- W empik go
Lore - ebook
Lore - ebook
Współczesny Nowy Jork. Na świecie wciąż żyją greccy bogowie. Co siedem lat Zeus zsyła część z nich na ziemię, gdzie przez siedem dni pozbawieni są nieśmiertelności. W tym czasie polują na nich ludzie i półbogowie, by przejąć ich moce. To kara, na jaką Zeus skazał niepokornych bogów.
Lore pochodzi z rodu Perseusza. Przed siedmiu laty jej rodziców i siostry wymordowali potomkowie Kadmosa. Dziewczyna cudem uniknęła śmierci i ukryła się w Nowym Jorku. Stara się zapomnieć o swoim pochodzeniu, jednak przeszłość nieoczekiwanie pojawia się pod jej drzwiami pod postacią rannej Ateny, która w zamian za pomoc zgadza się wyświadczyć jej wielką przysługę. Aby pomóc bogini wrócić do zdrowia, Lore odnajduje swojego dawnego przyjaciela, Kastora, który okazuje się być nowym wcieleniem Apolla.
Atena, Kastor, Lore oraz jej współlokator Miles spróbują stawić czoło nowemu zagrożeniu. Lore będzie musiała wiele poświęcić. Czy uda jej się odnaleźć w sobie siłę, by zapobiec upadkowi świata?
Barwna historia o zemście i poświęceniu, z mitologicznymi wątkami i młodą bohaterką, która musi stanąć oko w oko z demonami przeszłości i złem czyhającym na ulicach wielkiego miasta.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-037-1 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DOM KADMOSA – Kadmici
Naznaczeni znakiem węża
Wyniesieni przez Gniewnego z Aresa zrodzonego
DOM ODYSEUSZA – Odyseidzi
Naznaczeni znakiem konia trojańskiego
Wyniesieni przez Strażnika Serc z Afrodyty zrodzonego
DOM TEZEUSZA – Tezeidzi
Naznaczeni znakiem Minotaura
DOM ACHILLESA – Achillesydzi
Naznaczeni znakiem wojownika
DOM PERSEUSZA – Perseidzi
Naznaczeni znakiem Gorgony
Wyniesieni przez Dawczynię Przypływów z Posejdona zrodzoną
Rody Wymarłe
DOM MELEAGERA – Meleagidzi
Naznaczeni znakiem dzika kalidońskiego
DOM BELLEROFONTA – Bellerofontydzi
Naznaczeni znakiem Pegaza
DOM JAZONA – Jazonidzi
Naznaczeni znakiem barana
DOM HERAKLESA – Heraklidzi
Naznaczeni znakiem lwa nemejskiego
Wyniesieni przez Bachanta z Dionizosa zrodzonegoPan niebios zajaśniał na tle zapadającego zmierzchu i przemówił: „Słuchajcie mnie ci, w których żyłach płynie krew tych dumnych ludzi, co zapuszczali się w ciemność, aby zabijać potwory i królów przeszłości. Wzywam was na Agon, abyście i wy mogli okryć się wieczystą chwałą. Dziewięciu bogów mnie zdradziło, więc domagam się okrutnej zemsty. Co siedem lat na siedem dni staną się śmiertelni, abyście wy i wszyscy wasi dziedzice mogli wyrwać się z przeznaczonej wam ścieżki i zmienić swą nić życia w złotą nieśmiertelność. Pokażcie siłę i zdolności, a wynagrodzę was opończą wraz z niewyczerpaną mocą tego boga, którego krew splami wasze śmiałe ostrza. O to was proszę! Zbierzcie się w pępku znanego wam świata i z nastaniem dnia wyruszcie na polowanie. Tak będzie aż do dnia ostatecznego, kiedy pozostanie ten, kto odrodzi się w całości”.
Zeus na Olimpie w tłumaczeniu Kreona z OdyseidówOcknął się, czując pod sobą ubitą ziemię i zapach krwi śmiertelnika. Jego ciało budziło się wolniej od umysłu. Wciąż przebiegały przez nie fale nieprzyjemnych doznań, a jego skóra zasklepiała się niczym świeżo wypalona glina.
Rosa z trawy wsiąkła w plecy jego cienkiej, niebieskiej szaty, gołe nogi i stopy zaś pokrywał brud. Nagle przeszył go upokarzający dreszcz, ciągnący się od czubka głowy aż po same pięty. Po raz pierwszy od siedmiu lat poczuł chłód.
Krążąca w jego żyłach śmiertelna krew przypominała szlam w porównaniu ze słonecznym blaskiem ichoru¹ wypalającego wszelkie ślady śmiertelności i wyrzucającego je na zewnątrz. Przez siedem lat przemierzał krainy bliskie i dalekie, podsycał okrutne serca zabójców, zamieniał żarzące się konflikty w prawdziwe pożogi. Był wcielonym gniewem.
Znów czuć ograniczenia ludzkiego ciała… Trafić do tak kruchego naczynia… Odbierał to jako udrękę. Na tyle wielką, że współczuł starym bogom. W końcu zmagali się z tym koszmarem już dwieście dwanaście razy.
On już nie będzie. To jego ostatnie spotkanie ze śmiertelnością.
Choć miał przytępione zmysły, rozpoznał miasto i jego wspaniały park. Zapach skoszonej trawy wymieszany z nikłym odorem kanalizacji. Odgłosy ruchu ulicznego. Niespokojny elektryczny posmak jego nitek ciągnących się głęboko pod ziemią.
Niezgrabnie rozchylił kąciki ust, zmuszony przypomnieć sobie, jak się uśmiechać. Kiedyś było to jego miasto, w jego śmiertelnym życiu; ulice oferowały mu bogactwa, chciwcy sprzedawali mu zaś namiastki władzy. Manhattan ukląkł niegdyś przed nim i znowu to zrobi.
Przetoczył się na bok i przykucnął. Gdy był już pewien swoich kończyn, powoli podniósł się z ziemi.
Wokół niego płynęły rzeki ciemnej krwi. Znad krateru młoda dziewczyna, z maską zsuniętą z twarzy, wpatrywała się w niego niewidzącymi oczami. W jej gardle wciąż tkwił nóż. Odciętą od ciała głowę mężczyzny zasłaniała maska konia. Bezwładna, pozbawiona palców dłoń ściskała sztylet.
Z prawej strony dobiegł go odgłos czyichś kroków. Sięgnął po miecz, lecz nie znalazł go u swojego boku. Z cienia pobliskich drzew wyłoniły się trzy postacie. Przebiegły przez brukowaną drogę. Twarze skrywały pod maskami z brązu, zdobionymi wizerunkiem węża.
Jego śmiertelny ród. Dom Kadmosa. Przybyli po niego, po swojego nowego boga.
Wyciągnął szyję, aż coś w niej strzyknęło. Obserwował, jak się zbliżają. Najwyraźniej zrobił na nich wrażenie i odpowiadało mu to. Jego poprzednik, ostatni nowy Ares, nie był godny nosić opończy boga wojny. Siedem lat temu zabicie go i pozbawienie przyrodzonych praw sprawiło mu olbrzymią satysfakcję.
Najwyższy z łowców wystąpił do przodu. Belen. Nowy bóg z rozbawieniem patrzył, jak młodzieniec z chłodną bezwzględnością wyrywa strzały z ciał.
Szkoda, że urodził się bękartem. Gdyby nie to, jako jego jedyny żyjący potomek mógłby po nim dziedziczyć. Dziedziczyć po Aristosie Kadmou, jego śmiertelnym wcieleniu. Wygiął usta, czując dumę z chłopaka.
Belen zdjął maskę i z szacunkiem opuścił wzrok. Bóg podniósł dłoń i przesunął ją wzdłuż własnej twarzy. Tak bardzo przypominała tę należącą do chłopca. Pokryta bliznami skorupa nosząca piętno wielu dekad życia odpadła, kiedy wstępował ku niebiosom. Wtedy ponownie stał się młody i wyglądał teraz jak za swoich najlepszych lat. I to już na zawsze.
– Przyjmij wyrazy naszego szacunku – powiedział Belen, klęknął i podał mu zawiniątko z torby przy biodrze. Zawierało szkarłatną jedwabną tunikę w miejsce tej obrzydliwej, błękitnej, którą nowy bóg miał na sobie. – Witamy cię i oferujemy krew twoich wrogów na znak naszej bezgranicznej lojalności. Przybyliśmy, by cię chronić aż po dzień, w którym ponownie odrodzisz się w mocy. Jesteśmy gotowi oddać za to życie.
Pierwsze słowa zachrzęściły w gardle nowego boga.
– I nie tylko.
– Tak, panie – odrzekł Belen.
Zza niego wyłonili się kolejni łowcy, wszyscy odziani w typową dla nich czerń. Ciągnęli za sobą człowieka w błękitnej tunice.
– Przyprowadźcie go do mnie – rozkazał Belenowi.
Dwa czarne SUV-y z wyłączonymi światłami wynurzyły się z pobliskiej ulicy i przecinając trawnik Central Parku, podjechały do nich. Kadmici rozpoczęli swoją pracę. Rozłożyli plandeki i przetoczyli na nie ciała martwych łowców. Wygładzili ziemię. Wymienili zakrwawioną trawę. Załadowali zmasakrowane zwłoki do bagażnika kolejnego SUV-a, który zatrzymał się tuż za nimi.
Nowy bóg wiedział, że pozostałe rody wykonują dokładnie taki sam rytuał w innych zakątkach parku.
Pociągnięty do przodu jeniec ponownie zaczął się szarpać, uderzając prowadzących go łowców czołem niczym dzikie zwierzę. Najwyraźniej przecięli mu ścięgna kostek, uniemożliwiając wykorzystanie jego obłędnej szybkości podczas ewentualnej ucieczki. Dobrze!
Łowcy rzucili go na kolana. Nowy bóg wyciągnął rękę i zerwał mu kaptur z głowy.
Złote oczy płonęły, wpatrując się w niego, iskry mocy wirowały w nich z wściekłością. Krew ciekła z rany na czole, plamiąc niegdyś świetlistą skórę oraz tunikę.
– Straciłeś swoją ostatnią przydatną moc – powiedział nowy bóg. Złapał garść brązowych kręconych włosów starca i odchylił jego głowę do tyłu, zmuszając go do podniesienia wzroku.
– Wiem, czego pragniesz, bogobójco – odparł jeniec w starożytnym języku. – Ale nie znajdziesz tego. Nigdy!
Chciał się tylko upewnić, czy przedmiot wciąż istnieje. Wściekłość nowego boga była swego rodzaju euforią. Skierował ostrą niczym brzytwa klingę w stronę śmiertelnego ciała starego boga.
Uśmiechnął się.
– Oszust. Posłaniec. Podróżnik. Złodziej – wycedził i wbił ostrze pomiędzy pokręcone kości jego kręgosłupa. – A teraz już nikt.
Krew trysnęła z rany. Przez chwilę nowy bóg napawał się przerażeniem jeńca – ten ból, to zaskoczenie! – oraz jego gasnącą mocą. Wielka szkoda, że nie mógł jej połączyć ze swoją.
– Tak już bywa, prawda? – powiedział i pochylił się, obserwując, jak ostatnia iskra życia gaśnie w oczach konającego. – Tę drogę obrał twój ojciec, a wcześniej jego ojciec. Starzy bogowie muszą umrzeć, by nowi mogli się narodzić.
Ciszę panującą w parku zakłócały jedynie wilgotne plaśnięcia miecza. Krzepiący trzask oznajmił wkrótce, że głowa jeńca oddzieliła się od korpusu. Nowy bóg uniósł ją na tyle wysoko, by jego wyznawcy mogli ją zobaczyć.
Łowcy ryknęli z radości, uderzając się pięściami w piersi. Nowy bóg po raz ostatni spojrzał na odciętą głowę Hermesa, po czym rzucił ją na brezent, gdzie leżały już pozostałe szczątki. Rankiem nie będzie śladu po tych ośmiu bogach, którzy pojawili się w Central Parku niczym błyskawice przecinające niebo. Nie będzie też śladu po łowcach, którzy polegli w walce z nimi.
Miasto wokół nich szumiało, tętniło z trudem ujarzmianym chaosem. Śpiewało pieśń o nadchodzącej grozie. Rozumiał jego tęsknotę. Tę chęć urwania się ze smyczy.
– Jestem Gniewny – powiedział nowy bóg, klękając. Zanurzył palce w krwi zmieszanej z błotem. – Jestem waszym panem – dodał, przeciągając dłonią po policzkach. – Jestem waszą glorią.
Stojący dookoła niego łowcy zadarli maski, żeby pójść w jego ślady i wsmarować wilgotną ziemię w swoje żarliwe twarze.
Nadchodziła nowa era. Czekała, żeby rozpoczął ją ktoś dostatecznie odważny.
– A więc… – powiedział nowy bóg. – Zaczynamy!ROZDZIAŁ PIERWSZY
MATKA POWIEDZIAŁA JEJ KIEDYŚ, ŻE CZŁOWIEKA MOŻNA POZNAĆ TYLKO W JEDEN SPOSÓB – wyzywając go na pojedynek. Lore wiedziała jednak z własnego doświadczenia, że dzięki walce można co najwyżej odkryć, w którą część ciała przeciwnik nie chciałby oberwać.
Dla jej obecnego rywala tą częścią ciała była lewa pierś, wciąż zasłonięta bandażem skrywającym nowy tatuaż.
Uniosła ważące blisko pół kilograma rękawice i przyjęła na nie kolejne niedbałe uderzenie. Cofnęła się o krok, a jej trampki zapiszczały na taniej niebieskiej macie. Po pięciu walkach, jakie odbyły się tego wieczora, kawałki srebrnej taśmy samoprzylepnej wyznaczającej prowizoryczny ring zaczynały odklejać się pod wpływem ciepła i wilgoci. Lore chrząknęła, dotykając piętą jednego z nich.
Pot ściekał jej po twarzy, czuła już wyłącznie jego słony smak. Nie zamierzała się ocierać, choć szczypał ją w oczy. Ból nie był przecież zły. Pomagał jej się skupić.
Wszystko to – to znaczy walka – stało się jej najnowszym złym nawykiem. Przynosiło ukojenie tak potrzebne od sześciu miesięcy, czyli od śmierci Gila. Złożona wówczas obietnicatylko jednego pojedynkuzostała złamana w chwili, gdy Lore poczuła znajomy przypływ adrenaliny.
Pierwsza walka wystarczyła, żeby zdusić dławiący smutek, wypchnąć go z głowy, wrócić do normalności. Druga pozwoliła uśmierzyć ból rodzący się w sercu. Trzecia zapewniła jej zaskakująco dużo gotówki.
A teraz, wiele tygodni później, walka numer piętnaście dostarczyła jej tego, czego tak bardzo potrzebowała tej nocy: odwrócenia uwagi.
Lore powtarzała sobie, że w dowolnym momencie może rzucić ten sport. I że przestanie walczyć, kiedy pojedynki niczego już nie będą jej dawać. Albo kiedy zaczną przypominać jej o tym, co zakopała.
Ale tak się nie stało. Jeszcze nie.
W ciasnej piwnicy chińskiej restauracji Czerwony Smok panował gwar. Wokół mat tłoczyło się stanowczo zbyt wiele rozgrzanych osobników. Tłum falował wraz z ruchami zawodników, wyznaczając nieoficjalne granice ringu. Wielu gapiów ściskało w dłoniach kubeczki, starając się nie rozlać ani odrobiny cennego trunku. Przekazywane z rąk do rąk kupony i rachunki krążyły dookoła, na koniec trafiały do Frankiego, organizatora całego przedsięwzięcia. Lore spojrzała na niego. Właśnie ustalał kolejność dwóch następnych walk oraz wysokość stawek. Zawsze bardziej od zwycięzców interesowały go wygrane.
Schodami prowadzącymi do kuchni na górze spływała para, nadając powietrzu satynową miękkość. Zapach kurczaka kung pao stanowił smakowitą alternatywę dla smrodu starych wymiocin i piwa, który straszył w nieczynnych klubach nocnych, w których najczęściej organizowano walki.
Publiczności to nie przeszkadzało: każde miejsce dawało im iluzję ekskluzywności. Choć tak naprawdę lista gości Frankiego była obecnie o wiele mniej wyjątkowa niż kiedyś: modelkom, osobom ze światka artystycznego, wreszcie biznesmenom rozdającym małe saszetki z białym proszkiem coraz częściej towarzyszyły dzieciaki z prywatnych szkół testujące granice obojętności swoich rodziców.
Rywalem Lore był chłopak w jej wieku – miał delikatną, pozbawioną szram skórę i cechowała go nieuzasadniona pewność siebie. Śmiał się, wskazując Lore palcem, kiedy wybierał sobie przeciwnika spośród zawodników Frankiego. Lore zdecydowała się go zmiażdżyć, zdeptać resztki jego dumy. I to zanim nazwał ją dziecinką i posłał jej pijackiego buziaczka.
– Niech zgadnę – warknęła przez ochraniacz na zęby i wskazała głową na bandaż na jego nastoletniej piersi zasłaniający nowy tatuaż. – „Żyj, śmiej się, kochaj”? „Fruzia Forever”?
Chłopak zmarszczył brwi, a publiczność zarechotała. Wycelował pięścią w jej głowę i aż stęknął z wysiłku. Wyprowadzenie tego ciosu w połączeniu z włożoną weń siłą zmusiło go do odsłonięcia klatki piersiowej. Lore miała otwartą drogę do celu. Momentalnie wbiła rękawicę w miękką, pokrytą tuszem skórę.
Chłopak wybałuszył oczy i wypuścił z sykiem powietrze z ust. Jego kolana uderzyły o matę.
– Wstawaj – powiedziała Lore. – Przynosisz wstyd swoim kumplom.
– Ty… ty głupia dzi… – rzucił, krztusząc się własnym ochraniaczem na zęby.
Lore zastanawiała się wcześniej, ile czasu upłynie, zanim wbije przeciwnika w ziemię. Teraz już wiedziała. Pięć minut.
– Jestem przekonana, że nie chcesz mnie tak nazwać – stwierdziła, krążąc wokół niego. – Zwłaszcza że właśnie przede mną uklęknąłeś.
Wyraźnie wściekły, próbował podnieść się z ziemi. Wywróciła oczami.
Już cię nie śmieszę, co?, pomyślała.
Gil powiedziałby, żeby dała spokój temu głupiemu szczeniakowi – zawsze powtarzał jej w ten swój beztroski, nieoceniający sposób, że nie musi brać udziału w każdej walce, jaka się trafiła. Prawdę mówiąc, nienawidził pojedynków i Lore czuła się winna. Że go zawiodła.
Oczywiście próbowała innych rzeczy. Żadna z nich nie pomagała jej uporać się z miażdżącym poczuciem straty równie skutecznie, co dobra bijatyka. A Lore usiłowała zapomnieć nie tylko o śmierci Gila. Czuła właśnie, jak tuż pod jej skórą rodzi się nowy lęk.
Był sierpień. W mieście znów odbywało się polowanie.
Ze wszystkich sił starała się wyprzeć z pamięci tę mroczną część swojego życia, którą dawno zostawiła za sobą. Włożyła mnóstwo wysiłku w rozpoczęcie jaśniejszej, pogodniejszej egzystencji, a jednak w zakamarkach umysłu mimowolnie odliczała dni. Jej ciało napinało się, a zmysły wyostrzały, jakby szykowały się na nadchodzące wydarzenia.
Dwa tygodnie temu zaczęła widywać na mieście znajome twarze osób, które najwyraźniej przygotowywały się na dzisiejszy wieczór. Związany z tym szok zadał jej cios w płuca niczym ostry nóż. Każde takie spotkanie uświadamiało jej, że cała jej nadzieja i wszystkie ciche błagania poszły na marne. Proszę, wielokrotnie powtarzała w myślach przez ostatnich kilka miesięcy. Niech w tym cyklu to będzie Londyn. Niech to będzie Tokio.
Niech to będzie dowolne miejsce na świecie, byle nie Nowy Jork.
Wiedziała, że tego wieczora nie powinna opuszczać domu. Nie wtedy, kiedy wybuchnie wśród nich szał zabijania. Gdyby rozpoznał ją choćby jeden łowca, rody nie polowałyby wyłącznie na bogów. Pragnęłyby również zdobyć jej skalp.
Kątem oka zobaczyła, że Frankie spogląda na swój śmieszny zegarek kieszonkowy i daje jej sygnał do zakończenia walki. Podejrzewała, że chciał jak najszybciej stąd wyjść i w spokoju napawać się zapachem pieniędzy.
– Wyszalałeś się? – zapytała rywala.
Zamroczony alkoholem chłopak zaczął ganiać Lore po macie, zataczając niezdarne półkola pięściami. Coraz bardziej się irytował, bo publiczność wciąż rechotała ze śmiechu.
Kiedy Lore uchyliła się, unikając kolejnego ciosu, jej naszyjnik wysunął się spod koszulki. Umieszczony na nim wisiorek w kształcie złotego pióra odbił promyk światła i zabłysnął. Chwilę później trafiła go pięść przeciwnika. Najwyraźniej zaczepiła o cienki łańcuszek, bo kiedy Lore ponownie się przesunęła, zapięcie pękło i naszyjnik wylądował u jej stóp.
Lore odpięła zębami pasek rękawicy i uwolniła dłoń. Uchyliła się przed następnym atakiem rywala i szybko podniosła błyskotkę. Schowała ją do tylnej kieszeni dżinsów. Kiedy zakładała rękawicę, poczuła kolejną falę frustracji.
Wisiorek dostała od Gila.
Odwróciła się do chłopaka, powtarzając sobie, że nie powinna go zabijać. Mogła jednak złamać mu ten piękny nosek.
Co, ku radości tłumu, zrobiła.
Krew trysnęła na twarz. Chłopak zaklął.
– Czas spać, c h ł o p t a s i u – powiedziała, spoglądając na Frankiego. Chciała się upewnić, czy powinna już zakończyć walkę. – Tak naprawdę…
Na skraju pola widzenia dostrzegła nadlatującą pięść. Odwróciła się dostatecznie szybko, żeby rękawica trafiła ją w bok głowy, a nie w oko. Świat zniknął w ciemności i dopiero po chwili odzyskał kolory. Jakimś cudem Lore zdołała utrzymać się na nogach.
Chłopak wydał z siebie okrzyk zwycięstwa i uniósł ręce do wysoko. Wciąż krwawił z nosa. Potem ruszył w stronę Lore. Miała tylko sekundę, żeby uświadomić sobie, co się dzieje.
Instynktownie podniosła gardę, starając się zasłonić klatkę piersiową. Jednak jej rywal miał inny plan. Nieoczekiwanie objął ją ramieniem i przycisnął usta do jej ust.
Panika zawładnęła Lore, odcięła ją od własnego umysłu. Oślepiła ją. Chłopak przywarł do niej, niezgrabnie liżąc ją językiem. Otaczający ich tłum wył z zachwytu.
Coś w niej pękło. Ciśnienie narastające od tygodni uwolniło się ze wściekłym rykiem. Uderzyła kolanem między nogi chłopaka. Kiedy upadł, wyjąc, jakby poderżnęła mu gardło, zaatakowała z furią.
Następną rzeczą, jaką pamiętała, było wrażenie, że ktoś podnosi ją z ziemi. Wciąż warczała i kopała. Rękawice miała skąpane we krwi. Zmiażdżonej twarzy przeciwnika nie dało się już rozpoznać.
– Uspokój się! – huknął Wielki George, jeden z ochroniarzy Frankiego, i delikatnie nią potrząsnął. – Kochanie, on nie jest tego wart!
Serce Lore waliło w jej piersiach zdecydowanie zbyt szybko, by mogła zapanować nad oddechem. Wciąż drżała, kiedy mężczyzna postawił ją na ziemi. W końcu skinęła na znak, że wszystko z nią w porządku. Puścił ją i podszedł do jęczącego na macie chłopaka. Trącił go stopą.
Dudnienie, które przez cały ten czas słyszała, nagle ustąpiło i Lore uświadomiła sobie, że w sali zapadła kompletna cisza. Słychać było jedynie szczęk naczyń w kuchni na piętrze.
Strach powoli zagnieździł się w niej, zaciskając pętlę wokół jej serca. Ukryte w rękawicach palce zacisnęły się aż do bólu. Nie tylko straciła nad sobą kontrolę, ale także obudziła tę część siebie, którą – jak sądziła – pogrzebała wiele lat temu.
To przecież nie ja, pomyślała, ocierając pot z górnej wargi. Już nie ja.
Prowadziła teraz inne, lepsze życie.
Nie chcąc stracić wypłaty za tę noc, zignorowała zalewającą ją żółć i zapomniała o nienawiści, jaką żywiła do leżącego na ziemi, skamlącego z bólu ścierwa. Uśmiechnęła się niewinnie. Wzruszyła ramionami i wyrzuciła ręce do góry.
Widzowie nagrodzili ją wiwatami, unosząc na jej cześć kubeczki.
– Wcale nie wygrałaś. Oszukiwałaś! – rzucił chłopak przez łzy. – To nie fair. O s z u k i w a ł a ś!
Tacy kolesie jak on tak właśnie kończyli. Jego świat wcale się nie zawalił, co najwyżej jego obraz samego siebie okazał się iluzją. Lore uświadomiła mu, że zasłużył na wszystko, co go dzisiaj spotkało. Był winny, ponieważ w ogóle istniał.
Zdjęła rękawice i nachyliła się nad nim. Publiczność zamilkła. Otaczające ją twarze czekały niecierpliwie na jej słowa niczym wygłodzone wrony.
– Może następnym razem walniesz tu sobie: „Jestem przegrywem”? – zapytała słodkim tonem, kładąc dłoń na tatuażu chłopaka.
Gong zagłuszył jego okrzyk wściekłości i zakończył walkę. Wielki George pociągnął pokonanego w stronę jego przyjaciół.
Lore spojrzała na Frankiego. Wiedziała już, że przychodząc tutaj, popełniła błąd. Zastanawiała się, czy powinna zacząć krzyczeć, czy też po prostu rzucić się do ucieczki.
Dotarła do krawędzi ringu, kiedy usłyszała głos Frankiego:
– Następna walka: Złotko kontra pretendent Gemini.
Posłała mu poirytowane spojrzenie, na które odpowiedział typowym dla siebie beztroskim uśmiechem. Pokazał jej pięć palców. Pokręciła głową, więc dodał jeszcze trzy. W powietrzu wokół niej wirowały pomięte banknoty, wzniecone przez tłum spieszący obstawiać zakłady.
Powinna wrócić do domu. Wiedziała o tym, ale…
Uniosła wszystkie dziesięć palców. Frankie skrzywił się, po czym machnął ręką, kierując ją w stronę ringu. Lore ponownie założyła rękawice i odwróciła się. Liczyła, że czeka ją teraz pojedynek z jednym z przyjaciół chłopaka. Przynajmniej mogłaby się zabawić.
Tak się jednak nie stało.
Lore zachwiała się, gdyż jej młody przeciwnik znajdował się poza snopem światła rzucanego przez lampę wiszącą nad ich głowami. Celowo ukrył się w ciemności. Po chwili zrobił jednak krok w przód. Pozwolił, żeby przyćmiony blask odsłonił wykonaną z brązu maskę zasłaniającą mu twarz.
Powietrze w płucach nagle zaczęło Lore ciążyć.
Łowca.ROZDZIAŁ DRUGI
JEDNA MYŚL PRZELECIAŁA JEJ PRZEZ GŁOWĘ. Uciekaj.
Ale instynkt domagał się czegoś innego, a ciało mu uległo. Lore przyjęła postawę obronną i poczuła smak krwi, gdyż z nerwów przegryzła sobie wargi. Miała wrażenie, że każda część jej ciała wibruje, napędzana strachem i napięciem.
Jesteś idiotką, powiedziała sobie. Musiała teraz go zabić na oczach wszystkich tych ludzi albo znaleźć sposób, żeby przenieść walkę na zewnątrz i tam dokończyć dzieła. Żadnych innych opcji nawet nie rozważała. Nie planowała też umrzeć na nasączonych alkoholem matach rozłożonych w piwnicy chińskiej restauracji, która nawet nie serwowała mapo tofu.
Jej przeciwnik górował nad nią wzrostem i Lore próbowała sobie wmówić, że nie ma w tym nic niepokojącego. Choć była wysoka, on miał co najmniej piętnaście centymetrów więcej. Prosta szara koszula i spodnie dresowe wydawały się na nim zbyt małe i ciasno przylegały do atletycznej sylwetki. Każdy mięsień jego ciała był tak doskonale zarysowany jak u wojowników, których Lore oglądała na starożytnych wazach należących do jej ojca. Noszona przez rywala maska przedstawiała grymas wściekłości. Tak też zabrzmiał okrzyk bojowy, który nagle z siebie wydał.
Dom Achillesa.
No cóż, pomyślała Lore. Słabo.
– Nie walczę z tchórzami, którzy zakrywają twarz – oświadczyła chłodnym tonem.
Z trudem stłumił śmiech.
– Domyślam się – odpowiedział ciepło.
Zdjął maskę i położył ją przy krawędzi ringu. Reszta świata rozpłynęła się dla Lore w blasku ognia.
Ale ty nie żyjesz!
Słowa stanęły jej w gardle, pozbawiając ją tchu. Cofnęła się o krok, lecz tłum wypychał ją do przodu, ku macie. Walczyła o powietrze, które – jak sądziła – nie docierało do jej płuc. Miała wrażenie, że twarze dookoła są poza zasięgiem jej wzroku.
Powinieneś nie żyć, pomyślała. Przecież umarłeś!
– Zaskoczona? – Wyczuła w tonie przeciwnika nutkę nadziei, ale jego oczy czujnie ją obserwowały.
Castor.
Jego niegdyś delikatna twarz nabrała ostrości, a młodość umknęła z jego rysów. Zaskakujące, jak bardzo pogłębił się mu głos.
Przez jedną koszmarną chwilę Lore wydawało się, że śni na jawie. Że za moment się ocknie, tak jak zawsze, kiedy śniła o przeszłości; o czasach, kiedy jej siostry i rodzice wciąż żyli. Bała się, że zaraz zwymiotuje lub zacznie szlochać. Ciśnienie rozsadzało jej czaszkę, unieruchamiało ją, dusiło jakąkolwiek radość, jaką mogła nieść ta niespodzianka.
Ale Castor Achilleos nie zniknął. Podobnie jak nie zniknął pulsujący ból, pamiątka po wcześniejszych walkach. W powietrzu wciąż unosił się zapach gorzałki i smażonego jedzenia, a Lore czuła na swoim ciele każdą kroplę potu spływającego po twarzy i plecach. Więc wszystko to działo się naprawdę!
Nadal się nie poruszyła. Nadal nie oderwała wzroku od twarzy Castora.
Był prawdziwy.
Naprawdę żył.
Kiedy wreszcie jakaś szczątkowa emocja przedarła się przez ogarniające ją odrętwienie, okazała się czymś innym, niż Lore się spodziewała. To była złość. Nie dzika i oszałamiająca, lecz tak ostra i bezlitosna jak niegdyś ostrza ich treningowych mieczy.
Castor żył, a mimo to pozwolił, żeby go opłakiwała przez siedem długich lat.
Lore otarła twarz rękawicą. Starała się skupić na walce, choć miała wrażenie, że za chwilę jej ciało rozpadnie się na kawałki. Czekał ją pojedynek. Przeciwnik zadał już pierwszy cios, jednak był osobą, którą kiedyś uważała za swojego najlepszego przyjaciela, dlatego doskonale wiedziała, jak mu się zrewanżować.
– Dlaczego miałabym być zaskoczona? – odpowiedziała. – Nie mam pojęcia, kim jesteś.
Cień niepewności przemknął po twarzy Castora, ale szybko zniknął. Chłopak uniósł brew i posłał Lore łagodny, lecz wiele mówiący uśmiech. Kilkoro stojących za nią widzów zaczęło szeptać.
Lore wiedziała, że nie zrezygnuje z urządzenia mu awantury. Nie zamierzała też wypuścić go z ringu bez stoczenia walki. Nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. Odwróciła się, żeby dać sygnał Frankiemu. Miała nadzieję, że nie zauważy, jak serce wyrywa się z jej piersi.
Rozległ się gong. Tłum zaczął wiwatować. Stanęła nisko na nogach i przyjęła bojową postawę.
Odejdź, pomyślała, patrząc znad rękawic na przeciwnika. Zostaw mnie w spokoju.
Przez siedem lat nawet nie próbował jej odnaleźć, więc dlaczego teraz się pojawił? Żeby z niej zakpić? Zmusić do powrotu?
Nie ma na to szans.
– Bądź dla mnie łagodna – powiedział, unosząc dłonie i spoglądając na rozdarcie na jednej z pożyczonych rękawic. – Od dawna nie sparowałem.
Nie tylko żył, ale też wybrał karierę uzdrowiciela, zamiast wykształcić się na wojownika. Jego życie potoczyło się zgodnie z planem. Nie było jej przy nim, więc nie mogła mu w niczym przeszkodzić.
I nigdy jej nie szukał. Nawet wtedy, gdy naprawdę go potrzebowała.
Lore krążyła wokół niego, lekko stąpając po macie. Tej siedmioletniej rozłąki nie dało się wymazać.
– Nie martw się – powiedziała chłodno. – Walka nie potrwa długo.
– Mam nadzieję, że nie będzie też krótka – odpowiedział, rozciągając usta w kolejnym uśmiechu.
W jego ciemnych oczach odbijało się światło żarówek kołyszących się nad ich głowami, w tęczówkach zaś płonęły iskry. Miał długi, prosty nos, choć wielokrotnie złamał go podczas sparingów, do tego szczękę uciętą pod idealnym kątem i kości policzkowe przypominające ostrza.
Lore wyprowadziła pierwszy cios. Castor odchylił się na bok, robiąc unik. Wydał jej się szybszy niż kiedyś, ale poruszał się sztywno. Choć wciąż był silny, najwyraźniej wyszedł z wprawy. Przypominał jej zardzewiałą maszynę, która próbowała odnaleźć dawny rytm. Jakby na potwierdzenie tego, pochylił się nieco zbyt głęboko i zakołysał, z trudem łapiąc równowagę.
– Naprawdę przyszedłeś tu, żeby walczyć? – warknęła. – Płacą mi od meczu, więc przestań marnować mój czas.
– Nie śmiałbym – odpowiedział Castor. – Nawiasem mówiąc, nadal pochylasz prawe ramię.
Lore skrzywiła się, ale oparła się pokusie zmiany postawy. Stopniowo tracili uwagę publiczności. Podłoga w piwnicy zadrżała, gdy widownia zaczęła wytupywać rytm, próbując wpłynąć na tempo walki.
Castor najwyraźniej dobrze odczytywał emocje tłumu albo został oblany wystarczającą liczbą drinków, ponieważ ponownie skupił się na pojedynku. Żarówki kołysały się na łańcuchach, rzucając dookoła cienie. Wchodził i wychodził z nich, jakby znał metodę wtapiania się w mrok.
Zamarkował ruch w prawo i bez przekonania uderzył Lore w ramię.
Furia przemalowała jej świat na palącą biel. Oto, jak bardzo ją szanował. Nawet nie uważał jej za godnego siebie przeciwnika. Potraktował ją jak jakiś żart!
Uderzyła pięścią w jego nerkę, a kiedy się skulił, lewą ręką grzmotnęła go w ucho. Zachwiał się i w końcu podparł kolanem, nie mogąc odzyskać równowagi.
Wyprowadziła kolejny cios, tym razem prosto w twarz. Castor zachował trzeźwość umysłu i go zablokował. Wstrząs towarzyszący uderzeniu przeszedł przez całe jej ramię.
– Baw się ze mną dalej, a zobaczysz, jak to się dla ciebie skończy – ostrzegła.
Castor spojrzał na nią zza ciemnych, niesfornych kosmyków, które opadły mu na oczy, a jego skóra w kolorze kości słoniowej się zarumieniła. Lore odwzajemniła spojrzenie. Pot spływał jej po brodzie, a ciało wciąż pulsowało siłą burzy szalejącej w jej wnętrzu. Kołyszące się żarówki niemal hipnotycznie tańczyły w ciemnych tęczówkach Castora. Ostatnie ślady rozbawienia zniknęły mu z twarzy, zupełnie jakby zdołała je zdrapać.
Skoczył do przodu, blokując własne ramię pod jej kolanami i następnie pociągając za nie. W jednej chwili Lore stała, w następnej leżała już płasko na plecach, z trudem łapiąc oddech. Publiczność zaczęła wiwatować.
Uniosła nogę, żeby kopnięciem odrzucić Castora od siebie, jednak usłyszała uprzejmy ton głosu Frankiego:
– Żadnego kopania!
No tak.
Przetoczyła się na lewo, niemalże do krawędzi maty, i poderwała się na równe nogi. Tym razem Castor był już gotowy na serię razów, którą wyprowadziła. Uchyliła się więc i odskoczyła, chwytając rytm walki. Wygięła usta w mimowolnym uśmiechu.
Dostrzegła ruch u szczytu schodów prowadzących do piwnicy. Ktoś schodził. To jedno spojrzenie miało swoją cenę – Castor cofnął rękę i zadał jej silny cios w brzuch.
Sapnęła, próbując opanować nieprzyjemny ból. Oczy chłopaka rozszerzyły się ze strachu.
– Wszystko w… – zaczął.
Lore pochyliła głowę i wbiła ją prosto w jego klatkę piersiową. Miała wrażenie, że próbuje przebić betonową ścianę. Każdy staw ją bolał, a przed oczami pojawiły się mroczki. Kiedy Castor upadł, przewróciła się razem z nim.
Przetoczył ich tak, że znalazł się na górze. Przyszpilił Lore do maty, uważając, żeby nie zmiażdżyć jej ciężarem własnego ciała. Ku swojemu zadowoleniu Lore usłyszała, że równie ciężko oddycha.
– Umarłeś – wykrztusiła, po czym spróbowała wyrwać się z jego uchwytu.
– Nie mam za wiele czasu – odpowiedział i przeszedł na język starożytny. – Potrzebuję twojej pomocy.
Zaczęła się uspokajać, choć wypowiedział te słowa w dialekcie, o którym tak bardzo pragnęła zapomnieć.
– Coś się dzieje – dodał. Walka rozgrzała go do tego stopnia, że jego ciało prawie ją paliło. – Nie wiem już, komu mogę ufać.
Spojrzała w bok.
– I to niby mój problem? Ja już się wycofałam.
– Wiem, ale mimo to musiałem cię ostrzec… Cholera! – sapnął Castor, po czym zaklął też w starożytnym języku.
Nagle przekręcił się i Lore znalazła się na nim. Gdzieś w oddali usłyszała publiczność odliczającą do ośmiu. Zbyt późno zdała sobie sprawę, że Castor chce dać jej wygrać.
– Ty kretynie! – warknęła.
Utkwił wzrok w postaci u szczytu schodów, którą wcześniej widziała tylko przez chwilę. To był Evander, krewny Castora i od czasu do czasu towarzysz ich dziecięcych zabaw.
Van miał na sobie prostą czarną szatę łowiecką ze złotym świecidełkiem przypiętym tuż nad lewą piersią. Choć jego czarna skóra błyszczała za sprawą pary buchającej z kuchni, to sam wydawał się chłodny niczym ocean. Przyciął włosy tuż przy skórze, czym jeszcze bardziej wyeksponował swoją oszałamiającą urodę. Spojrzenie wciąż miał bystre i właśnie sygnalizował coś Castorowi.
– Czas minął – oświadczył jej przeciwnik. Lore nie była pewna, czy mówi o walce.
– Zaczekaj – zaczęła, chociaż sama nie wiedziała, dlaczego to powiedziała. Ale Castor już ją z siebie zsunął. Trzymał ją w talii o sekundę dłużej, niż było to konieczne.
– On czegoś szuka i nie wiem, czy nie chodzi mu o ciebie – stwierdził.
Gdy dotarł do niej sens jego słów, natychmiast zakręciło jej się w głowie. Był tylko jeden o n , o którym Castor mógł mówić. Z trudem wzięła kolejny oddech. Walczyła z szumem narastającym w uszach.
– Może skończyłaś z Agonem, ale jego to chyba nie interesuje. Bądź ostrożna! – dodał i przyjrzał jej się uważnie, po czym pochylił się i szepnął jej do ucha: – Nadal walczysz jak Furia.
Cofnął się i ukłonił. Przyjął na klatę buczenie publiczności. Sięgnął po czerwony kubeczek i przecisnął się przez tłum, kierując się w stronę schodów. Kiedy do nich dotarł, Evander chwycił go za ramię i obaj zniknęli w rozgrzanej kuchni.
Ktoś złapał Lore za nadgarstek, próbując unieść jej rękę wysoko, ale wyrwała mu się i popędziła przed siebie, łokciami roztrącając ludzi na boki.
Co ty wyrabiasz?, huknął głos w jej umyśle. Daj im odejść!
Tuż pod schodami wpadła na kogoś z tak dużym impetem, że poleciał na ścianę. Odwróciła się w jego stronę, pozwalając ustom wypowiedzieć pierwszą sylabę przeprosin. Nagle zorientowała się, z kim ma do czynienia.
– Cholera.
Skórę miał białą niczym kość, ciemne oczy zaś komicznie rozszerzył, kiedy pochwycił jej spojrzenie. Ostra, nieco hipsterska fryzura. Szczupłe ciało i obcisłe dżinsy. Naszyjnik z plecionej końskiej sierści.
Miles.
Niewiarygodne, pomyślała. Jakim cudem ta piekielna noc stała się jeszcze gorsza?
– Zaczekaj tutaj! – rozkazała, a wciąż oszołomiony chłopak kiwnął głową.
Wbiegła po schodach do kuchni i omijając poirytowanych kucharzy oraz przedzierając się przez kłęby pary, dotarła do drzwi ewakuacyjnych. Wyskoczyła na spowitą mrokiem ulicę.
Powietrze jarzyło się czerwienią tylnych świateł odjeżdżającego SUV-a. Pojedynczy czerwony kubeczek potoczył się do jej stóp. Na jego krawędzi dostrzegła coś ciemnego.
Tusz.
Odwróciła przedmiot w stronę przyciemnionej lampki wiszącej tuż nad drzwiami, próbując złożyć w całość nierówne litery. Na skroniach czuła pulsowanie tętnic.
Apodidraskinda.
Dziecięca zabawa w chowanego.
Wyzwanie. Odszukaj mnie.
Wrzuciła kubeczek do pobliskiego śmietnika i odeszła.