- W empik go
Łowca spoza czasu - ebook
Łowca spoza czasu - ebook
XIX wiek, Wirginia. Podczas działań wojennych Wojny Secesyjnej, konsultant prezydenta Lincolna do spraw nadnaturalnych zostaje wezwany do zbadania sprawy pewnego dezertera. Wkrótce usłyszy sprawozdanie z wydarzeń na równi fascynujących, co przerażających.
Clive K. Phillips to bohater powieści łączącej w sobie western i fantasy. Bezpośrednią inspiracją do stworzenia go był Howard Phillips Lovecraft. Podobnie jak pierwowzór, Clive jest pisarzem, a „Łowca spoza czasu” to jedno z jego opowiadań będących częścią uniwersum powieści „Dziwny Zachód”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-968689-3-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łowca spoza czasu
spisał Jarosław Dobrowolski
W wilgotnej piwnicy domu państwa McCarthy, w prowizorycznym więzieniu zorganizowanym przez stacjonujące w pobliżu wojska Unii, szeregowy Daniel O’Maley spokojnie oczekiwał na karę śmierci. Nie chodził po celi, nie skomlał o litość, nie obgryzał paznokci. Nie modlił się, ani nie płakał. Patrzył tylko przez małe, zakratowane okienko na księżyc nieśmiało wychylający się zza ciężkich chmur, które zasnuły północną Wirginię.
Jego wychudzone, nieogolone oblicze wydawało się wyrażać niezwykły w jego sytuacji stan ukojenia. Wrażenie to psuły tylko oczy, zmęczone, oczekujące. O’Maley wiedział, że jutro umrze i nie tylko pogodził się z tym losem, ale zdawał się witać go z ulgą.
Brudny, jakby dopiero co wygrzebał się z grobu, posiniaczony od cięgów zebranych podczas aresztowania, stanowił przykład, jak należy karać dezerterów. Lecz zanim miał zawisnąć, wielkodusznie ofiarowano mu łaskę ostatniego życzenia.
O’Maley nie prosił o posiłek ani o napitek. Zażyczył sobie, by przyprowadzić mu kogoś, kto uwierzy w jego słowa. Nie chciał spowiednika, choć tym właśnie dla niego miałem się stać. Pragnął kogoś o otwartym umyśle, kto miał już do czynienia z tym co niezwykłe lub niewyobrażalne. Gdybym wierzył w takie rzeczy jak los, powiedziałbym, że to właśnie przeznaczenie sprowadziło mnie w tamtym czasie tak blisko linii frontu.
Wszedłem do celi O’Maleya – ciemnego, cuchnącego zgniłym sianem pokoiku oświetlonego jedynie pełgającym płomieniem latarni wiszącej na ścianie tuż przy wejściu do piwnicy. Mój tymczasowy gospodarz siedział na sienniku pod ścianą. Obok niego na podłodze leżał cynowy kubek i miska ze skwaśniałą polewką.
Na znak hańby, zdarto z niego mundur i oderwano guziki od kurtki. Chyba się tym nie przejął, bo zwinął ją i wetknął sobie za głowę. Wyglądał na człowieka, który niczym już specjalnie się nie przejmuje.
Mógł mieć dwadzieścia, może dwadzieścia jeden wiosen, lecz w jego oczach odbijało się to, czego na próżno było szukać u większości ludzi. Była to pewnego rodzaju mądrość, jaką mogą się poszczycić tylko ci, którzy balansowali na skraju szaleństwa lecz nigdy nie dali mu się pochłonąć.
– Clive K. Phillips – przedstawiłem się, lecz na próżno oczekiwałem, iż zostanę rozpoznany. Strażnik przyniósł mi zydel, który postawiłem po przeciwległej stronie celi. Poprosiłem by lampę przewieszono na kratę, tak bym widział co notuję w moim strudzonym kajecie. – Doradca prezydenta…
O’Maley nie musiał się odzywać. Przeniósł na mnie wzrok, który momentalnie odjął mi mowę. Oceniające, opanowane, świadome spojrzenie. Miałem wrażenie, że mężczyzna ten słucha moich myśli, że sprawdza każdy centymetr mojego ubrania, analizuje sposób w jaki siedziałem, jak mówiłem, jak oddychałem. Zrozumiałem, że cokolwiek mi powie, jakkolwiek straszne by nie było, będzie to sama prawda. Wiedziałem też, że człowiek ten musi opowiedzieć swoją historię, gdyż w innym wypadku nie zazna spokoju po śmierci.
Nie odezwałem się już więcej i przygotowałem ołówek.
* * *
Było nas trzech – oznajmił O’Maley wypranym z emocji. – Roberts, Hartmann i ja. Wszyscy trzej pochodzimy z Providence i z zaciągu trafiliśmy do tego samego pułku piechoty, kiedy tylko stało się jasne, że Wojna Domowa nie skończy się prędko.
Często wysyłano nas na patrole. Pasowało nam to, bo żaden nie miał ochoty z karabinem pchać się pod ostrzał wroga albo pod kopyta kawalerii. Wystarczyła jedna bitwa, by przeszła nam chęć do wojaczki, a żołd zrobił się mało wybrednym żartem. To niesamowite, jak bardzo te wszystkie gadki o honorze i chwale działają na człowieka. Szliśmy na południe karać buntowników, a tak naprawdę gonili nas, żebyśmy zabijali swoich. Gdzie tu miejsce na honor?
Od kilku tygodni, na każdym patrolu szukaliśmy sposobności, by uciec. Obserwowaliśmy ruchy wojska, ścieżki przez pola i lasy, którymi można by niepostrzeżenie przemknąć się do Kentucky, Indiany lub Illinois lub dalej w terytoria. Osiedlić się, przeczekać tam wojnę, a potem może nawet kiedyś wrócić do domów.
Osiem dni temu, dziewiętnastego lipca, trafiła się okazja, choć dla mnie było to tak dawno, że cudem tylko pamiętam co miało wtedy miejsce. Przyznam, że trudno cudem to nazwać, bliżej temu do najgorszego koszmaru.
Wiedzieliśmy, że w promieniu kilku mil nie będzie żadnego innego patrolu. Musieliśmy spróbować. Zbiegliśmy więc nocą. Pędziliśmy co sił, byle dalej w kierunku wolności, tam gdzie nie czyhała na nas śmierć na bagnetach, armatnie kule czy szable kawalerii. Byliśmy dezerterami, więc kradzież siodeł i koni z farmy, którą mijaliśmy, wydawała się niewiele znaczącym przestępstwem. Dokonaliśmy go śmiało i nadzwyczaj sprawnie. Ukradkiem zostawiłem po sobie stary zegarek ojca. Liczyłem, że zadośćuczyni to ludziom, których ograbiliśmy.
Dalej jechaliśmy na złamanie karku, cały czas na zachód. Mieliśmy dwie klacze i jednego ogiera. Ot, zwykłe kłusaki, nic specjalnego. Mknęliśmy polami, lasami, zagajnikami. Na popasach cieszyliśmy się jak dzieci beztrosko oddalające się od domu i tak samo jak dzieci, każdy z nas był w duchu przerażony ewentualnymi konsekwencjami.
Trzech straceńców. Obiecywaliśmy sobie, że w Illinois zatrudnimy się do wyrębu lasu, wynajmiemy gdzieś pokoje i będziemy tam się ukrywać pod zmienionymi nazwiskami. Miałem zapuścić brodę, żeby mnie nie poznano. Nowi ludzie, nowe życia, przynajmniej na jakiś czas.
Już drugiego dnia zaczął nam doskwierać głód. Co prawda mieliśmy przy sobie zapasy, ale szybko stopniały. Nie było czasu na polowanie czy na łowienie ryb. Nie mogliśmy jeszcze zbliżać się do wsi ani miasteczek, a trzeba było znaleźć jakieś przyodzienie i zdjąć wreszcie mundury, przez które napotkani ludzie na pewno zaczęliby zadawać niewygodne pytania.
Gdybym wiedział, to co wiem teraz, nigdy byśmy nie zapuścili się na te przeklęte bagna. To jednak Hartmann stwierdził, że trzeba pójść trudniejszą ścieżką, by uniknąć pościgu. Tak, wspominał o pościgu na tyle często, żeby każdy z nas ciągle oglądał się przez ramię. Nie pozwalał, by podniecenie wolnością przysłoniło fakt, iż byliśmy tylko tchórzami, których w najlepszym wypadku czekał stryczek.
Poprowadziliśmy więc konie przez gęstwinę zbutwiałych pni i cuchnących oparami grzęzawisk. Konie co chwila się potykały, kopyta zapadały im się w podmokłą ziemię. Kąsały nas moskity, a końskich nóg chwytały się pijawki. Co jakiś czas dało się słyszeć głośny plusk, świadczący, że właśnie spłoszyliśmy jakieś duże zwierzę, albo większą rybę.
Ciągle towarzyszył nam rechot żab. Jednostajny, hipnotyzujący. Miałem wrażenie, że otoczyło nas mrowie jakiś bezbożnych stworów, które rozmawiały ze sobą w jakimś bluźnierczym języku. Wytykały nas, szydziły, czekały na każde potknięcie.
– Nie możemy tak dłużej – rzuciłem do Hartmanna, który był najwyższym z nas. Blondyn, jak ja, ale chudy, o haczykowatym nosie, co do którego zawsze śmieliśmy się, że z kilku mil wyczuje pieniądze, alkohol lub panienki. – Musimy się zatrzymać, bo konie…
Hartmann cmoknął niezadowolony. Nie lubił, kiedy mu się sprzeciwiano. Taki już typ z niego był, człowiek z rodzaju tych, którzy zawsze muszą mieć rację. Wszyscy powinni go słuchać i zawsze go podziwiać. Doskonale dobrali się z Robertsem, bo ten był cichy i robił zwykle, co mu kazano. Może i dobrze, że się nie odzywał, bo nie należał do bystrych.
– Jeszcze mila, może dwie – rzucił Hartmann. – Musimy wejść tak głęboko w las, jak się da. Słońce już zachodzi, mgła się podnosi. Za chwilę już nic nie będzie widać i wtedy będziemy bezpieczni. Znajdźiemy kawałek suchej ziemi, żeby rozbić obóz.
Z ciężkim sercem, ale się zgodziłem. W tej gęstwinie trudno było ocenić, czy słońce już zaszło, czy dopiero chyliło się do zachodu. Nic nie zdawało się tam normalne ani naturalne. Wkrótce zaczęliśmy mijać szkielety zgniłych, powykręcanych drzew, których sylwetki przypominały zdjętych chorobą, połamanych ludzi.
Rzecz jasna, kawałka suchej ziemi nie znaleźliśmy. Na domiar złego, po niecałej godzinie zrobiło się tak ciemno, że strach było jechać dalej. Co chwila czułem ostre pazury gałęzi próbujące wyłupić mi oczy, czy ściągnąć z siodła. Drapały delikatną skórę koni, plątały się w sprzączki kulbaki. Przekleństwa towarzyszy tylko potwierdzały, że wszyscy mieliśmy tak samo.
Przyszła ciemność, a z nią dojmujący chłód. W powietrzu wisiała ciężka wilgoć, która czepiała się ubrań, bez problemu przedostawała się przez grubą wełnę. Zimno potęgowało uczucie głodu, a ten robił się nie do zniesienia. Konie zdawały się być bardziej przerażone niż my.
W pewnym momencie usłyszałem kwik konia, głośny plusk, a potem jęk Robertsa. Wdziałem tylko jak wielkie cielsko wierzchowca wyrasta przede mną, kiedy zwierzę stanęło dęba. Może zobaczył wodnego węża, może coś go ugryzło.
Roberts spadł z siodła wprost na wystające spod wody postrzępione kawałki starego pnia. Musieliśmy się zatrzymać, żeby mu pomóc. Kiedy zeskoczyłem z siodła wprost w wodę, miałem wrażenie, że nie zdołam zrobić kroku, zupełnie jakby grzęzawisko mnie pochwyciło. Największym wysiłkiem zbliżyłem się do jęczącego towarzysza, by zobaczyć, w jak opłakanej sytuacji się znalazł.
Ostry kawałek pnia przebił bok Robertsa. Rana wydawała się powierzchowna, lecz obficie krwawiła. W tych warunkach mogłem tylko wcisnąć mu chustę pod kurtkę i pomóc wgramolić się na konia. Hartmann nawet nie pofatygował się do nas. Z wysokości siodła patrzył na nas, cichy i posępny. Niemal czułem, jak zaciska szczęki, jak klnie pod nosem zniecierpliwiony. Ogarnął mnie gniew.
– Nie możemy tak dalej – rzuciłem. – Roberts jest ranny, musimy się zatrzymać, opatrzeć go, koniom dać odpocząć.
– Mówiłem – głos Hartmanna dotarł do mnie z ciemności. – Jak tylko znajdziemy kawałek suchej ziemi.