-
promocja
Lotos - ebook
Lotos - ebook
Znali go tylko jako chłopca, który zniknął bez śladu.
Dwadzieścia dwa lata. Właśnie wtedy siedmioletni Oliver Lynch zniknął bez śladu. Ludzie uznali go za martwego – ale nie Sydney Oville. Dla niej był wszystkim: przyjacielem, bratnią duszą, utraconą częścią serca.
Aż nagle... powraca.
Tylko że to nie ten sam chłopiec. To mężczyzna wychowany w piwnicy, karmiony kłamstwami, odcięty od świata, który dawno o nim zapomniał. Wierzył, że na powierzchni przetrwali nieliczni – że apokalipsa pochłonęła ludzkość. Jego jedynym ratunkiem była wyobraźnia i komiksy, które tworzył w ukryciu. Sydney chce pomóc mu odnaleźć się w nowej rzeczywistości... Ale czy można odbudować relację, która została brutalnie przerwana dekady wcześniej? Czy można odnowić więź z kimś, kto ledwo pamięta, czym jest wolność?
Z każdym dniem łączy ich coraz więcej – coś głębszego. W cieniu tej rodzącej się miłości czai się prawda... i nie wszystkie sekrety powinny ujrzeć światło dzienne.
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8417-216-2 |
| Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– SPADAJ Z DROGI, DZIWAKU!
Odskakuję. Samochody mijają mnie pędem, głośne i natrętne, rażąc oczy kolorami i światłami. Panika ściska mi gardło, gdy potykając się, idę wzdłuż drogi.
To sen.
Za kierownicami samochodów siedzą ludzie, niektórzy wychylają się przez okna i kierują w moją stronę swoje urządzenia. Oddychają powietrzem. Gapią się, śmieją i wykrzykują urywane słowa w zapadający wieczór.
To nie może oznaczać nic dobrego.
Zaczynam biec, czując w żyłach zastrzyk oszołomienia. Bicie mojego serca niemal eksploduje w moich uszach, a nogi pode mną słabną z każdym spiesznym krokiem. Tyle tu hałasu, chaosu. Rozpinam kombinezon ochronny w biegu, bo się w nim duszę; ściągam go i wyciągam rękę ku masce.
Waham się.
Odgłos klaksonu przeraża mnie i niemal się potykam o plastik, który zsunął mi się do kostek, odsłaniając pokrwawioną klatkę piersiową i spodnie. Skóra przeżywa szok w kontakcie z zimnem.
Zanim zdążam to przemyśleć, zdzieram z twarzy maskę – swoją ostatnią ochronę.
Łykam lodowate powietrze wielkimi haustami, wciągam je głęboko i pozwalam, by wypełniło mi płuca po raz pierwszy od dekad. Boże, jakie to cudowne. Niezrównane. Chłonę je jak wodę, jak pożywienie i upajam się wczesnozimowym aromatem, który dawno już zapomniałem.
Wtem czuję głębszą nutę – coś cierpkiego. Jakieś opary. Serce drży mi z przerażenia.
O, Boże… spaliny.
Bradford miał rację.
Popełniłem fatalny błąd.
Chwytam się za szyję i czekam na śmierć. Czuję ucisk w klatce piersiowej, w płucach mi świszczy. Padam ciężko na żwir, gdy kolana się pode mną uginają. Samochody dalej mnie mijają, rozbryzgując rozjeżdżony śnieg i ziemię. Jak przez mgłę widzę, że jedno auto się zatrzymuje i po chwili mam przed twarzą czyjeś stopy. Zbliżają się, a mnie przyspiesza oddech.
– Proszę pana, dobrze się pan czuje? – Męski głos, podobny do głosu Bradforda. – Chyba ma pan atak paniki. Wezwę pogotowie…
Głos cichnie, gdy mdleję i z trudem łapię powietrze. Toksyczne spaliny pożerają mnie, gaszą we mnie życie. Podciągam kolana, by znaleźć się w pozycji embrionalnej, i urywanym szeptem mówię, gdy wszystko wokół ciemnieje:
– Lotos…
_Czarny Lotos został pokonany_.ROZDZIAŁ 2
SYDNEY
Pudrowoniebieska szpitalna zasłona jest ostatnią przeszkodą, która oddziela mnie od najlepszego przyjaciela z dzieciństwa – mężczyzny znalezionego na poboczu zaśnieżonej autostrady w odległości niespełna pięćdziesięciu kilometrów na zachód od rodzinnego miasta. Jego zakrwawionego torsu nic nie okrywało, a kostki pętał mu zsunięty kombinezon ochronny.
Ta zasłona jest ostatnią fizyczną przeszkodą.
Moje sneakersy przyklejone do lepkiej szpitalnej podłogi są równie skutecznym powodem, dla którego trwam po tej stronie bariery, obgryzając paznokcie. Ręce mi się trzęsą, zaciskam powieki i nie mogę przełknąć wielkiej guli w gardle.
Stopy też nie chcą nawet drgnąć.
Nie wiem, co spodziewam się zobaczyć za kotarą, i właśnie dlatego się zacięłam. Dlatego boję się nieprzytomnie, bliska łez; brakuje mi słów i się waham. Jakaś część mnie uważa, że ujrzę chłopca sprzed dwudziestu dwóch lat, z piegami na nosie i zmierzwionymi włosami zasłaniającymi oczy o zaciekawionym spojrzeniu. Zjemy razem loda, opowiemy sobie dowcip i wszystko będzie jak kiedyś.
Jak powinno być.
A inna część mnie spodziewa się ducha.
Oliver Lynch nie może istnieć naprawdę… nie może żyć, chodzić i mówić, być ciepły, z krwi i kości. Niemożliwe, aby był czymś więcej niż kupką kości w ziemi.
Pięknym wspomnieniem.
Minione dwadzieścia cztery godziny obaliły wszystko, co wydawało mi się, że wiem, zburzyły mury, które wznosiłam latami, rozebrały na części każdą nieprawidłową teorię, którą karmiłam się na siłę, aby móc jakoś sobie radzić.
Aby móc kontynuować życie bez niego.
Tyle że jakaś część mnie wiedziała – jakiś skrawek mnie wiedział, do cholery – że on nadal żyje, i nienawidzę się za to, że nie szukałam dość intensywnie. Dłoń Gabe’a ląduje na moim krzyżu, przez co podskakuję w miejscu.
– Dobrze się czujesz?
Zapomniałam, że on stoi obok.
Potakuję i posyłam mu łzawy uśmiech, przez co moje kłamstwo jest tak samo oczywiste jak zdenerwowanie. Ręce dalej mi drżą, macierze paznokci mam czerwone od nękania ich zębami, nogi ledwie mnie dźwigają.
Boże, co ja mam mu powiedzieć?
Będzie mnie w ogóle pamiętał? Przecież nie przypominam siedmiolatki, którą zostawił, tej z jasnymi od słońca kucykami i pulchnymi policzkami. Jestem dorosłą kobietą.
On zaś mężczyzną.
– Jak wygląda? – wyrywa mi się piskliwym szeptem pytanie. Nie odrywam wzroku od zasłony, jakbym mogła otrzymać dar prześwietlenia jej spojrzeniem i zerknięcia na nią.
Wiem, że wystarczy, abym przesunęła kotarę i weszła do środka, wiem to… ale jeśli nie będzie mnie pamiętał, jeśli na mój widok nie przypomni sobie fajerwerków, ciasteczek owsianych i śmiechu w promieniach letniego słońca, przysięgam, że serce mi się skurczy i umrze.
Gabe wodzi powoli dłonią po moich plecach, kładzie ją na ramieniu i ściska, by podnieść mnie na duchu. Odpowiada równie zduszonym szeptem.
– Jest zagubiony. Wygląda na… zagubionego.
Wnętrzności mi się skręcają, gdy walczę ze łzami.
– Wciąż nie wiedzą, co się z nim działo?
– Nie. Jest skołowany i nie do końca komunikatywny. Lekarze nie pozwolili mi od razu się z nim zobaczyć, bo nie wiedzieli, czy nie jest agresywny albo… – Gabe urywa, z boleścią przełyka ślinę i opuszcza brodę na klatkę piersiową. – Nie rozpoznał mnie.
Nie.
Uświadamiam sobie, że Gabe był przedszkolakiem, gdy Oliver zaginął, ale na Boga, chcę, by pamiętał wszystko. Każdy najmniejszy detal z naszego magicznego dzieciństwa, które wyryło się we mnie na stałe.
– Chcesz, żebym wszedł z tobą?
Zaprzeczam szybko, mimo że nogi nadal mam przyrośnięte do podłogi, bezczynne, niechętne, by ruszyć.
– Dam radę.
– Tak? – Zmusza się do dziwnego uśmiechu pośród emocjonalnej burzy wypełniającej przestrzeń między nami. – Bo w tej chwili cię podtrzymuję.
Gabe puszcza moje ramię, by to udowodnić, i potykam się, prawie wpadając za ohydną zasłonę niczym kula buldożera. Przyjaciel chwyta mnie za nadgarstek, zanim dokonuję przesadnie dramatycznego wejścia.
– Eee… zrozumiałam – rzucam, robię głęboki wdech dla kurażu i zaciskam powieki. – Muszę to jednak zrobić sama.
– Rozumiem, Syd. – Gabe daje mi kuksańca w ramię i lekko popycha, po czym się cofa. – Będę w poczekalni. Napisz, gdybyś mnie potrzebowała.
Przygryzam dolną wargę, odpieram chęć wciągnięcia Gabe’a ze sobą w roli pocieszyciela, zadzieram brodę i go odprawiam.
Zbliżam się do zasłony, liczę do dziesięciu, powtarzam sobie słowa zachęty pod nosem i staram się zapanować nad swoim rozedrganiem.
Unoszę rękę, chwytam palcami sztywny, szorstki materiał, by wejść.
I wtedy go widzę.
Mój wzrok ląduje na Oliverze Lynchu po raz pierwszy do dwudziestu dwóch przygnębiających lat. Kotara wysuwa się z moich palców, kiedy zasłaniam dłonią usta, by nie wydać z siebie zduszonego okrzyku. Stoję jak wryta, mając przed sobą Olivera częściowo przykrytego białym kocem. Jest podłączony do mnóstwa kabelków i monitorów; jestem wdzięczna za ich piski i szum, które wypełniają pomieszczenie, bo w przeciwnym razie słyszałby wyłącznie moje serce, które krzyczy i dusi się pod ciężarem każdego oddechu.
Oliver na mnie nie patrzy. Wpatruje się z lekko ściągniętymi brwiami w sufit o strukturze baranka. Może nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności, a może jest zamyślony, ale gdy skupia się na czymś innym, wykorzystuję tę chwilę, by chłonąć jego widok, upajać się każdym centymetrem kwadratowym ciała tego nadzwyczajnego człowieka – pod pewnym względem obcego, ale będącego też… kimś znacznie więcej.
Jest piękny.
Te same jasnobrązowe włosy z bursztynową nutą opadają mu na ramiona, splątane i nieokiełznane. Cień zarostu podkreśla zarys wyrazistej, męskiej szczęki, smukłe kości policzkowe i ziemistą cerę.
Przesuwam spojrzenie niżej i dziwię się, widząc człowieka, który wygląda na zadbanego. Bez względu na okoliczności, jakie znosił, nie jest przesadnie szczupły czy niedożywiony, czego się spodziewałam, ale wręcz przeciwnie. Bicepsy wysuwają się spod rękawów szpitalnej piżamy opinającej szerokie barki i mocną klatkę piersiową falującą z każdym ciężkim oddechem.
Stopy niepewnie niosą mnie bliżej jego łóżka, a jego imię brzmi piskliwie w moich ustach, gdy wypowiadam je po raz pierwszy od dekad.
– Oliver.
Mój Boże, te trzy sylaby pieszczące mój język uwalniają szloch, który wreszcie przyciąga jego uwagę. Ledwie.
Oliver mruga oczami. Długie rzęsy trzepoczą, wzrok pozostaje wbity w sufit, palce zaciskają pościel.
Zbliżam się i wciągam wargi między zęby, bo nie wiem, co powiedzieć lub zrobić. Nie chcę go przestraszyć. Przerazić.
Chcę tylko, żeby na mnie popatrzył – i mnie zobaczył.
– Oliverze – powtarzam. Chowam ręce za plecami i krzyżuję je w nadgarstkach, żeby nie próbować go dotknąć. – Jestem Sydney. Pamiętasz mnie?
Uważnie obserwuję jego mikromimikę. Subtelne drgnięcie ust. Napięcie szczęki. Szybki skurcz bicepsa.
Delikatne rozszerzenie oczu – tak krótkotrwałe, że się zastanawiam, czy sobie go nie wyobraziłam.
Idę dalej i podchodzę na tyle blisko, że muskam przodem swetra poręcz łóżka i czuję, jak jego ciepło ogrzewa moją skórę. Zaciskam palce na poręczy i mówię cicho:
– To ja, Oliverze… Syd.
Spływa na niego błysk rozpoznania; przysięgam, jestem tego pewna.
Gardło mi się zaciska przy gwałtownym wdechu, żebra wibrują od delirycznego bicia serca. Tylko poręcz powstrzymuje mnie przed tym, żebym się na niego rzuciła, targana łzami i rozdzierającą radością.
Oliver leniwie obraca głowę, gdy wreszcie odrywa wzrok od sufitu i patrzymy na siebie.
Błękitne niedowierzanie spotyka się z jego udręczonymi, pustymi otchłaniami burgundu i brązu. Nie potrafię wyrazić, co ta chwila ze mną robi. Emocje tak surowe i spontaniczne, niepojęte, grożą zalaniem mnie. Mam ochotę szlochać i łkać, i tulić go tak mocno, żeby już nigdy nie mógł mi uciec.
Nie może mnie zostawić.
Już nigdy więcej. Nigdy.
Kiedy patrzy na moją twarz wzrokiem rozbieganym i ciężkim zarazem, robi urywany wdech. Widzę złote iskierki maskujące lata tajemnicy, nieznanych okropności, które zdusiły beztroskiego, kochającego zabawę chłopca, jakiego pamiętam z bolesną wyrazistością.
Gdy się odzywa, w jego głosie pobrzmiewa niedowierzanie zaprawione nutą zachwytu, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Spodziewam się usłyszeć swoje imię, on jednak mówi chrapliwie:
– Królowa Lotosu.
Słucham?
Atmosfera między nami gęstnieje. Nie mam pojęcia, jak zareagować na słowa, które właśnie padły. Łza spływa po moim policzku jak milcząca odpowiedź i unoszę rękę, by ją zetrzeć wewnętrzną stroną nadgarstka. Dalej patrzymy sobie w oczy i widzę, jak jego twarz zaczyna zdradzać wewnętrzny konflikt, który każe mu ściągnąć brwi, zmrużyć przekrwione oczy w zdumieniu. Zalewa go fala czegoś nowego, przerażającego i zastępuje przelotne rozpoznanie… paniką.
Oliver kręci głową, zaciska dłonie na pościeli i odwraca się ode mnie.
– Nie, nie, nie… To się nie dzieje naprawdę.
Zwilżam usta, zastanawiając się, co robić dalej, a nerwy mam jak postronki. Chciałabym wyciągnąć ku niemu ręce, pocieszyć go dotykiem, biciem serca, słowami, ale boję się, że tylko pogorszę sytuację.
– Wszystko jest dobrze, Oliverze. Jesteś bezpieczny.
– Wszystko nie tak. Ja śnię… – Oliver dalej powtarza pod nosem, rzucając głową na boki, a kostki mu bieleją od zaciskania dłoni na pościeli. – Niemożliwe, żebyś była prawdziwa…
Łzy pieką mi oczy, serce pęka na jego widok.
– Jestem prawdziwa. Jestem…
– Wszystko w porządku, Oliverze. Nic się nie dzieje.
Do sali wchodzi pielęgniarka, zagłusza resztę moich słów i sprawia, że odskakuję od łóżka. Zerkam na nią, wyraźnie wstrząśnięta, i wykręcam przed sobą lepkie od potu dłonie.
– Przepraszam. Nie wiem, co go tak zdenerwowało.
Kobieta posyła mi wyzuty z radości uśmiech.
– Jest skonsternowany i łatwo się denerwuje. Nie sposób przewidzieć, co go pobudzi – wyjaśnia, manewrując długą igłą. – Podam mu środek uspokajający, żeby pomóc mu się rozluźnić. Dojdzie do siebie.
Przygryzam dolną wargę, aż zaczynam czuć ból. Zerkam znowu na Olivera i żołądek mi się zaciska na widok jego tak zniszczonego, niezrównoważonego, skonsternowanego. Oczy ma zamknięte, porusza ustami w niewyraźnej, nieskładnej paplaninie.
Jestem pewna, że mnie rozpoznał, ale czy naprawdę mnie widział?
Czy mnie pamięta?
– Chyba powinnyśmy pozwolić mu odpocząć.
Mrugam oczami na dźwięk słów pielęgniarki i rozumiem, że mam spadać.
Przełykam ślinę, lekko skłaniam głowę i wychodzę tyłem, nie odrywając wzroku od mężczyzny skulonego na boku z podciągniętymi pod brodę kolanami i kocem, jakby usiłował się ukryć. Ten widok jest jak szybki cios w brzuch, od którego się zataczam i wplątuję w tę okropną, przeklętą, niebieską kotarę.
Wyswobadzam się i wypadam na szpitalny korytarz, gdzie uspokajam oddech, przyciskając do mostka nasadę dłoni.
I kiedy barki mi tak falują, mój umysł wypełnia tylko jedno pytanie:
Co się z tobą stało, Oliverze Lynchu?
Wiem, że to jest pytanie na inny dzień, więc powstrzymuję kolejny napływ łez i szepczę łagodnie:
– Do widzenia.
Żegnamy się tylko na razie.
Nie na zawsze.
Trzy tygodnie później patrzę przez szparę w zasłonach, jak Gabe otwiera drzwi po stronie pasażera swojego challengera i czeka, aż Oliver wysiądzie. Obserwuję wahanie, strach, niepewność Olivera, który ściska palcami kolana i siedzi jak przyklejony do fotela. Ma na sobie jedną z koszul w kratę Gabe’a i dżinsy, które wydają się zbyt obcisłe dla jego bardziej muskularnej sylwetki.
Oliver wpatruje się w ranczerski dom z zaadaptowaną, wysoką piwnicą, zbudowany z cegieł w miodowym kolorze i z ciemnymi okiennicami; ma zaciśnięte zęby, a w jego oczach błyska skrępowanie.
Mam ochotę podbiec do niego.
Chcę mu powiedzieć, że wszystko jest dobrze, będzie dobrze, ale postanowiliśmy z Gabe’em, że lepiej będzie pozwolić Oliverowi zaaklimatyzować się w domu, zanim go odwiedzę. Jest przesadnie wrażliwy na nowe twarze, otoczenie i jakąkolwiek stymulację.
Oliver powoli stawia stopy na chodniku i wysiada z samochodu. Jest niebywale wysoki – ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu – i przewyższa Gabe’a o dobre kilkanaście centymetrów. Niesamowicie jest patrzeć na tych dwóch mężczyzn stojących ramię w ramię po dwudziestu dwóch latach. W moim ostatnim wspomnieniu ich razem mają palce lepkie od lodów, fryzury na grzybka i plamy z trawy na kolanach. A teraz są dorosłymi mężczyznami – do tego przystojnymi i atrakcyjnymi, chociaż zupełnie do siebie niepodobnymi.
I jeden z nich wygląda na dogłębnie przerażonego.
I jest blady.
Chwytam koszulkę pod szyją rozdygotaną ręką, a drugą odsuwam zasłony od okna, nie odrywając wzroku od Olivera. Przeczesuje palcami długie włosy i podejrzliwie strzela oczami po podwórku. Też drżą mu ręce, gdy się tak rozgląda, gotów rzucić się do ucieczki przed najmniejszym zagrożeniem. Gabe ostrożnie wyciąga do niego rękę i kładzie dłoń na szerokim barku przyrodniego brata, a ten odskakuje do tyłu, przestraszony.
Serce mi się ściska.
Po kilku sekundach wahania Oliver w końcu rusza za Gabe’em po wiodącym do domu chodniku ze spękanych kamiennych płytek. Zatrzymuje się raz jeszcze, by się rozejrzeć, wciąż niepewny, wciąż targany wątpliwościami. Przeczesuje wzrokiem teren po prawej, a potem po lewej stronie, a przed przeniesieniem spojrzenia na dom zatrzymuje je na mnie, stojącej w oknie wykuszowym.
Dech mi zapiera, a ściskam zasłonę tak mocno, że ją prawie zrywam z karnisza. Oliver mruży lekko oczy i próbuje mnie rozszyfrować, zrozumieć – jakby usiłował mnie jakoś wpasować w zawiłości swego umysłu, jak brakujący element układanki.
Dzielą nas metry, tafla szkła i dwadzieścia dwa lata, ale czuję, że coś między nami przepływa. Prąd. Tarcie odległych wspomnień i nowych możliwości. Chcę wiedzieć, co myśli, przypatrując mi się, analizując mnie z zaciśniętymi zębami i z ciekawością w oczach. Przytłacza mnie to, że nie wiem, co – do diabła – robić ani jak się wyrwać z tego odrętwienia, więc posyłam mu słaby uśmiech i unoszę rękę, żeby mu niezręcznie pomachać.
Kiepsko.
Oliver mruga, a Gabe się odwraca, by na mnie spojrzeć. Uśmiecha się do mnie, tak smutno i niespokojnie, i wyprowadza Olivera z impasu.
Wypuszczam powietrze uwięzione w moich płucach i luzuję chwyt na zasłonie, patrząc, jak obaj mężczyźni podchodzą do drzwi wejściowych i znikają w domu.
Czy on mnie pamięta? Wciąż tego nie wiem.
Policja i detektywi starają się poskładać szczegóły dotyczące uwięzienia Olivera. Nie udzielił im dużo informacji – w zasadzie prawie nic nie powiedział.
Gabe odwiedził go kilkakrotnie w szpitalu psychiatrycznym, gdzie umieszczono go na obserwacji, ale Oliver mówił w zasadzie wyłącznie o „lotosie”, „Bradfordzie” i „końcu świata”. Żadnej logiki. Żadnej spójności. Jeżeli policja wyciągnęła z niego coś więcej, na razie nam tego nie ujawniono. Nie wiem, jak wyglądało jego życie – nie znam horrorów, w których brał udział, ani przeszkód, które musiał pokonać. Nie wiem, czy go maltretowano, skuto łańcuchami w piwnicy jakiegoś szaleńca lub, Boże uchowaj, molestowano seksualnie.
Żołądek mi się skręca na samą myśl. Odsuwam się od okna z ciężkim westchnieniem.
Lotos.
Zastanawiam się, co to dla niego znaczy. Chcę się dowiedzieć, na ile to jest istotne.
Oliver nazwał mnie „Królową Lotosu” podczas naszego krótkiego spotkania i ten tytuł wraca do mnie od tamtej pory.
Przenoszę się na kanapę w salonie i sięgam po dziennik leżący na ławie. Przerzucam kartki w linie i otwieram dziennik na najświeższej stronie zapisków; chłonę słowa:
„Kwiat lotosu jest symbolem odrodzenia w różnych kulturach, a także we wschodnich religiach. Posiada cechy, które doskonale korespondują z ludzką naturą: lotos zakwitnie wspaniale, nawet jeśli jego korzenie są zanurzone w najbardziej mętnej wodzie”.
Coś takiego znalazłam, gdy szukałam znaczenia tego słowa, i zaparło mi to dech w piersiach. Natychmiast to przepisałam i rozmyślam nad tym od tygodni. Dlaczego ten kwiat jest istotny dla Olivera.
Dlaczego łączy go ze mną?
Kładę nogi na ławie, krzyżuję je w kostkach, a potem rzucam dziennik na poduszkę obok siebie. Przenoszę wzrok na portret na płótnie oparty o ścianę.
Znajome oczy odwzajemniają moje spojrzenie.
Nie są przerażająco podobne do tych prawdziwych, a jednak nie mogłyby lepiej oddawać głębi i zagadki rzeczywistości.
Obraz przedstawiający Olivera Lyncha wciąż nosi na sobie spłowiałe zacieki z kawy i oddałabym wszystko, żeby go naprawić.ROZDZIAŁ 3
OLIVER
– Zrobić ci coś?
Patrzę przed siebie i z trudem rejestruję słowa płynące z ust tego mężczyzny. Człowieka, który twierdzi, że jest moim bratem. Konkretniej, przyrodnim bratem, z którym jestem związany za sprawą małżeństwa matki, a który jest teraz zmuszony przyjąć mnie do siebie i pomóc mi poskładać moją rozbitą na kawałeczki rzeczywistość.
Z nogami wyciągniętymi przed siebie, oparty o ścianę, siedzę pod oknem w pokoju będącym rzekomo moim pokojem z dzieciństwa. Nie przypominam go sobie. Nie rozpoznaję naklejek na suficie ani łuszczącej się niebieskiej farby. Pachnie tu pleśnią, tak dziwnie.
Skupiam wzrok na uchylonych drzwiach szafy i zastanawiam się, czyby do niej nie wejść i nie zabunkrować się w ciasnej, ciemnej przestrzeni. Ta myśl przynosi mi pokrzepienie, gdy zamykam oczy i uciekam do znanego mi więzienia.
– Mam obiady do jedzenia przed telewizorem i popcorn. Jesteś głodny?
Głos Gabe’a przenika do mojego azylu i zmuszam się, żeby otworzyć oczy. Stoi w progu, na peryferiach mojego pola widzenia.
Nie wiem, z czego się składa obiad do jedzenia przed telewizorem, i naprawdę nie jestem głodny. Nie odpowiadam.
Gabe dalej wbija czubek buta w wytartą wykładzinę i opiera się ramieniem o framugę. Wzdycha i drapie się po karku.
– Jeśli zgłodniejesz, kuchnia jest w głębi po prawej. To jest także twój dom, więc rozejrzyj się i czuj się swobodnie. Pomogę ci we wszystkim, czego będziesz potrzebował.
Przenoszę uwagę na Gabe’a. Odwiedzał mnie wielokrotnie w ciągu ostatnich tygodni, kiedy mnie badano, chuchano na mnie i dmuchano, a także zadawano tyle pytań, że zacząłem się bać, iż mózg mi wypłynie uszami. Stwierdzono, że nie stanowię zagrożenia dla siebie i społeczeństwa, więc mnie wypuszczono na świat – ten, o którym sądziłem, że został zniszczony i skażony. Wysłano mnie tam, chociaż nie wiem, jak działa współczesna cywilizacja; dostałem tylko malutką kartkę ze szczegółowymi danymi psychologa, z którym nie zamierzam się konsultować jakoś niebawem. Wystarczająco trudne jest nie wpadać w panikę, kiedy mój przyrodni brat rozmawia ze mną z odległości kilku kroków.
Dociera do mnie, że jestem całkowicie zależny od tego stojącego przede mną nieznajomego, który zalewa mnie swoją troską i litością – tak samo byłem zależny od Bradforda.
Mimo to nie potrafię wydusić z siebie słowa, więc po prostu kiwam potakująco głową i wracam do wgapiania się w ścianę.
Czuję ulgę, kiedy Gabe wycofuje się z pokoju i zostawia mnie samego. Przywykłem do przebywania w samotności. Czuję się z nią swobodnie.
Znowu wracam myślami do Bradforda i nie potrafię przestać się zastanawiać, czy nadal żyje. Było tyle krwi. Podczas przesłuchań usiłowałem opisać policji swoje warunki życia, ale niełatwo jest przedstawić szczegóły domu pod ziemią.
Betonowa podłoga i ciemnozielony dywan. Bordowy śpiwór. Mały telewizor i odtwarzacz kaset wideo. Stos książek i komiksów, szafka z przekąskami i niepsującą się żywnością, a także materiały plastyczne, które zapewnił mi Bradford. To była moja mała oaza – skromna przestrzeń, w której miałem wszystko, czego potrzebowałem.
A przynajmniej tak myślałem.
Funkcjonariusze patrzyli na mnie jak na wariata, gdy próbowałem im odpowiadać. Mówiłem o łodygach kukurydzy, szopie praczu o mądrym spojrzeniu i drewnianym domku, w którym się znajdowała moja piwnica. Tyle że moje odpowiedzi były krótkie, opisy ogólnikowe. Jak przedstawić coś trafnie, skoro nie ma się tego z czym porównać?
Kiedy jeden z policjantów, mężczyzna z odrażającymi wąsami, mi się przyjrzał, zrobił to protekcjonalnie. Zwracał się do mnie, jakbym był kruchym, niedojrzałym dzieckiem. Mówił powoli i używał podstawowych słów. Nawet rysował na białej kartce, próbując do mnie dotrzeć, sprawić, bym zrozumiał.
Rozumiałem. Pojmowałem jego słowa, pytania i rozpaczliwe pragnienie poznania odpowiedzi.
Nie ogarniałem natomiast… dlaczego?
Po co te kłamstwa?
Po co tyle lat izolacji i fałszywego strachu?
Dlaczego ja?
Prawdopodobnie nigdy się nie dowiem. Bradford pewnie już nie żyje z powodu wykrwawienia, a tylko on był moją nadzieją na domknięcie tej sprawy.
Przyciągam kolana do klatki piersiowej i szuram skarpetkami po wykładzinie. Jest miękka i przyjemna – czegoś takiego wcześniej nie znałem. A bynajmniej nie pamiętam takich doznań.
I wtedy myślę o niej, kobiecie z okna, tej o włosach jasnych i słonecznych jak wykładzina i pewnie tak samo miękkich. Powiedziała, że ma na imię Syd, i pachniała znajomo… ale jak to możliwe? Jak mogłaby być moją Syd?
Moja Syd była wytworem.
Fikcyjną towarzyszką powołaną do życia przez niezaspokojoną potrzebę poskromienia poczucia samotności.
Stworzyłem ją z pomocą grafitu ołówka i wyobraźni.
Królowa Lotosu.
Kręcę głową, przytłoczony i pękający w szwach. To zbyt wiele. Tego wszystkiego jest za dużo. Nie wiem, jak funkcjonować w świecie tak ogromnym, tak zagraconym i głośnym. Nie potrafię rozszyfrować, co jest realne, co naprawdę istniało, zanim Bradford zabrał mnie pod ziemię i nafaszerował kłamstwami. Nie potrafię rozróżniać wspomnień, marzeń i niewiarygodnych historii.
Ufałem Bradfordowi. Wydawało mi się, że jest moim opiekunem. Obrońcą.
Moim bohaterem.
Czuję się zdradzony w najgorszy z możliwych sposobów.
Opieram głowę o ścianę, próbując uspokoić nierówny oddech i odlecieć. Wracam do swojej jaskini, siadam po turecku na zielonym dywanie, skubię krakersy i trzymam w dłoni świeżo naostrzony ołówek. W mojej głowie budzą się kolory, przygody i ekscytujący, źli bohaterowie, których trzeba pokonać.
Zdecydowanie wolę potwory, które sam tworzę.
Wolę je, bo zawsze wygrywam.
_– Tam jest źle, Oliverze. Naprawdę źle._
_Jem baton z granoli i patrzę, jak mężczyzna zwący się Bradfordem schodzi po metalowych szczeblach ubrany w dziwny żółty kombinezon. Cały jest plastikowy i mnóstwo na nim suwaków. Wygląda jak przebieraniec na Halloween, tyle że to jeszcze nie jest ten czas. Spędziłem tu zaledwie tydzień…_ Tak myślę. _Może powinienem zacząć zaznaczać dni na ścianie obok napisanego tam swojego imienia._
_Bradford wzdycha głęboko._
_– Doszło do ataku nuklearnego. Powietrze na zewnątrz jest toksyczne._
_Nie wiem, co to znaczy „nuklearny”, ale nie brzmi to dobrze._
_– Ale powiedziałeś, że niedługo będę mógł wrócić do domu. Powiedziałeś, że potrzebujesz kilku dni na przemyślenia. Czy to znaczy, że nie mogę jeszcze jechać do domu?_
_Och, nie. Mamusia na pewno bardzo się o mnie martwi._
_– Obawiam się, że nie będziesz mógł wrócić do domu bardzo długo, Oliverze. Tam nie jest bezpiecznie._
_Dolna warga mi drży._
– _Jak długo? Przez całe lato?_
_Bradford zbliża się ostrożnie, a jego twarz kryje się za maską, przez którą śmiesznie oddycha._
– _Na zewnątrz trwa wojna. Prawie nikt nie ocalał._
_– Nie ocalał?_
– _Nie żyją, Oliverze. Większą część populacji unicestwiono… wszystkich, z wyjątkiem ludzi tak przygotowanych – wyjaśnia. – Jak my._
_Mój mózg ma problem ze zrozumieniem tego, jego ponure słowa docierają do mnie powoli._
_– Kiedy powietrze będzie lepsze?_
– _Nie wiem… Może nigdy. – Ściąga maskę i masuje brodę. – Uratowałem ci życie, dziecko. Czułem, że ten dzień nadejdzie. Wiedziałem to._
_Przełykam ciężko ślinę. Może nigdy._
_– Nie chcę tu żyć na zawsze, proszę pana… – łkam błagalnie, zatroskany. – Może mógłbym wstrzymać na zewnątrz powietrze i dotrzeć do domu._
_– Nie – warczy. – Nie możesz wrócić do domu. Tam jest niebezpiecznie. Od tego momentu będziesz żył tutaj, a ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby było ci jak najwygodniej. Mój bunkier znajduje się tuż obok, mam tam kuchnię. Będę ci przynosił jedzenie, kiedy będę mógł._
_Tęsknię za jajkami z bekonem._
_Bradford przechadza się po betonowej podłodze z dłońmi na biodrach._
_– Będę na długo znikał. Kiedy skończy mi się jedzenie, muszę zlokalizować więcej. To może oznaczać wielodniowe niebezpieczne wyprawy._
_– Przyniesie mi pan książki do czytania? Uczę się w szkole czytać i naprawdę się tu nudzę._
_Mam tylko szafkę z przekąskami, dwa wiadra, latarkę i śpiwór._
_Potakuje._
_– Mam zaopatrzony bunkier. Z mnóstwem książek i gier. Prąd działa, więc zainstaluję telewizor i lepsze oświetlenie._
_Serce mi lekko podskakuje na myśl o nowych zajęciach._
_Bradford się zatrzymuje, by na mnie spojrzeć. Jego ciemne oczy łagodnieją i błyska w nich smutek._
_– Wszystko będzie dobrze, dzieciaku. Tutaj jesteś bezpieczny._
_Wciąga z powrotem maskę i wspina się po drabinie, zostawiając mnie znowu samego._
Bezpieczny.
_Może i jestem bezpieczny, ale nie czuję się szczęśliwy. Chcę wracać do domu._
_Mam nadzieję, że to nie potrwa dużo dłużej, bo tęsknię za rodziną._
_Tęsknię za słońcem. I za nią._
Trzy godziny później Gabe wraca do pokoju z talerzem ciepłego jedzenia i zastaje mnie w takiej samej pozycji, jak mnie zostawił, wgapionego w ścianę.
Minął dzień, a jak nie ruszyłem się ze swojego miejsca pod oknem. Pęcherz mi ciąży, gardło mam wyschnięte, lecz zmuszenie się do tego, by się ruszyć, jest wyczerpującym procesem. Gabe przychodził i wychodził, ja zaś ignorowałem jego próby zagajenia rozmowy i gościnność. Nie usiłuję być niegrzeczny czy niewdzięczny – po prostu jestem zagubiony.
Gdy wreszcie zbieram się w sobie, by wstać, idę chwiejnym krokiem do łazienki i zatrzymuję się, by zerknąć na Gabe’a, który odpoczywa w salonie. Leży wyciągnięty na kanapie, osłoniwszy oczy przedramieniem; w głębi błyska telewizor. Zamontowany na ścianie ekran jest większy, obraz jest żywszy i przyciąga uwagę bardziej od telewizora w mojej celi. Mrużę oczy, przytłoczony realizmem. Taki sam telewizor widziałem w pokoju Bradforda i w szpitalu.
Gabe nie słyszy moich kroków w przedpokoju i cieszę się z tego, że śpi; z jego uszu wystają kabelki i docierają do mnie stłumione dźwięki. Chyba muzyki.
Odrywam wzrok od ekranu i idę do łazienki. Pamiętam toalety jak przez mgłę, mimo że tam, gdzie mieszkałem, nie istniała kanalizacja. Zapomniane wspomnienia przesączyły się we mnie, gdy po raz pierwszy oglądałem toaletę w szpitalu.
Zalały mnie obrazy umywalki w kolorze kości słoniowej ozdobionej kolorowymi szczoteczkami do zębów.
I kwiecistej zasłony prysznicowej.
I małej dziewczynki z kucykami stojącej pod prysznicem w zabłoconym ubraniu i piszczącej, gdy zmniejszałem temperaturę wody.
Ja w swojej dziurze w ziemi miałem tylko wiadra, które Bradford mył i wymieniał regularnie – jedno na odchody, drugie do mycia się namydloną gąbką. Pod prysznicem, który poznałem w szpitalu, było mi na początku nieprzyjemnie, bo twarde strumienie wody kąsały moją skórę jak drut kolczasty. Dość szybko zaczęło mi się to jednak podobać, nabrało wręcz oczyszczającego charakteru i teraz już wiem, że jest to jedno z licznych doznań, których mi brakowało.
Przełykam ślinę, kręcąc głową, zapalam światło i się krzywię oślepiony ostrym fluorescencyjnym blaskiem. W tym nowym świecie wszystko jest takie jaskrawe.
Rozglądam się po pomieszczeniu i przepływa przeze mnie więcej wyrywkowych wizji, przez które nogi zaczynają pode mną drżeć. Umywalka w kolorze kości słoniowej nadal tu jest, tyle że popękana i zniszczona. I chociaż zasłonę w kwiaty zastąpiła idealnie szara, a małej dziewczynki dawno już nie ma, niemal słyszę jej śmiech odbijający się echem w moich uszach.
Korzystam z toalety i spoglądam w lustro przed wyjściem.
Spędziłem dwadzieścia dwa lata bez lustra.
Bez odbicia. Bez koncepcji swojego fizycznego wyglądu. Nie znałem koloru swoich oczu, kształtu sylwetki czy ust. Znałem jednak swoje imię. Wyryłem je w betonowej ścianie, żeby nigdy nie zapomnieć.
Mrugam oczami do gapiącego się na mnie odbicia. Tego oszusta. Nieznajomego mężczyzny o cynamonowych tęczówkach i płowych włosach opadających mu na czoło chaotycznymi falami.
Brodę zasłania mu zarost, z każdym dniem dłuższy.
Skórę ma bladą przez brak kontaktu ze słońcem.
Ma też długie, gęste rzęsy i wyraziste kości policzkowe.
Pusty, zdystansowany wzrok, którego nie maskują nawet roztańczone złote plamki na tęczówkach.
Zaciskam palce na umywalce, przytrzymuję się porcelany, kiedy wzdycham przeciągle i odwracam spojrzenie.
A kiedy się wreszcie odwracam, żeby otworzyć drzwi, ona tam jest.
Kobieta z okna – ta, która mnie odwiedziła i twierdziła, że jest Syd. Jest w domu mojego brata… cóż, moim, jak sądzę. Stoi przede mną z szeroko otwartymi szafirowymi oczami ukrytymi za okularami w ciemnych oprawkach. Ma nos jak guzik i pełne usta, które otwiera, żeby się do mnie odezwać:
– Cześć.
Ściągam brwi i zerkam na stos ubrań, które ściska w objęciach. Włosy spływają jej na ramiona potokami białego złota. Przechyla głowę na bok i mi się przygląda, skrępowana albo zatroskana, tego nie jestem pewien. Jedno i drugie byłoby do przyjęcia.
Nie mogę wydobyć z siebie głosu, więc milczę.
– Tata zostawił na strychu pudła z ubraniami. To chyba twój rozmiar. Pewnie będą na ciebie lepiej pasowały od ubrań Gabe’a… do czasu, aż kupisz sobie jakieś – mówi i przygryza dolną wargę, gdy podaje mi koszule i spodnie.
Zanim udaje mi się odpowiedzieć, z salonu wychodzi Gabe, który ziewa i drapie się po zmierzwionej głowie.
– Nigdy nie pukasz?
Jego słowa skierowane do Sydney brzmią grubiańsko, ale spojrzenie ma łagodne i uśmiecha się coraz promienniej. Ona też nie wydaje się urażona jego szorstkim pytaniem.
– Pukam tak często jak ty, czyli rzeczywiście nigdy – rzuca, patrząc to na Gabe’a, to na mnie. – Przyniosłam trochę ubrań dla Olivera.
Zdaje się, że łączy ich bliskość – przyjaźń. Zastanawiam się, jak to jest. Wbijam wzrok w stopy i zaciskam zęby, bo nie wiem, co powiedzieć.
Gabe podchodzi bliżej po ubrania i kiwa głową w podziękowaniu.
– Fajne. Będziemy musieli wyskoczyć po coś nowego. Myślisz, że Oliver to gość w stylu Aeropostale czy raczej ma bardziej klasyczny gust w typie Express?
Patrzę to na jedno, to na drugie i usiłuję jakoś umiejscowić te obce słowa w moim zagraconym umyśle. Nie potrafię.
Sydney zdaje się to wiedzieć.
– Zorientujemy się, jakie ma upodobania, ale to na razie powinno wystarczyć. – Uśmiecha się do mnie.
W wyrazie jej twarzy jest coś ciepłego i zapraszającego. Ten uśmiech jest lekko figlarny, okraszony dołeczkami w policzkach. Urzekający. Łapię się na tym, że wpatruję się w jej usta, przez co ona chrząka i zwraca głowę w stronę Gabe’a.
– Mogę…
Jej słowa mi umykają, gdy się oddalam.
Sydney przerywa w pół zdania i czuję na sobie ich spojrzenia, idąc korytarzem w stronę pokoju. Jest mi dziwnie w obecności dwójki tych ludzi – z którymi powinienem był dorastać – i nie móc wnieść nic wartościowego do ich rozmowy. Nie mogę znieść ich pełnych litości spojrzeń i niezręcznej reakcji na moje milczenie.
Zamiast tego wycofuję się do odosobnienia, do którego przywykłem, i wlokę stopy w stronę łóżka przykrytego granatowymi kocami i dwiema poduszkami. Skrzypi, kiedy na nim siadam.
Nie jestem pewien, czy spodoba mi się ten nowy sposób spania, i zastanawiam się, czy nie ściągnąć koców na podłogę obok łóżka, żeby udawać, że wróciłem do piwnicy, i skulić się na twardej podłodze.
Gdy to rozważam, docierają do mnie odgłosy ostrożnych kroków i Sydney daje znać, że przyszła. Ciszę przerywa ciche chrząknięcie.
– Hej, Oliverze. Mogę wejść?
Całe ciało mi tężeje w obliczu perspektywy dalszych interakcji z człowiekiem. Zaciskam pościel w pięściach i strzelam wzrokiem w stronę Sydney stojącej w progu.
Nie czeka na moją odpowiedź i rusza ku mnie. Przyglądam się, jak siada na lewo ode mnie. Emanuje ciepłem. Odruchowo chciałbym odwrócić wzrok, ale chłonę każdy jej ruch, zaintrygowany tą kobietą i ciekawy jej. Absorbuję każde mrugnięcie powieki, drgnienie mięśnia, wyraz twarzy. Obserwuję to, jak macha na przemian nogami zwisającymi z boku łóżka i gładzi się dłońmi po udach. Patrzymy sobie w oczy. I wtedy ją widzę.
Wyobrażam sobie jej podskakujące kucyki, gdy skacze na skakance na podwórku przed domem. Słyszę jej śmiech zmieszany z letnim wiatrem.
„Kto ostatni dobiegnie do parku, ten cienias!”
Gardło mi się zaciska.
Sydney wytrzymuje moje spojrzenie, coś przepływa między nami, coś podobnego do tego, czego doświadczyłem wczoraj, gdy stała w oknie.
– Wiem, że prawdopodobnie nawet mnie nie pamiętasz – mówi i splata dłonie na kolanach. Jej oczy wpatrujące się we mnie błagalnie mają zniewalający odcień błękitu. Wręcz połyskują. – Za to ja pamiętam ciebie.
Chciałbym odwrócić wzrok i z trudem robię wdech, starając się nie wycofać zupełnie.
– Ciągnąłeś mnie za kucyki i mówiłeś, że wyglądam jak Angelica z _Pełzaków_. Po burzy robiliśmy ciasta z błota na podjeździe przed moim domem. Nasze rodziny siedziały razem przy ognisku i piekły pianki, a ty, ja, Gabe i Clem prześcigaliśmy się w opowiadaniu najstraszniejszych historii o duchach. Bawiliśmy się w telefon sznurkiem rozpiętym między naszymi oknami, ustawialiśmy się z lemoniadą przy drodze, a zebrane pieniądze wydawaliśmy u lodziarza. Łapaliśmy świetliki do słoików. – Sydney przerywa, żeby się pozbierać, a w jej oczach migoczą łzy. – Pamiętam wszystko, co jest z tobą związane, Oliverze. Byłeś realny. Twoje życie przed tym, co cię spotkało, było realne.
Sydney dotyka mojej dłoni, którą odruchowo cofam.
Nie jestem przyzwyczajony do dotyku. Bradford nigdy mnie nie dotykał. Lekarze w szpitalu musieli mnie znieczulać, bo obecność tak wielu dłoni, palców i twarzy w pobliżu wywoływała we mnie panikę. Próbowałem się bronić i uciekać.
Nie jestem znawcą ludzkich emocji, niemniej wyraz oczu Sydney mówi mi, że ją uraziłem. Skręca mnie z poczucia winy.
– Przepraszam – szepcze cicho. Odsuwa się i obejmuje ramionami. Wstaje po chwili wahania. – Jest jeszcze za wcześnie. Przepraszam…
Gdy próbuje szybko wyjść, z moich ust płyną słowa, które zaskakują nas oboje.
– Pamiętam małą dziewczynkę – mówię głosem chrapliwym i zdartym. Nawet go nie rozpoznaję. Przyglądam się, jak Sydney się zatrzymuje i odwraca, by spojrzeć na mnie oczami przepełnionymi zaskoczeniem i zachwytem. – To byłaś ty?
Kiwa potakująco głową, powoli i nieśmiało, wsuwając za ucho złoty kosmyk włosów. Nie potrafię określić, czy jej twarz wyraża boleść, czy radość. Dociera do mnie jej pytanie wypowiedziane drżącym głosem w drugim końcu pokoju.
– Pamiętasz mnie?
– Sądziłem, że sobie ciebie wymyśliłem.
Moje słowa zmywają z Sydney skrępowanie, jej ciało się rozluźnia, na ustach zakwita uśmiech.
– Zawsze tu byłam.
Zęby mi dzwonią, w klatce piersiowej coś się kłębi, ja zaś siedzę sztywno na łóżku, a wszystko we mnie żąda, żebym oderwał wzrok od jej spojrzenia. Dostrzegam w jej oczach więcej życia i witalności, niż czułem w duszy przez te wszystkie dwadzieścia dwa lata razem wzięte. Zazdroszczę jej tych uczuć. Miałbym ochotę wyciągnąć rękę i ich dotknąć… ukraść część dla siebie.
Nie ruszam się jednak. W końcu spuszczam głowę i słucham jej oddalających się kroków.
Sydney sobie poszła, zostawiła jednak za sobą iskierkę.
Pewnie jak zawsze.