Love Me Never - ebook
Love Me Never - ebook
Pierwszy tom serii Young Adult Lovely Vicious – bestsellera „New York Timesa”.
Piękna i trudna miłość jest walką!
Isis – wrażliwa dziewczyna – musi walczyć, by odzyskać poczucie własnej wartości i pewność siebie.
Jack – chłopak zimny i nieprzystępny – wydaje się zbyt pewny siebie…
Odlotowa powieść! Błyskotliwa, mroczna, romantyczna. I kompletnie inna. Amazon
Świeża, nieszablonowa, nieckliwa, okraszona humorem. Mroczna i prawdziwa. O miłości, ale i samotności, wyobcowaniu, podnoszeniu się z traumy. Goodreads
Isis Blake nie była zakochana od trzech lat, dziewięciu tygodni i pięciu dni… A biorąc pod uwagę, jak się to skończyło ostatnio, zamierza ten stan utrzymać. Od tamtej pory bardzo schudła, zrobiła sobie we włosach fioletowe pasemka i razem z mamą, która ucieka przed agresywnym partnerem, przeprowadziła się z Florydy na jakiś koniec świata w Ohio.
Wszystkie dziewczyny w nowej szkole chcą tylko jego: tajemniczego Jacka Huntera, nazywanego Lodowym Księciem liceum East Summit. Przystojny jak z reklamy Armaniego. Inteligentny tak, że mógłby bez trudu dostać się do Yale, i zimniejszy niż Arktyka. Jack nigdy się z nikim nie umawia. Widuje się go z pięknymi kobietami, ale na dziewczyny ze szkoły nie zwraca uwagi.
Aż, gdy pewnego dnia na imprezie, upokarza ich koleżankę ze szkoły, Isis daje mu w twarz...
Nagle wszystko staje się walką.
Cel: sprawić, żeby przeciwnik błagał o litość.
Pole bitwy: liceum East Summit.
Nagroda: coś, czego żadne z nich się nie spodziewa…
Ta powieść czyta się sama. Non stop coś się dzieje, tajemnica goni tajemnicę. Idealna dla tych, którzy kochają intrygi, skandale, piękną miłość i śmiech do łez. „Kirkus Reviews”
Polskie czytelniczki o Love Me Never:
Jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Zakręcona Isis i lodowaty Jack to najpiękniejsze i najbardziej wzruszające połączenie.
Zupełnie inna książka, takiej jeszcze nie czytałam. Emocje, których doświadczałam, zostaną ze mną długo.
Książka jest cudowna. Nie przedstawia cukierkowego świata zakochanych nastolatków i za to ją uwielbiam.
SARA WOLF popularność zdobyła trylogią Lovely Vicious: Love Me Never, Forget Me Always i Remember Me Forever. Książki trafiły do topki „Publishers Weekly”, „New York Timesa” i Amazonu.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-5989-5 |
Rozmiar pliku: | 988 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
3 lata, 9 tygodni, 6 dni
Wyrzucam odrobinę bardziej trzeźwą Kaylę przed jej ładnym domem w spokojnym zaułku. Patrzy na mnie załzawionymi oczami, makijaż ma rozmazany i cicho mamrocze słowa podziękowania.
– Słuchaj, okropnie mi przykro – wzdycham. – Naprawdę.
Wzrusza ramionami.
– Nieważne. Do zobaczenia w poniedziałek.
Ale właśnie ważne. Ludzie zawsze mówią, że nieważne, kiedy sytuacja robi się zbyt skomplikowana, żeby szukać odpowiednich słów, albo gdy po prostu nie chcą nic mówić. Jeśli w poniedziałek zauważy moją obecność i da mi to do zrozumienia, będę szczęśliwa jak jasna cholera.
Potem jadę do domu krętą drogą opasającą pastwiska i pola kukurydzy, a wizja lodowatoniebieskich oczu Jacka i jego straszliwe słowa odbijają mi się w głowie echem.
„Bo ciebie też to spotkało, prawda?”.
Zaciskam dłonie na kierownicy. Nie ma pojęcia, co mnie spotkało.
„Nie umawiam się z brzydkimi dziewczynami”.
To echo kolejnego głosu. Należy do Bezimiennego. Chłopaka, którego kiedyś lubiłam. Kochałam? Lubiłam. Już sama nie wiem. Wiem tylko, że mnie zranił.
Nazywam go w myślach Bezimiennym, bo dźwięk jego imienia wciąż wywołuje fizyczny ból w piersi. A ja mam to za sobą. Naprawdę. Po trzech latach, dziewięciu tygodniach i sześciu dniach mam to głęboko, głęboko gdzieś.
Zatrzymuję się przed domem i gaszę silnik. Siedzę w ciemności, wyrzucam z głowy część myśli, a upycham w niej nowe. W pewnym sensie chyba się z kimś dzisiaj zakumplowałam. Mama jest tu szczęśliwsza. Nie widziałam Bezimiennego od ponad dwóch miesięcy. To dobrze. Same dobre myśli, zdatne do załatania dziur w zbutwiałych ścianach umysłu. Są co prawda bardzo liche, ale póki co nie wpuszczają zimnego wiatru.
Uśmiecham się do siebie w lusterku. Przy mamie trzeba być ostatnio wyłącznie szczęśliwym. Będę więc udawać z całych sił, a w każdym razie dość długo, żeby bezpiecznie dotrzeć do mojego pokoju.
Dom jest piętrowy, z białymi drzwiami i ścianami oraz niebieskimi szczegółami. Zardzewiały dzwonek wietrzny cicho podzwania nad patio, a ogród to tylko parę łat nędznej, pożółkłej trawy. Popsuty grill stoi porzucony w kącie pod rynną, a z konającego krzaka oddzielającego nasz ogródek od ulicy wyziera kilkanaście więdnących róż w kolorze może-czerwieni-a-może-kupy. W ciągu dnia dom wygląda okropnie, ale teraz, po zmroku, kiedy światło prześwituje przez zasłonięte okna, znacznie łatwiej udawać, że to nie ruina. Tylko na coś takiego było stać mamę, ale nijak ma się to do ślicznego domku na Florydzie, w którym się wychowałam.
– Wróciłam! – Wchodzę, a za mną chłodne wrześniowe powietrze. Nasz kot, Szatańskie Nasienie, zwany też Coco albo Wyjdź-z-Lodówki-Ty-Głąbie, podchodzi powoli i ociera się o moje kostki, gdy zdejmuję kurtkę i wrzucam klucze do misy. Za kotem przychodzi mama, ciasno owinięta szlafrokiem i żądna wszystkich szczegółów dotyczących wieczoru. Jest piękna, podobnie jak stare obrazy, we włosach ma siwe pasma, a na twarzy zmarszczki od uśmiechu. Jej ciemne oczy są przytomne.
– Jak się bawiłaś? Z iloma chłopakami się całowałaś?
– Z siedemdziesięcioma. Co najmniej.
– A ile szotów wypiłaś?
– Czternaście. W połowie drogi do domu puściłam kierownicę i dalej prowadził Chrystus.
Śmieje się i głaszcze mnie po głowie.
– Cieszę się, że się dobrze bawiłaś.
Obie wiemy, że nie piję (dużo) i z nikim się nie całuję, więc to raczej ponury żarcik. Wraca do kuchni, gdzie czeka na nią gazeta i herbata. Szatańskie Nasienie wskakuje na krzesło naprzeciwko i zaczyna się lizać po jądrach.
– Wzięłaś leki? – pytam. Mama wzdycha i patrzy na mnie karcąco.
– Nie martw się o mnie. Jestem dorosła. Umiem o siebie zadbać.
Rozglądam się po kuchni. Na blacie leży stos zaschniętych patelni i garnków. Podłoga jest brudna, zasłon nikt nie odsłonił przez cały dzień, widzę to. Ale to nie jej wina.
Czasem bywa lepiej, a czasem gorzej. Winny jest ten dupek, który ją stłukł. Gdyby był tu tata, zrobiłby dla niej coś więcej, a przynajmniej wywołał uśmiech. Ale go nie ma. Żyje ze swoją nową rodziną. Jestem tylko ja. Mogę pozmywać i nie przysparzać zmartwień. Robię, co mogę.
Podciągam rękawy bluzy, odkręcam gorącą wodę i wyciskam na patelnię płyn do naczyń.
– Jutro po szkole umyję okna, dobrze? Są koszmarnie brudne. Poprzedni mieszkańcy chyba budowali maszyny do sztucznej mgły.
Mama uśmiecha się słabo, ale to nie jest prawdziwy uśmiech.
– Dziękuję. Jutro pracuję, ale wrócę przed zmierzchem.
Zajmuje się konserwacją dzieł sztuki: odnawia dla muzeów stare obrazy czy wazony. Jednak po zerwaniu z Leo ma problem ze znalezieniem – i utrzymaniem – pracy. Aktualnie jest zatrudniona w miejscowym muzeum pociągów.
– Zrobię jutro kolację – oferuję.
– Poświętujmy! Przygotuję pizzę.
– Super! – uśmiecham się. Ale wiem, że zapomni. To nie jej wina, pochłonie ją praca albo mroki przeszłości i zapomni, że musi coś jeść, a przy okazji, że i ja muszę. Ale już się przyzwyczaiłam. Nauczyłam się zawsze mieć plan rezerwowy. Kiedy mama nie patrzy, wyjmuję z zamrażalnika kurczaka.
– Jestem trochę zmęczona – mówi. Nachyla się i całuje mnie w czubek głowy. Pachnie lawendą i smutkiem. Smutek ma zapach podartych chusteczek i wyschniętej na słońcu soli.
– Dobrze. Śpij spokojnie. – Ściskam jej dłoń, a ona odpowiada uściskiem i powoli wchodzi na schody. Porusza się ostrożnie, jakby za każdym rogiem czaił się ktoś, kto może jej zrobić krzywdę. Ale jeśli faktycznie wzięła leki, dzisiaj wieczorem wszystko może być w porządku.
Ale powinna w ogóle nie potrzebować leków.
Krzywię się i energiczniej szoruję garnki. Wyładowuję w ten sposób wściekłość i wkładam w mycie naczyń tyle wysiłku, że mogłabym wypolerować niewielki samochód. Blaty lśnią, podłogi też, a zlew jest nieskazitelny jak policyjne akta gwiazdy Disney Channel. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic, żeby spłukać z siebie resztki alkoholu, dymu z papierosów oraz brokat. Kostki palców mam czerwone i zdarte. Cóż, trzeba się z tym liczyć, gdy atakuje się taką górę lodową jak Jack Hunter.
Wychodzę spod strumienia wody pachnąca mniej młodzieńczym buntem, a bardziej szamponem migdałowym nietestowanym na zwierzętach. Bandażuję palce, a potem staję przed lustrem, żeby oszacować obrażenia duszy doznane dzisiejszego wieczoru. Mam brązowe kręcone włosy jak mama (tyle, że teraz podrasowane purpurą), a w odbiciu widzę ciepłe oczy taty, w kolorze cynamonu. Wyglądają, jakby pośrodku były złoto-czerwone. Tata mówił, że to okruchy rubinu i topazu, ale ludzie o brązowych oczach zawsze wypatrują każdej odrobiny koloru, żeby dodać swojemu odcieniowi wyjątkowości. Ja z dumą nazywam swoje cynamonowymi, ale elegancko ubrana babka w wydziale komunikacji odmówiła wpisania mi koloru cynamonowego do prawa jazdy, więc do dzisiaj staram się nadać nową jakość brązowi. I jeszcze o mnie usłyszą! Powstanę z popiołów i rozpocznę nową batalię z tą kobietą, jej różowymi paznokciami i okrągłymi kolczykami w uszach.
Wciąż się dziwię, gdy patrzę w lustro na szczupłą twarz. Kiedyś miałam wielkie, pucułowate policzki i ogromne nawisy pod brodą i na powiekach. I zwały tłuszczu na szyi. Nawet płatki uszu miałam otyłe. Tata co lato wysyłał mnie na obozy dla odchudzających się, ale to nigdy nie skutkowało, bo w czasie treningów chowałam się w piecu – taktyka tyleż ryzykowna, co skuteczna. Wolałam spalić się na bekon, niż się kompromitować, trzęsąc podskakującymi fałdami tłuszczu i demonstrując żenujący brak kondycji. W autobusie zajmowałam dwa miejsca. Cały czas muszę sobie przypominać, że już tyle nie potrzebuję.
Gdybym była bogata jak Gin, moja dawna przyjaciółka, na szesnaste urodziny oprócz BMW, czy czegoś w tym stylu, dostałabym liposukcję. Swoją drogą tłuszczem, który zrzuciłam, przetopionym na olej napędowy, można by to BMW napędzać przez wiele miesięcy. W końcu zaczęłam się odpowiednio ubierać, pilnowałam kalorii i biegałam rano i wieczorem, więc stopniowo budowałam mięśnie i obeszło się bez chirurgicznego usuwania tłuszczu. Wciąż pamiętam, jak nienawidziłam każdej sekundy diety i ćwiczeń, ale teraz to już odległe, choć wciąż bolesne wspomnienie. W przeciwieństwie do tego żywego i wyrazistego, od którego wszystko się zaczęło.
„Nie umawiam się z brzydkimi dziewczynami”.
Brzydkimi.
Dotykam swojej twarzy, a dziewczyna w zaparowanym lustrze robi to samo.
Brzydka.
Brzydka, brzydka, brzydka, brzydka. Nie wyładniałam od purpurowych pasemek. Od schudnięcia też nie. Mam tę samą twarz, co zawsze. Trochę szczuplejszą, fakt, ale tę samą. Nos jest nadal spłaszczony, broda za szeroka. Kreska eyelinera, którą maluję codziennie, została pod prysznicem, więc wyglądam na bladą i zmęczoną. Codziennie, gdy suszę przed snem włosy, wkładam bokserki i wygodną koszulkę, prześladuje mnie głos Bezimiennego.
Moje rozstępy – są brzydkie.
Pryszcze – brzydkie.
Obwisłe uda – brzydkie.
Jestem brzydka. I pogodziłam się z tym. Taka po prostu jestem. Aktualnie w East Summit High mówią o mnie Ta Nowa, ale gdy blask nowości zblaknie, dostanę nową ksywkę. Brzydka. To będzie najbardziej oczywiste, najlogiczniejsze. Bezimienny był okrutny, kiedy to mówił, ale miał rację. Pokazał mi prawdę i w zasadzie jestem mu za to wdzięczna. Tak jak artysta byłby wdzięczny za pokazanie mu, że lewa ręka trochę się trzęsie i nieco słabiej jej idzie gra. Dzięki temu poznałam swoje słabości, a tym samym i mocne strony.