- W empik go
Loop - Upadek Imperium - ebook
Loop - Upadek Imperium - ebook
Bruce i Kyle, agenci z Nocnej Gwardii, próbują rozwikłać zagadkę śmierci bioandroida Spes – Odkrywają układy i struktury, które mogą całkowicie odmienić ich dotychczasowe życie. Jednocześnie wśród bioandroidów pojawia się coś, co bezpośrednio zagraża ich władzy. Coś, co nie ma prawa istnieć, a jednak wpływa na bieg losów świata od tysiącleci.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Luksusowy transportowiec międzyplanetarny Galleon V dryfował nad płytą lądowiska siedziby ambasady Marsa w Kairze. Podchodzący do lądowania pojazd odbijał w swoim perłowosrebrnym poszyciu czerwonożółte promienie zachodzącego pustynnego słońca. Podmuch powietrza towarzyszący statkowi opadającemu na olbrzymie stalowe płozy rozdmuchiwał błyskawicznie piaskowy osad, zalegający na płycie lądowiska. Pojazd osiadł miękko na platformie mieszczącej się na wysokości trzeciej, a zarazem najwyższej miejskiej kondygnacji portu międzyplanetarnego Aleksandria.
Dystrykt Kair, niegdyś stolica starożytnego Egiptu, był największym z trzynastu regionów aleksandryjskiego polis. Mieściły się tam najważniejsze ośrodki handlowe i gospodarcze całego miasta oraz placówki administracyjne i urzędy sterujące całą mechaniką funkcjonowania tego terytorium. Wybudowano tu również ambasadę Marsa, czwartej planety oddalonej od Słońca. Był to wielki kompleks budynków, stanowiący schronienie dla obywateli sąsiedniej planety przebywających na Ziemi.
Lądowiska miejskie trzeciej kondygnacji wyróżniało spośród innych sporo wolnej przestrzeni. Brakowało wokół wysokiej roślinności, drzew, zabudowań powyżej czterech pięter oraz masztów komunikacyjnych. W zamian po stalowo-betonowych konstrukcjach wiły się pustynne odmiany bluszczy, takich jak ladacznica piaskowa i owijka rdzawa. Rosły tam też równo przycięte trawy oraz genetycznie modyfikowane luminescencyjne mchy, porosty (świeconka plamista) i grzyby, głównie latarnik jadowity, które w nocy oświetlały różnobarwnie całe miasto.
Położone na pustyni polis wyglądało jak zielona oaza pełna masywnych bloków z wyciosanymi zdobieniami, utrzymującymi terytorium portu międzyplanetarnego w architektonicznej stylizacji surowego imperialnego Goliata. Przypominało skrępowanego i powalonego olbrzyma, znajdującego się w łagodnym mikroklimacie na surowej pustyni, a żerujące na nim mikroorganizmy wyglądały jak symulacja danych konwertowanych przez router.
Po wylądowaniu słychać było już tylko dźwięk turbin systemów chłodniczych, studzących niedawno wyłączony silnik fuzyjny, który był jednocześnie głównym napędem krótkodystansowym statku Galleon V. Zasilał przede wszystkim panele antygrawitacyjne, napędzany był wodorem pobieranym z baterii oraz filtrowanym z atmosfery w niewielkich ilościach. Do pokonywania większych odległości w przestrzeni kosmicznej w pojazdach montowano generator załamania czasoprzestrzeni, nazywany w skrócie napędem typu wrap. Umożliwiał podróż pomiędzy oddalonymi obiektami w próżni przy pomocy zagięcia czasoprzestrzeni – maszyna dokonywała krótkiego skoku do punktu docelowego, przebijając się przez czasoprzestrzenne wrota.
Obły i aerodynamiczny kształt statku transportowego Galleon V dodawał mu klasy w luksusowym otoczeniu i prędkości w środowisku atmosferycznym. Produkowany na zamówienie, z dopasowaniem do indywidualnych potrzeb klienta, w stoczniach Abu Zabi był w stanie pomieścić niewielką załogę, około pięciu osób, oraz do pięćdziesięciu pasażerów. Tym razem transportował ich tylko dziesięciu. W dodatku samych oficjeli ściągniętych tu na siłę prosto z Memfis na Marsie w zupełnie nieplanowanych okolicznościach.
Nowo mianowana marsjańska pani ambasador Ashley Sandstorm oraz jej świta współpracowników i doradców właśnie opuszczali pokład transportowca spoczywającego na płycie lądowiska na szczycie budynku ambasady w Kairze. Wysoka kobieta o smukłej sylwetce w długiej, reprezentacyjnej sukni koloru czerwonego piaskowca, przeplatanej pustynnymi akcentami i zdobieniami, dumnym krokiem zmierzała zamyślona wzdłuż lądowiska w stronę drzwi wiodących do ambasady. Jej jasnobrązowa skóra pobłyskiwała w blasku zniżającego się słońca, jego ciepłe promienie podkreślały delikatne rysy twarzy. Upięte w sztywny kok długie czarne warkocze dodawały jej powagi, akcentowały seksapil i nadawały ciału wojowniczą postawę. Dookoła powiewał lekki saharyjski wiatr, który delikatnie muskał jej owalną twarz i roznosił bogate w minerały ziarna piasku po całej okolicy. W oddali słychać było przytłumione odgłosy miejskiego życia, dobiegające z niższych poziomów polis.
Kobieta wciąż odtwarzała w głowie niedawno przeprowadzony dialog. Stała wtedy twarzą w twarz ze swoim największym strachem. Podczas rozmowy z bogiem zawsze czuje się tę trwogę. Wciąż pamiętała władcze spojrzenie bogini Amaterasu przemawiającej chłodnym i pewnym tonem. Jak każdy z bioandroidów, potocznie zwanych bogami lub w skrócie bioidami, stworzona była na ludzkie podobieństwo – z tych samych atomów i komórek co ludzie. Panowała jako imperatorka, władczyni i opiekunka planety. Od jej decyzji zależało piastowane przez kogoś stanowisko oraz rola odgrywana w hermetycznie zamkniętym i odizolowanym systemie władzy w Imperium założonym przez bioandroidy oficjalnie ochrzczonym jako Zjednoczone Imperium Bogów. Obejmowało ono wszystkie osiem planet Układu Słonecznego, jak również kolonie w kilku zamieszkanych przez ludzi układach gwiezdnych galaktyki Drogi Mlecznej. Oficjalnym językiem urzędowym Imperium był język angielski, ten którego używano w nieistniejącym już od dawna imperium brytyjskim.
Dumna i władcza kobieta zamieszkiwała orbitującą wokół Ziemi stację, nazwaną dla uczczenia jej wielkości i potęgi Pałacem Orbitalnym. Odgrywał on również rolę głównego punktu celnego pomiędzy planetą a resztą zamieszkałego wszechświata. Każdy obiekt zmierzający na Ziemię musiał zostać zarejestrowany i prawidłowo odprawiony przez obsługę stacji. Zaawansowane systemy obronne zabezpieczały planetę przed niepożądanymi skałami, śmieciami oraz pozostałymi martwymi obiektami kosmicznymi. Był to również główny port dla dokujących jednostek międzyplanetarnych oraz baz kolonialnych, biorących udział w poszerzaniu horyzontów i ekspansji kosmosu. Pałac Orbitalny określano też złośliwie „okiem bogów” – spowodowane to było istnieniem rozbudowanych modułów szpiegowskich przyłączonych do kompleksu ziemskiej stacji orbitalnej. Składały się z czujników i satelitów ułatwiających śledzenie i podsłuch wszystkiego, co dzieje się na planecie. Czułość aparatury pozwalała nawet na szpiegowanie niektórych miejsc znajdujących się pod jej powierzchnią.
Szczególnie ważną funkcję pełniły moduły serwerowe: sarkofagi. Regularnie rozbudowywane, przechowywały kopie zapasowe osobowości bogów, czyli algorytmu każdego istniejącego bioandroida. Po śmierci ich właściciela mogły być w niezmienionej formie przywrócone do nowo wyhodowanego ciała.
Bogowie, a właściwie bioandroidy, bo takim mianem określano ich przynależność rasową, pojawili się na Ziemi ponad dwa tysiące lat temu. Przybyli z technologią i wiedzą, która uratowała starożytną cywilizację przed totalnym upadkiem i ukształtowała cały współczesny świat.
Po ostatniej Wielkiej Wojnie i upadku starożytnej cywilizacji, który nastąpił niedługo po niej, życie na ziemi znieruchomiało w czasie. Cały dotychczasowy postęp technologiczny i rozwój społeczny zatrzymał się w chwili, w której ludzie – zagłębiając się w dobrobycie – wpadli prosto do rynsztoka. Niczym umierająca masywna gwiazda i jej zapadające się jądro, przeistaczające ją w czarną dziurę, ludzkość pochłonęła całe swoje najbliższe otoczenie, niszcząc je bezpowrotnie. Kiedy przywódcy swoją zachłannością doprowadzali do zaogniania się wewnętrznych konfliktów wśród społeczeństw, pociągnęli ze sobą na dno życie próbujące zakwitnąć na żyznej planecie.
Politycy ograniczali ludziom dostęp do edukacji, medycyny i rozwoju nauki, zwiększyli kontrolę, emisję propagandy i kupowali sobie poparcie. Kradli przeznaczone na to pieniądze, oferując w zamian religię, która żerowała na społeczeństwie, pozbawiając je ostatniego grosza. Pogrążenie się zdesperowanych ludzi w wierzeniach dawało rządzącym możliwość spokojnego pasożytowania na publicznych finansach.
Bioandroidy uratowały sytuację. Ustabilizowały gospodarkę świata i technologicznie pomogły ludziom podnieść się z kolan. Zniszczyły większość fałszywych religii, bezlitośnie wymordowały hierarchów i odcięły ich tym samym od koryta władzy. Tymi prostymi posunięciami przypieczętowały swoją potęgę. Wzbudziły ogólny szacunek i poważanie poprzez zaspokojenie podstawowych potrzeb mieszkańców Ziemi. Uczyniły ich swoimi podwładnymi, a niekiedy nawet współpracownikami. Jednocześnie podarowały człowiekowi szansę dorównania bioidom – wprowadziły siedmiopoziomowy system klasowy.
Każdy człowiek będący w wyniku dziedziczenia posiadaczem genu adaptacyjnego ma szansę piąć się w drabinie ewolucji na zasadzie osiągania poziomów. Siódmy, ostatni stopień przypisuje się kategorii boskiej. Każdy poziom niesie za sobą nowe możliwości w postaci ulepszeń ciała zwanych aktualizacją. Jednym z największych osiągnięć dotyczących aktualizacji było wspomaganie regeneracji komórek, które z czasem przestawały się starzeć i pozwalały na wydłużenie życia organizmu. Taki awans umożliwiał każdemu człowiekowi zasiadanie na znacznie wyżej postawionych, bardziej odpowiedzialnych i lepiej płatnych stanowiskach w korporacjach stanowiących podstawę wiary i struktury funkcjonowania współczesnego reżimu.
Każde dziecko jest uczone od małego, ile korzyści płynie z kurwienia się z bogami, pomyślała Ashley, powoli zamykając oczy w kolorze złota. Próbowała opanować złość i wyczerpanie po ostatniej rozmowie ze swoją przełożoną, Amaterasu. Boginią wszystkich bogów. Imperatorką wszystkich zamieszkałych ciał niebieskich wchodzących w skład Zjednoczonego Imperium Bogów.
– Masz wyjątkowy dar sprowadzania na siebie kłopotów, więc po to cię tu wezwałam – oznajmiła jej bogini przy odprawie w Pałacu Orbitalnym w drodze na Ziemię. – Twój poprzednik był zaślepionym i samolubnym chamem, prostakiem, próżniakiem i opojem, więc nie mógł zauważyć niczego podejrzanego wokół siebie. – Nabrała gwałtownie powietrza, następnie kontynuowała, z wolna je wypuszczając. – Zwłaszcza że przez większość czasu był zajęty bawieniem się swoim fiutem i zamiast wykonywać przypisane mu obowiązki ambasadora, prostytuował się z podwładnymi – przerwała, na chwilę spoglądając głęboko w oczy Ashley. Lustrowała Marsjankę swoim władczym spojrzeniem.
Twarz Amaterasu nie miała wyrazu. Była pozbawiona emocji. Biała suknia, w którą była ubrana, ze złotą obręczą dekoracyjną pomiędzy biustem a szyją, opięta na smukłej talii, symbolizowała czystość i śmierć, która ucieka od ludzi coraz dalej. Jest odwlekana na siłę, tak jakby miała oznaczać coś złego, a przecież dobro i zło nie istnieje. To tylko kwestia perspektywy. Momentu w czasie i przestrzeni, w którym znajduje się obserwator.
– Jego śmierć to żadna strata. Wręcz przeciwnie – ciągnęła – jest nam na rękę, bo wreszcie mogłam go wymienić na lepszy model bez pierdolenia się w wymyślanie przyczyn. – Odwróciła wzrok i spojrzała przez szybę w pustą przestrzeń kosmosu. Wyglądała na wyraźnie zadowoloną, jakby trafiła w sedno.
Kobiety znajdowały się w jednym z pomieszczeń centralnych Pałacu Orbitalnego. Przeszklona podłoga ukazywała planetę Ziemię, wędrującą pod ich stopami swoim własnym cyklem. Dookoła na ścianach wisiały dzieła sztuki i dziwne, nieznane Marsjance urządzenia pochodzące z różnych epok. Były efektem pracy rzemieślników będących częścią odległych w czasie cywilizacji. To otoczenie dawało natchnienie. Pozwalało myśleć o wszystkim, czego dokonali ludzie. Uwalniało i pobudzało wyobraźnię do życia. Każdy zmysł chłonął tę energię bijącą ze starożytnych artefaktów.
Amaterasu spojrzała nagle w dół, na przeszkloną podłogę. Orbitowali nad puszczą amazońską, wijącą się wzdłuż i wszerz przez obszar starożytnej Ameryki Południowej. Kiedyś prawie wykarczowana i zniszczona odzyskała nowy blask, siłę i wielkość, aby godnie prezentować swoją zieleń na płaszczu błękitnej planety. Bogini po chwili namysłu postanowiła kontynuować:
– Ten śmierdzący pajac dał mi do zrozumienia, że jako elita zaczynamy tracić poparcie. – Spojrzała na swoją dłoń, zacisnęła ją w pięść. – Ktoś myśli, że pod moim okiem może bezczelnie zamordować ambasadora, którego sama mianowałam! – Ton jej głosu wyraźnie przybierał na sile, jednak stalowe nerwy nie pozwoliły jej stracić w pełni panowania nad sobą. Kilka szybkich wdechów ostudziło myśli w jej głowie. – Do opinii publicznej puściliśmy informację, że z powodu zaniedbywania obowiązków pozbawiłam go funkcji ambasadora i odesłałam go z powrotem domu. Do Memfis na Marsie. Do jego zapyziałej nory, z której go wytargałam dziewięćdziesiąt osiem lat temu – zakończyła zdanie na pełnym wydechu, tak jakby tęskniła za tym dniem, w którym pierwszy raz ujrzała Himara Siramena, ambasadora zamordowanego z nieznanych dotąd przyczyn. – Zatrudniłam najlepszych agentów Nocnej Gwardii do rozwiązania tego zadania. Są już na miejscu. Zbadali kilka poszlak i będą czekali na ciebie w budynku ambasady. Głęboko wierzę, że ten niewyżyty skurwiel nie zginął za przespanie się z czyjąś żoną albo mężem. Za takie rzeczy się nie zabija, tylko co najwyżej obcina kończyny. – Spojrzała na swoje krocze, jakby chciała zasugerować, że chodziło jej o męski organ rozrodczy, mieszczący się pomiędzy nogami. – Długi też nie były jego problemem. Przejrzeliśmy jego transakcje, koneksje i wszystkie inne poszlaki mogące nas zaprowadzić do rozwiązania tego niecodziennego zdarzenia – dodała wyraźnie zakłopotana.
– Rozumiem twoje obawy – zaczęła Ashley – ale do tej pory nie wyjaśniłaś mi, na co jest ci tutaj potrzebny mój dar sprowadzania na siebie kłopotów. Dlaczego właściwie sądzisz, że taki dar posiadam? – zapytała lekko zażenowana.
– Zasiadasz w radzie Memfis już od sześćdziesięciu lat. – Bogini uśmiechnęła się do niej, jadowite i władcze spojrzenie utknęło na wydatnych ustach nowo mianowanej ambasador. – W ilu intrygach brałaś już udział i jako jedyna wyszłaś z tego cało? Ostatni bunt tłuszczy, w którym wymordowano prawie wszystkich podstawionych i opłaconych przeze mnie ludzi w Memfis i Lykopolis, przeżyłaś tylko ty. – Podeszła bliżej i stojąc bokiem, ukradkiem spojrzała jej w twarz. – Wiem, że spiskowałaś przeciwko mnie i grasz co najmniej na dwa fronty – szepnęła jej delikatnie do ucha – ale właśnie takich ludzi trzeba najbardziej szanować, bo oni zawsze przetrwają – zakończyła z uśmiechem i zaczęła krążyć po sali.
– Który konkretnie spisek masz na myśli? – spytała Ashley zaciekawiona, spoglądając ukradkiem na wędrującą wokół boginię.
Amaterasu odwróciła się do niej twarzą i rzuciła z przekąsem:
– Każdy. Przeszłość nie ma już żadnego znaczenia. Liczy się to, co po sobie zostawia. Ziarno, z którego kiełkuje przyszłość. To jest właśnie twoje zadanie. – Wbiła wzrok z powrotem w podłogę.
– Mam szukać ziaren, a potem zasadzić je i poczekać, aż wyrośnie z nich fasola do nieba, po której ludzie będą mogli wspinać się prosto w twoje objęcia, jak w bajce?
– Masz wdawać się w intrygi, szukać kłopotów i rozwiązywać problemy po swojemu. Masz robić zamieszanie i nakręcać wydarzenia najlepiej, jak potrafisz – dodała, patrząc jej prosto w oczy. – Masz spiskować przeciwko mnie z każdym i przeciwko każdemu. Masz też pomóc w rozwiązaniu tego cholernego morderstwa! – Uniosła się i sapnęła. – Wszystko raportujesz mnie. Każdą podejrzaną rzecz, domysł, wszystko, co wpadnie ci do głowy, zrozumiano?
– Jaki to ma cel i co ja będę z tego miała?
– Będziesz dalej żyła. – Kobieta w bieli się zaśmiała.
Nie dało się ukryć zaskoczenia na twarzy młodo wyglądającej Marsjanki. Odrobinę zbladła i z trudnością przełknęła ślinę. Przed Amaterasu nie można było uciec. Ta kobieta miała wszędzie oczy i uszy. Była uparta i nigdy nie wybaczała zdrady. Ashley nieraz już się o tym przekonała. Na szczęście dla niej – nie na własnej skórze.
– Rozumiem, że odmowa wiąże się z natychmiastowym rozwiązaniem kontraktu na życie?
– Życie, które kochasz, luksusy, dla których żyjesz. Wyobrażasz sobie stracić to tak nagle? Z tak błahego powodu? – zapytała uszczypliwie. – Kiedyś ludzie tracili życie z byle przyczyny na miliardy różnych sposobów. Spróbuj sobie chociaż wyobrazić, w jak komfortowej sytuacji się znalazłaś. Nie marnuj tego – dodała, lekko zniżając ton głosu do prawie niesłyszalnego. – Zamieszaj tym garem najlepiej, jak potrafisz. Niech to całe gówno wypłynie na powierzchnię, a ja już zrobię z nim porządek po swojemu. Raz a dobrze.
Każde wspomnienie tej rozmowy wywoływało niepokój w opanowanej Ashley. Myśl, że tyle lat ciężkiej pracy, tyle wyrzeczeń i trudu mogłoby pójść na marne przez odmowę głupiego rozkazu. W końcu miała robić to, co robi od dawna. Coś, z czego jest najbardziej znana na Marsie – tworzenia zamieszania wokół siebie, rozkręcania intryg i komplikowania ludziom życia.
Radna Sandstorm urodziła się w biednej i nic nieznaczącej w społeczeństwie Imperium rodzinie nomadów. Było to w tysiąc osiemset dwunastym roku po Blackoucie według kalendarza ziemskiego. Na każdej planecie Układu Słonecznego oraz poza nim okres życia człowieka oficjalnie mierzy się w latach ziemskich. Bioandroidy uznały, że tak będzie najwygodniej. Oczywiście nieoficjalnie w każdym zamieszkałym skrawku kosmosu koloniści prowadzili swoje własne kalendarze. Opierano je na cyklu obrotu zamieszkiwanego obiektu wokół lokalnej gwiazdy. Ashley przyszła na świat w wiosce nomadów, nieopodal jednego z największych marsjańskich polis, Memfis, od kilkuset lat odgrywającego rolę stolicy planety. Była to pierwsza kolonia Ziemian na Marsie.
Gdy szła długą ścieżką obsianą krótko ostrzyżoną trawą na trzeciej wysokości dystryktu Kair, próbowała zrozumieć, jakim narzędziem jest teraz w rękach swojej szefowej – bogini Amaterasu. Na pewno wywabi jej przeciwników i wystawi ich prosto pod gniewny ogień mścicielki. Taki jest główny cel, ale co, jeśli Ashley się zbuntuje i dopnie swego? W końcu kto mógł jej ofiarować więcej niż życie? Czy coś liczy się bardziej?
Ambasadorka dotarła do drzwi prowadzących z platformy do budynku ambasady. Jeszcze przez chwilę biła się ze swoimi myślami. Nagle stalowe płyty w futrynie kwatery rozsunęły się rytmicznie, a w ich progu stanął biobot, gotowy na wygłoszenie mowy powitalnej. Bioboty, w skrócie boty, były sługami bioandroidów. Ich ciała hodowano w sztucznych macicach aż do momentu osiągnięcia przez nie wieku dojrzałego, co trwało około roku. Przyspieszono dojrzewanie komórek, dzięki czemu ciało dwudziestolatka gotowe było do eksploatacji w przeciągu niecałego roku. W przeciwieństwie do bioandroidów boty były pozbawione osobowości. Nawet jeśli bot został zabity, możliwa była pełna rekonstrukcja jego ciała. Podobnie rzecz miała się w przypadku bioidów. Naprodukowane kopie ciał bioandroidów hibernowano, żeby wykorzystać je w razie ich śmierci – wtedy też wzorzec osobowości wracał na serwer, do modułów sarkofagu. Stamtąd pobierano go do nowego, identycznego wyhodowanego ciała.
Boty wyglądały tak samo jak każdy człowiek, miały indywidualne cechy, proporcje, rysy twarzy, wzrost oraz wagę. Przez to wielu ludzi, mimo braku dokładnej wiedzy na ten temat, podejrzewało już od samego początku, że ciała botów zaprojektowano i wykonano dokładnie w ten sam sposób i z tych samych składników co korpusy bioandroidów. Jedynie w ich spojrzeniu nie można było dostrzec pierwiastka życia. Odpowiednie uwarunkowanie umożliwiało niektórym botom precyzyjne podszywanie się pod każdego, nawet człowieka. Poskutkowało to powstaniem reguły, że każdy biobot ma szansę stać się bioandroidem, jeśli nadpisze się mu świadomość, ale bioandroida już nie da się zdegradować do poziomu biobota.
– Lady Sandstorm, nazywam się Quill i jestem biobotem do usług waszej najjaśniejszej mości – odezwał się melodyjnym męskim głosem. Miał humanoidalną postać, jednak z jego brązowych oczu biła pustka, jak z dobrze zbudowanego ciała bez duszy. Dodatkowo charakteryzował go mało inteligentny wyraz trójkątnej twarzy, okraszonej delikatnym uśmiechem. – Jacyś mężczyźni czekają na panią w salonie. Czy życzy sobie pani widzieć ich teraz?
– Daj mi chwilę odsapnąć. Miałam ciężką rozmowę z pewną suką, za którą nie przepadam – skomentowała wyraźnie podenerwowana.
– Rozumiem – odparł Quill. – Chciałbym tylko poinformować, że ta suka przesyła gorące pozdrowienia i radzi nie zwlekać z wykonywaniem obowiązków – dodał, kiedy ambasadorka mijała go lekceważąco.
Kobieta tylko przewróciła oczami i spojrzała na Quilla z rozczarowaniem. Pocałowała go delikatnie w policzek.
– Skoczę tylko wziąć prysznic. Może tam też chcesz mi potowarzyszyć, droga szefowo?! – wrzasnęła na odchodne i udała się w kierunku windy prowadzącej do jej prywatnych kwater.ROZDZIAŁ III
Felix Puller
Bruce przedzierał się pomiędzy krzątającymi się technikami. Zabezpieczali ślady na miejscu zbrodni. Gwardzista jednocześnie dyskutował z Kyle’em przez komunikator w panelu podręcznym zamocowanym do przedramienia. Kiedy pożegnał się z przyjacielem, spojrzał w kierunku techników zbierających się do centrali Gwardii, aby przeanalizować zebrane poszlaki. Przeniósł swój wzrok ponownie na napis na ścianie wykonany przez nieznanego artystę: „Oczy są zwierciadłem duszy”. Podszedł odrobinę bliżej. Zamknął powieki i próbował wczuć się w twórcę treści. Wyciągnął rękę, udając, że pisze po murze. Malarz na pewno w jednej ręce trzymał puszkę ze sprayem, ale co z drugą? Mężczyzna spojrzał w dół i powoli otworzył oczy. Nieopodal swojego buta, koło worka na śmieci ujrzał niedopałek. Bingo!
Rozmowa z Kyle’em zrodziła w jego głowie ogrom pytań i wątpliwości. Co to za tajemnica z tym rejestratorem? Dlaczego najpierw wypalono ofierze oczy kwasem, a potem wbito w tym miejscu pręty? Lekki podmuch letniego, porannego wiatru rozbudził gwardzistę. Ponownie podszedł bliżej zwłok, które dwóch mężczyzn układało delikatnie na noszach.
Bruce ubrany był luźno w przeciwieństwie do swoich towarzyszy na miejscu zbrodni odzianych w oficjalne mundury specjalistów Gwardii. Miał na sobie tylko zwykły bezrękawnik oraz zarzucony na umięśnione ramiona lekki płaszcz zakrywający całe ręce i pośladki, na które wciągnął klasyczne spodnie gwardzistów – wykonane z elastycznego materiału, poszerzane na udach i zwężające się w okolicy łydek. Jeszcze raz spojrzał na niedawno oglądane zwłoki Spes. Westchnął, już znużony tym śledztwem. Ile można pracować? Czas wreszcie zrobić coś bardziej interesującego niż ślęczenie nad trupem. Może siłka albo jakieś małe piwko. Chociaż jedno. Szukał w myślach odpowiedzi na tworzące się w głowie pytania dotyczące motywu morderstwa. Może wcale nie chodziło o morderstwo? Do tej pory nie odnaleźli osobowości ofiary. Może chodziło o porwanie? Ciało było w tym wypadku zbędne. Po co zatem porywać bioandroida? Ten miał zaledwie pięć lat, pomyślał, przyglądając się zwłokom. Co może być cennego w pięcioletnim bioandroidzie? Technologia?
Członkowie rodziny Bruce’a wywodzili się ze starożytnej Europy. Pochodził z szanowanego rodu Butcherów, którego członkowie zaraz po Blackoucie pracowali nad odbudową nowego świata i zaczęli współpracę z przybyłymi bioandroidami. Większość zdesperowanych i stęsknionych za powrotem do normalności ludzi oddało się działaniom pod dyktando nowo przybyłych istot i ochrzciło je nowym bóstwem. Dzięki zaangażowaniu i ciężkiej pracy Butcherowie szybko awansowali i zyskali reputację rodziny o bardzo wysokim statusie społecznym.
Dziadek Bruce’a, Malaster, był pierwszym osobnikiem z linii męskiej, który osiągnął siódmy poziom rozwoju w hierarchii społecznej. Tym samym stał się jednym z niewielu ludzi w historii o statusie boga. Objął bardzo wysokie i odpowiedzialne stanowisko w jednej z korporacji produkujących liniowce międzygwiezdne, bazy kolonialne i inne gigantyczne struktury kosmiczne w stoczniach na orbicie Marsa. Jego syn, a zarazem ojciec Bruce’a, Randel, pracował jako główny inżynier w laboratoriach i fabrykach na Księżycu, w których wytwarzano nowe materiały oraz części do usprawniania silników używanych przez liniowce międzyplanetarne. Często odbywał delegacje związane z kontrolą techniczną procesów przetwarzania surowców w hucie gwiezdnej, stacjonującej nieopodal pasa planetoid za Marsem. Kosmiczne skały przetwarzano tam na pojedyncze pierwiastki, materiały oraz wytwarzano z nich elementy do budowy dużych, pozaziemskich obiektów, takich jak okręty gwiezdne czy też moduły stacji orbitalnych. Randel, jako człowiek o wybujałej ambicji na szóstym poziomie rozwoju, pragnął iść w ślady swojego ojca i wreszcie stać się kimś powszechnie szanowanym, kimś na miarę bóstwa. Pracował i poświęcał się karierze zawodowej na tyle mocno, że jego małżeństwo się rozpadło. Sam Bruce chyba bardziej wdał się w matkę, bo podobnie jak w jej przypadku kariera korporacyjna wcale go nie pociągała.
Greta Ivory, matka Bruce’a, należała do bardzo energicznych i dobrodusznych osób. Do momentu osiągnięcia pierwszego poziomu, kiedy jak każdy człowiek utraciła płodność, nie udało jej się urodzić żadnego potomstwa. Rozwiązaniem w takich wypadkach były banki komórek rozrodczych. Każdy człowiek przed pierwszym awansem społecznym oddawał tam swoje komórki rozrodcze. Poddawano je zamrożeniu, aby później – w momencie gotowości rodzicielskiej – dokonać zapłodnienia i wyhodować sobie potomstwo w sztucznych macicach. Dzięki takiemu zabiegowi dwadzieścia siedem lat temu, dokładnie piętnastego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, na świecie pojawił się Bruce.
Greta była malarką z zamiłowania i uwielbiała swój mały domek przy lesie, na obrzeżach tokijskiej metropolii w dystrykcie Hadano. Bruce regularnie ją odwiedzał i często zabierał ze sobą swojego przyjaciela Kyle’a. Greta pokochała go jak drugiego syna. Zawsze pełna wigoru i zadowolona z życia radośnie witała gości, serwowała im swoje arcydzieła kulinarne i zabawiała rozmową na wszelkie tematy. Bardzo oczytana i niewiarygodnie inteligentna, była idealną rozmówczynią dla każdego wędrowca.