- W empik go
Łoś - ebook
Łoś - ebook
Czy to możliwe, żeby łoś był seryjnym mordercą? To pytanie zadaje sobie wielu przerażonych mieszkańców Typina. Jeśli chcesz znać odpowiedź - kup Łosia. Łoś da ci odpowiedź, a także rozrywkę i - jakże przydatną - wiedzę w zakresie pozbywania się ciał. Autor wyszedł bowiem z założenia, że dobry kryminał powinien nie tylko bawić, ale także uczyć.
"Łoś" został nagrodzony w roku 2011 w I Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Augustyna Barana organizowanym przez Polskie Muzy.
Strona autora ( http://www.andrzejboruszewski.pl/ )
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63080-91-4 |
Rozmiar pliku: | 604 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gałęzie drzew zatrzymywały na sobie dużą część padającego śniegu, ale i tak na leśnej drodze leżało go tyle, że dwóch mężczyzn nią idących swobodnie mogło ciągnąć za sobą duże sanki. Drogi nie oświetlał im księżyc, który tej nocy był w nowiu, ale nie musiał, gdyż znali ją doskonale. Nie przeklinali też wiatru tańczącego ze śniegiem, a nawet przeciwnie, cieszyli się z jego harców.
Wyszli z lasu kończąc pierwszy etap wyprawy, przeszli przez szosę i znowu weszli między drzewa, tutaj rosnące zaledwie kilkanaście metrów od brzegu jeziora. Szli teraz wąską ścieżką, która po jednej stronie miała przybrzeżne szuwary, a po drugiej siatkę ogrodzeniową, za którą były działki letniskowe. Po stu metrach zatrzymali się, łomem odsunęli bramkę od słupka, w który wchodził zamek i weszli na jedną z nich. Idąc wśród sosen dotarli wkrótce na miejsce. Stali przed murowanym domkiem z dużym drewnianym tarasem. Tu znowu poszedł w ruch łom i po chwili całe bogactwo, jakiego tu się spodziewali, mogło być ich.
Przeszukiwali metodycznie, pomieszczenie po pomieszczeniu. W pierwszym pokoju znaleźli telewizor – szybko wylądował na tarasie, gdzie mieli zamiar tymczasowo gromadzić fanty. Wprawdzie był stary i nie wiadomo, czy sprawny, ale uznali, że telewizor zawsze uda się sprzedać, jak nie w całości, to na części. Z drugiego pokoju wynieśli radio i dwa obrazy, a w kuchni znaleźli nienapoczętą butelkę koniaku. Już wcześniej trochę wypili, ale było im zimno, więc uśmiechali się do butelki luksusowego, jak sądzili, alkoholu, po którym spodziewali się przyjemnego gorąca rozchodzącego się od żołądka na całe ciało.
Starszy zrecenzował alkohol krótko: – Jak bimber, tylko gorsze. – I podał butelkę bratu. Ten pociągnął i przyznał mu rację: – Acha, jak bimber. Ale gorsze.
Nie przejmowali się, że ktoś ich zobaczy albo potem dojdzie do nich po śladach – śnieg wciąż padał gęsty i wciąż mocno wiało. Na wszelki wypadek nie zapalali jednak światła, a tylko przyświecali sobie dwiema latarkami, które komuś ukradli rok temu.
Ostatni pokój nie wyglądał na taki, w którym można by się było obłowić. Stała w nim jedna szafa i jedna wersalka z bardzo ładnym obiciem, a na ścianach wisiał jeden bohomaz. Szafa była przeznaczona na ubrania i teraz była pusta. Młodszy ze złości rozwalił kopniakiem jej drzwi.
– Idziem, nic tu nie ma – powiedział.
Gdy wyszedł, Starszy podążył w jego ślady, ale w drzwiach zmienił zdanie i się cofnął. Przypomniał sobie bowiem, jak dwa lata temu właśnie w takiej wersalce znalazł na podobnym włamaniu skrzynkę wódki i kryształowe kieliszki. Otworzył wersalkę, przyświecił latarką i się cofnął. Na dnie wersalki leżał nieruchomo człowiek.
– Młodszy, cho no tu szybko! – krzyknął.
Młodszy wbiegł do pokoju i spojrzał we wskazanym kierunku. – Chyba zamarzł na śmierć – powiedział.
– A po kiego by właził do łóżka? Wyciągniem go stamtund i obaczym, co z nim.
Młodszy pomógł bratu i po chwili leżał przed nimi chudy mężczyzna z zamarzniętym wyciekiem z nosa i uszu.
– Trup!
Tym razem Starszy musiał przyznać rację Młodszemu: – No. Nieźle go ktoś zaprawił.
– Co robim?
– Najpierw wypijem po łyku.
Wypili i oświetlając zwłoki latarkami, oglądali je dokładniej. Po pięciu minutach wiedzieli, że mężczyzna zginął od uderzenia w głowę młotkiem, który miał w kieszeni fartucha.
– Wpierdolilim się brachu po same pachi – westchnął Starszy.
– Trza zabrać obrączkę i młotek i spierdalać – zaproponował Młodszy i schowawszy do wewnętrznej kieszeni kurtki młotek, wziął się za realizację części planu dotyczącej obrączki.
– Nie taka sprawa prosta – westchnął Starszy.
– Nu, nie chce zliźć.
– Nie o to chodzi, Młodszy.
– A o co?
– A o to, że jak go tutaj znajdu, a potem dojdu do nas, to powiedzu, że to my go utłuklim. Włamalim sie i żeby nas nie wydał, to go utłuklim.
Młodszy nie od razu ogarnął myśl brata. Dopiero, gdy pociągnął z butelki, rozjaśniło mu się nieco w głowie. Z początku chciał Starszemu przyznać rację, ale potem przypomniał sobie, że to właśnie on zapewniał go, że śnieg zasypie wszystkie ślady i dlatego taka psia pogoda jest najlepsza na włam. Przypomniał mu to, a wtedy ten wyjaśnił: – Jakby chodziło tylko o włam, to nikt by se tym głowy nie zawracał. Ale trup, to trup. Zbioru odciski palców i w końcu nas znajdu. A wtedy po nas, nie wywiniem sie. Jak jest morderstwo, to jest porządne śledztwo, nie taka partanina, jak przy włamach. I największy śnieg nam nie pomoże, znajdu nas jak nic. Pełno tu naszych paluchów, nie wytrzesz wszystkiego po ćmaku. A pamiętaj, żeśma su notowane. Przyjadu mundrale z mniasta i wszystko wyniuchaju, nie to co miejscowe gliny.
– To co robim?
Starszy zrobił efektowną pauzę, pociągnął z butelki i powiedział: – Odstawiama wszystko ma miejsce, trupa pakujem na sanki i wywozim przez jezioro do lasu po drugi strunie.
– A jak nas kto zobaczy?
– W taku noc? W taku zawiruche? Ni ma prawa.
Piętnaście minut później sznurek, który miał przytrzymywać nakradzione dobro, powstrzymywał zwłoki przed spadnięciem z sanek. Bracia ciągnęli je przez zamarznięte jezioro na drugą stronę, gdzie mieli zamiar udać się w głąb lasu i je tam porzucić. Trup był złośliwy i co jakiś czas zsuwał się im z sanek i trzeba go było pilnować. Nic dziwnego, że już po pierwszych stu metrach poczuli zmęczenie. Postanowili zatrzymać się i rozgrzać zawartością butelki, którą zabrali z pechowego domku. Wypili po łyku, chwilkę postali i znowu ruszyli. Ale mniej więcej na środku jeziora Młodszy znowu poprosił: – Starszy, odsapniem.
Starszy nie tylko się zgodził, ale nawet zaproponował: – Zostawim tu tego truposza. Dali nie trzeba go targać. – Był nie mniej zmęczony od swojego młodszego brata. Ten bardzo się z tej decyzji ucieszył i odzyskawszy nagle siły, ochoczo zabrał się za odwiązywanie zwłok. Brat mu w tym pomagał, ale i tak szło im jak po grudzie, bo w rękawicach było pioruńsko niewygodnie, a bez nich dłonie strasznie marzły. W końcu się z tym uporali i ruszyli dalej. Bez trupa było im lżej, ale i tak bardzo ciężko. Szli pod wiatr, więc śnieg padał im prosto w twarze, do tego to cholerne wiatrzysko wciąż wiało i wiało, jakby miało wiać już do końca świata.
W pewnym momencie Młodszy zatrzymał się i powiedział:
– Patrz!
Starszy spojrzał. Kilkanaście kroków od nich stał wielki łoś.
– Zły znak – zawyrokował Młodszy.
– Łoś, a nie znak – odparł Starszy, ale nie ruszał się z miejsca. Po chwili dodał: – Dobra. Znak nie znak, odpoczuńć można.
Usiedli ciasno obok siebie na sankach i na zmianę popijając z butelki, zastanawiali się skąd na środku jeziora wziął się łoś.
– Jak myślisz Starszy, co to za łoś?
– Z lasu. A jaki ma być?
– A co on tu robi? Tysz na włamie był?
– Głupiś? Ty już Młodszy lepi nie pij.
– No właśnie. Na włamie nie był, to skund sie tu wziun?
– Normalnie, idzie se przez jezioro, na skróty. Może zabłądził… Co to cię Młodszy obchodzi? Wstajem.
– Jeszcze minutke.
– No dobra. Daj łyka.
– A ten truposz, to co on za jeden?
– A skund ja mam wiedzieć? Pewnie właściciel chałupy, cośma się do niej włamali. Przyłapał złodzieja i go kropnął.
– Już prendzy złodzij właściciela. Złodzij by nie przyszedł w takim cienkim fartuchu.
– A właściciel w takie zimno by siedział tak na letko? Tysz ni.
Dalsze rozważania braci znowu dotyczyły łosia, który stał wciąż w tym samym miejscu, a potem zatoczyły koło i wróciły do trupa z wersalki. Pomimo usilnych starań nic mądrego nie mogli wymyślić, co jednak im nie przeszkadzało wcale, bo lepiej im się rozmyślało niż szło, więc wymarsz opóźniali o „jeszcze jedną minutkę”, „ostatnią minutkę”, „jeszcze tylko troszeczkę”…
***
Nad ranem wiatr przestał wiać, a i śnieg nie padał już wcale. Zapowiadała się ładna pogoda. Marian Smulski, gospodarz na siedmiu hektarach ulewskich piachów, a przy tym sołtys, wyszedł przed dom i szukał oczami zniszczeń, które spodziewał się zobaczyć po wczorajszej wichurze. Na szczęście było z nią tak, jak z krową, która dużo ryczy. Żeby się upewnić, przeszedł na tył domu sprawdzić czy nie powyrywało jałowców, które jakoś słabo mu się zakorzeniały. Jałowce tylko trochę powykrzywiało, za to od ciężaru śniegu gałęzie mocno im się porozłaziły na boki. Otrzepał po kolei każdego i ruszył ku bramce, żeby popatrzeć na jezioro. Nie miał powodu, żeby to robić, bo co mógłby zobaczyć zimą na jeziorze, ale z przyzwyczajenia robił to zawsze, więc chciał zrobić to i teraz. Zatrzymały go zaspy. Wrócił do domu, a tam dzieci – dwóch synów, trzynastoletni i dziewięcioletni, oraz jedenastoletnia córka – przywitały go głośnymi pytaniami o pogodę i o to, czy mogą iść pobawić się na śniegu. Właściwie nie było powodu, żeby się sprzeciwiać, bo ani nie padało, ani nie wiało, a do szkoły dzisiaj nie szły, więc prawie od razu się zgodził. Ale pod jednym warunkiem: że odśnieżą dojście do bramki z tyłu domu i kawałek za nią. Żona jak zwykle, gdy czegoś od dzieci wymagał, protestowała, ale był nieugięty. Dzieciaki najpierw się zmartwiły, ale jak im podpowiedział, że z tego śniegu mogą sobie igloo zrobić, to się nawet ucieszyły.
Godzinę później wpadły do domu zdyszane i jeden przez drugiego wykrzyczały, że na jeziorze siedzi yeti, w dodatku dwugłowe. To oczywiście nie mogła być prawda, ale coś w tym musiało być, więc znowu się ubrał i poszedł z nimi na brzeg, żeby zobaczyć dwugłowego yeti. Istotnie, mniej więcej na środku jeziora coś było. Według niego bardziej jednak przypominało dwugłowego bałwana niż dwugłowego yeti. Wątpił, żeby ktoś w nocy ulepił na jeziorze bałwana, wszystko jedno z iloma głowami. Pełen złych przeczuć szybko posłał najstarszego syna do domu po lornetkę. Po niecałych dziesięciu minutach jego przeczucia potwierdziły się. Pomimo tego, że tych dwóch na sankach było mocno przysypanych śniegiem, to rozpoznał w nich ludzi. Dzieciom kazał zostać na brzegu, a sam szybkim krokiem ruszył na jezioro.
Mróz trzymał mocno od wielu tygodni i takie płytkie jezioro, jak to, na pewno było zamarznięte, co wiedział z wieloletniego doświadczenia, więc nie obawiał się żadnej przygody po drodze. Gdyby tu ktoś łowił ryby w przeręblach, to co innego – pod śniegiem mogłyby czyhać na niego pułapki. Ze względu na dzieci wciąż jednak sprawdzał lód lornetką, którą kiedyś znalazł w lesie zgubioną zapewne przez jakiegoś myśliwego, i wiedział, że w tym miejscu nie ma żadnych przerębli. Szedł więc z duszą na ramieniu nie ze strachu przed wpadnięciem do jeziora, ale przed tym, kogo zobaczy, gdy z „bałwana” odgarnie śnieg. A nawet nie przed tym, kogo zobaczy, ale że w ogóle zobaczy, bo zobaczy zamarzniętych ludzi, czyli trupy. Nieboszczyków bał się od zawsze. Przez babkę, która wszystkie swoje wnuki zabawiała opowieściami o straszących cmentarzach, ludziach zakopanych żywcem, duchach, co nie chciały odejść z tego świata i zwłokach zamurowanych w ścianach domów złych ludzi.
Przypominając sobie te opowieści babki, szedł szybko, ale nie biegł, bo mimo siarczystego mrozu lepiej było zachować ostrożność, i od czasu do czasu oglądał się za siebie, żeby sprawdzić, czy dzieci posłuchały i zostały na brzegu. Im bliżej był „bałwana”, tym pewniejszy był, że to nie bałwan. Ale wciąż nie wiedział kto. Nawet, gdy już stanął tuż przed nim, nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Ze strachem zaczął odgarniać śnieg, a ten spadając odsłaniał coraz więcej. W końcu odsłonił tyle, że rozpoznał tych, których jego dzieci nazwały dwugłowym yeti. Nic dobrego, ale to zawsze ludzie i żal, gdy umierają, a co dopiero, gdy w takich okolicznościach. Bo na pewno nie żyli. Powinien to sprawdzić, ale musiałby dotknąć truposzy, a tego nie zrobiłby za żadne skarby. Wzdrygnął się na samą myśl i wyobraził sobie, jak dotyka zamarzniętej na kość ręki, a ona odpada i zostaje mu w dłoni. Potem reszta ciała przewraca się i pęka na wiele części. Nie, na pewno nie dotknie żadnego z tych dwóch. Nie lubił mieć z nimi do czynienia, gdy żyli, tym bardziej nie chce, gdy nie żyją. Może co najwyżej do nich zagadać. Tyle może zrobić. Jak się spodziewał, żaden z nich nie odpowiedział na jego „E, żyjeta?”. Oczywiście nie żyli, wiedział to od początku. Ale pogotowie musiał wezwać. I policję też.
***