Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Loop - Upadek Imperium - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 marca 2024
30,00
3000 pkt
punktów Virtualo

Loop - Upadek Imperium - ebook

Bruce i Kyle, agenci z Nocnej Gwardii, próbują rozwikłać zagadkę śmierci bioandroida Spes – Odkrywają układy i struktury, które mogą całkowicie odmienić ich dotychczasowe życie. Jednocześnie wśród bioandroidów pojawia się coś, co bezpośrednio zagraża ich władzy. Coś, co nie ma prawa istnieć, a jednak wpływa na bieg losów świata od tysiącleci.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Luksu­sowy trans­por­to­wiec mię­dzy­pla­ne­tarny Gal­leon V dry­fo­wał nad płytą lą­do­wi­ska sie­dziby am­ba­sady Marsa w Ka­irze. Pod­cho­dzący do lą­do­wa­nia po­jazd od­bi­jał w swoim per­ło­wo­srebr­nym po­szy­ciu czer­wo­no­żółte pro­mie­nie za­cho­dzą­cego pu­styn­nego słońca. Po­dmuch po­wie­trza to­wa­rzy­szący stat­kowi opa­da­ją­cemu na ol­brzy­mie sta­lowe płozy roz­dmu­chi­wał bły­ska­wicz­nie pia­skowy osad, za­le­ga­jący na pły­cie lą­do­wi­ska. Po­jazd osiadł miękko na plat­for­mie miesz­czą­cej się na wy­so­ko­ści trze­ciej, a za­ra­zem naj­wyż­szej miej­skiej kon­dy­gna­cji portu mię­dzy­pla­ne­tar­nego Alek­san­dria.

Dys­trykt Kair, nie­gdyś sto­lica sta­ro­żyt­nego Egiptu, był naj­więk­szym z trzy­na­stu re­gio­nów alek­san­dryj­skiego po­lis. Mie­ściły się tam naj­waż­niej­sze ośrodki han­dlowe i go­spo­dar­cze ca­łego mia­sta oraz pla­cówki ad­mi­ni­stra­cyjne i urzędy ste­ru­jące całą me­cha­niką funk­cjo­no­wa­nia tego te­ry­to­rium. Wy­bu­do­wano tu rów­nież am­ba­sadę Marsa, czwar­tej pla­nety od­da­lo­nej od Słońca. Był to wielki kom­pleks bu­dyn­ków, sta­no­wiący schro­nie­nie dla oby­wa­teli są­sied­niej pla­nety prze­by­wa­ją­cych na Ziemi.

Lą­do­wi­ska miej­skie trze­ciej kon­dy­gna­cji wy­róż­niało spo­śród in­nych sporo wol­nej prze­strzeni. Bra­ko­wało wo­kół wy­so­kiej ro­ślin­no­ści, drzew, za­bu­do­wań po­wy­żej czte­rech pię­ter oraz masz­tów ko­mu­ni­ka­cyj­nych. W za­mian po sta­lowo-be­to­no­wych kon­struk­cjach wiły się pu­stynne od­miany blusz­czy, ta­kich jak la­dacz­nica pia­skowa i owijka rdzawa. Ro­sły tam też równo przy­cięte trawy oraz ge­ne­tycz­nie mo­dy­fi­ko­wane lu­mi­ne­scen­cyjne mchy, po­ro­sty (świe­conka pla­mi­sta) i grzyby, głów­nie la­tar­nik ja­do­wity, które w nocy oświe­tlały róż­no­barw­nie całe mia­sto.

Po­ło­żone na pu­styni po­lis wy­glą­dało jak zie­lona oaza pełna ma­syw­nych blo­ków z wy­cio­sa­nymi zdo­bie­niami, utrzy­mu­ją­cymi te­ry­to­rium portu mię­dzy­pla­ne­tar­nego w ar­chi­tek­to­nicz­nej sty­li­za­cji su­ro­wego im­pe­rial­nego Go­liata. Przy­po­mi­nało skrę­po­wa­nego i po­wa­lo­nego ol­brzyma, znaj­du­ją­cego się w ła­god­nym mi­kro­kli­ma­cie na su­ro­wej pu­styni, a że­ru­jące na nim mi­kro­or­ga­ni­zmy wy­glą­dały jak sy­mu­la­cja da­nych kon­wer­to­wa­nych przez ro­uter.

Po wy­lą­do­wa­niu sły­chać było już tylko dźwięk tur­bin sys­te­mów chłod­ni­czych, stu­dzą­cych nie­dawno wy­łą­czony sil­nik fu­zyjny, który był jed­no­cze­śnie głów­nym na­pę­dem krót­ko­dy­stan­so­wym statku Gal­leon V. Za­si­lał przede wszyst­kim pa­nele an­ty­gra­wi­ta­cyjne, na­pę­dzany był wo­do­rem po­bie­ra­nym z ba­te­rii oraz fil­tro­wa­nym z at­mos­fery w nie­wiel­kich ilo­ściach. Do po­ko­ny­wa­nia więk­szych od­le­gło­ści w prze­strzeni ko­smicz­nej w po­jaz­dach mon­to­wano ge­ne­ra­tor za­ła­ma­nia cza­so­prze­strzeni, na­zy­wany w skró­cie na­pę­dem typu wrap. Umoż­li­wiał po­dróż po­mię­dzy od­da­lo­nymi obiek­tami w próżni przy po­mocy za­gię­cia cza­so­prze­strzeni – ma­szyna do­ko­ny­wała krót­kiego skoku do punktu do­ce­lo­wego, prze­bi­ja­jąc się przez cza­so­prze­strzenne wrota.

Obły i ae­ro­dy­na­miczny kształt statku trans­por­to­wego Gal­leon V do­da­wał mu klasy w luk­su­so­wym oto­cze­niu i pręd­ko­ści w śro­do­wi­sku at­mos­fe­rycz­nym. Pro­du­ko­wany na za­mó­wie­nie, z do­pa­so­wa­niem do in­dy­wi­du­al­nych po­trzeb klienta, w stocz­niach Abu Zabi był w sta­nie po­mie­ścić nie­wielką za­łogę, około pię­ciu osób, oraz do pięć­dzie­się­ciu pa­sa­że­rów. Tym ra­zem trans­por­to­wał ich tylko dzie­się­ciu. W do­datku sa­mych ofi­cjeli ścią­gnię­tych tu na siłę pro­sto z Mem­fis na Mar­sie w zu­peł­nie nie­pla­no­wa­nych oko­licz­no­ściach.

Nowo mia­no­wana mar­sjań­ska pani am­ba­sa­dor Ash­ley Sand­storm oraz jej świta współ­pra­cow­ni­ków i do­rad­ców wła­śnie opusz­czali po­kład trans­por­towca spo­czy­wa­ją­cego na pły­cie lą­do­wi­ska na szczy­cie bu­dynku am­ba­sady w Ka­irze. Wy­soka ko­bieta o smu­kłej syl­wetce w dłu­giej, re­pre­zen­ta­cyj­nej sukni ko­loru czer­wo­nego pia­skowca, prze­pla­ta­nej pu­styn­nymi ak­cen­tami i zdo­bie­niami, dum­nym kro­kiem zmie­rzała za­my­ślona wzdłuż lą­do­wi­ska w stronę drzwi wio­dą­cych do am­ba­sady. Jej ja­sno­brą­zowa skóra po­bły­ski­wała w bla­sku zni­ża­ją­cego się słońca, jego cie­płe pro­mie­nie pod­kre­ślały de­li­katne rysy twa­rzy. Upięte w sztywny kok dłu­gie czarne war­ko­cze do­da­wały jej po­wagi, ak­cen­to­wały sek­sa­pil i nada­wały ciału wo­jow­ni­czą po­stawę. Do­okoła po­wie­wał lekki sa­ha­ryj­ski wiatr, który de­li­kat­nie mu­skał jej owalną twarz i roz­no­sił bo­gate w mi­ne­rały ziarna pia­sku po ca­łej oko­licy. W od­dali sły­chać było przy­tłu­mione od­głosy miej­skiego ży­cia, do­bie­ga­jące z niż­szych po­zio­mów po­lis.

Ko­bieta wciąż od­twa­rzała w gło­wie nie­dawno prze­pro­wa­dzony dia­log. Stała wtedy twa­rzą w twarz ze swoim naj­więk­szym stra­chem. Pod­czas roz­mowy z bo­giem za­wsze czuje się tę trwogę. Wciąż pa­mię­tała wład­cze spoj­rze­nie bo­gini Ama­te­rasu prze­ma­wia­ją­cej chłod­nym i pew­nym to­nem. Jak każdy z bio­an­dro­idów, po­tocz­nie zwa­nych bo­gami lub w skró­cie bio­idami, stwo­rzona była na ludz­kie po­do­bień­stwo – z tych sa­mych ato­mów i ko­mó­rek co lu­dzie. Pa­no­wała jako im­pe­ra­torka, wład­czyni i opie­kunka pla­nety. Od jej de­cy­zji za­le­żało pia­sto­wane przez ko­goś sta­no­wi­sko oraz rola od­gry­wana w her­me­tycz­nie za­mknię­tym i od­izo­lo­wa­nym sys­te­mie wła­dzy w Im­pe­rium za­ło­żo­nym przez bio­an­dro­idy ofi­cjal­nie ochrzczo­nym jako Zjed­no­czone Im­pe­rium Bo­gów. Obej­mo­wało ono wszyst­kie osiem pla­net Układu Sło­necz­nego, jak rów­nież ko­lo­nie w kilku za­miesz­ka­nych przez lu­dzi ukła­dach gwiezd­nych ga­lak­tyki Drogi Mlecz­nej. Ofi­cjal­nym ję­zy­kiem urzę­do­wym Im­pe­rium był ję­zyk an­giel­ski, ten któ­rego uży­wano w nie­ist­nie­ją­cym już od dawna im­pe­rium bry­tyj­skim.

Dumna i wład­cza ko­bieta za­miesz­ki­wała or­bi­tu­jącą wo­kół Ziemi sta­cję, na­zwaną dla uczcze­nia jej wiel­ko­ści i po­tęgi Pa­ła­cem Or­bi­tal­nym. Od­gry­wał on rów­nież rolę głów­nego punktu cel­nego po­mię­dzy pla­netą a resztą za­miesz­ka­łego wszech­świata. Każdy obiekt zmie­rza­jący na Zie­mię mu­siał zo­stać za­re­je­stro­wany i pra­wi­dłowo od­pra­wiony przez ob­sługę sta­cji. Za­awan­so­wane sys­temy obronne za­bez­pie­czały pla­netę przed nie­po­żą­da­nymi ska­łami, śmie­ciami oraz po­zo­sta­łymi mar­twymi obiek­tami ko­smicz­nymi. Był to rów­nież główny port dla do­ku­ją­cych jed­no­stek mię­dzy­pla­ne­tar­nych oraz baz ko­lo­nial­nych, bio­rą­cych udział w po­sze­rza­niu ho­ry­zon­tów i eks­pan­sji ko­smosu. Pa­łac Or­bi­talny okre­ślano też zło­śli­wie „okiem bo­gów” – spo­wo­do­wane to było ist­nie­niem roz­bu­do­wa­nych mo­du­łów szpie­gow­skich przy­łą­czo­nych do kom­pleksu ziem­skiej sta­cji or­bi­tal­nej. Skła­dały się z czuj­ni­ków i sa­te­li­tów uła­twia­ją­cych śle­dze­nie i pod­słuch wszyst­kiego, co dzieje się na pla­ne­cie. Czu­łość apa­ra­tury po­zwa­lała na­wet na szpie­go­wa­nie nie­któ­rych miejsc znaj­du­ją­cych się pod jej po­wierzch­nią.

Szcze­gól­nie ważną funk­cję peł­niły mo­duły ser­we­rowe: sar­ko­fagi. Re­gu­lar­nie roz­bu­do­wy­wane, prze­cho­wy­wały ko­pie za­pa­sowe oso­bo­wo­ści bo­gów, czyli al­go­rytmu każ­dego ist­nie­ją­cego bio­an­dro­ida. Po śmierci ich wła­ści­ciela mo­gły być w nie­zmie­nio­nej for­mie przy­wró­cone do nowo wy­ho­do­wa­nego ciała.

Bo­go­wie, a wła­ści­wie bio­an­dro­idy, bo ta­kim mia­nem okre­ślano ich przy­na­leż­ność ra­sową, po­ja­wili się na Ziemi po­nad dwa ty­siące lat temu. Przy­byli z tech­no­lo­gią i wie­dzą, która ura­to­wała sta­ro­żytną cy­wi­li­za­cję przed to­tal­nym upad­kiem i ukształ­to­wała cały współ­cze­sny świat.

Po ostat­niej Wiel­kiej Woj­nie i upadku sta­ro­żyt­nej cy­wi­li­za­cji, który na­stą­pił nie­długo po niej, ży­cie na ziemi znie­ru­cho­miało w cza­sie. Cały do­tych­cza­sowy po­stęp tech­no­lo­giczny i roz­wój spo­łeczny za­trzy­mał się w chwili, w któ­rej lu­dzie – za­głę­bia­jąc się w do­bro­by­cie – wpa­dli pro­sto do rynsz­toka. Ni­czym umie­ra­jąca ma­sywna gwiazda i jej za­pa­da­jące się ją­dro, prze­ista­cza­jące ją w czarną dziurę, ludz­kość po­chło­nęła całe swoje naj­bliż­sze oto­cze­nie, nisz­cząc je bez­pow­rot­nie. Kiedy przy­wódcy swoją za­chłan­no­ścią do­pro­wa­dzali do za­ognia­nia się we­wnętrz­nych kon­flik­tów wśród spo­łe­czeństw, po­cią­gnęli ze sobą na dno ży­cie pró­bu­jące za­kwit­nąć na ży­znej pla­ne­cie.

Po­li­tycy ogra­ni­czali lu­dziom do­stęp do edu­ka­cji, me­dy­cyny i roz­woju na­uki, zwięk­szyli kon­trolę, emi­sję pro­pa­gandy i ku­po­wali so­bie po­par­cie. Kra­dli prze­zna­czone na to pie­nią­dze, ofe­ru­jąc w za­mian re­li­gię, która że­ro­wała na spo­łe­czeń­stwie, po­zba­wia­jąc je ostat­niego gro­sza. Po­grą­że­nie się zde­spe­ro­wa­nych lu­dzi w wie­rze­niach da­wało rzą­dzą­cym moż­li­wość spo­koj­nego pa­so­ży­to­wa­nia na pu­blicz­nych fi­nan­sach.

Bio­an­dro­idy ura­to­wały sy­tu­ację. Usta­bi­li­zo­wały go­spo­darkę świata i tech­no­lo­gicz­nie po­mo­gły lu­dziom pod­nieść się z ko­lan. Znisz­czyły więk­szość fał­szy­wych re­li­gii, bez­li­to­śnie wy­mor­do­wały hie­rar­chów i od­cięły ich tym sa­mym od ko­ryta wła­dzy. Tymi pro­stymi po­su­nię­ciami przy­pie­czę­to­wały swoją po­tęgę. Wzbu­dziły ogólny sza­cu­nek i po­wa­ża­nie po­przez za­spo­ko­je­nie pod­sta­wo­wych po­trzeb miesz­kań­ców Ziemi. Uczy­niły ich swo­imi pod­wład­nymi, a nie­kiedy na­wet współ­pra­cow­ni­kami. Jed­no­cze­śnie po­da­ro­wały czło­wie­kowi szansę do­rów­na­nia bio­idom – wpro­wa­dziły sied­mio­po­zio­mowy sys­tem kla­sowy.

Każdy czło­wiek bę­dący w wy­niku dzie­dzi­cze­nia po­sia­da­czem genu ad­ap­ta­cyj­nego ma szansę piąć się w dra­bi­nie ewo­lu­cji na za­sa­dzie osią­ga­nia po­zio­mów. Siódmy, ostatni sto­pień przy­pi­suje się ka­te­go­rii bo­skiej. Każdy po­ziom nie­sie za sobą nowe moż­li­wo­ści w po­staci ulep­szeń ciała zwa­nych ak­tu­ali­za­cją. Jed­nym z naj­więk­szych osią­gnięć do­ty­czą­cych ak­tu­ali­za­cji było wspo­ma­ga­nie re­ge­ne­ra­cji ko­mó­rek, które z cza­sem prze­sta­wały się sta­rzeć i po­zwa­lały na wy­dłu­że­nie ży­cia or­ga­ni­zmu. Taki awans umoż­li­wiał każ­demu czło­wie­kowi za­sia­da­nie na znacz­nie wy­żej po­sta­wio­nych, bar­dziej od­po­wie­dzial­nych i le­piej płat­nych sta­no­wi­skach w kor­po­ra­cjach sta­no­wią­cych pod­stawę wiary i struk­tury funk­cjo­no­wa­nia współ­cze­snego re­żimu.

Każde dziecko jest uczone od ma­łego, ile ko­rzy­ści pły­nie z kur­wie­nia się z bo­gami, po­my­ślała Ash­ley, po­woli za­my­ka­jąc oczy w ko­lo­rze złota. Pró­bo­wała opa­no­wać złość i wy­czer­pa­nie po ostat­niej roz­mo­wie ze swoją prze­ło­żoną, Ama­te­rasu. Bo­gi­nią wszyst­kich bo­gów. Im­pe­ra­torką wszyst­kich za­miesz­ka­łych ciał nie­bie­skich wcho­dzą­cych w skład Zjed­no­czo­nego Im­pe­rium Bo­gów.

– Masz wy­jąt­kowy dar spro­wa­dza­nia na sie­bie kło­po­tów, więc po to cię tu we­zwa­łam – oznaj­miła jej bo­gini przy od­pra­wie w Pa­łacu Or­bi­tal­nym w dro­dze na Zie­mię. – Twój po­przed­nik był za­śle­pio­nym i sa­mo­lub­nym cha­mem, pro­sta­kiem, próż­nia­kiem i opo­jem, więc nie mógł za­uwa­żyć ni­czego po­dej­rza­nego wo­kół sie­bie. – Na­brała gwał­tow­nie po­wie­trza, na­stęp­nie kon­ty­nu­owała, z wolna je wy­pusz­cza­jąc. – Zwłasz­cza że przez więk­szość czasu był za­jęty ba­wie­niem się swoim fiu­tem i za­miast wy­ko­ny­wać przy­pi­sane mu obo­wiązki am­ba­sa­dora, pro­sty­tu­ował się z pod­wład­nymi – prze­rwała, na chwilę spo­glą­da­jąc głę­boko w oczy Ash­ley. Lu­stro­wała Mar­sjankę swoim wład­czym spoj­rze­niem.

Twarz Ama­te­rasu nie miała wy­razu. Była po­zba­wiona emo­cji. Biała suk­nia, w którą była ubrana, ze złotą ob­rę­czą de­ko­ra­cyjną po­mię­dzy biu­stem a szyją, opięta na smu­kłej ta­lii, sym­bo­li­zo­wała czy­stość i śmierć, która ucieka od lu­dzi co­raz da­lej. Jest od­wle­kana na siłę, tak jakby miała ozna­czać coś złego, a prze­cież do­bro i zło nie ist­nieje. To tylko kwe­stia per­spek­tywy. Mo­mentu w cza­sie i prze­strzeni, w któ­rym znaj­duje się ob­ser­wa­tor.

– Jego śmierć to żadna strata. Wręcz prze­ciw­nie – cią­gnęła – jest nam na rękę, bo wresz­cie mo­głam go wy­mie­nić na lep­szy mo­del bez pier­do­le­nia się w wy­my­śla­nie przy­czyn. – Od­wró­ciła wzrok i spoj­rzała przez szybę w pu­stą prze­strzeń ko­smosu. Wy­glą­dała na wy­raź­nie za­do­wo­loną, jakby tra­fiła w sedno.

Ko­biety znaj­do­wały się w jed­nym z po­miesz­czeń cen­tral­nych Pa­łacu Or­bi­tal­nego. Prze­szklona pod­łoga uka­zy­wała pla­netę Zie­mię, wę­dru­jącą pod ich sto­pami swoim wła­snym cy­klem. Do­okoła na ścia­nach wi­siały dzieła sztuki i dziwne, nie­znane Mar­sjance urzą­dze­nia po­cho­dzące z róż­nych epok. Były efek­tem pracy rze­mieśl­ni­ków bę­dą­cych czę­ścią od­le­głych w cza­sie cy­wi­li­za­cji. To oto­cze­nie da­wało na­tchnie­nie. Po­zwa­lało my­śleć o wszyst­kim, czego do­ko­nali lu­dzie. Uwal­niało i po­bu­dzało wy­obraź­nię do ży­cia. Każdy zmysł chło­nął tę ener­gię bi­jącą ze sta­ro­żyt­nych ar­te­fak­tów.

Ama­te­rasu spoj­rzała na­gle w dół, na prze­szkloną pod­łogę. Or­bi­to­wali nad pusz­czą ama­zoń­ską, wi­jącą się wzdłuż i wszerz przez ob­szar sta­ro­żyt­nej Ame­ryki Po­łu­dnio­wej. Kie­dyś pra­wie wy­kar­czo­wana i znisz­czona od­zy­skała nowy blask, siłę i wiel­kość, aby god­nie pre­zen­to­wać swoją zie­leń na płasz­czu błę­kit­nej pla­nety. Bo­gini po chwili na­my­słu po­sta­no­wiła kon­ty­nu­ować:

– Ten śmier­dzący pa­jac dał mi do zro­zu­mie­nia, że jako elita za­czy­namy tra­cić po­par­cie. – Spoj­rzała na swoją dłoń, za­ci­snęła ją w pięść. – Ktoś my­śli, że pod moim okiem może bez­czel­nie za­mor­do­wać am­ba­sa­dora, któ­rego sama mia­no­wa­łam! – Ton jej głosu wy­raź­nie przy­bie­rał na sile, jed­nak sta­lowe nerwy nie po­zwo­liły jej stra­cić w pełni pa­no­wa­nia nad sobą. Kilka szyb­kich wde­chów ostu­dziło my­śli w jej gło­wie. – Do opi­nii pu­blicz­nej pu­ści­li­śmy in­for­ma­cję, że z po­wodu za­nie­dby­wa­nia obo­wiąz­ków po­zba­wi­łam go funk­cji am­ba­sa­dora i ode­sła­łam go z po­wro­tem domu. Do Mem­fis na Mar­sie. Do jego za­py­zia­łej nory, z któ­rej go wy­tar­ga­łam dzie­więć­dzie­siąt osiem lat temu – za­koń­czyła zda­nie na peł­nym wy­de­chu, tak jakby tę­sk­niła za tym dniem, w któ­rym pierw­szy raz uj­rzała Hi­mara Si­ra­mena, am­ba­sa­dora za­mor­do­wa­nego z nie­zna­nych do­tąd przy­czyn. – Za­trud­ni­łam naj­lep­szych agen­tów Noc­nej Gwar­dii do roz­wią­za­nia tego za­da­nia. Są już na miej­scu. Zba­dali kilka po­szlak i będą cze­kali na cie­bie w bu­dynku am­ba­sady. Głę­boko wie­rzę, że ten nie­wy­żyty skur­wiel nie zgi­nął za prze­spa­nie się z czy­jąś żoną albo mę­żem. Za ta­kie rze­czy się nie za­bija, tylko co naj­wy­żej ob­cina koń­czyny. – Spoj­rzała na swoje kro­cze, jakby chciała za­su­ge­ro­wać, że cho­dziło jej o mę­ski or­gan roz­rod­czy, miesz­czący się po­mię­dzy no­gami. – Długi też nie były jego pro­ble­mem. Przej­rze­li­śmy jego trans­ak­cje, ko­nek­sje i wszyst­kie inne po­szlaki mo­gące nas za­pro­wa­dzić do roz­wią­za­nia tego nie­co­dzien­nego zda­rze­nia – do­dała wy­raź­nie za­kło­po­tana.

– Ro­zu­miem twoje obawy – za­częła Ash­ley – ale do tej pory nie wy­ja­śni­łaś mi, na co jest ci tu­taj po­trzebny mój dar spro­wa­dza­nia na sie­bie kło­po­tów. Dla­czego wła­ści­wie są­dzisz, że taki dar po­sia­dam? – za­py­tała lekko za­że­no­wana.

– Za­sia­dasz w ra­dzie Mem­fis już od sześć­dzie­się­ciu lat. – Bo­gini uśmiech­nęła się do niej, ja­do­wite i wład­cze spoj­rze­nie utknęło na wy­dat­nych ustach nowo mia­no­wa­nej am­ba­sa­dor. – W ilu in­try­gach bra­łaś już udział i jako je­dyna wy­szłaś z tego cało? Ostatni bunt tłusz­czy, w któ­rym wy­mor­do­wano pra­wie wszyst­kich pod­sta­wio­nych i opła­co­nych przeze mnie lu­dzi w Mem­fis i Ly­ko­po­lis, prze­ży­łaś tylko ty. – Po­de­szła bli­żej i sto­jąc bo­kiem, ukrad­kiem spoj­rzała jej w twarz. – Wiem, że spi­sko­wa­łaś prze­ciwko mnie i grasz co naj­mniej na dwa fronty – szep­nęła jej de­li­kat­nie do ucha – ale wła­śnie ta­kich lu­dzi trzeba naj­bar­dziej sza­no­wać, bo oni za­wsze prze­trwają – za­koń­czyła z uśmie­chem i za­częła krą­żyć po sali.

– Który kon­kret­nie spi­sek masz na my­śli? – spy­tała Ash­ley za­cie­ka­wiona, spo­glą­da­jąc ukrad­kiem na wę­dru­jącą wo­kół bo­gi­nię.

Ama­te­rasu od­wró­ciła się do niej twa­rzą i rzu­ciła z prze­ką­sem:

– Każdy. Prze­szłość nie ma już żad­nego zna­cze­nia. Li­czy się to, co po so­bie zo­sta­wia. Ziarno, z któ­rego kieł­kuje przy­szłość. To jest wła­śnie twoje za­da­nie. – Wbiła wzrok z po­wro­tem w pod­łogę.

– Mam szu­kać zia­ren, a po­tem za­sa­dzić je i po­cze­kać, aż wy­ro­śnie z nich fa­sola do nieba, po któ­rej lu­dzie będą mo­gli wspi­nać się pro­sto w twoje ob­ję­cia, jak w bajce?

– Masz wda­wać się w in­trygi, szu­kać kło­po­tów i roz­wią­zy­wać pro­blemy po swo­jemu. Masz ro­bić za­mie­sza­nie i na­krę­cać wy­da­rze­nia naj­le­piej, jak po­tra­fisz – do­dała, pa­trząc jej pro­sto w oczy. – Masz spi­sko­wać prze­ciwko mnie z każ­dym i prze­ciwko każ­demu. Masz też po­móc w roz­wią­za­niu tego cho­ler­nego mor­der­stwa! – Unio­sła się i sap­nęła. – Wszystko ra­por­tu­jesz mnie. Każdą po­dej­rzaną rzecz, do­mysł, wszystko, co wpad­nie ci do głowy, zro­zu­miano?

– Jaki to ma cel i co ja będę z tego miała?

– Bę­dziesz da­lej żyła. – Ko­bieta w bieli się za­śmiała.

Nie dało się ukryć za­sko­cze­nia na twa­rzy młodo wy­glą­da­ją­cej Mar­sjanki. Odro­binę zbla­dła i z trud­no­ścią prze­łknęła ślinę. Przed Ama­te­rasu nie można było uciec. Ta ko­bieta miała wszę­dzie oczy i uszy. Była uparta i ni­gdy nie wy­ba­czała zdrady. Ash­ley nie­raz już się o tym prze­ko­nała. Na szczę­ście dla niej – nie na wła­snej skó­rze.

– Ro­zu­miem, że od­mowa wiąże się z na­tych­mia­sto­wym roz­wią­za­niem kon­traktu na ży­cie?

– Ży­cie, które ko­chasz, luk­susy, dla któ­rych ży­jesz. Wy­obra­żasz so­bie stra­cić to tak na­gle? Z tak bła­hego po­wodu? – za­py­tała uszczy­pli­wie. – Kie­dyś lu­dzie tra­cili ży­cie z byle przy­czyny na mi­liardy róż­nych spo­so­bów. Spró­buj so­bie cho­ciaż wy­obra­zić, w jak kom­for­to­wej sy­tu­acji się zna­la­złaś. Nie mar­nuj tego – do­dała, lekko zni­ża­jąc ton głosu do pra­wie nie­sły­szal­nego. – Za­mie­szaj tym ga­rem naj­le­piej, jak po­tra­fisz. Niech to całe gówno wy­pły­nie na po­wierzch­nię, a ja już zro­bię z nim po­rzą­dek po swo­jemu. Raz a do­brze.

Każde wspo­mnie­nie tej roz­mowy wy­wo­ły­wało nie­po­kój w opa­no­wa­nej Ash­ley. Myśl, że tyle lat cięż­kiej pracy, tyle wy­rze­czeń i trudu mo­głoby pójść na marne przez od­mowę głu­piego roz­kazu. W końcu miała ro­bić to, co robi od dawna. Coś, z czego jest naj­bar­dziej znana na Mar­sie – two­rze­nia za­mie­sza­nia wo­kół sie­bie, roz­krę­ca­nia in­tryg i kom­pli­ko­wa­nia lu­dziom ży­cia.

Radna Sand­storm uro­dziła się w bied­nej i nic nie­zna­czą­cej w spo­łe­czeń­stwie Im­pe­rium ro­dzi­nie no­ma­dów. Było to w ty­siąc osiem­set dwu­na­stym roku po Blac­ko­ucie we­dług ka­len­da­rza ziem­skiego. Na każ­dej pla­ne­cie Układu Sło­necz­nego oraz poza nim okres ży­cia czło­wieka ofi­cjal­nie mie­rzy się w la­tach ziem­skich. Bio­an­dro­idy uznały, że tak bę­dzie naj­wy­god­niej. Oczy­wi­ście nie­ofi­cjal­nie w każ­dym za­miesz­ka­łym skrawku ko­smosu ko­lo­ni­ści pro­wa­dzili swoje wła­sne ka­len­da­rze. Opie­rano je na cy­klu ob­rotu za­miesz­ki­wa­nego obiektu wo­kół lo­kal­nej gwiazdy. Ash­ley przy­szła na świat w wio­sce no­ma­dów, nie­opo­dal jed­nego z naj­więk­szych mar­sjań­skich po­lis, Mem­fis, od kil­ku­set lat od­gry­wa­ją­cego rolę sto­licy pla­nety. Była to pierw­sza ko­lo­nia Zie­mian na Mar­sie.

Gdy szła długą ścieżką ob­sianą krótko ostrzy­żoną trawą na trze­ciej wy­so­ko­ści dys­tryktu Kair, pró­bo­wała zro­zu­mieć, ja­kim na­rzę­dziem jest te­raz w rę­kach swo­jej sze­fo­wej – bo­gini Ama­te­rasu. Na pewno wy­wabi jej prze­ciw­ni­ków i wy­stawi ich pro­sto pod gniewny ogień mści­cielki. Taki jest główny cel, ale co, je­śli Ash­ley się zbun­tuje i do­pnie swego? W końcu kto mógł jej ofia­ro­wać wię­cej niż ży­cie? Czy coś li­czy się bar­dziej?

Am­ba­sa­dorka do­tarła do drzwi pro­wa­dzą­cych z plat­formy do bu­dynku am­ba­sady. Jesz­cze przez chwilę biła się ze swo­imi my­ślami. Na­gle sta­lowe płyty w fu­try­nie kwa­tery roz­su­nęły się ryt­micz­nie, a w ich progu sta­nął bio­bot, go­towy na wy­gło­sze­nie mowy po­wi­tal­nej. Bio­boty, w skró­cie boty, były słu­gami bio­an­dro­idów. Ich ciała ho­do­wano w sztucz­nych ma­ci­cach aż do mo­mentu osią­gnię­cia przez nie wieku doj­rza­łego, co trwało około roku. Przy­spie­szono doj­rze­wa­nie ko­mó­rek, dzięki czemu ciało dwu­dzie­sto­latka go­towe było do eks­plo­ata­cji w prze­ciągu nie­ca­łego roku. W prze­ci­wień­stwie do bio­an­dro­idów boty były po­zba­wione oso­bo­wo­ści. Na­wet je­śli bot zo­stał za­bity, moż­liwa była pełna re­kon­struk­cja jego ciała. Po­dob­nie rzecz miała się w przy­padku bio­idów. Na­pro­du­ko­wane ko­pie ciał bio­an­dro­idów hi­ber­no­wano, żeby wy­ko­rzy­stać je w ra­zie ich śmierci – wtedy też wzo­rzec oso­bo­wo­ści wra­cał na ser­wer, do mo­du­łów sar­ko­fagu. Stam­tąd po­bie­rano go do no­wego, iden­tycz­nego wy­ho­do­wa­nego ciała.

Boty wy­glą­dały tak samo jak każdy czło­wiek, miały in­dy­wi­du­alne ce­chy, pro­por­cje, rysy twa­rzy, wzrost oraz wagę. Przez to wielu lu­dzi, mimo braku do­kład­nej wie­dzy na ten te­mat, po­dej­rze­wało już od sa­mego po­czątku, że ciała bo­tów za­pro­jek­to­wano i wy­ko­nano do­kład­nie w ten sam spo­sób i z tych sa­mych skład­ni­ków co kor­pusy bio­an­dro­idów. Je­dy­nie w ich spoj­rze­niu nie można było do­strzec pier­wiastka ży­cia. Od­po­wied­nie uwa­run­ko­wa­nie umoż­li­wiało nie­któ­rym bo­tom pre­cy­zyjne pod­szy­wa­nie się pod każ­dego, na­wet czło­wieka. Po­skut­ko­wało to po­wsta­niem re­guły, że każdy bio­bot ma szansę stać się bio­an­dro­idem, je­śli nad­pi­sze się mu świa­do­mość, ale bio­an­dro­ida już nie da się zde­gra­do­wać do po­ziomu bio­bota.

– Lady Sand­storm, na­zy­wam się Qu­ill i je­stem bio­bo­tem do usług wa­szej naj­ja­śniej­szej mo­ści – ode­zwał się me­lo­dyj­nym mę­skim gło­sem. Miał hu­ma­no­idalną po­stać, jed­nak z jego brą­zo­wych oczu biła pustka, jak z do­brze zbu­do­wa­nego ciała bez du­szy. Do­dat­kowo cha­rak­te­ry­zo­wał go mało in­te­li­gentny wy­raz trój­kąt­nej twa­rzy, okra­szo­nej de­li­kat­nym uśmie­chem. – Ja­cyś męż­czyźni cze­kają na pa­nią w sa­lo­nie. Czy ży­czy so­bie pani wi­dzieć ich te­raz?

– Daj mi chwilę od­sap­nąć. Mia­łam ciężką roz­mowę z pewną suką, za którą nie prze­pa­dam – sko­men­to­wała wy­raź­nie po­de­ner­wo­wana.

– Ro­zu­miem – od­parł Qu­ill. – Chciał­bym tylko po­in­for­mo­wać, że ta suka prze­syła go­rące po­zdro­wie­nia i ra­dzi nie zwle­kać z wy­ko­ny­wa­niem obo­wiąz­ków – do­dał, kiedy am­ba­sa­dorka mi­jała go lek­ce­wa­żąco.

Ko­bieta tylko prze­wró­ciła oczami i spoj­rzała na Qu­illa z roz­cza­ro­wa­niem. Po­ca­ło­wała go de­li­kat­nie w po­li­czek.

– Sko­czę tylko wziąć prysz­nic. Może tam też chcesz mi po­to­wa­rzy­szyć, droga sze­fowo?! – wrza­snęła na od­chodne i udała się w kie­runku windy pro­wa­dzą­cej do jej pry­wat­nych kwa­ter.ROZ­DZIAŁ III

Fe­lix Pul­ler

Bruce prze­dzie­rał się po­mię­dzy krzą­ta­ją­cymi się tech­ni­kami. Za­bez­pie­czali ślady na miej­scu zbrodni. Gwar­dzi­sta jed­no­cze­śnie dys­ku­to­wał z Kyle’em przez ko­mu­ni­ka­tor w pa­nelu pod­ręcz­nym za­mo­co­wa­nym do przed­ra­mie­nia. Kiedy po­że­gnał się z przy­ja­cie­lem, spoj­rzał w kie­runku tech­ni­ków zbie­ra­ją­cych się do cen­trali Gwar­dii, aby prze­ana­li­zo­wać ze­brane po­szlaki. Prze­niósł swój wzrok po­now­nie na na­pis na ścia­nie wy­ko­nany przez nie­zna­nego ar­ty­stę: „Oczy są zwier­cia­dłem du­szy”. Pod­szedł odro­binę bli­żej. Za­mknął po­wieki i pró­bo­wał wczuć się w twórcę tre­ści. Wy­cią­gnął rękę, uda­jąc, że pi­sze po mu­rze. Ma­larz na pewno w jed­nej ręce trzy­mał puszkę ze sprayem, ale co z drugą? Męż­czy­zna spoj­rzał w dół i po­woli otwo­rzył oczy. Nie­opo­dal swo­jego buta, koło worka na śmieci uj­rzał nie­do­pa­łek. Bingo!

Roz­mowa z Kyle’em zro­dziła w jego gło­wie ogrom py­tań i wąt­pli­wo­ści. Co to za ta­jem­nica z tym re­je­stra­to­rem? Dla­czego naj­pierw wy­pa­lono ofie­rze oczy kwa­sem, a po­tem wbito w tym miej­scu pręty? Lekki po­dmuch let­niego, po­ran­nego wia­tru roz­bu­dził gwar­dzi­stę. Po­now­nie pod­szedł bli­żej zwłok, które dwóch męż­czyzn ukła­dało de­li­kat­nie na no­szach.

Bruce ubrany był luźno w prze­ci­wień­stwie do swo­ich to­wa­rzy­szy na miej­scu zbrodni odzia­nych w ofi­cjalne mun­dury spe­cja­li­stów Gwar­dii. Miał na so­bie tylko zwy­kły bez­rę­kaw­nik oraz za­rzu­cony na umię­śnione ra­miona lekki płaszcz za­kry­wa­jący całe ręce i po­śladki, na które wcią­gnął kla­syczne spodnie gwar­dzi­stów – wy­ko­nane z ela­stycz­nego ma­te­riału, po­sze­rzane na udach i zwę­ża­jące się w oko­licy ły­dek. Jesz­cze raz spoj­rzał na nie­dawno oglą­dane zwłoki Spes. Wes­tchnął, już znu­żony tym śledz­twem. Ile można pra­co­wać? Czas wresz­cie zro­bić coś bar­dziej in­te­re­su­ją­cego niż ślę­cze­nie nad tru­pem. Może siłka albo ja­kieś małe piwko. Cho­ciaż jedno. Szu­kał w my­ślach od­po­wie­dzi na two­rzące się w gło­wie py­ta­nia do­ty­czące mo­tywu mor­der­stwa. Może wcale nie cho­dziło o mor­der­stwo? Do tej pory nie od­na­leźli oso­bo­wo­ści ofiary. Może cho­dziło o po­rwa­nie? Ciało było w tym wy­padku zbędne. Po co za­tem po­ry­wać bio­an­dro­ida? Ten miał za­le­d­wie pięć lat, po­my­ślał, przy­glą­da­jąc się zwło­kom. Co może być cen­nego w pię­cio­let­nim bio­an­dro­idzie? Tech­no­lo­gia?

Człon­ko­wie ro­dziny Bruce’a wy­wo­dzili się ze sta­ro­żyt­nej Eu­ropy. Po­cho­dził z sza­no­wa­nego rodu But­che­rów, któ­rego człon­ko­wie za­raz po Blac­ko­ucie pra­co­wali nad od­bu­dową no­wego świata i za­częli współ­pracę z przy­by­łymi bio­an­dro­idami. Więk­szość zde­spe­ro­wa­nych i stę­sk­nio­nych za po­wro­tem do nor­mal­no­ści lu­dzi od­dało się dzia­ła­niom pod dyk­tando nowo przy­by­łych istot i ochrzciło je no­wym bó­stwem. Dzięki za­an­ga­żo­wa­niu i cięż­kiej pracy But­che­ro­wie szybko awan­so­wali i zy­skali re­pu­ta­cję ro­dziny o bar­dzo wy­so­kim sta­tu­sie spo­łecz­nym.

Dzia­dek Bruce’a, Ma­la­ster, był pierw­szym osob­ni­kiem z li­nii mę­skiej, który osią­gnął siódmy po­ziom roz­woju w hie­rar­chii spo­łecz­nej. Tym sa­mym stał się jed­nym z nie­wielu lu­dzi w hi­sto­rii o sta­tu­sie boga. Ob­jął bar­dzo wy­so­kie i od­po­wie­dzialne sta­no­wi­sko w jed­nej z kor­po­ra­cji pro­du­ku­ją­cych li­niowce mię­dzy­gwiezdne, bazy ko­lo­nialne i inne gi­gan­tyczne struk­tury ko­smiczne w stocz­niach na or­bi­cie Marsa. Jego syn, a za­ra­zem oj­ciec Bruce’a, Ran­del, pra­co­wał jako główny in­ży­nier w la­bo­ra­to­riach i fa­bry­kach na Księ­życu, w któ­rych wy­twa­rzano nowe ma­te­riały oraz czę­ści do uspraw­nia­nia sil­ni­ków uży­wa­nych przez li­niowce mię­dzy­pla­ne­tarne. Czę­sto od­by­wał de­le­ga­cje zwią­zane z kon­trolą tech­niczną pro­ce­sów prze­twa­rza­nia su­row­ców w hu­cie gwiezd­nej, sta­cjo­nu­ją­cej nie­opo­dal pasa pla­ne­toid za Mar­sem. Ko­smiczne skały prze­twa­rzano tam na po­je­dyn­cze pier­wiastki, ma­te­riały oraz wy­twa­rzano z nich ele­menty do bu­dowy du­żych, po­za­ziem­skich obiek­tów, ta­kich jak okręty gwiezdne czy też mo­duły sta­cji or­bi­tal­nych. Ran­del, jako czło­wiek o wy­bu­ja­łej am­bi­cji na szó­stym po­zio­mie roz­woju, pra­gnął iść w ślady swo­jego ojca i wresz­cie stać się kimś po­wszech­nie sza­no­wa­nym, kimś na miarę bó­stwa. Pra­co­wał i po­świę­cał się ka­rie­rze za­wo­do­wej na tyle mocno, że jego mał­żeń­stwo się roz­pa­dło. Sam Bruce chyba bar­dziej wdał się w matkę, bo po­dob­nie jak w jej przy­padku ka­riera kor­po­ra­cyjna wcale go nie po­cią­gała.

Greta Ivory, matka Bruce’a, na­le­żała do bar­dzo ener­gicz­nych i do­bro­dusz­nych osób. Do mo­mentu osią­gnię­cia pierw­szego po­ziomu, kiedy jak każdy czło­wiek utra­ciła płod­ność, nie udało jej się uro­dzić żad­nego po­tom­stwa. Roz­wią­za­niem w ta­kich wy­pad­kach były banki ko­mó­rek roz­rod­czych. Każdy czło­wiek przed pierw­szym awan­sem spo­łecz­nym od­da­wał tam swoje ko­mórki roz­rod­cze. Pod­da­wano je za­mro­że­niu, aby póź­niej – w mo­men­cie go­to­wo­ści ro­dzi­ciel­skiej – do­ko­nać za­płod­nie­nia i wy­ho­do­wać so­bie po­tom­stwo w sztucz­nych ma­ci­cach. Dzięki ta­kiemu za­bie­gowi dwa­dzie­ścia sie­dem lat temu, do­kład­nie pięt­na­stego kwiet­nia ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego pią­tego roku, na świe­cie po­ja­wił się Bruce.

Greta była ma­larką z za­mi­ło­wa­nia i uwiel­biała swój mały do­mek przy le­sie, na obrze­żach to­kij­skiej me­tro­po­lii w dys­tryk­cie Ha­dano. Bruce re­gu­lar­nie ją od­wie­dzał i czę­sto za­bie­rał ze sobą swo­jego przy­ja­ciela Kyle’a. Greta po­ko­chała go jak dru­giego syna. Za­wsze pełna wi­goru i za­do­wo­lona z ży­cia ra­do­śnie wi­tała go­ści, ser­wo­wała im swoje ar­cy­dzieła ku­li­narne i za­ba­wiała roz­mową na wszel­kie te­maty. Bar­dzo oczy­tana i nie­wia­ry­god­nie in­te­li­gentna, była ide­alną roz­mów­czy­nią dla każ­dego wę­drowca.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij