- W empik go
Lotta, czyli jak wychować ludzkie stado - ebook
Lotta, czyli jak wychować ludzkie stado - ebook
Skąd imię Lotta? Z książek (…) prosto ze Szwecji – z przygód Lotty z ulicy Awanturników Astrid Lindgren. To doskonałe imię, bo szwedzka Lotta miała mocny charakter, niezaprzeczalny urok i jasne włosy. No i lubiła jedzenie. Zupełnie jak ta nasza…
Lotta – przygarnięty z domu tymczasowego pies rasy kundel – wywraca do góry nogami życie pewnej rodziny. Nagle w tajemniczych okolicznościach znikają z domu różne przedmioty, pojawiają się za to żółtawe kałuże, błotne ślady, sierść na kanapie, nieznane dotąd zapachy i mnóstwo miłości! Lotta z wrodzonym wdziękiem i stoickim spokojem, krok po kroku, wychowuje sobie swoje ludzkie stado, które – choć ma wrażenie, że panuje nad sytuacją, jest całkowicie, absolutnie, bezgranicznie podporządkowane swojej Principiessie, która najwyraźniej rzuciła na nich psi urok. Szczególnie na mamę!
Pełna humoru, zapachu psich łap i pieczątek z mokrego nosa opowieść o Lottcie i jej ludzkim stadzie.
Uwaga, podobieństwo Lotty do psa autorki jest całkiem nieprzypadkowe.
Z refleksji Principiessy:
Książka? O mnie? A można ją zjeść?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66863-67-5 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko zaczęło się od zdjęcia. Mama zobaczyła je u kolegi na fejsie i przepadła. Tak przynajmniej twierdzi Misiek. Wcześniej, ile razy prosiłam ją o psa, słyszałam, że nie ma mowy, bo to kolejny obowiązek. Dla mamy.
– Pies oznacza wczesne wstawanie, pogryzione rzeczy, sierść na kanapie, wieczny bałagan i spacery w deszczu – mówiła.
Z czasem zrezygnowałam z próśb. Doszłam do wniosku, że może faktycznie niepotrzebny nam pies, skoro nawet z własnym bałaganem mieliśmy problem. Właśnie wtedy mama zobaczyła zdjęcie Lotty i zmieniła zdanie. Misiek mówi, że to było zakochanie od pierwszego wejrzenia. Jeśli tak, nie chcę się nigdy zakochać. Bo mama całkiem straciła rozum. Przestała mówić o obowiązkach, za to snuła wizje pełnego czułości, niezmąconej niczym harmonii życia z psem.
– Wyobraźcie sobie miękkie uszy o zapachu suchych grzybków – mówiła rozmarzonym głosem znad patelni z siekaną cebulą. – Stukot pazurków na podłodze... Wierny pysk gotowy zawsze cię pocieszyć... Wyobraźcie sobie...
– Wczesne wstawanie, pogryzione rzeczy, sierść na kanapie, wieczny bałagan i spacery w deszczu – przerwał jej Misiek.
– Co tam wstawanie! – zawołała mama. – Co tam bałagan! Na kanapę nie pozwolimy jej wchodzić, a czymże jest odrobina deszczu, gdy towarzyszy ci wierny pies? Ćwiczenie woli i radość nieznanej przygody. Oto co nas czeka!
– A co z obowiązkami, które na ciebie spadną, mamo? – spytałam. Tak z czystej ciekawości.
– Obowiązki? Phi! – Mama uniosła ręce w geście pogardy dla mojej sugestii, rozchlapując smażoną cebulę na ścianie. – Czym są obowiązki, gdy w grę wchodzi miłość!
– To koniec, Zośka – szepnął Misiek. – Nasza matka oficjalnie zwariowała.
Skinęłam głową. Wyglądało na to, że tak właśnie się stało. Dla usprawiedliwienia powinnam dodać, że mama nigdy nie była wcieleniem rozsądku. No i mogę pokazać zdjęcie Lotty – to, które wszystko zmieniło. Oto ono:
Powinnam chyba przyznać, że i my po zobaczeniu zdjęcia zaczęliśmy rozumieć szaleństwo mamy. Do tego stopnia, że jeszcze tego samego dnia wydaliśmy jej pozwolenie na psa.
Następnego dnia kupiliśmy obrożę, smycz, posłanie i karmę dla szczeniaków, a potem pojechaliśmy po Lottę. Mama prowadziła i tak się spieszyła, że na niektórych zakrętach baliśmy się o nasze bezpieczeństwo.
– Tak właśnie działa miłość – rzucił Misiek, gdy po raz kolejny zderzyliśmy się głowami.
W końcu dojechaliśmy na miejsce i dopiero wtedy okazało się, że z mamą naprawdę nie jest dobrze.
– Boję się wejść – oznajmiła, gdy stanęliśmy przed blokiem, w którym mieszkali opiekunowie Lotty. – Bo co, jeśli ona nas nie polubi?
Misiek westchnął i po prostu nacisnął guzik domofonu.
W korytarzu przywitali nas czarna Tekla, mama Lotty, i jej ludzie. Wszyscy wyglądali na zmęczonych. Tekla właśnie odchowała dziewięć szczeniaków. Lotta była spośród nich ostatnia i jako jedyna nie znalazła jeszcze domu.
– Nie rozumiem dlaczego – powiedziała mama. – Przecież jest najpiękniejsza.
Potem dowiedzieliśmy się, że w czasie naszej krótkiej rozmowy z opiekunami Lotta zdążyła zjeść płytę CD i nadgryźć nogę od krzesła. Na nasz widok pomachała ogonem, podbiegła, pośliznęła się i usiadła. Tylne łapki jej się rozjechały, a uszy wywinęły na drugą stronę.
– Czy ona nie jest wspaniała?! – zawołała mama.
Lotta przekrzywiła głowę i zsikała się pod siebie. Chyba z wrażenia. Mama uznała to za niezbity dowód akceptacji.
W samochodzie Lotta władowała mi się na kolana. Wciąż była mokra od tyłu, ale przy uszach naprawdę pachniała suszonym grzybkiem.
– Jesteś Śmierdziulinką, wiesz? – szepnęłam jej prosto w to śmieszne ucho.
A ona starannie wylizała mnie po twarzy. I znowu się zsiusiała. Tym razem na moje kolana.
– Jesteś Śmierdziulinką, wiesz? – szepnął do mnie Misiek.
Nie przejęłam się tym. Wiedziałam, że mi zazdrości.
Na miejsce dojechaliśmy po zmroku. Lotta wyglądała na zmęczoną, więc mama wniosła ją do mieszkania i położyła na posłanku. Piesa uniosła brewki i spojrzała na nią zdumiona. „Chyba nie myślisz, że będę tu spać?” – zdawała się mówić. Otrzepała się i pobiegła prosto do kanapy. Chwilę jej zajęło, zanim się na nią wspięła. Udeptała poduszkę i ułożyła się na niej z westchnieniem.
– I ty jej na to pozwolisz? – Misiek z niedowierzaniem spojrzał na mamę.
A ona zawahała się chwilę, po czym stanęła nad Lottą i powiedziała stanowczym tonem:
– Idź na posłanie!
I wiecie co? Śmierdziulinka jej posłuchała. Zwlokła się z kanapy i z najnieszczęśliwszą na świecie miną powlokła się na posłanie. Tam usiadła i przyjrzała się nam oskarżycielsko. Wyglądała jak najbardziej pokrzywdzony pies świata.
– Widzicie to spojrzenie? – spytała mama słabym głosem.
– Chyba nie zamierzasz jej ustąpić? – zdziwił się Misiek. – Kiedy ja robię takie miny, nie dajesz mi słodyczy.
Mama westchnęła.
– Oczywiście, że nie ustąpię. Pies musi wiedzieć, gdzie jest jego miejsce – powiedziała. I żeby psicy nie było smutno, położyła się obok niej na posłanku.
Misiek przewrócił oczami.
– Widzisz, do czego prowadzi zakochanie? – szepnął ostrzegawczo.
Mamie to chyba nie przeszkadzało, bo leżała na posłanku tak długo, aż dobiegło nas pochrapywanie. Lotty, nie mamy. Dopiero wtedy poszła robić z nami kolację.
Aha, jeśli chodzi o wczesne wstawanie, niepotrzebnie się martwiliśmy. Lotta wstała dopiero po dziewiątej. Być może dlatego, że w nocy przeniosła się na kanapę.TRUD WYCHOWANIA
Lotta nie chciała siusiać na dworze. Za nic. Mama wydłużała spacery, ale nic to nie dawało. Po trzech godzinach wałęsania się po deszczu i błocie Lotta wbiegała do domu i dopiero tam z ulgą zostawiała wielką kałużę.
– Ohyda! – krzywił się Misiek.
Lotta patrzyła na niego z wyrzutem, a mama mówiła coś w stylu:
– Jej jest po prostu zimno. Sama nie miałabym ochoty kucać na dworze w taką pogodę.
Wtedy Misiek krzywił się jeszcze bardziej. A po kolejnej porażce wypalił żartem:
– Może uszyjemy jej majtki?
Jeszcze tego samego wieczora mama wydziergała dla Lotty na szydełku musztardowe majtasy.
– Są pod kolor sierści – mruknęła asekuracyjnie. Szkoda, że nie zrobiliśmy zdjęcia Lotcie zaraz po pierwszym założeniu majtów. Jej wzrok był tak pełen żalu, pogardy i dogłębnego nieszczęścia, że natychmiast ją rozebraliśmy. Od tego czasu gatki zaczęły służyć nam jako przykrywka na imbryk. Co, rzecz jasna, nie rozwiązało problemu siusiania.
Mama wydłużała spacery, ale Lotta była bardzo wytrwała. Potrafiła dobiec do domu ze skrzyżowanymi tylnymi łapami, żeby nie wypuścić z siebie nawet kropelki.
– Nie ma wyjścia – powiedziała mama, gdy po raz kolejny wdepnęła w kałużę pod drzwiami łazienki. – Muszę jej dać przykład.
Misiek zbladł i pociągnął mnie za rękaw.
– Czy ona ma na myśli to co ja? – spytał szeptem.
Nie wiedziałam, co miał na myśli on, ale ja obawiałam się, że mama chce po prostu pójść z Lottą w krzaczki i... no... dać jej przykład. Dosłownie. Tak. Była do tego zdolna. Miałam tylko nadzieję, że wybiorą się do lasu, a nie do najbliższego parku.
– To właśnie jest trud wychowania – ciągnęła mama, ścierając siuśki. – Praca, czujność i dawanie dobrego przykładu.
W czasie gdy mówiła, Lotta zrobiła kolejną kałużę. Tym razem w kuchni.
Następnego dnia postanowiliśmy pojechać do lasu. Gdy tylko ruszyliśmy, zaczął padać śnieg. Lotta siedziała przy oknie z nosem przyklejonym do szyby i drżała z przejęcia. Po dojechaniu na miejsce wyskoczyła na zewnątrz i zaczęła biegać od drzewa do drzewa, podskakiwać i łapać pyskiem spadające z nieba śnieżynki. Łapy jej się rozjeżdżały, ogon wirował jak wiatraczek, a uszy podskakiwały, jakby miały zamontowane sprężynki.
– Czy ona nie jest wspaniała? – spytała mama z rozmarzeniem w głosie.
W tamtej chwili gotowi byliśmy się z nią zgodzić, ale po paru godzinach błądzenia wśród drzew – już mniej. Bo Lotta wciąż była zachwycona i niewysikana, za to nam zaczęła się marzyć toaleta. Czy muszę dodawać, że zanim zziębnięci i przemoczeni dotarliśmy z powrotem do samochodu, wszyscy daliśmy Lotcie przykład, że siusiać należy na dworze?
A co na to ona? Obserwowała nas z zainteresowaniem, a pęcherz opróżniła z wyraźną ulgą zaraz po powrocie do domu.
Po leśnej przygodzie na jakiś czas zrezygnowaliśmy z prób ucywilizowania Lotty. Nadal chodziliśmy z nią na długie spacery, a w mieszkaniu rozłożyliśmy gazety i cieszyliśmy się, gdy w nie trafiała. Zwykle załatwiała się tuż obok, więc na wszelki wypadek wkrótce pokryliśmy gazetami całą podłogę.
Pewnego dnia wyszliśmy na popołudniowy spacer po parku. Śnieg zaczął topnieć i zaczęło spod niego wyłazić błotko. Lotta wdeptywała w nie z wyraźnym upodobaniem i wylizywała brudnawe skrawki śniegu. Nagle, zupełnie niespodziewanie, kucnęła. Wstrzymaliśmy oddech... A potem odtańczyliśmy taniec radości. Bo Lotta zrobiła siusiu. Rozglądała się przy tym na boki, jakby jej przód nie miał nic wspólnego z tym, co robił tył.
– Czy ona nie jest wspaniała? – spytała mama i dała Lotcie w nagrodę psie ciasteczko.
Wtedy Lotta spojrzała na nią z wielkim zdumieniem.
„Dlaczego nie mówiłaś wcześniej, że za TO dajesz jedzenie?” – zdawała się mówić.
Kucała potem pod każdym krzaczkiem i nawet jeśli nie wycisnęła ani kropelki, zgłaszała się po przysmaczek. A mama za każdym razem wybuchała entuzjazmem. Powiedziała, że powinniśmy robić to samo, żeby wyrobić w Lotcie dobry nawyk. Nie wiem, co takiego w niej wyrobiliśmy. W przechodniach na pewno przekonanie, że jesteśmy rodziną świrusów. Bo jak inaczej nazwać trójkę osób, która szaleje ze szczęścia za każdym razem, gdy ich pies raczy kucnąć? Mama była jednak zadowolona z efektów, bo chociaż musieliśmy kupić wór psich przysmaczków, gazety z podłóg zniknęły, a problem siusiania w domu po prostu się skończył. Wróciła za to kwestia kanapy i tego, gdzie właściwie śpi pies. To jednak zupełnie inna historia.
GDZIE ŚPI PIES
Sprawa spania psa na kanapie wracała jak mucha nad słoik z dżemem. Misiek żartował, że mama nie umie wychować nawet szczeniaka. Mama odpowiadała mu na to, że nie powinien odzywać się do niej lekceważąco, bo daje zły przykład psu. A ja przysłuchiwałam się temu i zastanawiałam, czy to jest dobry moment, żeby się przyznać do tego, że zobowiązałam się w szkole do opieki nad klasową żółwicą.
Oficjalnie kanapa była miejscem zakazanym. Dziwnym trafem jednak wciąż znajdowaliśmy na niej złocistą sierść. Mama wskazywała ją palcem i mówiła surowo do Lotty:
– Niedobry pies. Dlaczego znów tu wskoczyłaś?
Lotta patrzyła na nią pełnym wyrzutu spojrzeniem. Nie musiała mówić, żebyśmy dobrze wiedzieli, co chce wyrazić.
„Ja? Naprawdę uważasz, że byłabym do tego zdolna? – zdawała się mówić. – Przecież mnie tu wcale nie było! Zresztą czy któreś z was kiedykolwiek widziało, żebym wchodziła na kanapę? Przecież tę sierść mógł przywiać tu przeciąg”.
I rzeczywiście. Żadne z nas nigdy nie przyłapało Lotty na gorącym uczynku. Gdy wchodziliśmy do kuchni, zawsze była na swoim posłanku. Czasem siedziała i ziewała, jakby dopiero się obudziła, czasem drapała się za uchem, niby niechcący obsypując sierścią okolice kanapy.
– Muszę ją kiedyś zaskoczyć – odgrażał się Misiek. Nie mógł znieść, że Lotcie wszystko uchodziło na sucho, podczas gdy on musiał sprzątać swój pokój. – Dziś w nocy nastawię budzik – powiedział.
I rzeczywiście nastawił. Budzik zaczął dzwonić o trzeciej. Wyrwał ze snu mamę, mnie i Lottę, która przybiegła radośnie do pokoju Miśka i wyrwała go ze snu lizaniem po twarzy.
„Wstawaj! – mówiła całą sobą. – Czas na spacerek!”.
Po fiasku z budzikiem Misiek postanowił nie zasypiać wieczorem. A ponieważ był senny, namówił też mnie na czuwanie.
– Razem będzie nam łatwiej – przekonywał.
Położyliśmy się do łóżek i udawaliśmy, że zasypiamy. Przez jakiś czas słyszeliśmy jeszcze krzątanie się mamy, stukot klawiszy jej laptopa, szum wody w łazience, otwieranie i zamykanie drzwi.... i znowu otwieranie drzwi.
– Poszła pożegnać się z psem – szepnął Misiek.
Wreszcie tupanie, szuranie i skrzypienie drzwi ucichły. Odczekaliśmy jeszcze chwilę, zanim wymknęliśmy się z łóżek. Skradaliśmy się w skarpetkach, bo musieliśmy być naprawdę bezszelestni, jeśli chcieliśmy nakryć Lottę na kanapowym przestępstwie. Mieszkanie wyglądało dziwnie. Niby zdarzało nam się już nocne zakradanie do kuchni, ale tym razem było inaczej. Czuliśmy dreszcz przygody. Jak dwa duchy przemknęliśmy się do salonu i... zapaliliśmy światło.
Lotta siedziała na posłaniu i patrzyła na nas z bólem.
„Naprawdę posunęliście się do czegoś takiego jak szpiegowanie? – mówiło jej spojrzenie. – Jestem wami głęboko rozczarowana”.
Odwróciła się od nas i zwinęła w precelek. Najbardziej nieszczęśliwy precelek świata. Zaczekałam, aż Misiek wyjdzie z pokoju, i przykryłam ją wełnianym kocem z kanapy, bo biedulinka najwyraźniej drżała.
Rano znaleźliśmy sierść na kanapie.
– Znowu to zrobiła! – zawołał Misiek.
„Ja?” – Lotta spojrzała na niego z wyrzutem. Odwróciła się i wymaszerowała z godnością do kuchni, gdzie mama parzyła poranną kawę.
– Znów spróbujemy. Tym razem później – postanowił mój brat.
– Całkiem ci odbiło – powiedziałam, ale tak naprawdę też chciałam zbadać sprawę sierści na kanapie.
Wieczorem długo czuwaliśmy. Mama chyba też, bo do późna snuła się po domu i skrzypiała drzwiami. Misiek opowiadał mi historie o duchach, żebym nie mogła zmrużyć oczu. Wreszcie uznaliśmy, że pora jest właściwa, i wymknęliśmy się z sypialni.
– Ha! – zawołał Misiek z satysfakcją, gdy dotarliśmy do salonu.
Psie posłanie było puste. Tyle tylko, że pusta była też kanapa. Lotta zniknęła, a na gładkiej kanapowej powierzchni nie został nawet jeden rudy włosek. Psicy nie było też ani w kuchni, ani w korytarzu. Zrobiło mi się słabo. A więc już nigdy nie usłyszymy stukotu psich pazurków na podłodze? Nie przywita nas od progu zapach psich stópek? Nie poczujemy psiego ciepła na kolanach? Spojrzałam na Miśka. Czy to możliwe, że miał łzy w oczach?
– Musimy powiedzieć mamie – wyszeptał z trudem.
Droga do sypialni mamy dłużyła nam się niemożliwie. Wciąż mieliśmy nadzieję, że Lotta gdzieś się ukryła, więc zaglądaliśmy pod regały i do szaf.
– Wszystko przez to, że ją posądzałeś o najgorsze – powiedziałam. – Uraziłeś ją i uciekła. Błąka się teraz pewnie sama na zimnie, a my już nigdy jej nie zobaczymy.
– Przestań! – przerwał mi brat.
Przestałam.
Drzwi pokoju mamy były uchylone. Weszliśmy najciszej, jak się dało, i stanęliśmy przy łóżku. Mama pochrapywała przez sen. Stopę wysunęła spod kołdry, a na poduszce miała... dwie głowy. Ta druga, całkiem nieruchoma, błysnęła do nas okiem spod psiej brewki.
– Tu jesteś – wyszeptał Misiek z ulgą.
Wtedy kołdra się poruszyła. To machał schowany pod nią ogon. Tej nocy wszyscy spaliśmy z mamą. A od następnej przestaliśmy zwracać uwagę na kanapę. Bo zagadka sierści na niej została rozwiązana: to przeciąg musiał ją przywiewać. Przecież pies spał tam, gdzie powinien. Czyli w łóżku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------