-
nowość
-
promocja
Los i nadzieja - ebook
Los i nadzieja - ebook
Rodzinna saga o miłości i zdradzie, wojnie i buncie, pragnieniu władzy i chciwości.
Fascynująca historia rodu Natt och Dag osadzona w XV-wiecznej Szwecji.
1434 rok. Unia kalmarska chwieje się w posadach. Król Eryk Pomorski niepewną ręką zarządza sprawami unii w Kopenhadze. Na północy wybucha powstanie, na czele którego staje górnik Engelbrekt Engelbrektsson. Towarzyszy mu młody Måns Bengtsson, który pragnie zdobyć przychylność przywódcy rebelii i wzmocnić potęgę swojego rodu. Opuszczając rodzinną posiadłość Göksholm nad jeziorem Hjälmaren, żegna ojca, matkę i siostrę, nie przeczuwając jeszcze, jak bardzo ta decyzja odmieni ich wszystkich.
W swojej nowej powieści pod tytułemLos i nadziejaNiklas Natt och Dag próbuje rozwiązać tajemnicę jednego z najsłynniejszych zabójstw w średniowiecznej Szwecji. Czyni to w jedyny możliwy sposób, jaki ma do dyspozycji, a mianowicie za pomocą fikcji literackiej.
Los i nadziejato epicka, misternie skonstruowana historia o ludziach rozdartych między lojalnością a pragnieniem wolności – i o nadziei, która potrafi przetrwać nawet w najmroczniejszych czasach.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68541-87-8 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kostucha sieje czarną zarazę i zbiera śmiertelne żniwo w całym państwie. Król Magnus Eriksson potrzebuje srebra. W ramach zabezpieczenia pożyczki oddaje w zastaw swoją ziemię. Ród Jonssonów herbu Grip przejmuje położone nad Bałtykiem tereny ciągnące się od Blekinge aż po Zatokę Fińską.
Lecz komuś takiemu jak Bo Jonsson Grip to nie wystarczy.
1364 rok
Po tym, jak król Magnus odmówił spłacenia swoich długów, królewski siostrzeniec proponuje Jonssonowi, aby władzę w Szwecji oddać w ręce pochodzącego z Meklemburgii księcia Albrechta. Byłby on posłuszną marionetką w rękach Jonssona. Miałby mu grzać miejsce na tronie Szwecji.
Lecz komuś takiemu jak król Albrecht to nie wystarczy.
1386 rok
Król Albrecht próbuje wzmocnić swoją władzę i dąży do okrojenia posiadłości ziemskich należących do szwedzkich wielmożów. W kręgu Jonssona Gripa najsilniejszą pozycję ma jego kuzyn Sten Bosson, pan na Ekhult. Bosson wywodzi się z możnego rodu, posiada herb w błękitno-złotych barwach, był pasowany na rycerza, jest członkiem Rady Państwa i należy do najpotężniejszych panów w królestwie.
Lecz komuś takiemu jak Sten Bosson to nie wystarczy.
1388 rok
Sten Bosson nauczył się wystarczająco wiele od Jonssona Gripa i sam próbuje szczęścia w tej samej grze. Zaprasza do Szwecji Małgorzatę, królową Danii i Norwegii, i proponuje, żeby zastąpiła na tronie króla Albrechta. Małgorzata jest kobietą słabą i bierną, a do tego mieszka daleko od Sztokholmu. Do kogo zwróci się więc o pomoc w zarządzaniu swoją nową, północną prowincją, jeśli nie do tego, kto ją tam zaprosił? Sten Bosson zamierza rządzić państwem w jej imieniu.
Lecz komuś takiemu jak królowa Małgorzata to nie wystarczy.
1390 rok
Królowa Małgorzata powierza Stenowi Bossonowi honorowe zadanie: ma zarządzać testamentem Jonssona Gripa i odzyskać to, co zostało zagarnięte niezgodnie z prawem. Tym samym królowa zastawia na Stena pułapkę. Wkrótce potem wszyscy wielmoże zbierają się w Ekhult. W czasie, gdy szwedzka szlachta¹ prowadzi spory, królowa obsadza szwedzkie zamki Duńczykami i Niemcami, mianując ich swoimi wójtami. Rozczarowany i pokonany Sten Bosson umiera. W następnym roku ten sam los spotyka Małgorzatę, bo tam, gdzie człowiek nie może, wygrywa zaraza. Swemu spadkobiercy, księciu Bogusławowi Pomorskiemu, który dla wygody swych poddanych zaczął używać imienia Eryk Pomorski, królowa pozostawia trzy królestwa.
Lecz komuś takiemu jak Eryk Pomorski to nie wystarczy.
1410 rok
Król Eryk chce poszerzyć granice swego państwa i doprowadza do wojny u jego południowych granic. Młodzi Szwedzi otrzymują powołania do armii i ruszają na wojnę, żeby z niej nigdy nie wrócić. W tym czasie obcy wójtowie rabują szwedzki lud, co roku żądają płacenia coraz wyższych podatków, bezwzględnie się bogacą i siłą biorą to, czego poddani króla Eryka nie chcą im dać dobrowolnie. Szwedzcy panowie bezsilnie obserwują, co się dzieje na ziemiach, które do niedawna były ich własnością. Są wśród nich liczni synowie Stena Bossona, dziedzice błękitno-złotej tarczy herbowej: członkowie Rady Państwa i najpotężniejsi wielmoże w kraju. Nie brak wśród nich i takich, w których żyłach płynie królewska krew.
Lecz ludziom takim jak synowie Stena Bossona to nie wystarczy.
1434 rokKRAJ JEST WYLUDNIONY I OPUSTOSZAŁY. Powietrze upalne i duszące, za białymi chmurami kryje się letnie słońce, a nad głową Finna unoszą się stada much. W czyśćcu goreje dusza jego siostry, Ylvy. Finn obserwuje rozciągający się przed nim teren. Jego oczom ukazują się głębokie, zasypane kurzem koleiny dróg i ciągnące się między skupiskami drzew zdziczałe pola uprawne. W oddali widzi gęsty las, który może być dla niego pułapką, więc wyostrza zmysły, żeby dostrzec świat, który się za nim kryje, czujnie przypatruje się temu, co ma pod stopami i ponad głową, ale nie znajduje tam nic, czego mógłby doświadczyć za pomocą zmysłów. W fałdach jego spoconej skóry osiadł brud. Finn przeciera oczy i rusza wijącą się przed nim drogą. Doskwiera mu pragnienie, ale do wieczora zostało jeszcze wiele godzin. Cały czas pamięta, że powinien być wdzięczny opatrzności za katusze, które musi znosić. Żałuje, że nie doświadcza czegoś gorszego i nawet poprosił księdza, który mu tę pokutę zlecił, o włosienicę i coś ciężkiego do dźwigania, ale duchowny tylko pokręcił głową i skarcił go słownie za taką pychę. Mimo to Finn włożył do plecaka ciężki kamień, a do butów nasypał piasku.
Wędruje sam, po drodze spotyka niewielu ludzi. Co pewien czas w oddali majaczą sylwetki zabudowań, których ostatni właściciele spoczęli w ziemi i obrócili się w proch. Do pustych domów wpada ciepły wiatr i szybko wylatuje drugą stroną przez nieszczelne drewniane bale, bo w środku nie znajduje nic, co warte byłoby zwłoki.
Finn próbuje sobie wyobrazić te ziemie takimi, jak je opisywała jego babka ze strony ojca. Twierdziła, że do niedawna było tu inaczej: ludzie dzielili troski i radości, we wsiach roiło się od dzieci, a pola i łąki mruczały jak koty pod dotykiem pracowitych ludzkich rąk. Gdyby teraz nie widział tego na własne oczy, pomyślałby, że babka zmyślała i wspominała lata swego dzieciństwa. Niestety wszystko, na co tu patrzy, przypomina o zmarłych, którzy kiedyś zamieszkiwali te ziemie. Puste ubogie izby, zapuszczone nieuprawiane ziemie i porzucone zagrody noszą ślady użytkowania przez rodziny, dziś już wymarłe. Cały swój dotychczasowy żywot – Finn wkrótce skończy dwadzieścia lat – przeżył w świecie stworzonym dla większej liczby ludzi, a jego dzieciństwo było zabawą na grobach. Niedawno mijał niewielki młyn wodny, w którym dawnymi czasy mielono zboże. Używano do tego żaren i napędzanego energią wodną koła młyńskiego. Kamień nadal był zanurzony w wodzie, ale deski na podłodze, których od dawna nikt nie zamiatał, były białe od pyłu. Kamień nie miał już czego mielić, więc mielił siebie. Na podłogę sypała się skamieniała mąka, która stawała się pokarmem dla widm. Towarzyszyło temu jęczenie i skrzypienie drewna, ale nikt tego nie słyszał, bo wszystkich pokonało morowe powietrze.
Ci, którym dane było przeżyć, wspominają stare opowieści o wybrednej kostusze. Z pobliskiej wsi zabrała wszystkich mieszkańców z wyjątkiem jednego mężczyzny, a w sąsiedniej oszczędziła jedną kobietę. Oboje szukali przed nią schronienia w kościele, a marność swych dusz wydzwaniali własnymi dzwonami. Pewnego dnia się spotkali, a ze związku, który stworzyli, wyrosła nowa wieś. Ludzie jednym tchem opowiadają też o spuchniętych dzieciach wypędzonych przez głód i nędzę z pustej wsi, w której wcześniej umarli wszyscy dorośli. W swej ziemskiej wędrówce nie zaznały litości, a chociaż płakały i walczyły, złożono je do grobu. Ktoś bowiem uznał, że lepiej będzie, jeśli umrą, niż żeby zawlekły zarazę do kolejnych wsi. Minęło więcej niż jedno pokolenie, a kraj nadal jest zdziczały i odludny. Ziemia leży odłogiem, cisza ściska skronie niczym żelazna obręcz, bo żywych, którzy mogliby przejąć żyzne grunty, pozostało niewielu. Na tej równinie całe wsie stoją puste i wymarłe, ich dawni mieszkańcy przenieśli się w inne miejsca. Tam również zastali puste domy, ale wzięli je w posiadanie, bo woleli to, niż na starym miejscu żyć wśród widm i upiorów. Żywi szukają towarzystwa żywych. Ludzie nie zawsze żyją ze sobą w zgodzie, ale wiedzą, że w pojedynkę sobie nie poradzą.
Od kiedy opuścił Göksholm i zostawił za sobą brzegi jeziora Hjälmaren, minęły trzy dni marszu. Mógłby iść szybciej, bo trudy wędrówki nie są mu obce, a nogi nadal ma chyże, ale nie może tego zrobić, bo musi się zatrzymać w każdym mijanym kościele, spytać o relikwiarz, zmówić różaniec. Często jest tak, że kiedy dociera na miejsce, słyszy, że księdza nie ma, ponieważ sprawuje posługę duchową w innej wsi. W takich sytuacjach godzinami czeka na powrót duchownego w kościelnej kruchcie. Zdarza się, że kiedy przybywa do jakiejś wioski późnym popołudniem i wkrótce zapada wieczór, musi poczekać, aż zacznie świtać. Najchętniej sypia pod gołym niebem i we własnym obleczeniu, a za poduszkę służy mu kaptur. Uważa, że najbezpieczniejszym miejscem do spania jest cmentarz. Za jego murami panuje spokój i nikt mu tam nie wadzi. Ludzi się nie boi, ale to, że jest silny i odważny, nie oznacza, że musi zwracać na siebie uwagę zbójów i rabusiów. Czasem spotyka przypadkowego grzesznika z miejscowej parafii, który po zapadnięciu zmroku odprawia pokutę na mogilniku i zgodnie z rytmem słońca chodzi po święconej ziemi.
Idzie długa, jasna noc. Ptaki godzinami wyśpiewują swoje piosnki, zanim ułożą się do snu. Śpieszno im, żeby jak najlepiej wykorzystać tę porę roku, bo to dla nich okres błogosławiony. Dopiero kiedy zapadają całkowite ciemności, ptaki milkną i oddają niebo we władanie sowom, które suną nad ziemią niesione niewidzialnymi porywami wiatru. Finn nie może zasnąć. Dręczy go taki sam niepokój jak ten, który trawi tamten zapomniany i opuszczony młyn nad rzeką. Powtarza słowa, które usłyszał od księdza, a mianowicie że dla jego siostry, która cierpi męki czyśćcowe, wszystkie jego niedole i cierpienia są jak chłodzący powiew wiatru na rozgrzanej skórze, maść na odciski i zwiastun szybkiego ozdrowienia. Noce są ciepłe, a mimo to przechodzi go dreszcz. Każda chwila na jawie jest jak cierń, który się wbija w jego miękkie ciało. Nigdy i nigdzie nie przestaje myśleć o Ylvie. W dzieciństwie stanowili jedność: wszystkim się ze sobą dzielili, wspólnie ronili łzy nad każdym nowym siniakiem. Później zaczęły ich dzielić różne sprawy. Nie mogli na przykład uzgodnić, jaką drogą powinni pójść w dalszym życiu. Tam, gdzie on dostrzegał Bożą łaskę, która kierowała ich losami, Ylva widziała coś całkiem przeciwnego. On się pozwolił okiełznać i pogodził z własnym losem, ponieważ życie, które otrzymali w darze od Boga, uznał za dowód Jego łaski. Z Ylvą było inaczej: zawsze miała skłonności do buntu i ciągle jej coś przeszkadzało. To, w czym on widział Bożą łaskę, ona traktowała jako karę.
Teraz jego siostra goreje w czyśćcu. Wprawdzie nigdy nie widział płonącego na stosie człowieka, ale to, co wie o ogniu, napawa go lękiem. Nadal pamięta, jak w dzieciństwie chwycił gołą dłonią rozgrzany rożen. Żelazo wgryzło mu się w palce i oparzone miejsce długo bolało. Co by się stało, gdyby go szybko nie wypuścił z ręki? Mięso zaczęłoby dymić, krew skwierczeć, a skóra by poczerniała i zwęgliła się jak końcówka rożna. Chyba tak się teraz czuje Ylva. Czasem, kiedy w środku nocy budzi go niespokojny sen, wydaje mu się, jakby nocna niemoc obnażyła jądro zła i odarła go z pobożności. Serce tłucze mu się w piersi jak oszalałe, z każdym uderzeniem tętni gniewem i nienawiścią, niesprawiedliwością i okrucieństwem. W końcu, kiedy udaje mu się okiełznać te myśli i doznania, ogarnia go fala panicznego żalu. Wie, że się dokopał do dna swojej duszy i zbluźnił Temu, który zawsze wszystko widzi; że wszystko to, co i tak już było złe, stało się jeszcze gorsze. O świcie, kiedy promienie słońca padają na legowisko, na którym spędzał noc, znajdują jedynie odbicie jego ciała na trawie. W tym czasie on jest już daleko, w drodze do kolejnego celu.
Zbliża się wieczór. Finn powinien coś zjeść, ale w plecaku ma same kamienie. Przed nim kolejna wieś, kolejny skromny w swej prostocie i naiwności kościół, kolejna gospoda przyczajona na skraju błotnistej drogi i spłachetki pól, przy których ludzie pobudowali swoje nędzne domy. Załatwił to, co powinien – to znaczy pokłonił się przed skrawkiem materiału oderwanego od szaty Jana Chrzciciela i zmówił nakazane modlitwy – a teraz siedzi przy stole z nieheblowanych desek i za chwilę zje skromny posiłek złożony z chleba i wody. Izbę wypełnia mętne, szare światło, od klepiska bije chłodem. Po spożyciu posiłku Finn czuje się utrudzony i ociężały, jego żołądek nie domaga się zbyt obfitego jadła. O zmierzchu w gospodzie zjawiają się kolejni podróżni, a kiedy zbierze się ich wielu, uzgadniają, który z nich narąbie drewna i namówi karczmarza do rozpalenia ognia. Gospodarz długo klęczy zgarbiony na polepie, próbując rozniecić żar, który ktoś przyniósł na szufelce z innego paleniska. Na szczęście szczapki szybko zajmują się ogniem i wnętrze izby zmienia się nie do poznania. Złoty blask ożywia zmysły, jeszcze zanim zdąży go doświadczyć ciało. Cienie rysują na ścianach i suficie dziwne kształty, gospoda staje się optycznie większa. To szczególny moment, czas świeckiej modlitwy. Wszyscy wpatrują się tęsknym wzrokiem w tańczące płomienie i obserwują to niezwykłe zjawisko, które wszystkim ludziom niesie pociechę. Prosty lud go nie rozumie, ale nawet najtęższe umysły nie potrafią wytłumaczyć. Na zydlu blisko drzwi siedzi starzec, który w zamian za resztki strawy i kubek napitku nuci monotonnym głosem jakąś pieśń.
– Zamilcz, starcze, i zaśpiewaj nam jakąś sagę!
Głos człowieka, który wypowiedział te słowa, budzi Finna z niespokojnej drzemki. Śniły mu się miecz i ścięta głowa. Ludzie tłoczą się na ławach, jest ich już tylu, że ciepłem swoich ciał mogliby dogrzać wnętrze gospody. Starzec zgadza się coś zaśpiewać, ale przedtem unosi swoją czarkę, jakby żądał zapłaty. Ktoś nalewa mu trunku, a on wychyla ją do dna. Poniektórzy goście przysuwają się bliżej, żeby lepiej słyszeć jego śpiew. Starzec chrząka i snuje starą opowieść, a Finn od razu ją sobie przypomina. Są tacy, którzy potrafią ją ująć w rymy, ale mieszkańcy Göksholmu niechętnie jej słuchają. Główny wątek brzmi następująco: do lasu na polowanie wybrali się trzej powabni książęta. Polują z wielką radością, ale w gęstej mgle gubią drogę. Nagle zza drzew wychodzą trzy zjawy i ruszają w ich kierunku. Okazuje się, że to trzy trupy, które powstały z grobów. Niby żyją, ale tak naprawdę są martwe. W nozdrza uderza smród zwłok wypuszczonych z objęć grobów. Zdjęci odrazą książęta zaczynają się wycofywać, ale trupy każą im zachować spokój i przemawiają do nich nadżartymi przez robaki ustami: „Wywodzicie się z tych samych rodów co my. Kiedyś my też byliśmy tacy jak wy teraz, ale w przyszłości wy staniecie się tacy jak my. Swoje życie przepuściliśmy na zbytki i próżności. Obiecajcie Panu Bogu poprawę i czyńcie pokutę, póki macie na to czas”. Po tych słowach spotkanie dobiega końca i na las opada mgła.
Zebrani kiwają głowami i zgodnie stwierdzają, że historia im się podobała, dzięki czemu starzec znowu dostaje coś do picia. Późnym wieczorem poniektórzy goście postanawiają wrócić do swych domów, więc Finn też się szykuje do wyjścia. Nagle podchodzi do niego jakiś nieznajomy i mówi:
– Pokój Pański nich będzie z wami.
– I z wami też.
Mężczyzna jest młody, na pewno nie starszy od Finna. Ma na sobie zakurzony, szyty na miarę, podbity futrem kirtel² i przywiązaną do pasa kiesę. Spod dzierganego kaptura z cienkiej wełny wystaje jasna grzywka. Mężczyzna uśmiecha się do Finna, a jego mina mówi, że oferuje mu swoją przyjaźń i szacunek. Siada naprzeciwko niego i pyta:
– Jak wam się podobała opowieść starca?
Finn wzrusza ramionami.
– Nic nowego. Już ją słyszałem, ale w gorszym wykonaniu.
– Nazywają mnie Olaus Jonae.
Finn mruży oczy.
– A co to za imię i nazwisko? Bardziej pasuje do biskupa niż do włóczęgi.
Olaus płoni się na twarzy.
– Prawdą jest, że reprezentuję sprawy Kościoła. Na chrzcie dano mi Olof, mój ojciec miał na imię Jöns, na świat przyszedłem w Skänninge i tam się wychowałem. A dokąd was nogi niosą? Ruszacie o zaraniu na południe?
– A czemu pytacie?
Jönsson wierci się niespokojnie na ławie.
– Zmierzam do Linköpingu, ale muszę iść piechotą. Droga, która tam prowadzi, nie jest mi obca, ale przemierzyłem ją tylko raz, i to w odwrotnym kierunku. Na domiar złego szedłem tamtędy o innej porze roku, kiedy drzewa były ogołocone z liści. Teraz ta sama okolica wygląda inaczej.
Jönsson jest wyraźnie zakłopotany. Wsuwa dłoń pod fałdy swojej szaty i kontynuuje:
– Przemierzyłem nasz kraj wszerz i wzdłuż, i wszędy mnie ostrzegano przed puszczą Tiveden. Ludzie powiadają, że tych, którzy się samotnie zapuszczają w jej mroczne ostępy, spotyka zły los.
– No to macie szczęście, bo lasy Tiveden rosną po przeciwnej stronie jeziora Vättern niż ta, po której się znajdujemy.
– Być może rosnący po tej stronie jeziora las nie ma swojej nazwy, ale rosną w nim takie same drzewa jak w każdym innym. Porastają całą okolicę i ciągną się nieprzerwanie aż na przeciwległy brzeg jeziora. Do Motali nie można dotrzeć inaczej niż drogą, która biegnie przez leśne mateczniki. Byle włóczęga, który tu z nami siedział, mógłby się wymknąć za próg gospody i krążyć po lesie niezauważony od wschodu do zachodu słońca.
– Boicie się rabusiów i złoczyńców? A zjawy albo upiory wam niestraszne?
Jönsson pochyla się w stronę Finna i ścisza głos, żeby nikt go nie słyszał.
– Ludzie powiadają, że w leśnych ostępach mieszka pewien zbój. Nazywa się Gånge-Tor. Ów zbój wykopał sobie jamę w ziemi i żyje w niej jak dzikie zwierzę, z dala od ludzkich domostw, oszalały z bólu i rozpaczy, przepełniony gniewem i złymi zamiarami wobec bliźnich. Jest potężnie zbudowany, ręce ma jak z żelaza, a skórę uczernioną sadzą. Jest tak wielki, że się nie mieści pod zwykłą strzechą. Nocą, kiedy księżyc jest w pełni, wyje jak wilk. Jego głos niesie się na wiele mil, a wilki odpowiadają mu takim samym wyciem, jakby należał do watahy i był jednym z nich. Kiedy zapada zmrok, Gånge-Tor wędruje leśnymi duktami i atakuje każdego, kto mu stanie na drodze. Jeśli spotka kobietę, robi jej to, co podobne łajdaki od niepamiętnych czasów czyniły kobietom. Jeśli branka mu się spodoba, zatrzymuje ją na dłużej, żeby zaspokajać swoją chuć, i trzyma ją tak długo, aż mu się znudzi. Jeśli na drodze stanie mu mężczyzna, Gånge-Tor bierze nóż i pozbawia go męskości. Upodabnia go do niewiasty, dzięki czemu może zaspokoić swoje żądze w taki sposób, jakby to robił z kobietą. Kiedy później ktoś znajduje zwłoki, stwierdza, że Gånge-Tor dla zabawy poobcinał swym ofiarom uszy i nosy, bo pozbawiony jest wszelkich zasad moralnych.
Finn prycha na te słowa.
– A skąd wiecie, że ja też nie jestem rabusiem, niebieskim ptakiem albo samym Gånge-Torem?
W odpowiedzi Jönsson wskazuje pas, którym przepasany jest Finn. Ten pochyla głowę i dopiero teraz widzi, że płaszcz mu się zsunął z ramion, odsłaniając zatknięty za pas sztylet. Finn przeklina w myślach swą głupotę. Nie powinien ulegać pokusie i szukać ludzkiego towarzystwa, choć od dawna nie był go tak głodny jak dzisiaj. Jönsson ściąga usta i mówi:
– Szczerze mówiąc, wyglądacie mi na kogoś takiego, ale macie broń, której byle kto nie nosi.
Rzeczywiście, sztylet zatknięty za pas Finna odróżnia go od pospólstwa. Pokryty jest zdobieniami, lecz nie maskują one jego prawdziwej istoty ani celu, do którego taką broń się wykorzystuje. Wykonany jest z cennego materiału i oznakowany błękitno-złotymi barwami rodu, któremu służy Finn. Przygląda się więc w milczeniu swemu rozmówcy, jakby próbował dociec, czy fakt, iż Jönsson nie jest głupkiem, może być dla niego korzystny, czy szkodliwy. W końcu głośno wzdycha i podejmuje decyzję.
– Nazywam się Finn Sigridsson i służę u Bengta Stenssona, pana na Göksholmie, w jego posiadłości rodowej nad jeziorem Hjälmaren. Jeśli ktoś tam o mnie spyta, łatwo się dowie, kim jestem. O zaraniu ruszam na południe. Jeśli was spotkam na swej drodze i obaczę, że podążacie w tym samym kierunku co ja, nie będę próbował wam tego wzbronić, nawet gdybym bardzo chciał.
Jönsson wierci się przez chwilę na ławie, a potem mówi:
– Jest jeszcze jedna rzecz. Niosę ładunek, który waży więcej, niż zwykły człowiek jest w stanie udźwignąć. To osmund³. Do niedawna podróżowałem na grzbiecie konia, ale los chciał inaczej i już go nie mam. Jeśli mi pomożecie, gotów wam jestem za ten trud zapłacić.
Finn czuje się tak, jakby go nagle przepełniła fala Bożego miłosierdzia. To nie może być przypadek. Bóg zmiłował się nad jego grzesznym losem, więc potraktuje to jako rodzaj pokuty. Próbuje odpowiedzieć Jönssonowi spokojnym głosem, ale nie może, bo z ust wydobywają mu się ochrypłe, niewyraźne słowa. Brzmi to tak, jakby nagle doznał pomieszania zmysłów. Jedyne, co może uczynić, to skrócić swoją odpowiedź do minimum.
– Ja też dźwigam pewien ładunek, ale nikt mi za to nie płaci.
Po tych słowach poprawia pas i zasłania sztylet płaszczem. Potem wstaje i wychodzi na dwór, żeby poszukać sobie miejsca do spania. Czuje na plecach wzrok Jönssona i miarkuje, że chłopak rozważa w myślach jego słowa. Słońce, które od początku jego wędrówki tłumiło swoją głęboką czerwień, tego wieczoru gaśnie blado. Finn otula się płaszczem i naciąga kaptur na twarz. Na dworze jest ciepło, ale on umie czytać znaki na niebie, bo nieraz nocował na gołej ziemi. Wie, że rankiem spadnie rzęsisty deszcz albo coś gorszego.
Śni mu się Ylva. Słyszy też ochrypły, zmieniony niemocą głos matki. Jest przytłumiony, bo dobiega z zewnątrz, zza zawartych na klucz drzwi. Matka powtarza słowa pocieszenia, jakie do niego skierowała w ostatnich chwilach swego życia. Oboje z Ylvą różnie je później tłumaczyli, a ponieważ nie mogli dojść do zgody co do ich sensu, ich drogi się rozeszły.
– Taka jest wola Boga. Wszystko, co się dzieje na świecie, odbywa się wedle Jego woli.JEST LETNIA NOC. Pani Stina słabo je słyszy, ale im bardziej jej uszy oswajają się z otoczeniem, tym wyraźniej brzmią dźwięki pieśni. Ochrypłe głosy kobiet intonują początek jutrzni. Pani Stina nie rozróżnia poszczególnych słów, ale ponieważ nastrojowe głosy zakonnic niosą się wśród kamiennych murów, sama nadaje im treść i barwę. Są w nich ból i apel o zbawienie, ale słowa pieśni nie wznoszą się do Boga, tylko płyną do Matki Boskiej. Kiedy ktoś przebywa w Vadstenie, łatwo może odnieść wrażenie, że w niebie nie ma ani jednego mężczyzny. Zakonnice oddają cześć kobiecie, która została wyniesiona do godności bogini. Pani Stinie to nie wadzi, a nawet jest jej to obojętne, skoro każdego dnia słyszy taką samą odpowiedź.
Od kilku godzin stoi przy oknie w pustym o tej porze kapitularzu. Powinna leżeć w łóżku, bo to pora snu, ale zamiast tego wsłuchuje się w dobiegające z dormitorium dźwięki. Nie mogła zasnąć, bo dręczy ją niepokój. Stoi tu od momentu, w którym pełniąca nocny dyżur zaspana zakonnica po raz pierwszy uderzyła w dzwon. Słyszała zamieszanie wywołane przez wstające z łóżek mniszki i towarzyszący ich krzątaninie gwar modlitw, w tym jak zwykle Ave Maria. Po pewnym czasie ta sama siostra po raz drugi uderza w dzwon, czemu towarzyszy szuranie stóp po podłodze. Im bardziej siostry się oddalają, tym słabiej je słychać. Idą korytarzem biegnącym przez strych, który pełni funkcję łącznika i prowadzi na przeznaczony dla nich chór. Pani Stina dobrze zna porządek dnia, jaki obowiązuje w klasztorze, bo bywa tu częstym gościem.
W końcu dopada ją prawdziwe zmęczenie. Bolą ją stawy i głowa. Młode lata ma już za sobą i nawet nie pamięta, kiedy ostatni raz czuwała tak, jak to robi dzisiaj. Przez cały dzień aż do później nocy siedziała przy łóżku Margarety i gdyby jedna z sióstr się nad nią nie zlitowała i szorstkim tonem nie wyprosiła jej z komnaty, nadal by tam siedziała. Nogi jej się trzęsą, ale zamiast snu woli ciszę i samotność.
W komnacie, w której leży Margareta, panuje cisza. Przyszła matka zapadła w sen, żeby w oczekiwaniu na ostatni wysiłek jej ciało się wzmocniło. Jest bardzo młoda, ma dopiero siedemnaście lat i wkrótce powije swoje pierwsze dziecko. Niestety, poród zapowiada się ciężki. Margareta jest chuda i wąska w pasie i dlatego brzuch wyraźnie jej odstaje. Piękne jasne włosy pociemniały od potu i przykleiły jej się do czoła. Mniszka, którą matka przełożona przydzieliła jej do pomocy, jest zaniepokojona, chociaż próbuje to ukryć pod maską doświadczonej i znającej się na rzeczy osoby.
– Matko?
Pani Stina wzdryga się na dźwięk słowa, które im wszystkim ciąży, ale szybko dochodzi do wniosku, że może być dla niej jakimś znakiem, skoro zakłóciło jej rozważania akurat w tym momencie. Jej córka Brita nigdy nie umiała się poruszać lekkim krokiem, a fakt, że niepostrzeżenie podeszła do niej tak blisko, jest konsekwencją braku snu. Brita jest jej jedyną córką i dorosłą kobietą. Liczy sobie dwadzieścia cztery wiosny, a dzień, w którym wydała ją na świat, pozostawił w jej pamięci trwałą bliznę. Długie oczekiwanie na rozwiązanie, coraz mocniejsze parcie, coraz słabsze kolana, a do tego gwałtowne, niezapowiadane ruchy płodu w brzuchu. Pewnego ranka coś pękło, a ona gwałtownie się skuliła. Chwilę później znalazła się na ziemi w kałuży jakichś płynów. Bała się, że straciła dziecko u progu nowego życia. Na szczęście nie była to krew, tylko odeszły jej wody. Zaprowadzono ją do łóżka, gdzie leżała przeszywana atakami bólu. Odnosiła wrażenie, że jest sama, choć przez cały czas słyszała wokół siebie czyjeś głosy i czuła, że ktoś jej dotyka. Po długiej walce przyszedł ostatni skurcz, któremu towarzyszyło rosnące parcie. Chwilę później doszło do rozwiązania. Stało się to tak nagle, że ów ostatni akt walki wyssał z jej piersi całe powietrze. Prześcieradło, na którym leżała, było tak mokre, jakby ktoś jej powlekł wilgotną pościel. Komnatę wypełnił głośny, tłumiony przez zatyczki w uszach obcy krzyk. Potem do jej rąk trafiło małe, pomarszczone ciałko, a ona poczuła, jak jej duszę przepełnia gorzko-słodkie szczęście. „Od świtu do południa”, oznajmiła z radością w głosie akuszerka. Poród trwał pięć, może sześć godzin, a ona doświadczała w tym czasie bólu, w którym chwila może trwać wieczność albo odwrotnie. Wpadła we własną, ponadczasową otchłań, która była dla niej zbyt odległa, żeby mogła usłyszeć słowa otuchy, a zarazem niedostępna dla kogoś, kto chciałby do niej wyciągnąć pomocną rękę. W podobnej sytuacji jest teraz Margareta, która już trzecią dobę walczy, żeby wydać dziecko na świat. Poród się wydłuża, bo dziecko nie może wyjść z jej łona. Niedawno uzgodniły, że po porodzie wyruszą razem na północ, żeby nowo narodzone dziecko mogło z całą rodziną obchodzić dzień Świętego Jana w posiadłości rodowej Göksholm. Teraz wydaje się to niemożliwe, bo poród się przeciąga. Tak długa zwłoka martwi, bo nic dobrego nie wróży. Na myśl o tym, że coś mogłoby pójść źle, pani Stina wykonuje znak krzyża. To prosta czynność, ma ją we krwi. Nawykła do niej tak bardzo, że z czasem zaczęła ją wykonywać nieświadomie. Odwraca się i otwiera oczy, które na krótką chwilę zaznały odpocznienia.
– Coś nowego?
Brita kręci przecząco głową.
– Nadal śpi.
Pani Stina nie wie, co z jej córką jest nie tak, bo Brita nigdy nie okazuje uczuć. Jest urodziwą kobietą, ale mogłaby się pozbyć tej swojej nadąsanej miny, przestać marszczyć czoło i wykrzywiać twarz. Mimo urody nadal jest panną i mieszka w rodzinnym domu, chociaż skończyła dwadzieścia cztery lata. Temu, kto zdobędzie jej rękę, wniesie wiano, jakie w każdym rodzie pojawia się tylko raz na jakiś czas. Zalotników uderzających do niej w konkury odrzucała tyle razy, że młodzieńcy, którzy mogliby uzyskać błogosławieństwo jej ojca, rezygnowali i zaczynali smalić cholewki do innych panien. Konkurentów było niewielu, bo w całym kraju nastały straszne czasy. Groby wypełniły się trupami, a kołyski stały puste. Pani Stina nie może się pogodzić z faktem, że ich córka nadal przebywa w rodzinnym gnieździe. Bardzo ją to złości. W ich rodowej posiadłości miejsca wystarcza tylko dla jednej pani domu, a tymczasem przez cały czas pani Stina czuje na karku jej oddech. Brita jest stale u jej boku, obserwuje, jak matka wykonuje domowe obowiązki, i widzi każdy jej błąd. Wprawdzie niczego nie komentuje, ale duże, niespokojne oczy i oskarżycielskie spojrzenie wystarczają za cały komentarz.
Tafla jeziora Vättern jest gładka i spokojna, nie wzrusza jej nawet najmniejsza zmarszczka. Pani Stina ma na sobie niepasujące do temperatury obleczenie, które jest lekko przyciasne i szorstkie. Mimo chłodnej nocy mocno się zgrzała, jak po szybkim marszu, więc unosi poły spódnicy, żeby wpuścić pod spód trochę powietrza.
– Po co tu przyszłyśmy?
– Żeby porozmawiać z jedną z sióstr…
Brita niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę. Czuje się zdezorientowana, bo nie wie, co będzie dalej. Z kolei pani Stina jest zbyt utrudzona, żeby cokolwiek zrobić, więc tylko czeka.
– Odstąpiłam od łoża Margarety, żeby trochę odpocząć. Kiedy wyszłam z jej komnaty, ujrzałam zakonnicę. Była bardzo stara i nędznie ubrana. Myślę, że czuwała pod drzwiami, a kiedy usłyszała, że się zbliżam, uciekła.
– Wszak jesteś na tyle szybka, że mogłaś za nią pobiec.
Brita kręci głową.
– Uciekała w takim popłochu, że nie zdążyłam jej dogonić, więc tylko za nią szłam w pewnej odległości. Widziałam, jak zeszła po schodach na dwór, okrążyła zabudowania klasztorne i skręciła między groby na mogilniku. Stanęła przy jednym z nich, przez pewien czas się modliła, a później wróciła do dormitorium. Czy wiesz, do kogo ten grób należy?
– Do kogoś z naszego rodu. Imienia ani nazwiska nie znam.
Opowieść Brity skrywa jakąś tajemnicę. To ostatnia rzecz, jakiej pani Stina potrzebuje. Odwraca się twarzą do okna i staje tyłem do córki.
– Może ta mniszka jest już w tak podeszłym wieku, że zdziecinniała? Wprawdzie to nie nasza sprawa, ale uważam, że zakonnice nie powinny się błąkać po nocy same. Przy następnej wizycie porozmawiam o tym z siostrą przeoryszą.
– Matko?
– Słucham?
– Nasz kapelan zawsze mówi o Bogu Ojcu i Jezusie Chrystusie, a święci na jego obrazach mają brody. Czemu zakonnice modlą się do Matki Bożej i do Świętej Brygidy?
– Bo są mądrzejsze od innych ludzi. Kto przy zdrowych zmysłach poszedłby za mężczyzną, skoro może pójść za kobietą?
Brita nie wie, czy jej matka nie żartuje, więc patrzy na nią z powątpiewaniem.
– Idź odpocząć – kończy pani Stina, a Brita posłusznie wykonuje jej polecenie.
Pani Stina żałuje, że w stosownych latach nie była dla niej lepszą matką. Teraz często się zastanawia, czy gdyby poświęcała jej więcej czasu, wychowałaby ją na inną kobietę. Pali ją wstyd, ale jej jedyną reakcją jest gniew. Wykonuje znak krzyża, który przynosi lekkie pocieszenie, ale ciężar na duszy zostaje. Zresztą nie pierwszy raz w tym roku. Z kościoła dobiega śpiew. To zakonnice intonują szósty psalm pokutny: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…”.------------------------------------------------------------------------
¹ W oryginale frälse – mianem tym określało się w dawnej Szwecji osoby zwolnione z obowiązku płacenia podatków w zamian za świadczenia wojskowe na rzecz państwa. Ponieważ zdecydowaną część frälse stanowiły osoby pochodzenia szlacheckiego, w dalszej części książki termin ten będzie używany na określenie szlachty. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
² Kirtel (szw. kjortel) – nazwa ubrania zakrywającego górną część ciała (korpus) i znajdującą się pod spodem koszulę. W Skandynawii był w użyciu od czasów przedchrześcijańskich do średniowiecza W różnych epokach sięgał do bioder albo nawet do ziemi. Kilkaset lat później zaczęto go nazywać „suknią” (kjol).
³ Handlowa postać żelaza używana w Europie od średniowiecza aż do XVII wieku. Było to surowe, kowalne żelazo w formie bryłek o wadze około 300 gramów. Wytwarzano je z rudy żelaza w procesie fryszerki.
⁴ Sejmik, na którym omawiano miejscowe sprawy, rozstrzygano spory.