- W empik go
Longplay - ebook
Longplay - ebook
Jak żyć? Jak realizować się w swoim czasie, zawodzie, specjalności? Co zrobić, by nie zatracić własnej tożsamości, a jednocześnie pielęgnować dobre relacje z otoczeniem? Bohaterowie tej refleksyjnej powieści podejmują kolejne zawodowe wyzwania i wypełniają swoje codzienne obowiązki, ale wciąż zadają sobie pytania o prawdziwy sens tego wszystkiego.
Przed tobą wielowątkowa opowieść o emocjach ludzi, którzy mają dość udawania, że są szczęśliwi, że są spełnieni w domu, w pracy, w związkach... Jeśli szukasz mądrej lektury, poruszającej uniwersalne prawdy o ludzkiej egzystencji i masz słabość do zapisek w formie dziennika, oto książka właśnie dla ciebie.
„ – Nie jestem w formie, fakt – mówił cicho, bez emocji. – A coś trzeba robić, nie? Musi cię być pełno, tu, tam... Jest takie powiedzenie: «Nie stać w miejscu». Ja bym to zmienił, zmieniłbym na: «nie zapominaj, że masz się obracać». Tak, stary, obroty. Bo my nie idziemy – obracamy się! Obracamy, przyjacielu, obracamy! Pokolenie na 78 obrotów. Longplay. A!..."
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-3125-5 |
Rozmiar pliku: | 383 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez ile godzin mogło się to przetaczać, obrabiać, w zadymce gonitwy jak w obłoku pędzić wydeptanymi ścieżkami krwiobiegu, przedzierać na siłę przez zarośla nerwów, trafiać szybkostrzelnie w mózg i wynajmowaną od czasu do czasu klitkę serca, by wreszcie zastać siebie w śmiechu, w przekorze graniczącej z wyrafinowaniem, w porażeniu samym sobą, a to jest jak spocona nagość, od której matowieją lustra świtu...
I już wydaje mi się, ze osiem to za mało, dziewięć nie do wytrzymania. Do tego jeszcze te ucieczki, ucieczki do tyłu, w martwe dzielnice chwil; na każdej bramie kawałek ciebie, pod wygasłą latarnią stoisz i śpiewasz, drzesz na kawałki wargami odór przeciągów, stukasz spojrzeniem o ściany powietrza, chcesz uciekać... Nie. Jesteś tutaj i teraz, ale stale uciekasz do tyłu jak więzień, któremu udało się zbiec i który na drodze swej ucieczki popełnia przypadkowo nowe przestępstwo — pozostaje mu już tylko niespostrzeżenie wrócić do celi, cela to w tym momencie jego alibi, jedyne. Tylko jak to zrobić? Jak?
Wieczór — dowolna data późnej jesieni.
Noc — data przeskakuje o jedną cyfrę, jesień nieporuszona.
Ranek — jak wyżej.
Ile to mogło trwać? Właściwie naprawdę nie wiem. To chyba ten mój zegarek ruchliwy jak wielka kropla rtęci rozlana na przegubie...1.
Miasto pod natarciem wiatru.
Coraz gwałtowniejsze porywy wichury zdają się rozłupywać nadciągającą falę zmierzchu. Wszystko do przodu, na całość, jak zamroczony bokser, którego chaotyczne uderzenia chciałyby stłuc jarzący się klosz ringu, impetem powietrza przebić na maski twarze przyczajonej widowni. Kotłuje się w koronach rzadkich drzew upchanych między płyty trotuarów, jednym wydechem oskubuje z gałęzi resztkę liści. Nagie gałęzie jak wyprute żyły zwijają się bezsilnie. Chwila, a następny podmuch wiatru wytrze do czysta ze światła rozjaśnione już okna. Przechodnie na ulicach brną jakby byli zanurzeni po szyję w tej kapryśnej rzece. Niektórych porywają zmienne prądy i jak gliniane figurki obtaczają ich nagłe wiry powietrza.
Tego wieczoru wiatr rzeźbi ludzi. Każdy poryw niczym dotknięcie dłuta kształtuje i niszczy. Samochody na jezdniach z trudem przełamują opór rozdygotanej przestrzeni, góry, która osypując się warstwa po warstwie, zrównuje się z ziemią, tarmosi jej trzewiami. Znad jakiejś wystawy sklepowej zerwało markizę, kawał kolorowego płótna jak urwane skrzydło koziołkuje w górze, by zaraz opaść, przylgnąć szczelnie do wysokopiennej latarni. Z pojemników na śmiecie wyfruwają zwinięte w kłębek, przegniłe ptaszyska papierów.
Parkan okalający teren świeżo rozpoczętej budowy rozchybotany ciosami wichury wali się wreszcie z trzaskiem i hukiem, wśród tumanu piachu i cementu sypiącego się z rozprutych worków. Pogruchotane deski rozrywają jednocześnie skorupę nalepionych na siebie plakatów, których kolorami wrzeszczał parkan od strony ulicy —
odłamki liter, strzępy napisów, rozrzutne barwne plamy jak ręka, która je na papier cisnęła, konwulsyjne linie grafik i rysunków, fotosy, torsy, uda, brzuchy, oczy wytrzeszczone, oczy zamglone, oczy-tresura, spojrzenia jak napięta bokserska rękawica, spojrzenia jak miękki opad liści, włosy długie, krótkie, skołtunione, wygładzone, włosy w barany, włosy w druty, włosy jak w garści zerwana trawa, usta, usta kobiet, usta mężczyzn, w szmince, w kagańcu uśmiechu, w krzyku, modlitwie, ekstazie, usta jak grudy, jak krople, usta i ręce zaplątane, uwięzione, uwikłane w instrumenty, w technikolor, w skurcz mięśni i napisy, napisy, nazwiska, imiona, nazwiska jak bicze, nazwiska pierdnięcie, nazwiska jak wołanie, duet, trio, kwartet, daty, miejsca, czcionki, wieża reklamy, codzienna czytanka ulicy... Czcionki, wielkie, małe, niebieskie, czerwone, mrowisko czcionek rozsypanych teraz, wyłażących na żer...
Cofnąć uderzenie wiatru.
Wali się parkan okalający świeżą, ledwo rozpoczętą budowę. Tuman piachu i cementu z rozprutych worków, trzepoczące ścierwo reklam. W łoskocie łamanych desek, w zaśpiewach wichury nikt, nawet ci stojący najbliżej, nie może słyszeć przygniatanego rumowiskiem człowieka. Może nie jest to krzyk, może wydawało mu się, że samo rozwarcie bolesne ust wystarczy za wołanie. Starszy człowiek, który pełnił dyżur nocnego stróża na tej świeżo rozpoczętej budowie, podrzucony jak odpadek wichurze, idzie na straty.
Parkan runął.
Starszy człowiek leży pod nim przygnieciony. Do przystanku, który znajduje się obok, podjeżdża autobus. Ludzie wciskają się do wnętrza, jeden wchodzi w drugiego, zakleszczają się, parsknęły drzwi — szczelnie zamknięta konserwa rusza. Starszy człowiek oddycha z trudem. I może jak poprzednio wydaje mu się, że ten oddech pośpieszny, gorączkowy, topiący taflę wiatru, to krzyk. Przeleciały dwa samochody, jakiś facet popędził przez jezdnię za zerwanym kapeluszem, kapelusz tańczy na asfalcie, rozwiane włosy zamiatają facetowi twarz. Starszy człowiek czuje, jak rozwija się w nim ból. Przemyka obok niemłoda kobieta, ciężar siatki z zakupami przegina ją na jedną stronę, kolejny poryw wiatru prostuje. I tak co kilka kroków. Starszy człowiek zaciska mocno powieki. Dziwne, wygląda to tak, jakby chciał na siłę zatrzymać w sobie cierpienie, jakby bał się, że ujdzie z niego oczami. Harcerz przeprowadza przez ulicę obmacującego laską powietrze ślepca... Obrazki. Dziewiętnasta trzydzieści. Dziennik. „... niemal huragan o niespotykanej u nas sile. Nasz reporter był na mieście z kamerą. Oto...” Pulsuje ekran telewizora, wichura jak gęsty sos zalewa klopsiki. Zdaje się, że z obiadu zostało jeszcze trochę wołowego...
Obrazki. Przełknąć razem z kolacją, spuścić wodę.
Twarz starszego człowieka liże bez przerwy jęzor potu, smakuje ją. Wśród płacht dartych na strzępy plakatów, w szczelinie między nimi, w dziurze. Obok jego głowy trzepocze olbrzymi plakat-fotos. Gdy inne rozpoławiane — plakat domu mody, na którym jasna dziewczyna stoi tyłem, skręcona nieco w bok główka wyzywa czystym profilem, plakat rozdarty pośrodku, wzdłuż, na plecach dziewczyny, tak jakby ktoś rozpiął nagle zamek błyskawiczny sukni, którą reklamuje — ten nienaruszony, ten nietykalny... (I w kubłach asenizacyjnych trafiają się rzeczy całe, zdrowe, do natychmiastowego użytku). Ten, na którym osaczony kolorem, w pozie, w obudowie zmierzwionych włosów, w ich spazmie, z mikrofonem, co zda się strzaska zaraz usta, z napisem (imię, pseudo) jak kałuża rozlanym u nóg, narzuca się ulicy
Numer Jeden!
Wiatr jest teraz przezroczystym akrobatą, bawi się sam sobą, doskonały w każdym numerze.
Dwie nastolatki posuwają się opornie skrajem trotuaru. Rozwiane poły długich płaszczy puszą się za nimi jak pawie ogony. Rajskie ptaki, ich długie włosy kąpią się we wzburzonym powietrzu. Jeden z nich zatrzymuje się nagle, mijając powalone ogrodzenie. Wpada mu w oczy szamoczący się, przytwierdzony do desek resztką kleju plakat. Wygląda to tak, jakby Numer Jeden szarpał się na uwięzi, wyrywał ku nim...
— O rany! — przystaje rajski ptak w niebieskich pończochach.
— Niech ja skonam!... — rajski ptak w wysokich botkach drobi już w stronę parkanu.
— Chciałaś go mieć!
— Zrywaj ostrożnie...
Niebieskie pończochy zdają się przechodzić w błękit:
— Masz pojęcie, jak będzie fajowo wyglądał na ścianie?
Wysokie botki sięgają do pachwin:
— Nad tapczanem.
— No.
I kiedy uwalniają go z dech ogrodzenia, kiedy już im się zwija w objęciach, widzą nagle majaczącą wśród strzępów, piachu i drzazg twarz starszego człowieka. Wiatr osuszył ją już z potu, starł wszystko, co mogło się jeszcze w niej kołatać. Skóra na tej twarzy zapięta jest dokładnie na dwa guziki rozszerzonych oczu.
Niebieskie pończochy zblakły:
— O matko!
Wysokie botki ugrzęzły w niskim, przyziemnym rzucie wiatru:
— Jezu!
Usiłują go wydobyć spod rumowiska, drobne dłonie chwytają za krawędzie desek, popłoch, niezawinione przerażenie kołuje w ich szczupłych ciałach, pobrzydłe nagle od wysiłku twarzyczki rozciąga grymas pokrytych beżem warg, tusz z rozmytych rzęs czarnymi nitkami pełznie po policzkach. Rumowisko nawet nie drgnęło, rajskich ptaków nie stać już na nic więcej. Dygocząc patrzą na siebie bezradnie, zmęczone chwytają w usta garściami skotłowane powietrze. Twarz starszego człowieka pokrywa osad cementowego pyłu, zaciąga się nad nią jak płótno...
O sto metrów przystanek autobusowy. Zbita gromada ludzi drepcze obok słupa.
— Zawołaj ich, zawołaj ich! — krzyczą histerycznie niebieskie pończochy.
Wysokie botki rzucają się w tamtą stronę. Sekundę przedtem papierowy Numer Jeden w całej swej okazałości wyfrunął jej spod stóp, wzbił się na kilka metrów w górę jak latawiec. Być może starszy człowiek zostanie uratowany.
Dziewiętnasta trzydzieści. Dziennik. „… naszemu reporterowi udało się uchwycić...”
Obrazek:
wysoko nad miastem szybuje olbrzymi prostokąt plakatu, sylwetka Numeru Jeden rozpięta na prądach podmuchów, odwrócona twarzą ku ziemi.I.
Siatkarze mają na kolanach specjalne ochraniacze, spodnie są dość szerokie, nie powinny się odznaczać. Trzeba o tym pomyśleć. Po jaką cholerę rąbnąłem się tak na te klęczki. Zabolało. Nie da się ukryć, puściłem w tym momencie. Wyskoczyłem z tonacji jak z transsyberyjskiego ekspresu, w biegu. Dużo masz jeszcze takich porównań? Od groma i trochę, a każde prima sort. Jednym słowem Delikatesy, Pekao i specjalne sklepy... Skąd, specjalne sklepy dawno zniknęły. Przesadziłem. Trzeba pomyśleć o tych ochraniaczach.
— Nie popędzajcie tak, skubańcy! — odwróciłem się. Wydało mi się, że chłopcy zamiast się wyostrzać, rozłażą się w światłach reflektorów jak zbutwiała tkanina.
Trzeba będzie kogoś porządnie opieprzyć, parę razy omal nie wyszarpnęło mi z ręki mikrofonu. Po prostu ten kabel jest za krótki.
Czuję się, jakbym był na smyczy.2.
Odrapane, wybite kocimi łbami, w upalne południa rozpalone cynobrem nagich cegieł przedmieście. Przylepiło się do trakcji kolejowej jak do rzeki. W poobiednich porach podrzuca niekiedy do góry bukiety gołębi, chmary białych ptaków krążą cierpliwie ponad krytymi papą domkami, zrudziałą blachą kamieniczek. Gwizd ściąga je do budy, ale zawsze zostaje pod niebem jeden, dwa, trzepoczą niby oberwane płatki akacji. Kiedy przelatuje obok pośpieszny, wydaje się, że pęd powietrza jak fala wychlustuje się na uliczki. Łagodzą to towarowe, suną, jakby ciągnęły za sobą ciszę. Tego wieczoru jedynym głosem przedmieścia jest wiatr. Widać go nawet, można go dotknąć, wyszarpnąć z tej masy całą garść.
Niska, gazowa latarnia waruje przy bramie dwupiętrowej kamieniczki. Jedno skrzydło bramy zwisa bezwładnie na nadłamanym zawiasie. Mrok nasycony odorem fekalii, gnilny fetor pełznie od skrzyni na śmiecie, wypycha na wąskie podwórko. Trzeszczy buda gołębnika, niespokojny ruch ptaków ostukuje od wewnątrz deski, wirujący pierzasty kłąb niby prądnica rozjarza przeczuciem lęku zawiesinę wieczoru. Rozchybotana poręcz klatki schodowej, wyrobione butami kanty drewnianych stopni, drzwi pomalowane świeżą zieloną farbą. Przez szparę przy podłodze sączy się światło. Ci, co znajdują się za tymi drzwiami, milczą. To światło jest jak wypływająca stamtąd kałuża milczenia.
Ojciec, dwaj bracia, Łukasz i Jan, siedzą za stołem. Matka nie wyszła jeszcze z kuchni, słychać drobne uderzenia noża siekającego cebulę, ostry, piekący zapach przedostaje się do pokoju. Za chwilę matka stanie w drzwiach i otrze fartuchem załzawione oczy. Prostota jej twarzy uderza, jak gdyby garnęło się do niej wszystko, co za każdym zakrętem życia czeka oczywiste i jednoznaczne. Przyprószone teraz drobnymi łzami oczy mają w sobie coś z nieustannych przeprosin.
Z dołu, przebijając się przez nawroty wichury, dochodzi do nich łoskot pociągu.
— Osobowy, dwudziesta zero pięć — mówi cicho matka i wraca do kuchni.
Ojciec z kieszonki kamizelki wyjmuje zegarek.
— Spóźnia się.
Siedzą prawie nieruchomo, objęci i wymodelowani oczekiwaniem, wyciszeni, każdy wpatrzony w obojętny punkt ponad stołem. Ich spojrzenia nie mogą się w tym momencie o siebie otrzeć, niepotrzebne im to, zresztą tak jest bezpieczniej. Stół pokrył biały, haftowany obrus, dwa, może trzy razy w roku wyciągany z szafy. Boże Narodzenie, Wielkanoc... Pięć nakryć, pięć kieliszków, karafka z barwioną czystą, salaterka, na której plasterki kiełbasy wyglądają jak pociemniałe monety. Na skraju dwie paczki nie odpieczętowanych sportów. Wszystko to stoi nietknięte, w jakimś rytualnym układzie. Nad oczekującymi zdaje się unosić obłok czegoś uroczystego, zapowiedź zdarzenia, która kryje w zanadrzu niepokój. Bracia wbili się w ciemne jednorzędówki, zawiązali w równe trójkąciki krawaty. I ojciec odświętny, w białej, porządnie wykrochmalonej koszuli zapiętej wysoko pod szyją, swoim zwyczajem bez krawatu. Kanty spodni ostro zaprasowane, można nimi chleb krajać jak nożem.
Milczą. Nie jest to cisza, papka ciszy, która obłazi wszystko dokoła. To milczenie, ciężkie i szczelne.
W tle nad nimi oleodruk, duży, w pozłocistych ramach niby kronika ostatnich godzin Chrystusa w Ogrójcu. Zaraz potem jest Golgota, ale to już następne wydanie, do oglądania tylko w kościołach, tutaj nie do zniesienia. Obraz zawala spory kawał ściany, jak gdyby nadzoruje grupę zastygłą przy stole pokrytym białym haftowanym obrusem.
Matka przynosi z kuchni półmisek śledzi upstrzony cienko pokrajaną cebulą. Oleiste światło żyrandola podmywa ułożone dekoracyjnie, poćwiartowane na kawałki śledzie. Zda się, że za sekundę scalą się i skoczą w ich nieruchome spojrzenia jak w zastałą wodę. Kobieta, zanim zdejmie fartuch, rozejrzy się jeszcze po stole, później poprawi jedno z pięciu, wolne krzesło, westchnie tak, że tylko ona może to westchnienie słyszeć i przysiądzie na brzegu wyznaczonego jej przy tym kręgu miejsca.
Milczenie.
Milczenie, które nie tyle streszcza się w twarzach, co w poznaczonych żyłkami trudno zmywalnego brudu rękach. Dłonie ojca leżą na bieli obrusu jak głuche, powalone całodniową harówką zwierzęta.
Jeszcze chwila i ojciec nie wytrzymuje, pyta Łukasza:
— Dzwoniłeś?
— No pewnie — Łukasza jakby ktoś nagle niby z przerębli wydobył z jego świątecznego garnituru.
— Z roboty dzwoniłem — dodaje.
— Powiedział, że przyjdzie?
— Że przyjdzie. Obiecał.
— Że przyjdzie? — wydaje się, że ojciec tymi pytaniami podbija jakąś stawkę.
— Przyjdzie. Że nie zapomni. Tak obiecał.
Łukasz odczuwa wyraźną ulgę, kiedy wzrok ojca zaczyna lustrować stół i jak części gotowego do życia mechanizmu sprawdza zawartość półmisków, salaterek, talerzy. W porządku, świąteczna maszyna czeka tylko na rozruch.
Następna chwila i nie wytrzymuje Jan, sięga po wędlinę. Rozwarta dłoń ojca spada na stół. Puste kieliszki oddzwoniły ten moment. Chłopak cofa szybko rękę, rozpina pod szyją kołnierzyk, szarpie się przez sekundę z krawatem, węzeł zjeżdża do pół piersi... Kropla potu jak pryszcz wyskakuje mu nagle na skroni.
— No nie, ojciec, no nie! — wybucha. — Ile można czekać? Od obiadu nic w gębie nie miałem!
— Będziesz czekał! — głos ojca jak wyciosany z jednej bryły, bez intonacji.
— Ojciec...
— Zaczekasz — urywa twardo tamten.
— O Boże, Boże!... — wymyka się matce.
Ojciec zwrócił się do niej ostro, usztywnił ją spojrzeniem.
— A ty czego?
Wzruszyła ramionami, wychodzi do kuchni. Słychać, jak zbyt gwałtownie przestawiła coś na płycie, słychać, jak ogień skrobie dna garnków. Podnosi jakąś pokrywkę, obłok pary ujmuje jej twarz jak w dłonie, które usiłują wgnieść z powrotem w oczy wzbierający w nich płacz.
Wiatr ociera się o okna, na parapecie zadrżały kwiaty w owiniętych bibułką doniczkach. Zaraz potem słyszą przetaczający się w dole pociąg. Ta rzeka przedmieścia znowu chlusnęła falą sprężonego powietrza, czują, że brodzą w niej po oczy.
— Ekspres — mówi Łukasz. — Dwudziesta dwanaście.3.
Wrażenie, że wiatr powoli ustaje — przysiadł na zadnich łapach, zieje jak zgoniony pies. Miasto czeka na deszcz. Wygląda wielkiego, dywanowego nalotu deszczu, który zamieni wichurę w ruinę, w usypisko miałkiego gruzu. Pociemniała płyta nieba z minuty na minutę coraz bardziej się obniża, zdaje się niemal chrobotać o dachy wieżowców. Pierwsze ociężałe krople zaczynają już punktować asfalt jezdni i wymiecione płyty chodników. Ale wichura jeszcze nie rezygnuje, co i raz raptownymi wypadami zapuszcza się w ulice, tarza w suchych trawach skwerów.
Plac przed salą koncertową, przez moment pusty, powinien się zaraz zatrząść, zawirować. Zaparkowane rzędami samochody rozwłóczą go za chwilę odnogami ulic na wszystkie strony, przestrzelą błyskami reflektorów.
Inżynier Zaniecki przepycha się przez wiatr, przytrzymuje ręką zrywany ciągle z głowy beret. Żona idzie tuż za nim, w próżni, którą tamten żłobi swoim ciałem. Zatrzymali się na przystanku autobusowym, Zaniecki niecierpliwie patrzy na zegarek. Drzwi sali koncertowej otwierają się, najpierw pojedynczo, potem całymi gromadami dziewczęta i chłopcy wpadają w nurty podmuchów. Okręca nimi wiatr albo może muzyka dudniąca jeszcze w nich jak w toczonych smukłe dzbanach.
Inżynier Zaniecki szuka nerwowo po kieszeniach biletów.
— Długo będziesz tam siedział? — żona stara się przytulić do wysokiej, tykowatej nieco sylwetki. Nieznacznym, ostrożnym ruchem wąskiej dłoni dotyka jego policzka.
— Nie mam pojęcia — otrząsnął się.
Jazgot ruszających samochodów przepiłowuje wiatr jak kłodę.
— Którą już noc zarywasz!...
— Daj mi spokój! — Zaniecki patrzy w głąb alei, jakby chciał wzrokiem przyciągnąć jakiś autobus. — Potrzebny ci jestem w łóżku? Nie żartuj. Ten raz w miesiącu, który ci wystarcza, zawsze mnie przy sobie masz.
Twarz kobiety krzywi się z bólu.
— I tak noc w noc... — szepcze, udaje, że nie słyszała jego słów, że roztrwonił je hałas, zanim doszły.
— Tak, tak, tak! Noc w noc — mężczyzna potakuje sobie przy tym spazmatycznie głową. — To rozwiązanie musi się znaleźć. Musi, czy ty jesteś w stanie to zrozumieć? Roboty stoją na całym odcinku... Zresztą co ja będę z tobą mówił!
Fiat zaczepił o tylny zderzak syrenki, tarmoszą się, chrupnęły kierunkowe światła.
— Pewnie — uśmiecha się ironicznie kobieta. — Nie ma o czym.
Tamci z wozów skoczyli do siebie, zżera ich to sczepienie, zahaczają o siebie słowa, jeszcze z dystansu miażdżą się szerokimi gestami, każdy zdaje się mieć już w zębach gardło drugiego. Sygnały zablokowanych aut jak szpile nakłuwają im zadki.
Zaniecki wygrzebał wreszcie jakiś bilet. Wraz z nim wyjmuje opakowaną luźno w papier finkę.
— Kupiłem Tadkowi — mówi i razem z biletem chowa z powrotem nóż.
— Ile?
— Co, ile?
— Zapłaciłeś.
— Nie wiem, sześćdziesiąt... — Zaniecki zdaje się tęsknić do autobusu. — Nie pamiętam.
— Trzeba było jakąś książkę za dwadzieścia...
— Chciał mieć finkę. Inni mają.
— Pewnie — kobieta długo wyciera nos w chusteczkę. — Jak inni, to i twój synalek!
— Mój! Mój!... Z siąsiadką go zrobiłem, co?
— A uczyć to ja się za niego będę!... — ciągnie tamta.
— Przydałoby ci się.
— Pocałuj ty mnie...
Uderzyły ich skośne, targane jeszcze wiatrem smugi deszczu. Zaniecki bezwiednie macha przed twarzą ręką, jakby odpędzał się od kropli niby od roju natrętnych muszek. Szpera znowu po kieszeniach, wyciąga wygasłą fajkę, zaczyna ją nerwowo ssać.
— Przestań chociaż na ulicy truć się tym świństwem!
— Tak jest, przestaję się truć! — rzuca przez zęby.
Dygocze cały, szkła jego okularów wydają się dwoma kawałkami lodu, które topnieją szybko na wyostrzonych gorączką źrenicach.
— Jerzy... — ta sama co poprzednio nieśmiała próba dotknięcia dłonią wychudłego policzka.
— Dajże ty mi święty spokój! — mężczyzna odwraca gwałtownie głowę.
Teraz już przez drzwi sali koncertowej, otwarte szeroko jak zachłyśnięte śpiewem gardła, wylewają się tłumnie zwichrzeni chłopcy, wniebowzięte dziewczęta. Roztrzęsieni, rozkrzyczani, roztańczeni, rozpamiętani, rozkochani, rozwydrzeni — rozpłomienieni... Ktoś na żywo, z wypełniającego go po brzegi krzyku, z trzepotu uderzanych o siebie dłoni, naśladując barwę i brzmienie instrumentów, każdą cząstkę swego ciała prowadząc jak orkiestrę, odtwarza zasłyszane przed chwilą frazy, frazy jak osypujące się gałązki wiśni — scala je w melodię. Podchwytuje to reszta, dziewczęta nie zważając na wiatr, objęte nim jak dopasowaną suknią, zaczynają już niby młode drzewka kołysać się w rytm tej muzyki. Właściwie rytm jest w nich — rajskie ptaki, których burzliwą urodę upięto na szkielecikach rytmu. Już chłopcy zapalają zwinięte gazety, coraz więcej tych nagłych pochodni, przez kilka sekund płomienie tętnią w mroku, chwila i tłamsi je deszcz. Wśród tej kipieli, tego kłębiącego się nurtu, niebieskie czapki milicjantów wyglądają jak boje zakotwiczone w ściśle wyznaczonych miejscach.
Zaniecki nie odrywa wzroku od rozszalałej gromady.
— Piękni — szepcze.
Mroczne niebo schodzi jeszcze niżej. Podobne jest teraz do drapieżnej, karnawałowej maski.
— Piękni — powtarza mężczyzna i zawiera się w tym zachwyt połączony z nieświadomą zazdrością. Bijąca skosem przez latarnię struga deszczu niby zagęszczone światło rozjaśnia na mgnienie jego twarz. Uspokojona tą chwilą zepnie się zaraz, na nowo rozedrga ściągniętymi rysami.
— Masz autobus — odzywa się kobieta.
Zaniecki niezrozumiale długo patrzy na zegarek. Cienka, nerwowa wskazówka obija się o sekundy.
»Powinieneś prowadzić dziennik. Czas to najbardziej rozrzutne pojęcie. Na litość Pana Boga, przecież umierasz co sekundę, ubywa cię z każdą sekundą. Człowiek, który stoi obok, ta kobieta, która jest twoją żoną, powiedziała: Masz autobus. Pomyśl, że aby cię o tym poinformować, a właściwie oznajmić coś jak najbardziej oczywistego, potrzebowała aż sekundy. Sekunda! Przecież to Kosmos. Żyjesz nieprawdopodobnie, bo tylko raz i każdy okruch twojego czasu nie da się do niczego innego porównać. Ile ona potrzebuje go rano, mówiąc „Masz dwa jajka na twardo i kanapkę z serem będziesz wracał z pracy odbierz pranie poza tym mógłbyś nie jeździć pośpiesznym tylko dwa przystanki szybciej a opłata podwójna”, ile?... Czas. Czas tych słów, treści tych słów. Racja, krzyżowany codziennie przyzwyczaja się do krzyża. Powinieneś prowadzić dziennik. Nie dzień po dniu, sekunda po sekundzie. Punkt po punkcie. Miejsce po miejscu. Istnieją miejsca, których nie oczekujesz, ale które od dawna wyznaczają sobie z tobą spotkanie. Miejsca, w których coś się nagle przeraźliwie dzieje. Jesteś dziesięć lat po ślubie. Ile miłości wydobyłeś z tych dziesięciu lat jak z kopalni?.... Miałeś w oczach miłość jak oślepienie, teraz zbyt wyraźnie dostrzegasz każdy kształt.
to już wszystko, i tak już do końca? W którym punkcie na mapie twoich czterdziestu dwóch lat stało się to nieodwracalne? Czy ty zawiniłeś? Załóżmy, że możesz nienawidzić samego siebie, tego, co robisz, tego, co stanowisz. Dlaczego nie próbujesz w takim razie zmienić tego stanu? Jesteś bezradny, nosisz w sobie bezradną nienawiść, do której najtrudniej się przyznać. Nie masz na to odwagi. Miałeś tyle „pomysłów na życie”. Nie odmawiano ci ani zdolności, ani charakteru. Kiedy przestało się udawać, gdzie? A może nie wytrzymałeś naporu możliwości, które cisnęły się ze wszystkich stron? Przypatrz się Jarkowi i tej jego dziewczynie. Wydaje się, że rzucono im pod nogi szansę jak bezkolizyjną autostradę. Jak długo utrzymają się na niej bez wytracania szybkości? Twoje nerwy. Wystarczy cię podłączyć do sieci, a będziesz w stanie zasilać w energię pół powiatowego miasta. Przegrałeś bez uczestnictwa w grze. Nie chodzi o duże sprawy. Chodzi o drobne fakty, fakciki, epizody, epizodziki. Zawsze jest tak. Chodzi o każdą twoją sekundę«.
Czerwone pudło wyhamowuje, podpełza do przystanku. Zaniecki wsiada bez słowa. Kobieta zostaje na ulicy, pustym wzrokiem odprowadza zacierającą się w deszczu sylwetkę autobusu, podmuch wygina do góry kopułę parasolki. Zdaje się o tym nie wiedzieć, trzyma ją w ręku niczym kielich, który napełnia powoli płynna ciemność.4.
Deszcz cętkuje okienne szyby. Przetaczane na bocznicy wagony turlają się jak kamienie, zapadają w wilgotne wnętrze wieczoru. O tej godzinie stół jaśniejący haftowanym obrusem już jest podobny do rozpalonej do białości blachy. Siedzący — niby chropowate, gipsowe odlewy, które oczekiwanie pokrywa jak kurz. Matka ośmieliła się patrzeć uporczywie w oczy ojca. Prośba i cień pociechy, które pragną złagodzić niezmienny, metalizujący blask jego źrenic. W znieruchomieniu, w bryłowatości tego znieruchomienia sprawiają wrażenie, jak gdyby wraz ze stołem zostali ciśnięci w głąb ciążącego nad nimi oleodruku. Tak, jakby ich ręka naiwnego chałturzysty, gubiąc perspektywę, zaplątała w gąszcz drzew i posiniałych obłoków, i ustanowiła nad nimi patetyczny znak zapytania zgiętą sylwetkę Boga-Człowieka z jego przeraźliwym oczekiwaniem, wpiętym w każdy mięsień ciała. Wzgórza w oddali broczą zmierzchem, przyczajone na drzewach ptaki są jednym wielkim przeczuciem, suknia zaczyna odstawać od członków, które gotują się już, by oblec sztywne odzienie krzyża. Malarz zapewne działał w pośpiechu, z pędzla nieopatrznie na skamieniałą twarz skapało kilka kropel farby — na pierwszy rzut oka wygląda, że człowiek w Ogrójcu poci się... Obok, pośród ostrokrzewów, stół zastawiony, rodzinny krąg na łonie przyrody. Piknik w Ogrójcu... Cięcie.
Są tu, w dwóch pokojach z kuchnią, między amerykanką i wersalką, między etażerką i szafą, klozetem na podwórku i skrzynką telewizora.
Na dole znowu przeorał się przez wieczór łoskot pociągu.
Ojciec podnosi się ciężko, podchodzi do okna. Uchyla firanki, znad pelargonii i paprotek wygląda na zewnątrz. Wąska, chuda, wybita kamieniami uliczka, badyle gazowych latarni, dalej betonowy parkan, za którym starzeje się nieczynna bocznica kolejowa. Tory jak porzucone drabiny obrastają chwastami, rdzewieją. Pogruchotany, pulmanowski wagon zieje wybitymi szybami. Odbijały się w nich kiedyś setki krajobrazów, pąsowiały zachody słońca, osiadał szron dalekich świtów i gasło wapno południa. Ileż razy ten widok wypełniał mu oczy? Teraz widzi coś jeszcze —
Krążenie.
Kilkanaście nastolatek, ubranych w tanie płaszczyki i farbowane pończochy oblepiające mocne, wykute jak gdyby z samej świeżości uda i łydki, krąży pod bramą tej dwupiętrowej, odrapanej kamieniczki. Ściskają w rękach przygotowane zawczasu pamiętniki, fotosy, długopisy. Krążą wokół chwili, która powinna spaść im jak z nieba. Uszczknąć z niej choć odrobinę, ta szczypta rozrośnie się później, rozmnoży w zamkniętej przed obcym okiem, obcym uchem celi marzenia. Widzi ich twarze rozbłyskujące w tym wieczorze śmiechem, widzi z góry krążki parasolek wirujące jak płyty — wystarczyłoby przytknąć do nich igłę nagłej błyskawicy, a wydaje się, że przebój zacząłby popędzać przebój i uderzeniem najwyższej mocy odezwały się stereofoniczne głośniki pozapalanych okien.
— Są — mówi cicho.
Nikt nie podnosi się od stołu.
— Skąd mogą wiedzieć, że to dzisiaj... — Jan uśmiecha się mimowolnie. — Że imieniny i że przyjedzie.
— To te nasze cizie, okoliczne — Łukasz obgryza spękane paznokcie. — A co, nie znają go tu może?
— No masz, nie znają! — na pół drwiący uśmiech wykrzywia usta Jana.
— Są — powtarza ojciec, zaraz potem dodaje. — Czekają na boga.
I spluwa.
— Jezus Maria, Józek!... Co ty? — dłonie matki podskoczyły do twarzy, jakby chciały ją osłonić przez tamtym słowem, którego dźwięk nie trwa nawet sekundy, ale wystarczy tylko jej ułamek, by razić jak rozrywający się granat.
— Co ja?... — ojciec patrzy tępo w okno, ciemność za szybą fotografuje ostry zarys szczęki, cofnięte w głąb czaszki oczy, pręgi zmarszczek napięte, wcale nie starcze. — Ja już nic... Naprawdę nic.
Nie ma w tym rezygnacji, raczej zapowiedź, udeptywanie ziemi przed kolejną rundą zmagań.
Westchnienie jest wstępem, potem matczyne „Boże, Boże, Boże” powtarza się jak refren, w kółko, jeden Wezwany goni drugiego, galopują na suchych wargach, monotonny, pozbawiony jakiejkolwiek emocji głos — obija się o ściany, grzęźnie między sprzętami. Mogłaby jeszcze tak długo, ledwo dostrzegalnie kołysząc się z boku na bok, wsłuchana w siebie, w szmer coraz wolniej krążącej krwi, nieobecna. Dopiero swąd czegoś przypalanego podrywa ją, drepcze pośpiesznie do kuchni i na tych kilku metrach dzielących ją od dymiących naczyń zaskakuje raptowną zmianą. To znowu ta sama drobna kobieta, od której biją kuchenne zapachy, płócienna woń pralni i kotłowanina kolejek po mięso.
Łukasz i Jan spoglądają na siebie, czuje się, że zaczyna w nich już kipieć, tyle że wrzątek przynajmniej na razie nie jest w stanie podważyć pokrywki. Ale Łukasz sięga po jedną z nie odpieczętowanych paczek sportów. Ojciec wrócił właśnie do stołu, prostuje się w krześle, szamocze mu się grdyka pod ciasno zapiętym kołnierzykiem. Siedzi sztywno ukrzesłowiony.
— Zostaw — uprzedza syna.
— Jak Boga kocham, ojciec!... — Łukaszem miotnęło, moment i chwyci za obrus, zwali na podłogę całą zastawę. — Jak Boga kocham, tego już za dużo! Tego...
— Milczeć!
I znowu dłoń poznaczona żyłkami trudno zmywalnego brudu spada na stół. Zaciska się i rozwiera w takt przyśpieszonego chlupotu serca.
Milczenie.
Płachta milczenia, która zaczyna przylegać do nich szczelniej niż odświętne koszule.