeby codzien­nie być tą samą osobą. Prze­wra­cam oczami, żeby poka­zać Mak­sowi, że zdaję sobie sprawę, że moi rodzice zacho­wują się bez­na­dziej­nie.

– Nasza mała _drag queen_ – mówi Andy.

– Bo jest nowa – chwy­tam jego talerz i wrzu­cam pozo­sta­ło­ści brun­chu do miski Nieby, która robi wiel­kie oczy i pochła­nia resztki gofrów jed­nym kłap­nię­ciem psiego pyska.

Praw­dziwe imię Nieby brzmi Wiel­kie Nieba. Ura­to­wa­li­śmy ją kilka lat temu ze schro­ni­ska. Jest kun­dlem, ale wygląda jak gol­den retrie­ver, tyle że jest czarna. To ja chcia­łam czar­nego psa, bo kie­dyś Andy wyciął arty­kuł z gazety (zawsze to robi, naj­czę­ściej wycina te o nasto­lat­kach, które zmarły z przedaw­ko­wa­nia albo zła­pały syfi­lis lub zaszły w ciążę i wyrzu­cono je ze szkoły) o tym, że nikt nie chce adop­to­wać czar­nych psów ze schro­nisk, dla­tego ist­nieje więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że zostaną uśpione, niż psy innego koloru. A to, moim zda­niem, jak nic jest psi rasizm. Nato­miast Nieba to cho­dząca miłość.

– Lola – mówi Andy z poważną miną. – Jesz­cze nie skoń­czy­łem.

– To weź drugi talerz.

– Lola – karci mnie Nathan, więc podaję Andy’emu czy­sty talerz. Boję się, że zaraz zro­bią z tego „poważny pro­blem”, ale obaj sku­piają się na tym, że Nieba prosi o wię­cej gofrów.

– Nie – mówię do psa.

– A byłaś już z nią na spa­ce­rze? – pyta Nathan.

– Nie, Andy był.

– Zanim zają­łem się goto­wa­niem – odpo­wiada Andy. – Trzeba z nią już wyjść.

– To weź ją na drugi spa­cer, a my tu z Mak­sem skoń­czymy – suge­ruje Nathan. Po raz kolejny to nie prośba, a roz­kaz.

Spo­glą­dam na Maksa, a on zamyka oczy, jakby nie dowie­rzał, że znowu użyli tej zagrywki.

– Ale tato…

– Żad­nych „ale”. Chcia­łaś psa, to masz z nim wycho­dzić na spa­cery.

To jedno z naj­bar­dziej wku­rza­ją­cych powie­dzo­nek Nathana. Wiel­kie Nieba miała być moja, ale miała czel­ność zako­chać się w Natha­nie, co wku­rza mnie i Andy’ego do gra­nic. To my ją kar­mimy i wypro­wa­dzamy. Biorę bio­de­gra­do­walne worki i smycz (tę, którą ozdo­bi­łam ser­dusz­kami i matriosz­kami), pod­czas gdy ona sza­leje już z rado­ści.

– Tak, taak. Chodź.

Spo­glą­dam jesz­cze prze­pra­sza­jąco na Maksa i wycho­dzę z Niebą.

Z ganku na chod­nik pro­wa­dzi dwa­dzie­ścia jeden schod­ków. W San Fran­ci­sco, gdzie­kol­wiek by się poszło, tra­fia się na schody i wzgó­rza. Na zewnątrz jest cie­plej niż zwy­kle, więc oprócz spodni od piżamy i bake­li­to­wych bran­so­le­tek mam na sobie tylko koszulkę bez ręka­wów. A do tego olbrzy­mie białe oku­lary prze­ciw­sło­neczne w stylu Jac­kie Ohh, perukę z dłu­gimi brą­zo­wymi wło­sami ze szma­rag­do­wymi koń­ców­kami oraz czarne baletki. Ale takie praw­dziwe, a nie te pła­skie buty, tylko przy­po­mi­na­jące wyglą­dem baletki.

Moim posta­no­wie­niem nowo­rocz­nym było: ubie­rać się ina­czej każ­dego dnia.

Słońce przy­jem­nie ogrzewa mi ramiona. Nie­ważne, że jest sier­pień, bo z powodu bli­sko­ści zatoki tem­pe­ra­tura tutaj nie zmie­nia się za bar­dzo przez cały rok. Zawsze jest przy­jem­nie chłodno. A dziś cie­szę się z wyjąt­ko­wego cie­pła, ponie­waż dzięki niemu nie będę musiała zabie­rać na randkę swe­tra.

Nieba sika na maleńki kwa­dra­towy traw­nik przed sąsied­nim lawen­do­wym domem w stylu wik­to­riań­skim (zawsze tam sika, za moją zgodą, oczy­wi­ście), a potem idziemy dalej. Mimo iry­tu­ją­cego zacho­wa­nia rodzi­ców jestem szczę­śliwa. Idę na roman­tyczną randkę z chło­pa­kiem, a potem do pracy z ulu­bio­nymi współ­pra­cow­ni­kami. A poza tym został jesz­cze cały tydzień waka­cji.

Wspi­namy się na szczyt masyw­nego wzgó­rza, które oddziela moją dziel­nicę od parku, a potem scho­dzimy w dół. Na miej­scu wita nas kore­ań­ski dżen­tel­men w welu­ro­wym dre­sie. Ćwi­czy tai chi pomię­dzy pal­mami.

– Witaj, Dolo­res! Jak tam twoje uro­dziny?

Pan Lim to jedyny czło­wiek poza rodzi­cami (kiedy są źli), który używa mojego praw­dzi­wego imie­nia. Jego córka Lind­sey jest moją przy­ja­ciółką, miesz­kają kilka prze­cznic dalej.

– Witam, panie Lim. Było bosko!

Mia­łam uro­dziny tydzień temu. Obcho­dzę je wcze­śniej od wszyst­kich w kla­sie, co jest cudowne, bo daje mi poczu­cie doj­rza­ło­ści.

– Jak tam restau­ra­cja?

– Bar­dzo dobrze, dzię­kuję. W tym tygo­dniu wszy­scy zama­wiają gril­lo­wane żeberka.

– Do widze­nia, Dolo­res! Pozdrów rodzi­ców.

To sta­ro­modne imię dosta­łam po pew­nej star­szej damie. Mojej pra­babci Dolo­res Deeks, która zmarła kilka lat przed moim uro­dze­niem. Była bab­cią Andy’ego i była wspa­niała. Nosiła kape­lu­sze z piór­kami i uczest­ni­czyła w pro­te­stach na rzecz praw czło­wieka. To przed nią pierw­szą Andy się wyau­to­wał. Miał trzy­na­ście lat. Byli ze sobą naprawdę bar­dzo zżyci, a kiedy bab­cia zmarła, zosta­wiła mu swój dom. W nim wła­śnie miesz­kamy – w mię­to­wym wik­to­riań­skim domu babci Dolo­res w dziel­nicy Castro.

Nie byłoby nas stać na taki dom bez spadku po niej. Moi rodzice pro­wa­dzą pro­ste, zdrowe życie, ale nie dorów­nują bogac­twem naszym sąsia­dom. Wszyst­kie zadbane domy na naszej ulicy, z ozdob­nymi gzym­sami i eks­tra­wa­ganc­kimi drew­nia­nymi ozdo­bami, pocho­dzą z wie­lo­po­ko­le­nio­wych pie­nię­dzy. Doty­czy to także tego lawen­do­wego po sąsiedzku.

Wra­ca­jąc do mojego imie­nia, to nosi je także park: Mis­sion Dolo­res. To nie zbieg oko­licz­no­ści. Pra­bab­cia Dolo­res dostała imię od nazwy miej­sco­wej misji, a ta z kolei od rzeki, która nazy­wała się Arroyo de Nuestra Señora de los Dolo­res. W tłu­ma­cze­niu: Potok Matki Boskiej Bole­snej. Kto nie chciałby otrzy­mać imie­nia po przy­gnę­bia­ją­cym cieku wod­nym? Oprócz tego w oko­licy jest też jedna ulica o nazwie Dolo­res. Pokrę­cone to.

Wolę już być nazy­wana Lolą.

Wiel­kie Nieba robi swoje i wra­camy do domu. Mam nadzieję, że rodzice nie tor­tu­rują Maksa. Mimo że jest tak pewny sie­bie na sce­nie, tak naprawdę jest intro­wer­ty­kiem i te coty­go­dniowe spo­tka­nia nie są dla niego łatwe.

– Myśla­łem, że nado­pie­kuń­czy ojciec to tra­ge­dia – powie­dział kie­dyś. – Ale dwóch? Oni mnie wykoń­czą, Lo.

Hała­su­jąc, mija mnie cię­ża­rówka firmy prze­pro­wadz­ko­wej i dziw­nym spo­so­bem, jak za dotknię­ciem magicz­nej różdżki, mój dobry humor pry­ska. Zastę­puje go nie­po­kój. Przy­spie­szam. Max pew­nie ma już ser­decz­nie dość. Nie potra­fię tego wyja­śnić, ale im jestem bli­żej domu, tym gorzej się czuję. Wyobraź­nia pod­suwa mi okropny sce­na­riusz: rodzice tak wymę­czyli Maksa pyta­niami, że on uznał, iż nie jestem tego warta.

Mam nadzieję, że kie­dyś, kiedy będziemy ze sobą dłu­żej niż tylko przez jedno lato, rodzice zro­zu­mieją wresz­cie, że to ten jedyny, i wtedy róż­nica wieku nie będzie już dla nich pro­ble­mem. Jed­nak, cho­ciaż na razie tego nie dostrze­gają, nie są głupi. Ich zda­niem, gdyby zaka­zali mi się z nim spo­ty­kać, to ucie­kli­by­śmy dokądś razem. Albo wpro­wa­dzi­ła­bym się do niego i zaczęła pra­co­wać jako tan­cerka w noc­nym klu­bie lub zaczęła han­dlo­wać kwa­sem.

Co jest oczy­wi­ście abso­lut­nie nie­moż­liwe.

Teraz już bie­gnę, cią­gnąc Niebę w dół ze wzgó­rza. Coś jest nie w porządku. Jestem wię­cej niż pewna, że coś się stało, że Max sobie poszedł, bo rodzice wzięli go w krzy­żowy ogień pytań, a potem pokłó­cili się o brak kie­runku w jego życiu. Skrę­cam w naszą ulicę i wszystko nagle staje się jasne.

Cho­dzi o tę cię­ża­rówkę.

Nie o brunch.

To cię­ża­rówka do prze­pro­wa­dzek.

Na­dal jed­nak mam nadzieję, że wyna­jął ją ktoś inny. Na pewno. Zawsze tak było. Ostat­nia rodzina (ta para, która pach­niała serem Baby Swiss i kolek­cjo­no­wała medyczne dzi­wa­dła, jak wysu­szone wątroby w for­mal­de­hy­dzie czy duże modele wagin) wypro­wa­dziła się tydzień temu. W ciągu ostat­nich dwóch lat cią­gle wpro­wa­dzał się tu ktoś nowy i przy każ­dej zmia­nie loka­to­rów czu­łam nie­po­kój, dopóki nie poja­wili się nowi.

Za każ­dym razem boję się, że to oni posta­no­wili wró­cić.

Zwal­niam, żeby lepiej się przyj­rzeć cię­ża­rówce. Czy ktoś obok niej stoi? Kiedy wycho­dzi­łam z psem, nie zauwa­ży­łam samo­chodu w garażu, jed­nak mam już taki nawyk, żeby nie gapić się na ten dom. No i oczy­wi­ście na chod­niku przede mną stoją dwie osoby. Wytę­żam wzrok, żeby się prze­ko­nać, z mie­sza­niną nie­po­koju i ulgi, że to tylko pra­cow­nicy firmy prze­pro­wadz­ko­wej. Nieba zaczęła cią­gnąć smycz, więc przy­spie­szam.

Na pewno nie ma się czym mar­twić. Bo jakie są szanse?

Cho­ciaż… zawsze ist­nieje taka moż­li­wość. Męż­czyźni wyno­szą z cię­ża­rówki małą białą sofę, a moje serce zaczyna dud­nić. Czy znam ten mebel? Czy już na nim sie­dzia­łam? Nie, jed­nak nie. Nie znam go. Zaglą­dam do zała­do­wa­nego pojazdu, szu­ka­jąc cze­goś zna­jo­mego, ale widzę tam tylko nowo­cze­sne meble w suro­wym stylu, któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam.

To nie oni. To na pewno nie oni.

Nie oni!

Uśmie­cham się od ucha do ucha takim głu­piut­kim uśmie­chem, przez który wyglą­dam jak dziecko (czyli tym, na który nor­mal­nie sobie nie pozwa­lam), i macham do tra­ga­rzy. Odpo­wia­dają coś nie­wy­raź­nie i kiwają gło­wami. Lawen­dowe drzwi do garażu stoją otwo­rem, a jestem w stu pro­cen­tach pewna, że wcze­śniej były zamknięte. Przy­glą­dam się samo­cho­dowi i czuję jesz­cze więk­szą ulgę. Auto jest kom­pak­towe i srebrne, nie roz­po­znaję go.

Fał­szywy alarm. Znowu. Ten dzień jest udany.

Wpa­damy z Niebą do domu.

– Koniec brun­chu! Chodźmy, Max.

Lecz wszy­scy wyglą­dają przez okno w salo­nie.

– Chyba znowu mamy sąsia­dów – stwier­dzam.

Andy wydaje się zasko­czony moim rado­snym gło­sem. Ni­gdy o tym nie roz­ma­wia­li­śmy, ale on ma świa­do­mość, że dwa lata temu coś tam się stało. Wie, że boję się ich powrotu na tyle, że odczu­wam nie­po­kój za każ­dym razem, gdy ktoś wpro­wa­dza się do ich domu.

– Co? – pytam z uśmie­chem, lecz świa­doma obec­no­ści Maksa prze­staję się tak szcze­rzyć.

– Yyy, Lo? Nie widzia­łaś ich cza­sem?

Roz­czula mnie opie­kuń­czość Andy’ego. Odpi­nam Niebę ze smy­czy i wbie­gam do kuchni. Chcę jak naj­szyb­ciej zakoń­czyć ten pora­nek i wresz­cie pójść już na wyma­rzoną randkę. Zgar­niam więc ze stołu resztę naczyń i niosę je do zlewu.

– Nie – odpo­wia­dam ze śmie­chem. – A co, mają pla­sti­kową waginę? Wypchaną żyrafę? Czy śre­dnio­wieczną zbroję?

Wszy­scy trzej wpa­trują się we mnie.

– Co? – pytam z zaci­śnię­tym gar­dłem.

Max przy­gląda mi się z nie­zwy­kłą dla niego cie­ka­wo­ścią.

– Rodzice mówią, że ich znasz.

_Nie. Nie!_

Ktoś jesz­cze coś mówi, ale już nie reje­struję słów. Stopy same niosą mnie do okna, a mój mózg wrzesz­czy, żebym zawró­ciła. To nie mogą być oni. Prze­cież to nie były ich meble! Nie ich samo­chód! Cho­ciaż ludzie prze­cież kupują nowe rze­czy. Przy­ku­wam wzrok do sąsied­niego domu dokład­nie w momen­cie, w któ­rym na ganku poja­wia się postać. Upusz­czam na pod­łogę naczy­nia, które roz­bi­jają się z brzę­kiem. (Dla­czego mia­łam je w rękach?).

Bo to ona.

Cal­liope Bell.ROZDZIAŁ DRUGI

– Jest tak piękna jak w tele­wi­zji – mówię, odpy­cha­jąc miseczkę dar­mo­wych cia­stek i kra­ker­sów. – Piękna jak zawsze.

Max wzru­sza ramio­nami.

– Raczej w porządku. Nie ma się co tak zachwy­cać.

Jego obo­jęt­ność mnie uspo­kaja, ale nie jest w sta­nie odwró­cić mojej uwagi. Opie­ram się o balu­stradę rusty­kal­nej her­ba­ciarni, a łagodny wiatr prze­la­tuje nad oczkiem wod­nym, które znaj­duje się obok.

– Nie rozu­miesz. To prze­cież Cal­liope Bell.

– Masz rację. Nie rozu­miem – odpo­wiada, spo­glą­da­jąc na mnie znad oku­la­rów Buddy Holly.

Ta cecha nas łączy – oboje mamy słaby wzrok. Uwiel­biam, kiedy Max nosi oku­lary. Z muzyka roc­ko­wego zmie­nia się wtedy w sek­sow­nego nerda. Jed­nak on nosi je tylko, kiedy nie jest na sce­nie, no chyba że gra jakiś aku­styczny kawa­łek. Wów­czas oku­lary dodają mu wraż­li­wo­ści. Max zwraca uwagę na wygląd, co dla nie­któ­rych może być dowo­dem próż­no­ści, ale ja to cał­ko­wi­cie rozu­miem. Czło­wiek ma tylko jedną szansę, żeby zro­bić dobre pierw­sze wra­że­nie.

– Wyja­śnij mi jesz­cze raz – kon­ty­nu­uje. – Kiedy były­ście w pierw­szej kla­sie…

– Kiedy ja byłam w pierw­szej kla­sie. Bo ona jest o rok star­sza.

– Dobra. Kiedy ty byłaś w pierw­szej kla­sie… to co się stało? Była dla cie­bie wredna? I na­dal się o to gnie­wasz? – unosi brwi, jakby bra­ko­wało mu przy­naj­mniej połowy rów­na­nia mate­ma­tycz­nego. Bo to prawda, tak na mar­gi­ne­sie, a ja nie zamie­rzam mu tego wyja­śniać.

– Tak.

Par­ska.

– No, to musiało to być coś cho­ler­nie wred­nego, że aż potłu­kłaś tale­rze.

Sprzą­ta­łam potem przez całe pięt­na­ście minut. W szcze­li­nach mię­dzy deskami pod­łogi utkwiły odłamki por­ce­lany i kawałki frit­taty, a syrop mali­nowo-brzo­skwi­niowy zachla­pał listwy przy­po­dło­gowe.

– Nawet nie masz poję­cia jak – mówię, nie pre­cy­zu­jąc.

Max nalewa sobie kolejną fili­żankę her­baty jaśmi­no­wej.

– Więc dla­czego tak ją wyide­ali­zo­wa­łaś?

– Wtedy jej nie ide­ali­zo­wa­łam. Tylko kiedy były­śmy młod­sze. Była… śliczną, uta­len­to­waną dziew­czynką i tak się zło­żyło, że miesz­kała w domu obok. Zna­czy… kiedy były­śmy małe, spę­dza­ły­śmy dużo czasu razem, bawi­ły­śmy się lal­kami Bar­bie i fan­ta­zjo­wa­ły­śmy. I kiedy się potem ode mnie odwró­ciła, to bar­dzo zabo­lało. I tyle. Nie wie­rzę, że o niej nie sły­sza­łeś – dodaję.

– Przy­kro mi. Raczej nie oglą­dam w tele­wi­zji jazdy figu­ro­wej na lodzie.

– Ale ona była dwa razy na mistrzo­stwach świata. Zdo­była srebrne medale. W tym roku jest wielką nadzieją wśród kan­dy­da­tów do igrzysk olim­pij­skich.

– Przy­kro mi – powta­rza Max.

– Była też na opa­ko­wa­niu płat­ków Whe­aties.

– Na pewno można je kupić na eBayu za dolara dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć – mówi, sztur­cha­jąc mnie kola­nami pod sto­łem. – I kogo to obcho­dzi?

Wzdy­cham.

– Uwiel­bia­łam jej kostiumy. Szy­fo­nowe fal­bany, kora­liki i krysz­tałki Swa­ro­vskiego, krót­kie spód­niczki…

– Krót­kie spód­niczki? – dopy­tuje Max, wypi­ja­jąc jed­nym hau­stem swoją her­batę.

– I miała taką gra­cję, opa­no­wa­nie i pew­ność sie­bie – odchy­lam się na krze­śle. – I ide­al­nie lśniące włosy. Ide­alną skórę.

– Ideał jest prze­re­kla­mo­wany. Nudny.

Uśmie­cham się.

– To nie jestem dla cie­bie ide­alna?

– Nie. Jesteś zachwy­ca­jąco pokrę­cona i nie chciał­bym cię innej. Dopij her­batę.

Kiedy koń­czę, idziemy na kolejny spa­cer. Japoń­ski ogród her­ba­ciany nie jest duży, ale nad­ra­bia urodą. Są tam pach­nące kwiaty w kolo­rach klej­no­tów, które kon­tra­stują z róż­nymi odcie­niami wyci­sza­ją­cej zie­leni roślin przy­cię­tych w intry­gu­jące kształty. Ścieżki wiją się wokół bud­dyj­skiego sank­tu­arium, sta­wów z kar­piami koi, gru­bo­szy i drew­nia­nego łuko­wego mostka. Sły­chać tutaj jedy­nie śpiew pta­ków i mięk­kie kli­ka­nie apa­ra­tów foto­gra­ficz­nych. Jest spo­koj­nie. Magicz­nie.

A co w nim naj­bar­dziej lubię?

Zaka­marki. Ide­alne do cało­wa­nia się.

Znaj­du­jemy wresz­cie odpo­wied­nią ławkę. Jest ukryta i osło­nięta od reszty ogrodu. Wtedy Max obej­muje dłońmi moją głowę i przy­ciąga moje usta do swo­ich. Na to cze­ka­łam. Jego poca­łunki są zara­zem deli­katne i gwał­towne, sma­kują miętą i papie­ro­sami.

Spo­ty­kamy się od początku waka­cji, a mimo to jesz­cze się do niego nie przy­zwy­cza­iłam. Do Maksa. Mojego chło­paka Maksa. Pozna­li­śmy się w klu­bie Verge i był to pierw­szy raz, kiedy rodzice pozwo­lili mi pójść do klubu. Lind­sey Lim wyszła do toa­lety, więc chwi­lowo byłam sama i pod­pie­ra­łam nie­spo­koj­nie beto­nową ścianę. On pod­szedł do mnie pewny sie­bie, jakby robił to już tysiące razy.

– Prze­pra­szam – powie­dział. – Pew­nie zauwa­ży­łaś, że gapi­łem się na cie­bie, kiedy gra­li­śmy.

To prawda. Byłam tym pod­eks­cy­to­wana, cho­ciaż do końca nie dowie­rza­łam temu, co widzia­łam. Klub był mały i zatło­czony, a on rów­nie dobrze mógł patrzeć na jedną z wielu wygłod­nia­łych dziew­czyn, tań­czą­cych za mną.

– Jak się nazy­wasz?

– Lola Nolan – odpo­wie­dzia­łam, popra­wia­jąc tiarę na gło­wie i prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, obuta w cre­epersy.

– Lo-lo-lo-lo Lo-la – wyśpie­wał moje imię jak w pio­sence The Kinks. Jego głę­boki głos był zdarty po kon­cer­cie. Miał na sobie gładki czarny T-shirt, co, jak mia­łam wkrótce odkryć, było jego zwy­cza­jo­wym stro­jem kon­cer­to­wym. Pod­kre­ślał on jego sze­ro­kie plecy i umię­śnione, wyta­tu­owane ramiona. Natych­miast zauwa­ży­łam tatuaż, który wkrótce stał się moim ulu­bio­nym, ukryty w zgię­ciu lewego łok­cia. Był to jego imien­nik z filmu _Gdzie miesz­kają dzi­kie stwory_, czyli chło­piec prze­brany za bia­łego wilka.

Był naj­przy­stoj­niej­szym męż­czy­zną, z jakim kie­dy­kol­wiek roz­ma­wia­łam. W gło­wie ukła­da­łam różne, nie do końca spójne zda­nia, ale i tak nie byłam w sta­nie wydo­być z sie­bie żad­nego z nich, bo nie mogłam na żad­nym wystar­cza­jąco długo sku­pić uwagi.

– Jak ci się podo­bał nasz kon­cert? – zapy­tał, pod­no­sząc głos, żeby prze­krzy­czeć muzykę Ramo­nes.

– Byli­ście świetni – odkrzyk­nę­łam. – Widzia­łam was pierw­szy raz.

Usi­ło­wa­łam wypo­wie­dzieć drugą część zda­nia swo­bod­nie, żeby zazna­czyć, że ni­gdy jesz­cze nie byłam na ich kon­cer­cie. Nie musiał wie­dzieć, że to mój pierw­szy kon­cert w ogóle.

– Wiem. Zauwa­żył­bym cię. Masz chło­paka, Lola? – zapy­tał.

A w tle Joe Ramone wtó­ro­wał mu:

– Hej, maleńka. Chcę być twoim chło­pa­kiem.

Chłopcy ze szkoły nie są tak bez­po­średni. Nie żebym miała doświad­cze­nie w tym tema­cie poza paroma dziw­nymi związ­kami trwa­ją­cymi naj­wy­żej mie­siąc. Wydaje mi się, że onie­śmie­lam więk­szość chło­pa­ków albo uwa­żają, że jestem dziwna.

– A co tobie do tego? – odpar­łam, wycią­ga­jąc przy tym brodę w gwał­tow­nym przy­pły­wie pew­no­ści sie­bie.

_Hej, maleńka. Chcę być twoim chło­pa­kiem._

Max przyj­rzał mi się wów­czas od góry do dołu, po czym uśmiech­nął się kątem ust.

– Widzę, że musisz już iść – powie­dział, wska­zu­jąc głową na coś za mną, co oka­zało się być Lind­sey Lim, któ­rej opa­dła szczęka. Tylko nasto­latki potra­fią tak wyglą­dać, kiedy są zdzi­wione. Czy zorien­to­wał się, że jeste­śmy lice­alist­kami?

– To może dała­byś mi swój numer? – kon­ty­nu­ował Max. – Chciał­bym się z tobą kie­dyś spo­tkać.

Na pewno sły­szał, jak mi wali serce, kiedy prze­cze­sy­wa­łam zawar­tość torebki: guma arbu­zowa, przedarte bilety do kina, prze­pisy na wege­ta­riań­skie _bur­rito_ i tęcza z bute­le­czek lakie­rów do paznokci. W końcu wycią­gnę­łam mar­ker marki Shar­pie, zda­jąc sobie sprawę, choć nieco za późno, że shar­pie noszą przy sobie tylko dzieci i fanki. Na szczę­ście on chyba tego nie zauwa­żył.

– Tutaj – pod­su­nął mi swój nad­gar­stek.

Kiedy pisa­łam mu mar­ke­rem po skó­rze, czu­łam na szyi jego cie­pły oddech. Ręka mi się trzę­sła, ale jakoś udało mi się zapi­sać numer moc­nymi pocią­gnię­ciami fla­ma­stra tuż pod jego tatu­ażami. Wtedy się uśmiech­nął – tym cha­rak­te­ry­stycz­nym uśmie­chem jed­nym kąci­kiem ust – i odszedł przez tłum spo­co­nych ciał w kie­runku słabo oświe­tlo­nego baru. Przez moment przy­glą­da­łam się jego syl­wetce. Co prawda dałam mu swój numer, ale byłam prze­ko­nana, że ni­gdy go już nie zoba­czę.

A jed­nak zadzwo­nił.

Oczy­wi­ście.

Zda­rzyło się to po dwóch dniach, kiedy jecha­łam auto­bu­sem do pracy. Chciał zjeść ze mną lunch w Haight i nie­mal umar­łam, kiedy musia­łam mu odmó­wić. Spy­tał o następny dzień. Ale wtedy też pra­co­wa­łam. A potem zapy­tał o jesz­cze następny, a ja nie mogłam uwie­rzyć, że na­dal pró­buje. „Tak”, odpo­wie­dzia­łam. TAK.

Na spo­tka­nie wło­ży­łam różową sukienkę podobną do tych, które nosiły kel­nerki w latach pięć­dzie­sią­tych, a włosy (jestem bru­netką o prze­cięt­nym odcie­niu wło­sów) upię­łam w dwa koczki przy­po­mi­na­jące uszy Myszki Miki. Zamó­wi­li­śmy fala­fel i przy oka­zji odkry­li­śmy, że oboje jeste­śmy wege­ta­ria­nami. On mówił o tym, że nie ma mamy, a ja, że wła­ści­wie to też jej nie mam. A potem, kiedy wycie­ra­łam usta ser­wetką, powie­dział coś takiego:

– Nie ist­nieje grzeczny spo­sób, żeby o to zapy­tać, więc spy­tam zwy­czaj­nie. Ile masz lat?

Musia­łam zro­bić okropną minę, bo Max wyglą­dał na spię­tego, kiedy zbie­ra­łam myśli w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi.

– Cho­lera. Aż tak źle?

Zde­cy­do­wa­łam, że opóź­nie­nie odpo­wie­dzi będzie naj­lep­szą tak­tyką.

– A ty ile masz lat?

– Nie ma mowy. Ja pierw­szy spy­ta­łem.

Znowu zwle­ka­łam z odpo­wie­dzią.

– A jak sądzisz?

– Sądzę, że masz ładną buzię, która wygląda na zwod­ni­czo młodą. A ponie­waż nie chcę cię ura­zić, będziesz musiała powie­dzieć mi sama.

To prawda. Mam okrą­głą twarz, policzki, które same zachę­cają, że je szczy­pać, a do tego uszy odstają mi bar­dziej, niż­bym chciała. Maskuję te cechy maki­ja­żem i gar­de­robą. Pomaga mi przy­naj­mniej syl­wetka bogata w krą­gło­ści. Nie­mniej jed­nak zamie­rza­łam powie­dzieć mu prawdę. Naprawdę. Ale on nagle zaczął zga­dy­wać.

– Dzie­więt­na­ście?

Pokrę­ci­łam głową.

– Mniej czy wię­cej?

Wzru­szy­łam ramio­nami, ale on i tak już się domy­ślał.

– Osiem­na­ście? Pro­szę, powiedz, że masz osiem­na­ście lat.

– Oczy­wi­ście, że tak – odpar­łam, odsu­wa­jąc od sie­bie pusty pla­sti­kowy koszy­czek po jedze­niu. Na zewnątrz byłam jak kró­lowa lodu, ale w środku histe­ry­zo­wa­łam. – Prze­cież nie byłoby mnie tu, gdy­bym nie miała osiem­na­stu, prawda?

Zmru­żył z nie­do­wie­rza­niem bursz­ty­nowe oczy, a we mnie rosła panika.

– A ty ile masz lat? – zapy­ta­łam znowu.

– Wię­cej od cie­bie. Stu­diu­jesz?

– Będę.

_Kie­dyś_, pomy­śla­łam.

– Więc na­dal miesz­kasz w domu?

– Ile masz lat? – spy­ta­łam po raz trzeci.

Wykrzy­wił twarz.

– Dwa­dzie­ścia dwa, Lola. I praw­do­po­dob­nie nie powin­ni­śmy byli się spo­ty­kać. Prze­pra­szam, gdy­bym tylko wie­dział…

– Spo­ty­ka­nie się ze mną nie jest nie­le­galne – powie­dzia­łam, po czym natych­miast poczu­łam się głu­pio.

Zapa­dła długa cisza.

– Nie – ode­zwał się wresz­cie Max. – Ale może być nie­bez­pieczne.

Ale mówiąc to, uśmie­chał się.

Poca­ło­wał mnie dopiero po mniej wię­cej tygo­dniu, w trak­cie któ­rego spo­ty­ka­li­śmy się oka­zjo­nal­nie. Zde­cy­do­wa­nie był mną zain­te­re­so­wany, jed­nak wie­dzia­łam, że się tym wszyst­kim dener­wuje. I z jakie­goś powodu doda­wało mi to odwagi. Lubi­łam Maksa w spo­sób, w jaki nie lubi­łam nikogo od lat. Prawdę mówiąc, od dwóch lat.

Poca­ło­wa­li­śmy się w biblio­tece publicz­nej, gdzie spo­tka­li­śmy się tylko dla­tego, że Mak­sowi wyda­wała się ona bez­piecz­nym miej­scem. Ale kiedy mnie ujrzał – w mini­spód­niczce i wyso­kich koza­kach – zmru­żył oczy w spo­sób, który już wtedy roz­po­zna­wa­łam jako nie­zwy­kły prze­jaw emo­cji.

– Potra­fi­ła­byś zwieść porząd­nego czło­wieka na manowce – powie­dział.

Chcia­łam mu zabrać książkę, ale zamiast tego prze­je­cha­łam pal­cami po chłopcu prze­bra­nym za bia­łego wilka. Polu­zo­wał uścisk.

– Lola… – ostrzegł.

Spoj­rza­łam na niego z nie­winną miną.

Wtedy wła­śnie wziął mnie za rękę i wypro­wa­dził z sali ze sto­łami do ustron­nego miej­sca mię­dzy rega­łami. Oparł mnie o półkę z bio­gra­fiami.

– Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapy­tał, jakby się dro­czył, cho­ciaż wzrok miał cał­kiem poważny.

Spo­ciły mi się dło­nie.

– Oczy­wi­ście – odpar­łam.

– Nie jestem miłym gościem – szep­nął, przy­su­wa­jąc się do mnie.

– Może ja też nie jestem miła.

– Nie. Ty jesteś bar­dzo miła. To w tobie lubię – odparł i jed­nym pal­cem przy­bli­żył moją głowę do swo­jej.

Nasz zwią­zek szybko ewo­lu­ował. Jed­nak przeze mnie wszystko zwol­niło. Rodzice mnie cią­gle wypy­ty­wali. Nie wie­rzyli, że spę­dzam tak dużo czasu z Lind­sey. A ja zda­wa­łam sobie sprawę, że nie powin­nam okła­my­wać Maksa, więc w końcu powie­dzia­łam mu, ile naprawdę mam lat.

Wściekł się. Znik­nął na tydzień i kiedy porzu­ci­łam już wszelką nadzieję, nagle zadzwo­nił. Powie­dział, że jest we mnie zako­chany. Poin­for­mo­wa­łam go więc, że będzie musiał poznać Nathana i Andy’ego. Zgo­dził się pomimo tego, że kwe­stia rodzi­ców jest dla niego draż­niąca – jego ojciec jest alko­ho­li­kiem, a mama opu­ściła ich, kiedy Max miał pięć lat. Potem nało­żono na nas restryk­cje. A w sie­dem­na­ste uro­dziny stra­ci­łam dzie­wic­two u niego w miesz­ka­niu.

Rodzice sądzą, że byli­śmy w zoo.

Od tam­tego czasu spa­li­śmy ze sobą jesz­cze jeden raz. I nie jestem głu­pia, jeśli cho­dzi o te rze­czy. Nie mam jakichś roman­tycz­nych uro­jeń. Dużo czy­ta­łam i wiem, że trzeba czasu, żeby dziew­czy­nie było przy­jem­nie. Ale mam nadzieję, że nie­długo będzie lepiej.

Za to cało­wa­nie się jest fan­ta­styczne, więc jestem prze­ko­nana, że tak wła­śnie będzie.

Z tym że dzi­siaj nie mogę się skon­cen­tro­wać na jego ustach. Cze­ka­łam na nie przez całe popo­łu­dnie, a teraz, kiedy są tutaj, jestem cał­ko­wi­cie roz­ko­ja­rzona.

Gdzieś z oddali sły­chać dzwony. Z pagody? Czy spoza ogrodu? Lecz w mojej gło­wie brzę­czy jedy­nie: Bell, Bell, Bell.

Wró­cili. Dziś rano było ich troje, Cal­liope i jej rodzice. Ale ani śladu rodzeń­stwa Cal­liope. Nie żebym miała coś prze­ciwko spo­tka­niu Alecka. Nato­miast jeśli cho­dzi o tego dru­giego…

– Co się dzieje?

Jestem zasko­czona. Max mi się przy­gląda. Kiedy prze­sta­li­śmy się cało­wać?

– Co się stało? – pyta znowu. – Gdzie jesteś?

Czuję, że drży mi powieka.

– Prze­pra­szam, myśla­łam o pracy.

Nie wie­rzy mi. Tak to już jest, kiedy raz skła­miesz chło­pa­kowi. Wzdy­cha sfru­stro­wany, wstaje i wkłada jedną rękę do kie­szeni. Wiem, że bawi się zapal­niczką.

– Prze­pra­szam – powta­rzam.

– Daj spo­kój – spo­gląda na zega­rek w tele­fo­nie. – I tak już musimy iść.

Po dro­dze do Royal Civic Cen­ter 16 mil­czymy. Sły­chać tylko muzykę The Clash. Max jest nabur­mu­szony i czuję się winna.

– Zadzwo­nisz póź­niej? – pytam.

Kiwa głową, odjeż­dża­jąc, ale wiem, że na­dal mam kło­poty.

Jak­bym potrze­bo­wała kolej­nego powodu, żeby nie­na­wi­dzić Bel­lów.ROZDZIAŁ TRZECI

W pracy moja prze­ło­żona prze­sta­wia sol­niczki. Robi to nie­po­ko­jąco czę­sto. W kinie panuje spo­kój pomię­dzy wie­czor­nymi sean­sami, więc korzy­stam z oka­zji, żeby zetrzeć z ramion ślady masła od popcornu.

– Spró­buj tym – podaje mi mokrą chu­s­teczkę dla dzieci. – Działa lepiej niż ser­wetka.

Przyj­muję ją ze szczerą wdzięcz­no­ścią. Pomimo swo­ich neu­ro­tycz­nych zacho­wań Anna jest moją ulu­bioną współ­pra­cow­nicą. Jest tro­chę star­sza ode mnie, bar­dzo ładna i wła­śnie zaczęła stu­dio­wać fil­mo­znaw­stwo. Ma pogodny uśmiech (z małą prze­rwą mię­dzy jedyn­kami) i poje­dyn­cze grube pla­ty­nowe pasemko w ciem­no­brą­zo­wych wło­sach. Ład­nie to wygląda. A do tego nosi naszyj­nik ze szkla­nym wisior­kiem w kształ­cie banana.

Podzi­wiam ludzi, któ­rzy noszą pamiąt­kową biżu­te­rię.

– A to, do cho­lery, skąd się wzięło? – pyta nagle jedyna oprócz nas osoba za ladą. Czy raczej na ladzie, bo tam wła­śnie usa­do­wił się jej nie­przy­zwo­icie przy­stojny chło­pak z bry­tyj­skim akcen­tem.

On jest tą drugą rze­czą, którą lubię w Annie. Tam, gdzie ona, tam i on.

Wska­zuje głową na chu­s­teczki.

– Co jesz­cze nosisz w kie­sze­niach? Ście­reczki do kurzu? Wosk do mebli?

– Uwa­żaj, Étienne – zwraca się do niego Anna. – Bo wyszo­ruję ci ramiona.

Chło­pak się uśmie­cha.

– O ile zro­bisz to na osob­no­ści.

Tylko Anna zwraca się do niego po imie­niu. Reszta nazywa go po nazwi­sku – St. Clair. Nie jestem pewna dla­czego. Tak po pro­stu jest i już. Prze­pro­wa­dzili się tutaj nie­dawno, ale poznali się w zeszłym roku w Paryżu, gdzie cho­dzili do szkoły śred­niej. _W Paryżu_. Zabi­ła­bym, żeby móc cho­dzić tam do szkoły, zwłasz­cza jeśli są tam tacy faceci jak Étienne St. Clair.

Nie żebym miała zdra­dzić Maksa. Cho­dzi tylko o to, że St. Clair ma prze­śliczne brą­zowe oczy i włosy w arty­stycz­nym nie­ła­dzie. Cho­ciaż, jak na mój gust, jest nieco za niski, o parę cen­ty­me­trów niż­szy od swo­jej dziew­czyny.

Stu­diuje w Ber­ke­ley, ale – mimo że w nim nie pra­cuje – spę­dza tutaj, w kinie, tyle samo czasu co po dru­giej stro­nie zatoki. A ponie­waż jest piękny, zadziorny i pewny sie­bie, wszy­scy go uwiel­biają. W ciągu zale­d­wie kilku godzin zdo­łał prze­ka­ba­cić kie­row­nic­two i teraz wolno mu wcho­dzić do wszyst­kich stref prze­zna­czo­nych wyłącz­nie dla per­so­nelu.

Ten rodzaj uroku robi wra­że­nie. Jed­nak nie ozna­cza, że mam ochotę słu­chać o tym, jak i czym się będą wycie­rać na osob­no­ści.

– Za pół godziny koń­czę zmianę. Pocze­kaj­cie, pro­szę, z roz­wi­nię­ciem tego tematu, aż stąd wyjdę – mówię.

Anna uśmie­cha się do St. Cla­ira, który wła­śnie odpina gigan­tyczną przy­pinkę „Zapy­taj mnie o nasz klub miło­śni­ków filmu!” od jej bor­do­wej służ­bo­wej kami­zelki.

– Lola po pro­stu nam zazdro­ści. Znowu ma pro­blemy z Mak­sem – Anna się krzywi, po czym spo­gląda na mnie. – Co ci mówi­łam o muzy­kach? To źli chłopcy, któ­rzy łamią serca.

– Raczej bez­na­dziejni – dodaje pod nosem St. Clair. Przy­cze­pia przy­pinkę do swo­jego cudow­nego czar­nego mary­nar­skiego płasz­cza, który dodaje mu jesz­cze euro­pej­skiego uroku.

– To, że kie­dyś oboje mie­li­ście pro­blemy ze swo­imi part­ne­rami, nie ozna­cza, że ja też je mam z Mak­sem. Mię­dzy nami wszystko gra. Nie, nie rób tego – kręcę głową, patrząc na St. Cla­ira. – Nisz­czysz ide­alny płaszcz.

– O, prze­pra­szam, ty ją chcia­łaś? Paso­wa­łaby do two­jej kolek­cji – wska­zuje na moją bor­dową kami­zelkę. Pomię­dzy wyma­ga­nymi przez kino przy­pin­kami mam w nią wpię­tych kilka błysz­czą­cych sta­ro­mod­nych bro­szek. Dotych­czas tylko jeden kie­row­nik zwró­cił mi uwagę, ale grzecz­nie wyja­śni­łam, że biżu­te­ria jesz­cze bar­dziej przy­ciąga uwagę do kino­wych haseł. I tym spo­so­bem wygra­łam spór.

Poza tym na szczę­ście nikt nie zwró­cił mi dotąd uwagi z powodu samej kami­zelki, którą prze­ro­bi­łam tak, żeby na mnie paso­wała i choć tro­chę pod­kre­ślała moje kształty. Przy­naj­mniej na tyle, na ile to moż­liwe w przy­padku polie­stro­wej kami­zelki. Czuję, że tele­fon wibruje mi w kie­szeni.

– Pocze­kaj – zwra­cam się do St. Cla­ira. To ese­mes od Lind­sey Lim:

nie uwie­rzysz, kogo widzia­łam upra­wia­ją­cego jog­ging w parku. przy­go­tuj się

– Lola! – Anna zrywa się, żeby mnie zła­pać, choć prze­cież nie upa­dam. Czy ja upa­dam? Łapie mnie za ramię, pod­trzy­mu­jąc w pio­nie. – Co ci jest, co się stało?

_Lind­sey na pewno widziała Cal­liope. To ona zawsze ćwi­czyła w parku w ramach swo­ich tre­nin­gów. To musiała być Cal­liope!,_ wma­wiam sobie, odrzu­ca­jąc jed­no­cze­śnie tę drugą moż­li­wość. Sta­now­czo odsu­wam ją od sie­bie, jed­nak ona zaraz wraca jak bume­rang. Rośnie wewnątrz mnie jak paso­żyt. Ni­gdy nie znika, choć zmu­sza­łam sie­bie, sama nie wiem, ile już razy, żeby o niej zapo­mnieć. To prze­szłość, a jej nie da się zmie­nić. A mimo to na­dal rośnie we mnie. I cho­ciaż myśli o Cal­liope Bell są dla mnie straszne, to jed­nak są niczym w porów­na­niu z bólem, jaki obez­wład­nia mnie za każ­dym razem, kiedy przy­wo­łuję na myśl jej brata bliź­niaka.

W tym roku powinni koń­czyć szkołę. A to ozna­cza, że cho­ciaż dzi­siaj rano go nie widzia­łam, musi jed­nak tu być. Mogę tylko mieć nadzieję, że z jakie­goś powodu przy­je­dzie póź­niej. Potrze­buję czasu, żeby się na to przy­go­to­wać.

Odpi­suję Lind­sey zna­kiem zapy­ta­nia. _Pro­szę, pro­szę, pro­szę_, bła­gam wszech­świat. _Niech to będzie Cal­liope_.

– To Max? – pyta Anna. – Rodzice? O, matko, to pew­nie ten facet, któ­rego wczo­raj wywa­li­ły­śmy z kina, tak? Ten wariat z gigan­tycz­nym tele­fo­nem i kubeł­kiem kur­czaka! Skąd wziął twój num…

– To nie on – odpo­wia­dam. Ale nie mogę jej wytłu­ma­czyć, o co cho­dzi. Nie teraz, nie to. – Wszystko w porządku.

Anna i St. Clair wymie­niają się iden­tycz­nymi nie­do­wie­rza­ją­cymi spoj­rze­niami.

– Cho­dzi o Niebę, mojego psa. Andy pisze, że wygląda na chorą, ale to na pew… – prze­ry­wam, bo tele­fon znowu wibruje, i nie­mal upusz­czam go na pod­łogę, usi­łu­jąc odczy­tać wia­do­mość:

cal­liope. według mojego śledz­twa ma nowego tre­nera. wró­ciła na dobre.

– No i? – dopy­tuje St. Clair.

Cal­liope. Dzięki Bogu to tylko Cal­liope. Spo­glą­dam na przy­ja­ciół.

– Co?

– Co z Niebą? – pytają jed­no­cze­śnie.

– Ach, tak – uśmie­cham się do nich z ulgą. – Fał­szywy alarm. Wła­śnie zwy­mio­to­wała but.

– But? – dziwi się St. Clair.

– Stara, ale mnie wystra­szy­łaś. Chcesz już pójść do domu?

– Sami zamkniemy, jeśli musisz już iść – dodaje St. Clair. Jakby tu pra­co­wał. Na pewno chce się mnie pozbyć, żeby móc cało­wać się ze swoją dziew­czyną.

Odda­lam się w kie­runku maszyny z popcor­nem zawsty­dzona tym publicz­nym oka­za­niem sła­bo­ści.

– Nie, dzięki. Z Niebą wszystko w porządku – odpo­wia­dam, kiedy tele­fon znowu wibruje.

wszystko w porządku?

Tak. Widzia­łam ją rano.

I NIE POWIE­DZIA­ŁAŚ MI???

Mia­łam do cie­bie zadzwo­nić po pracy. A nie widzia­łaś…?

nie. ale mam oczy i uszy otwarte. zadzwoń póź­niej, ned.

Lind­sey Lim uważa się za wspa­nia­łego detek­tywa. To przez jej obse­sję na punk­cie zaga­dek, co trwa, od kiedy dostała na ósme uro­dziny zestaw ksią­żek o Nancy Drew (od czę­ści pt. _Tajem­nica sta­rego zegara_ do _Tajem­nicy farmy z czer­woną bramą_). Stąd też prze­zwi­sko Ned. Usi­ło­wała mówić na mnie Bess, od imie­nia uwiel­bia­ją­cej zakupy i flir­to­wa­nie przy­ja­ciółki Nancy, ale nie spodo­bało mi się to, bo Bess zawsze wma­wia Nancy, że coś jest dla niej zbyt nie­bez­pieczne i że powinna sobie odpu­ścić. Co za przy­ja­ciółka mówi coś takiego?

I zde­cy­do­wa­nie nie paso­wało do mnie także imię innej przy­ja­ciółki Nancy – Geo­rge. Bo to chłop­czyca z zadar­tym nosem. Ona ni­gdy nie zało­ży­łaby na bal sukienki Marii Anto­niny. Nawet do gla­nów. Dla­tego pozo­stał mi Ned Nic­ker­son, chło­pak Nancy. Ned jest roz­sądny i czę­sto pomaga Nancy w nie­bez­piecz­nych sytu­acjach. Na to mogę się zgo­dzić. Nawet jeśli to chło­pak.

Wyobra­żam sobie Lind­sey wpa­tru­jącą się w sku­pie­niu w kom­pu­ter. Na pewno od razu zaczęła prze­glą­dać strony fanów łyż­wiar­stwa i stąd wie o nowym tre­ne­rze. Cho­ciaż nie wyklu­czam, że mogła także wypy­tać o wszystko samą Cal­liope. Lind­sey jest odważna, dla­tego kie­dyś będzie świetną śled­czą. Potrafi myśleć racjo­nal­nie, jest bez­po­śred­nia i nie­za­chwia­nie uczciwa. Dla­tego ide­al­nie się rów­no­wa­żymy.

Jeste­śmy przy­ja­ciół­kami od czasu, gdy… Bel­lo­wie prze­stali się ze mną przy­jaź­nić. Kiedy któ­re­goś dnia weszłam do przed­szkola, a oni stwier­dzili, że już nie jest faj­nie zada­wać się z sąsiadką, która przy­cho­dzi do przed­szkola tylko na pół dnia. Cho­ciaż ta część naszej histo­rii nie była tak przy­kra, jak to brzmi. Bo wkrótce pozna­łam Lind­sey i odkry­łam, że obie uwiel­biamy kulanki, kredki w kolo­rze mor­skim i ciastka Lit­tle Deb­bies w kształ­cie cho­inek. I natych­miast się zaprzy­jaź­ni­ły­śmy. A potem, kiedy kole­dzy z klasy zaczęli mi doku­czać, bo nosi­łam bale­towe spód­niczki czy magiczne pan­to­felki, to Lind­sey kazała im się odwa­lić, nazy­wa­jąc śmier­dzie­lami.

Od tej pory jestem jej wierną przy­ja­ciółką.

Zasta­na­wiam się, czy dowie się cze­goś o dru­gim dziecku Bel­lów.

– Słu­cham? – pyta St. Clair.

– Co? – odwra­cam się i widzę, że znowu razem z Anną dziw­nie na mnie patrzą.

– Powie­dzia­łaś coś o dziecku – odpo­wiada Anna, prze­chy­la­jąc głowę. – Na pewno wszystko u cie­bie w porządku? Jesteś dzi­siaj bar­dzo roz­ko­ja­rzona.

– Wszystko dobrze! Serio! – zapew­niam. Ile razy będę musiała jesz­cze dzi­siaj skła­mać? Pro­po­nuję, że posprzą­tam łazienki na czwar­tym pię­trze, żeby się dalej nie pogrą­żać, jed­nak póź­niej, kiedy Andy się zja­wia, żeby zawieźć mnie do domu (rodzice nie lubią, kiedy jeż­dżę sama po nocy auto­bu­sem), patrzy na mnie zanie­po­ko­jony.

– Nic ci nie jest Lola-doodle?

Rzu­cam torebkę na pod­łogę samo­chodu.

– Czemu wszy­scy mnie dziś o to pytają?

– Może dla­tego, że wyglą­dasz, jakby… – prze­rywa, a na jego twa­rzy poja­wia się słabo skry­wana nadzieja. – Czy roz­sta­li­ście się z Mak­sem?

– Tato!

Wzru­sza ramio­nami, ale jego grdyka pod­ska­kuje, zdra­dza­jąc, że czuje się winny, że o to zapy­tał. Może jest jesz­cze nadzieja dla Maksa i moich rodzi­ców. Albo przy­naj­mniej dla Maksa i Andy’ego. To Andy zawsze pierw­szy mięk­nie w trud­nych sytu­acjach.

Co, tak na mar­gi­ne­sie, nie ozna­cza, że jest „kobietą”. Nic nie wku­rza mnie bar­dziej, niż kiedy ktoś zakłada, że jeden z moich ojców jest „mniej ojcem”. Wpraw­dzie Andy zara­bia, pie­kąc cia­sta. I to on prze­stał pra­co­wać, żeby się mną zaj­mo­wać. I można z nim poroz­ma­wiać o uczu­ciach. Ale to on rów­nież napra­wia gniazdka, udraż­nia zapchane rury, zabija kara­lu­chy i zmie­nia opony. Nato­miast Nathan, cho­ciaż pil­nuje w domu dys­cy­pliny i jest sta­now­czym praw­ni­kiem w ACLU, to deko­ruje także nasz dom sta­rymi przed­mio­tami i wzru­sza się na fil­mach.

Więc ani jeden, ani drugi nie jest „kobietą”. Obaj są po pro­stu gejami. Oczy­wi­ste.

A poza tym nawet kobiety nie zawsze wpa­so­wują się w te ste­reo­typy.

– A może cho­dzi o… sąsia­dów? – pyta Andy ostroż­nie. Wie, że nawet jeśli to oni są powo­dem, to i tak nic nie powiem.

– Nic się nie dzieje, tato. To był po pro­stu długi dzień.

Jedziemy do domu w ciszy. Drżę, kiedy wysia­dam z samo­chodu, choć nie dla­tego, że spa­dła tem­pe­ra­tura powie­trza. Wpa­truję się w lawen­dowy wik­to­riań­ski dom. W okno znaj­du­jące się dokład­nie naprze­ciwko mojego. Nie świeci się w nim świa­tło. Zimno ści­ska­jące moje serce lekko ustę­puje, ale nie znika cał­ko­wi­cie. Muszę zaj­rzeć do tego pokoju. Czuję przy­pływ adre­na­liny i bie­gnę po scho­dach, a potem do domu i znowu po scho­dach na pię­tro.

– Hej! – woła za mną Nathan. – Nie uści­skasz sta­rego ojczulka?

Andy mówi coś do niego ści­szo­nym gło­sem. Docie­ram do swo­jego pokoju, ale boję się wejść do środka, co jest absur­dalne. Jestem prze­cież odważna. Dla­czego mia­ła­bym się bać jakie­goś okna? Cze­kam jed­nak jesz­cze przez chwilę, żeby mieć pew­ność, że Nathan nie podąża za mną na górę. Cokol­wiek mam zoba­czyć po dru­giej stro­nie, nie chcę, żeby mi w tym prze­szka­dzano.

Na szczę­ście on nie idzie. Pew­nie Andy powie­dział mu, żeby dał mi spo­kój. I dobrze.

Otwie­ram drzwi z uda­waną pew­no­ścią sie­bie. Wycią­gam rękę do włącz­nika świa­tła, ale zaraz zmie­niam zda­nie i wcho­dzę w stylu Lind­sey Lim. Skra­dam się w cie­niu. W naszym mie­ście domy stoją w rzę­dach tak bli­sko sie­bie, że tamto okno naprze­ciwko znaj­duje się zale­d­wie około metra od mojego. Zaglą­dam więc do ciem­nego wnę­trza i poszu­kuję oznak zamiesz­ka­nia.

W oknie nie ma zasłon. Wytę­żam wzrok, ale o ile się nie mylę, pokój jest… pusty. Niczego w nim nie ma. Spo­glą­dam w prawą stronę, do pokoju Cal­liope. Są tam pudła. Patrzę w dół, do kuchni. Tam też pudła. Znowu patrzę na wprost.

Nie ma bliź­niaka.

Nie ma bliź­niaka!

Całe ciało mi się roz­luź­nia. Włą­czam świa­tło, a potem muzykę (zespół Maksa oczy­wi­ście) i pod­krę­cam gło­śność. Bar­dzo. Zsu­wam z nóg baletki i rzu­cam je na stos butów, który blo­kuje mi szafę, a potem ścią­gam perukę, roz­trze­puję włosy i zdej­muję służ­bową kami­zelkę. Na pod­ło­dze razem z nią ląduje zaraz głu­pia koszulka z krót­kimi ręka­wami i z koł­nie­rzy­kiem, którą każą mi nosić, oraz brzyd­kie, nudne czarne spodnie. Zakła­dam z powro­tem czer­wone jedwabne chiń­skie spodnie od piżamy i top od kom­pletu. Znów czuję się sobą.

Patrzę na puste okno.

O tak. Zde­cy­do­wa­nie znów czuję się sobą.

Amfe­ta­mina dudni z gło­śni­ków, a ja tanecz­nym kro­kiem zmie­rzam do tele­fonu. Zadzwo­nię naj­pierw do Lind­sey. A potem do Maksa i prze­pro­szę go za to, że w ogro­dach zacho­wy­wa­łam się jak wariatka. Może będzie miał jutro rano czas. Idę do pracy dopiero na drugą, więc mogli­by­śmy zjeść brunch sami. Albo mogli­by­śmy skła­mać, że wycho­dzimy na brunch, a tak naprawdę iść do jego miesz­ka­nia.

Zamy­kam oczy i ska­czę w rytm pio­senki. Kręcę się w kółko i śmieję, pod­da­jąc się muzyce. Max śpiewa wście­kłym gło­sem. Słowa jego pio­senki są pro­wo­ku­jące. Jego gitara roz­brzmiewa ener­gią, która rośnie i rośnie, a dźwięki basu pul­sują we mnie jak krew. Jestem nie­po­ko­nana.

Otwie­ram oczy.

I widzę Cric­keta Bella, który się do mnie uśmie­cha.

– Cześć, Lola.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: