Lotem gęsi - ebook
Lotem gęsi - ebook
W poprzednim tomie „Dziennika północnego” Mariusz Wilk „tropami rena” śledził tajemniczy lud Saamów, zamieszkujących, między innymi, Półwysep Kolski. W najnowszym – Lotem gęsi – ogarnia nieporównanie większe terytorium Północy – i jeszcze szerszy zakres zjawisk. Ta książka odzwierciedla pisarski rozmach i szeroki gest Wilka, który utkał ją z trzech wątków nasyconych takim bogactwem tematów i problemów, że z łatwością, z każdego z nich, mógłby stworzyć oddzielny tom. Początek to opowieść o miejscu – odbijającym się w lustrze Jeziora Oniego mieście, które wybrał, aby w nim zamieszkać, o Pietrozawodsku. O jego historii i dniu dzisiejszym. Część środkową wypełnia od dawna wymarzona włóczęga po Labradorze śladami pisarza i podróżnika – Kennetha White’a. Konfrontacja własnego, literacko przetworzonego obrazu Północy z obcą dosadnością teraźniejszości powoduje, że Wilk tym chętniej wraca do Rosji. Tak zaczyna trzecią opowieść, znajdując dla swej twórczości równie ważny co włóczęga, a nawet znacznie ważniejszy, nowy sens. „Lotem gęsi” to trochę niespodziewana dla samego autora historia kontynuacji, odrzucenia, ale i zupełnie nowego otwarcia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-743-8 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Mój interes, jeśli można tak powiedzieć,
to iść dalej swoją drogą, gdziekolwiek jestem._
KENNETH WHITE
Wiecie, czym się różni wojażer od włóczęgi? Ano tym, że drogi wojażera zawsze wiodą do jakiegoś celu, wszystko jedno, czy chodzi o odkrycie źródeł Amazonki, „pojedynek z Syberią”, zebranie danych o plemieniu Hutu, czy o tajski seks. Natomiast dla włóczęgi sama Droga jest celem. Dlatego wojażer prędzej czy później powraca ze swoich wojaży, a włóczęga wytrwale podąża dalej... I jeśli nawet zatrzymuje się gdzieś na chwilę, oczarowany krasotą ustronia (chwile oczarowań mogą być rozciągliwe), to wcale nie oznacza, że zaprzestał się włóczyć. Włóczęga bowiem jest stanem ducha, a nie czynnością – profesją lub hobby – jak wojażowanie. Wybitnym wojażerem XX stulecia był Ryszard Kapuściński. Wzorem współczesnego włóczęgi jest dla mnie Kenneth White.
Przeróżne bywają spotkania ludzi z książkami. Niekiedy człowiek poszukuje książki, innym razem książka odnajduje człeka. _Niebieska droga_ Kennetha White’a czekała na mnie u portiera „Domu pod Globusem” w Krakowie w szarej kopercie z moim nazwiskiem. Kto ją tam zostawił – nie wiem. Być może któryś z czytelników, obecnych na prezentacji _Domu nad Oniego_ w klubie „Alchemia”. Zdarzyło się to w maju 2006 roku. Wcześniej o Kennecie Whicie, twórcy pojęcia „intelektualny nomadyzm”, nigdy nie słyszałem.
Na jego _Niebieską drogę_ wyruszyłem podczas porannej kawy w niewielkim barze hotelowym przy Sławkowskiej. Od pierwszej strony wciągnęła mnie bez reszty. Kiedy dotarłem do frazy: „Może chodzi o to, by iść tak daleko, jak to możliwe – na krańce samego siebie – aż znajdziesz się na terytorium, gdzie czas zamienia się w przestrzeń, gdzie rzeczy jawią się w pełni swojej nagości i wiatr wieje bezimiennie” – wiedziałem, że znalazłem kolejnego brata łatę. Człowieka „zesłanego” na Zachód – mówiąc jego słowami – który, aby odnaleźć swój Wschód, musiał przejść przez Północ.
Rzuciłem okiem na notkę biograficzną zamieszczoną na końcu książki. Urodził się w 1936 roku w Glasgow. Nauki humanistyczne oraz filozofię studiował w rodzinnym mieście i Monachium, a od 1959 w Paryżu, letnie miesiące spędzając na starej farmie w górach, gdzie się zajmował myślą Wschodu. Od 1963 roku wykładał poezję francuską na uniwersytecie w Glasgow. W 1967 osiedlił się we Francji u stóp Pirenejów Atlantyckich, a obecnie mieszka na północnym wybrzeżu Bretanii. Doktoryzował się rozprawą _Nomadyzm intelektualny._ W 1983 otrzymał katedrę poetyki XX wieku na Sorbonie. Założył Międzynarodowy Instytut Geopoetyki i redagował „Cahiers de Géopoétique”. Autor ponad dwudziestu książek. Uhonorowany Prix Médicis étranger za _Niebieską drogę_, Grand Prix Alfred de Vigny za dwujęzyczny zbiór poezji _Atlantica_ oraz Grand Prix du Rayonnement de L’Academie Française za całokształt twórczości. Było się nad czym zadumać.
Wróciłem do początku. Kawa wystygła. _Niebieska droga_ opowiadała o włóczędze White’a na Labrador. Dlaczego na Labrador? Bo miał dosyć „Jehowiańskiej okupacji świata”. To znaczy wyprawą na Północ próbował wydobyć się spod Pisma Świętego i umysłowego zamętu, jaki ono sprawiło. Tuszył, że na Labradorze zobaczy swą pierwotną twarz. „To, czego nade wszystko potrzebuję – wyznał – to przestrzeń, wielka, biała, oddychająca pustka dla ostatecznej medytacji”. Na Labradorze szukał też plemion, bo przejadły mu się narody i państwa. „Do cholery, nie można być Szkotem przez całe życie – czytałem, dopijając zimną kawę – i ciągle gadać o jednym i tym samym. Trzeba wyrwać się z tego i zmieszać ze światem”.
– Do cholery – powtórzyłem za nim, płacąc rachunek – nie można być Polakiem przez całe życie.
I tak przez wiele dni wtórowałem Kennethowi. _Niebieska droga_ jest małomówna, rychło więc większość jej fraz znałem na pamięć. Zresztą, te frazy same wpadały do ucha dzięki przekładowi Radosława Nowakowskiego (grał na bębnach w Osjanie), który potrafił wydobyć z nich niesamowitą melodię, przypominającą gardłowy śpiew szamanów Ałtaju i Tuwy. Pod co drugim zdaniem White’a mógłbym samemu się podpisać. Bliskie mi były rozważania o wyczerpaniu kultury Zachodu i nadzieja na Innych (jego Innus przypominali moich Saamów – dla jednych i drugich Natura to wspólna obecność, a nie ujarzmienie i panowanie). Cytowaliśmy tych samych autorów – od Thoreau do Bashō – i należeliśmy do tej samej kompanii ludzkich „dzikich gęsi”.
Następnie rytm prozy Kennetha przekoczował ze mną na Półwysep Kolski, gdzie znakomicie współbrzmiał z muzyką Saamów. Dopisywałem wówczas _Tropami rena_ i zamierzałem zakończyć książkę rozmową z White’em. Niestety, nikt z moich znajomych nie potrafił znaleźć jego adresu.
I oto spotkaliśmy się na festiwalu Etonnants Voyageurs w Saint-Malo na północnym wybrzeżu Bretanii. To niewielkie miasteczko na wysokiej skale oblewanej przez morze było od wieków warownią francuskich korsarzy. Aleksander Dumas porównywał je do gniazda morskiego ptaka. Stąd pochodził i tutaj umarł żeglarz Jacques Cartier, który w 1534 roku odkrył Kanadę i stąd w 1649 roku wyruszyły okręty z kurwami dla zaludnienia tej nowej francuskiej kolonii. Tutaj też urodził się pisarz romantyczny François René de Chateaubriand i na urwisku Grand Bé zbudował sobie grobowiec, a gdy w 1847 roku był tu Gustaw Flaubert, na pamiątkę zerwał z pustego jeszcze grobowca kwiat (autor _Atali_ skonał dopiero rok później), aby go wysłać swojej kochance. Trudno o lepsze miejsce na ren-dez-vous dla „dziwnych podróżników”.
Notabene, w drodze na Labrador White nie rozstawał się z _Voyages de découverte au Canada_ Cartiera, wydanymi w Paryżu w 1968 roku. Zwrócił przy tym uwagę na interesujący zbieg okoliczności: „W tym czasie we Francji sporo ludzi chciało widzieć koniec pewnej kultury i wyczuwało początek czegoś innego”. To coś innego – zdaniem Kena – polegało na przesunięciu od historii do geografii. Frapuje fakt, że festiwal w Saint-Malo organizują ludzie związani z tamtym czasem. Niektórzy nazywają ich z przekąsem _gauche caviar_, bo jakoby objadają się kawiorem i rozjeżdżają jaguarami. Nie ukrywam, że „kawiorowa lewica” jest mi bliższa aniżeli przaśna prawica à la Giertych czy Le Pen. Dlatego, choć nie przepadam za tego typu spędami, zaproszenie na festiwal Etonnants Voyageurs przyjąłem z ciekawością.
Spodobał mi się pomysł rozpoczęcia imprezy na dworcu Paris-Montparnasse, skąd specjalnie wynajętym pociągiem (_Train du livre_) ruszyliśmy do Saint-Malo. Wszak znajomości najlepiej zawiera się w drodze. Od razu spostrzegłem, że co niektórzy jechali z bardzo daleka... W ich oczach – bystrych i czujnych – czuło się skupienie typowe dla ludzi, którzy dużo się włóczą. Aliści większość pasażerów przypominała stadko roztrzepanych ptaków. Witali się głośno, cmokając i pusząc. To byli wydawcy, żurnaliści, krytycy i goście, towarzyszący tej imprezie od lat.
A za oknem pociągu landszafty Normandii: gleby żyzne, krowy tłuste, zagrody solidne. Nic dziwnego, że wśród Normandczyków ni żeglarzy nie było, ni odkrywców nowych lądów. Majątek jak kotwa dzierżył ich na miejscu. Natomiast Bretończyków bieda rozwłóczyła po caluśkim świecie. W pustą kieszeń, powiadają, można łapać wiatr jak w żagiel.
Saint-Malo powitało nas słońcem. Potem były powitalne mowy i duża feta na dziedzińcu zamkowym (dary morza, morze wina i lokaje w strojach piratów), kalejdoskop twarzy, uściski dłoni, zbiorowe fotki i pierwsze wywiady. Tymczasem pogoda się zmieniła. Zadęło, lunął deszcz. Od tej chwili silny sztorm nie ustawał ni na minutę. Morze pieniło się u podnóża warownych murów, wichura powaliła kilka drzew i trzeba było zamknąć wielkie stoisko pod namiotem, gdzie odbywały się targi książki, bo rusztowania nie wytrzymały naporu żywiołu. Ze względu na bezpieczeństwo turystów zamknięto grobowiec Chateaubrianda, za to restauracje i bary czynne były na okrągło. Większość czasu spędzaliśmy na jedzeniu.
Lecz najciekawsze w Saint-Malo były spotkania. I chyba po to zjeżdżają tu włóczykije z całego świata. Przy tym nie chodzi o oficjalne konferencje z udziałem kilku autorów naraz i do tego każdy z własnym tłumaczem (ja miałem czarującą Ukrainkę, Nastię, która mię przekładała z rosyjskiego), bo w takiej wieży Babel nie sposób się porozumieć. Myślę raczej o przypadkowych zetknięciach w knajpach.
Ot, choćby Dan O’Brien... Wcześniej mieliśmy wspólne wystąpienie w „Café Littéraire”, więc trochę o nim wiedziałem – że żyje w Górach Skalistych, hoduje bizony i przyjaźni się z Indianami. Ale tam było chaotycznie (oprócz nas występowali Melanie Wallace i Suketu Mehta), a poza tym O’Brien był nie w sosie, bo spadł z konia i spóźnił się na konferencję. Za to w kawiarni „Les Voyageurs”, gdzie schroniliśmy się z Tadeuszem przed deszczem, ujrzawszy go w najciemniejszym kącie sali, przysiadłem się jak do starego kumpla.
– Nie sądzisz – zapytał po paru tequilach – że nasza tutaj obecność przypomina spotkanie bizona z renem?
Tak, dla takich spotkań warto było tu przyjechać. Dlatego nie bardzo rozumiem Kapuścińskiego, który, będąc parę lat temu na festiwalu w Saint-Malo, nie zanotował w _Lapidarium_ stąd nic, kromie tłumu ludzi i masy książek. Żadnego człowieka, nie mówiąc o bizonach czy renach.
Z Kennethem White’em na festiwalu w Saint-Malo o mały figiel nie rozminęliśmy się. Nie wiedziałem, że został zaproszony. Oczekując rano w hotelu „Elisabeth” na kawę z maślaną bułką, rzuciłem okiem na listę. Większość nazwisk nic mi nie mówiła, toteż przeglądałem je bezmyślnie, wyziewając ostatki wczorajszego bankietu. Aż doszedłem do siebie. Alfabetyczny figiel sprawił, że obok stało: „Kenneth White”. Figle-migle, czary-mary?
Bez problemu odszukałem go wśród „tłumu ludzi i masy książek”. Siedział na stoisku wydawnictwa Actes Sud i akurat podpisywał prześlicznej dziewuszce swój _La Maison des marées._ Kiedy podniósł wzrok znad książki, w jego wyblakłoszarych (hiperborealnych) oczach ujrzałem znajomy niebieski przestwór. Nasze spojrzenia się spotkały i obaj gruchnęliśmy gromkim śmiechem.
No, bo cóż innego mogliśmy zrobić? Ja po francusku nie kumam ni w ząb, a resztki mego angielskiego wymiótł do cna atlantycki sztorm, Ken z kolei po rusku ni ciut-ciut, o polskim nie wspominając. Wprawdzie Tadeusz i Vera coś mu tam objaśnili, ale my i tak rozumieliśmy się bez słów. Wystarczyło śmiać się i klepać po plecach. Ktoś z boku mógł pomyśleć, że jeszcze chwila i zaczniemy pocierać się nosami. W końcu całą bandą poszliśmy do „La Taverne du Corsaire” na obiad. Kenowi towarzyszyła Marie-Claude, mnie ekipa z Noir sur Blanc.
Co tam jedliśmy? – nie zauważyłem (pewnikiem coś tam jedliśmy). W każdym bądź razie Vera i Marie-Claude co i rusz podtykały nam talerze z pysznościami, Marie-Françoise dbała, aby w naszych kielichach było wino, a Tadek dwoił się i troił, próbując nadążyć za nami z tłumaczeniem. Jednakże dogonić nas było niełatwo, bośmy gadali wolapikiem, w którym słowa – czy to celtyckie, czy to słowiańskie – pełniły rolę ptasiego szczebiotu. Inaczej mówiąc, porozumiewaliśmy się narzeczem ludzi, którzy rozpoznając w rozmówcy człeka swego pokroju – podobny styl życia i fason duchowy – jednym gestem więcej potrafią powiedzieć niż rozbudowaną frazą.
Porównywaliśmy dla przykładu nasze domy – _La Maison des marées_ i _La Maison au bord de l’Oniégo_ – i wystarczyło pokazać dłonią ruch fali za oknem, aby od razu było wiadomo, że w obu wypadkach chodzi o domostwa wędrujące.
W pewnym momencie przeszliśmy na język obrazkowy. Aby wyjaśnić pojęcie „intelektualnego nomadyzmu” Kenneth narysował w moim notesie długą prostą linię, oznaczającą – jak się wyraził – autostradę kultury europejskiej, która raptem się urywała gdzieś na przełomie XIX i XX stulecia, a może nieco później. Centymetr lub dwa przed urwaniem odchodziło od niej kilka strzał w różne strony. Pod jedną White napisał „Nietzsche”, pod drugą „Rimbaud”, resztę zostawił bez podpisu. Te strzałki to właśnie intelektualni nomadzi, a przestrzeń nimi obrysowana to obszar geopoetyki.
– Geopolityki? – Tadek nie dosłyszał.
– Geopoetyki – powtórzył Ken. – Geopolityka to ta prosta linia, która kończy się krachem.
Ilekroć potem oglądałem rysunek Kena w swoim notesie, tylekroć miałem wrażenie, że patrzę na ryt naskalny z epoki wczesnego neolitu.
Wiecie, czym się różni książka podróżnicza od książki-tropy. Ta pierwsza – według White’a – jest kolekcją wiorst, rodzajem kulturalnej turystyki (trochę historii i trochę kuchni, nieco śmego i owego), druga jest włóczęgą w pełnym tego słowa znaczeniu. Nigdy bowiem nie wiesz, pisząc, dokąd dotrzesz! Książki-tropy nie mają ani początku, ani końca, są kolejnymi śladami jednej i tej samej tropy, gdzie prolog może okazać się epilogiem, a epilog – prologiem.
_Saint-Malo, 2007_
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------