- W empik go
Łowcy niewolników - ebook
Łowcy niewolników - ebook
Krew, śmierć, łzy i mordercza pogoń zdeterminowanego w rozpaczy człowieka.
Kiedy nad osadą Jaszy budzi się kolejny letni dzień, wydaje się, że nic nie może zakłócić ciszy poranka. Młody mężczyzna kieruje wzrok ku ożywającej po nocnym uśpieniu puszczy i ściska w dłoni łuk. Za chwilę wejdzie pomiędzy drzewa w poszukiwaniu dorodnej sarny, borsuka lub kuropatwy. W chacie czeka na niego pogrążona we śnie rodzina…
Kiedy Jasza przystaje, by nacieszyć oczy widokiem domostw, zamiast ukojenia czuje narastający niepokój. Chce wrócić, jednak okazuje się, że jego osadę nawiedzili wieleccy łowcy niewolników…
Łowcy niewolników to epicka opowieść z historią XI wieku w tle.
Grzegorz Kochman – miłośnik okresu wczesnego średniowiecza oraz historii początków polskiej państwowości, interesujący się życiem codziennym, obyczajami, kulturą materialną i duchową dawnych Słowian i wikingów. Dzięki temu na kartach powieści doskonale łączy fabułę z historycznymi detalami. Autor publikacji z zakresu historii regionalnej środkowego Nadodrza.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-494-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jasza – główny bohater
Milena – żona Jaszy
Wichna – córka Jaszy
Wojbor – ojciec Jaszy
Lubor – starszy syn Jaszy
Znamir – młodszy syn Jaszy
Haki – wojownik z drużyny Tubbego
Wojmir – wojownik z drużyny Tubbego
Tubbe – dowódca Hakiego i Wojmira
Mszczuj – zastępca Tubbego
Racimir – czeski kupiec
Domażyr – czeski kupiec
Sigurd – wiking, wódz Wieletów
Hakon – wiking, młodszy brat Sigurda
Borg – wiking, towarzysz Sigurda i Hakona
Gniewor – dowódca Wieletów
Racław – niewolnik i sługa Sigurda, przyjaciel Mileny
Liszko – niewolnik, towarzysz Jaszy
Thoralf – wiking, przywódca jednego z klanów w Jomsborgu
Henryk II – cesarz niemiecki
Oldrzych – książę czeski
Gero – biskup i dostojnik cesarski
Arnulf – biskup i dostojnik cesarski
Herman – dostojnik cesarski
Zygfryd – dostojnik cesarskiMGŁA
Ciemności nocy ustępowały szarości poranka, a wschodzące słońce pierwszymi promieniami zaczęło nieśmiało przebijać się między konarami drzew, rozpraszając mroki puszczy. Jego pierwsze, jeszcze delikatne przebłyski zwiastowały koniec nocy, ogłaszając jednocześnie nadejście kolejnego dnia. Świat powoli budził się do życia, nabierając jasnych barw. Las ożywał po nocnym uśpieniu. Pomiędzy drzewami z radosnym świergotem budziły się ze snu ptaki, a od strony pobliskiej osady na okoliczne łąki wiatr niósł poranne pianie kogutów. Przestrzeń między lasem a wijącą się nieopodal rzeczką wypełniły zwiewne i delikatne opary porannej mgły, przesuwane lekkimi podmuchami wiatru w kierunku łąk.
Osada była jeszcze pogrążona w głębokim śnie, kiedy Jasza przedzierał się już w stronę pobliskiej łąki, idąc wąską ścieżką wijącą się wśród traw obciążonych kroplami porannej rosy. Był to wysoki i szczupły młody mężczyzna, którego błękitne oczy przesłaniały zwichrzone kędziory płowych włosów, opadające niesfornie na jego twarz. Przyodziany w lniane spodnie i takąż koszulę, ziewając przeciągle, szedł, trzymając w jednej dłoni łuk, a w drugiej postronek, na którym ciągnął za sobą krowę – żywicielkę swojej rodziny. Tego dnia zamierzał zaprowadzić zwierzę na małe pastwisko w pobliże rzeczki Łyny, a potem wyruszyć na polowanie w głąb lasu. Miał nadzieję, że dziś dopisze mu szczęście i uda mu się przy porannym wodopoju ustrzelić dorodną sarnę albo borsuka, a jeśli nie, to chociaż dropię czy kuropatwę.
Krowę miał zamiar pozostawić na małej łączce, otoczonej z jednej strony zakolem rzeczki Łyny, a z drugiej krzewami bujnie porastającymi stromy stok pobliskiego wzniesienia. W tym miejscu miała ona pozostać aż do chwili, kiedy nie nadejdzie, aby jej pilnować – jak to ustalili wczoraj wieczorem – Lubor, starszy z jego synów. Chłopak spał jeszcze, kiedy jego ojciec cicho wyszedł z chaty, dbając, aby go przedwcześnie nie obudzić. Krzewy rosnące gęsto wokół pastwiska oraz stromizna wzgórka, na którego szczyt właśnie się wspinał, gwarantowały, że zwierzę będzie w tym miejscu bezpieczne.
Ze wzniesienia rozciągał się szeroki widok na całą okolicę. Doskonale widać stąd było pogrążoną we śnie osadę, pobliskie pola, pastwiska oraz wijącą się obok nich rzekę Łynę i las otaczający zabudowania. Poranne promienie słońca zaczynały właśnie rozświetlać dachy chat. Krzewy, drzewa oraz nadrzeczne zarośla powoli nabierały barw dnia. Jasza uwielbiał ten widok. Lubił przed zanurzeniem się w leśne ostępy przystanąć w tym właśnie miejscu dla nacieszenia wzroku widokiem okolicy, będącej domem dla jego rodziny.
Ten widok zawsze uspokajał go, napełniając jednocześnie serce błogim ciepłem. Wiedział, że kiedy po południu stanie tu ponownie, w osadzie nie będzie już takiej ciszy. Mieszkańcy wsi krzątać się bowiem będą wokół swoich obejść zajęci pracami gospodarskimi. Dzieci, a wśród nich i jego córka Wichna, będą psocić z uśmiechami na ustach, radośnie ganiając pomiędzy chatami. Jego żona Milena zapewne będzie się krzątała na podwórzu ich domu, stojącego na samym skraju siedliska, jednocześnie wypatrując powracającego męża. Na gałęzi starej jabłoni rosnącej przy ich chacie zawiesi wiklinowy kosz, a w nim, zawinięty w lniane kocyki, spał będzie jego malutki synek Znamir, urodzony ledwie przed kilkoma tygodniami.
Jasza ostatni raz spojrzał w kierunku swojego domostwa, a wtedy napełniło go uczucie nagłego niepokoju. Zatrzymał się, aby spojrzeć ponownie na rozświetlone w porannym słońcu dachy chat, na pastwiska, pola i łąki wyłaniające się z porannej mgły i na płynącą opodal Łynę.
Nic… Spokój… Cisza…
Ale właśnie w tej ciszy coś było nie tak.
Wyraźnie czuło się w niej coś złowieszczego.
Niezwykłego i jednocześnie złowrogiego.
Niespokojnym spojrzeniem kolejny raz omiótł okolicę, próbując dostrzec źródło strachu. Jego pochodzenie ustalił już po krótkiej chwili. Ptaki… Ptaki nagle zupełnie ucichły. Pomiędzy drzewami i zaroślami umilkł ich radosny świergot, a las wypełniła zupełna cisza. Cisza dziwna i niepokojąca. Cisza, w której było coś porażającego. Serce Jaszy przejęła nagła obawa, a źrenice jego oczu rozszerzyły się gwałtownie. Gorączkowo rozglądał się wokół, ciągle nie dostrzegając jednak niczego, co mogłoby stanowić jakiekolwiek zagrożenie.
Nagle, tuż ponad lasem, ledwie o kilkadziesiąt kroków od jego chaty, wzleciało w niebo ptasie stado, poderwane z gałęzi drzew do gwałtownego lotu. Ptaki niespokojnie poleciały ku górze. Zatoczyły łuk ponad strzechami siedliska, wznosząc się coraz wyżej i wyżej w stronę nieba, aby nie powrócić już do lasu, tylko odlecieć w stronę pól leżących po drugiej stronie rzeki. W tej samej chwili ciszę poranka przerwał gniewny pomruk psów. Najpierw był to warkot jednego z nich, do którego szybko dołączyły kolejne. Psy, jeżąc sierść, wyszczerzyły kły, wściekle patrząc nabiegłymi krwią oczyma w stronę otaczającej osadę mgły. Po chwili ich warkot przeszedł w gwałtowny jazgot, aby zaraz potem stać się wściekłym ujadaniem.
Jasza wypuścił z dłoni powróz, na którym prowadził krowę. Oswobodzone zwierzę natychmiast opuściło łeb i zupełnie nie zwracając uwagi na harmider dobiegający od strony zabudowań, zaczęło leniwie skubać trawę. Mężczyzna ścisnął łuk trzymany w lewej dłoni. Prawą ręką sięgnął śpiesznie do kołczanu przewieszonego przez ramię, aby sprawnym ruchem wydobyć z niego strzałę, której brzechwę szybko wsunął w cięciwę. Zbiegł szybko ze wzniesienia, kierując się w stronę najbliższej z chat. Zdołał przebiec jedynie kilka kroków, kiedy nagle stanął jak wryty, aby spojrzeć na przeciwległy koniec osady.
To, co zobaczył, zmroziło go. Pomiędzy obłokami gęstej mgły otaczającej pogrążone we śnie domostwa dostrzegł przewijający się dym, a po chwili czerwone jęzory ognia, które rozbłysnęły na dachu chaty stojącej na drugim końcu osady. Z mgły wyłoniło się kilkadziesiąt postaci. Przedzierając się szeroką ławą poprzez poranne opary, szły w stronę domów, we wnętrzach których znajdowały się pogrążone we śnie rodziny. Napastnicy przeszli o kilka kroków obok Jaszy, nie dostrzegając jego sylwetki ukrytej za bujnym krzewem bzu, przy którym przystanął. We mgle wyglądali jak demony. Ich ciała okrywały włochate owcze kożuchy, a z głów złowrogo sterczały czapy wykonane ze skór zdartych z wilczych łbów, straszące pustymi oczodołami. Szli oni w niewielkich odstępach, w całkowitym milczeniu zbliżali się do zabudowań.
Kilku z nich sunęło w kierunku domostwa Jaszy, gdzie przed wejściem wściekle ujadał, szczerząc kły, kudłaty pies, towarzysz zabaw jego dzieci. Naraz zwierzę skuliło się gwałtownie, wydając z siebie bolesny skowyt. Zacharczało, plując z pyska krwią. To strzała wypuszczona przez jednego z napastników ugodziła je śmiertelnie, rozrywając ostrym grotem rozwarte psie gardło. Drzwi chaty gwałtownie się otworzyły. Stanął w nich Wojbor, ojciec Jaszy, trzymający w dłoniach siekierę. Jego masywna postać zagrodziła drogę napastnikom. Zaraz za nim wyłoniła się postać kilkuletniego chłopca, który stanął za plecami swojego dziadka, rozglądając się wokół rozespanym wzrokiem.
– Lubor!!! Synu!!! – wydusił przez zaciśnięte usta Jasza, z niedowierzaniem patrząc na to, co rozgrywało się przed jego domem.
– Uważajcie, stary ma siekierę! – wykrzyknął jeden z napastników.
Jasza natychmiast rozpoznał dialekt Wieletów, mieszkańców pobliskiego Połabia. Krainy mrocznych puszcz i nieprzebytych lasów, leżącej po zachodniej stronie Odry. Dobrze znał ich złowrogą sławę i doskonale wiedział, że ich pojawienie się nie zwiastuje niczego dobrego.
Wojbor stał przed domem, machając groźnie ponad głową trzymaną w dłoni siekierą. Napastnicy otoczyli go łukiem. W całkowitej ciszy, powoli zbliżali się do niego. Wtem jeden z nich nagłym skokiem przypadł z boku do Wojbora i mocno dźgnął go trzymaną w rękach włócznią w nogę. Starzec skulił się z bólu. Siekiera wypadła z jego rąk, a wtedy kolejny z Wieletów doskoczył do niego i z rozmachem uderzył go w lewe ramię toporem, umieszczonym na długim trzonku. Starzec jęknął żałośnie i osunął się na kolana. Wtedy najwyższy z napastników podszedł do niego i mocnym kopnięciem powalił go na ziemię. Gdy tylko ten upadł, kolejnych dwóch Połabian przypadło do niego i wbiło trzymane w dłoniach włócznie w jego tors. Ciało Wojbora znieruchomiało.
Znieruchomiał także Jasza, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył.
Sceny rozgrywały się bardzo szybko. Jasza poczuł, jak przechodzi przez niego fala gorąca. Nagła suchość wypełniła mu gardło, a jego ciało zaczęło sztywnieć z emocji. Poluźnił uścisk wokół łęczyska łuku. Z jego sztywniejącej dłoni wysunęła się strzała i spadła w trawę.
W tym momencie jeden z Wieletów podszedł do oniemiałego z przerażenia Lubora. Mocnym chwytem ramienia przyciągnął go do siebie. Chłopiec nie bronił się. Pozostali wojownicy weszli do wnętrza domostwa. Z jego środka dobiegł do uszu Jaszy ich głośny śmiech oraz okrzyki tryumfu. W chwilę później dwóch z nich wyszło na zewnątrz. Pierwszy z nich ciągnął za sobą szarpiącą się z nim Milenę, zaś jego towarzysz niósł przerzuconą przez ramię Wichnę. Przerażona dziewczyna nie stawiała mu oporu. Po chwili z wnętrza chaty wyszedł najwyższy z napastników. Ten sam, który przed chwilą powalił Wojbora. Teraz otulony poszarpaną szarą opończą, szedł, przyciskając do swojej piersi mały tobołek. Stanął przy leżącym w kałuży krwi ciele Wojbora i rozbawionym wzrokiem popatrzył na twarze swoich towarzyszy.
– Borg, łap!!! – wykrzyknął, rzucając w kierunku stojącego naprzeciwko wojownika trzymane zawiniątko.
W chwili, kiedy wzleciało ono w powietrze, zsunął się z niego owijający je materiał. Wszyscy ujrzeli wtedy malutkie dziecięce ciałko. Zanim malec zdążył upaść na ziemię, Borg błyskawicznie machnął trzymanym w rękach toporem. Powietrze rozdarł świst żelaznego ostrza jego broni. Topór rozciął na pół lecące nad nimi ciało dziecka. Główka chłopczyka wraz z rączkami i tułowiem oraz jego drgające w konwulsjach nóżki spadły do stóp Wieletów.
Borg roześmiał się.
Jego towarzysze także wybuchnęli gromkim śmiechem.
Szarpiąca się z Połabianami Milena znieruchomiała na ten widok. Bezwiednie opuściła ręce, z niedowierzaniem patrząc na leżące na ziemi szczątki swojego dziecka. W tej samej chwili zemdlała, bezwładnie osuwając się na ziemię.
Przed domostwo, wysuwając się z mgły otaczającej dom, wjechało pędem dwóch konnych wojowników. Gwałtownie osadzili swoje rumaki na podwórzu, wzniecając ich kopytami tuman kurzu. Pierwszy z nich dosiadał pięknego rosłego konia, którego czarna maść mocno kontrastowała z czerwoną opończą otulającą jego barczystą postać. Wojownik rozejrzał się wokół. Jego wzrok zatrzymał się na szczątkach dziecka, po czym przesunął się na ciało Wojbora i leżącą przy nim Milenę. Ostrogami dźgnął boki konia. Zwierzę zarzuciło grzywą i rozdymając chrapy, gwałtownie ruszyło do przodu. Jego pierś uderzyła w pierś Borga. Jeździec ostro osadził konia i wychylił się z siodła w stronę oniemiałego wojownika. Jego czarne oczy zaświeciły spod ciężkiego hełmu, który zwieńczał czerwony pióropusz. Zaciskając usta, zimnym wzrokiem niemal przebił struchlałego Borga. Wieleci cofnęli się o kilka kroków, z pokorą opuszczając głowy. Zmieszani, ze strachem i z wyraźną trwogą, ponuro spoglądali na konnego wojownika.
– Sigurd… – ich usta wyszeptały jego imię niemal z nabożną czcią.
Sigurd podniósł głowę i spojrzał ciężkim wzrokiem na stojących obok chaty wojowników.
– Durnie! – syknął, przesuwając spojrzeniem po ich twarzach.
Jego wzrok wyrażał głęboki gniew.
– Psy! – rzucił wściekle. – Jesteście psy!
Ostro dźgnął boki konia, który, rzucając łbem na boki, szybkimi susami ruszył w stronę pozostałych chat. Jego postać po chwili okryły chmury mgły i dymu.
Drugi z konnych wojów pozostał na podwórzu. Przez jego twarz przemknął drwiący uśmiech. Nagłym szarpnięciem wodzy osadził swojego srokatego konia, spod nóg którego na boki rozbiegła się gromada rozgdakanych kur. Spojrzał na Lubora, potem na oniemiałą Wichnę, wiszącą nadal na ramieniu jednego z Wieletów. Po chwili lekko obrócił rumaka i powoli objechał pobojowisko, patrząc w twarze wojowników.
– Chłopiec jest zbyt młody – wykrzyknął. – Zabierzcie niewiasty i zwierzęta. Weźcie wszystko, co uznacie za wartościowe lub przydatne. Resztę spalić!
Zawrócił konia.
Ostro spiął jego boki ostrogami i pognał w ślad za Sigurdem.
Jego postać po chwili zniknęła wśród dymów wydobywających się z innych chat.
– Słyszeliście, co powiedział Hakon! – wykrzyknął Borg, który zdołał już ochłonąć.
Wyprostował się, podciągając pas. Poprawił oporządzenie, a potem podszedł do wojownika, który nadal trzymał w mocnym uścisku oniemiałego Lubomira.
– Mojmir, słyszałeś! – rzekł do niego, patrząc mu prosto w oczy. – Wiesz, co trzeba zrobić.
Mojmir bez słowa opuścił prawą rękę do boku. Z pochwy wydobył długi nóż, którym natychmiast przeciągnął chłopcu przez gardło. Przez chwilę mocno przytrzymał, przyciskając do siebie jego konające ciało. Z rozciętego gardła bluznęła krew, obfitym strumieniem spływając na ręce zabójcy. Ten po chwili odepchnął od siebie wiotczejące ciało chłopca i Lubor upadł obok zwłok swojego dziadka.
– Zabierzcie zwierzęta i podpalcie dom. Spalcie też ciała – komenderował dalej Borg.
– Wstawaj, suko! – dodał, kopiąc z całej siły leżącą Milenę. – Nie będziemy cię nieść.
Jasza zamarł. Jego serce waliło jak oszalałe, a ciało zupełnie zesztywniało. Osunął się na kolana. Tępym wzrokiem patrzył, jak Wieleci szarpią Milenę, jak odchodzą w dal, zabierając ze sobą Wichnę, jak podpalają jego dom i jak w płomienie wrzucają ciała jego ojca i synów. Oczy zaszły mu mgłą. W głowie zahuczało. Z jego dłoni wypadł łuk, ciało runęło w trawę, a z kołczanu wysypały się strzały.
Niedługo potem Połabianie odeszli z osady, którą spowiły jęzory ognia i gęste chmury dymów wydobywających się z płonących zabudowań. Uchodząc, uprowadzili ze sobą część jej mieszkańców. Ciała zabitych pozostawili pomiędzy domami lub w ogarniętych ogniem chatach. Ucichły pozabijane przez nich psy, a świnie, krowy, owce i kozy, kopniakami oraz razami kijów ich roześmiani poganiacze pognali za odchodzącym do lasu oddziałem.
Słońce wzniosło się już wysoko ponad drzewa, zalewając kaskadą promieni ich korony oraz okoliczne krzewy, pola, zarośla i pastwiska. Ptaki nerwowo latały ponad chmurami dymów, świergocząc głośno z wyraźnym przejęciem. Rzeka Łyna leniwie toczyła swoje wody. Pomiędzy dopalającymi się domostwami biegały osmalone ogniem, nieliczne, niewyłapane przez Wieletów, pełne przerażenia kury i kaczki. Krowa, którą Jasza prowadził na pastwisko, spokojnie stała w zaroślach, skubiąc leniwie trawę tuż przy twarzy leżącego w niej młodego mężczyzny. Szarpiąc jęzorem za źdźbła trawy, roztrącała pyskiem rozsypane na ziemi strzały, które wypadły z kołczanu.
------------------------------------------------------------------------
Brzechwa – środkowa, drewniana część strzały łącząca grot z lotką.
Wieleci – (zwani także Lucicami) grupa plemienna Słowian połabskich, zamieszkujących w XI w. tereny między dolną Odrą a Łabą, tzw. Połabie Północne – współcześnie niemiecka Meklemburgia. Wieleci, obok Obodrzyców, należeli do Słowian Zachodnich, tzw. Połabian. Do Wieletów zaliczano m.in. plemiona Czerezpian, Doleńców, Redarów, Stodoran czy Wkrzan. Por. A. Szrejter, Pod pogańskim sztandarem, Warszawa 2014, s. 40.
Maść srokata – koń z kolorowymi, najczęściej biało-czarnymi plamami na ciele, zaczynającymi się od głowy i dalej biegnącymi przez klatkę piersiową, aż po łopatki i zad.POŚCIG
Krowa, oganiając się ogonem od latających obok niej much i gzów, kilkakrotnie swym szorstkim językiem polizała Jaszę po twarzy. Ten otworzył oczy. W głowie czuł straszny ból. Suchość w gardle piekła go niemiłosiernie. Krowa jeszcze kilka razy liznęła go po policzkach, zanim powoli wstał. Sztywnym i niepewnym krokiem ruszył w kierunku dopalających się fragmentów własnego domu. Kiedy podszedł do dymiącego pogorzeliska, przystanął i przez chwilę tępo patrzył na przysychające na ziemi ślady krwi swojego ojca i synów. Jego twarz wykrzywił grymas bólu i wtedy rzucił się z krzykiem w pogorzelisko. Zaczął odwalać żarzące się fragmenty drew w poszukiwaniu ciał najbliższych. Skóra jego stóp oraz dłoni skwierczała, przypalana żarem. Jasza zupełnie jednak nie zwracał na to uwagi. Z zacięciem na twarzy odrzucał na bok kawałki dopalających się drew, z których wysypywały się snopy iskier. Żar nadpalił mu obuwie. Skóra stóp boleśnie go zapiekła, niemal skwiercząc od wysokiej temperatury.
Wtedy otrzeźwiał i nagle odskoczył na bok.
– Gorze!!! Gorze!!! – wokół rozległ się jego donośny wypełniony bólem i rozpaczą krzyk.
Padł na kolana. Złapał się rękoma za głowę. Z jego ust wydobywał się pełen bólu jęk.
– Dzieci! Dzieci! Dzieci!!! – krzyczał rozpaczliwie.
Jego ciałem wstrząsnęły torsje, płacz i szloch. W poczuciu bezsilności przez dłuższą chwilę tłukł zaciśniętymi pięściami w ziemię. Kiedy wreszcie się uspokoił, zastygł w bezruchu obok dopalających się szczątków własnego domu i zaschniętych na ziemi plam krwi swoich najbliższych.
Wtedy poczuł, że czyjeś dłonie zaczynają gładzić go po głowie. Czyjeś ręce pochwyciły go pod ramię, próbując podnieść. Odwrócił głowę, aby spojrzeć na postać, która przycupnęła u jego boku.
– Chwalimir – wyszeptał, rozpoznając swojego sąsiada.
– Wszyscy zginęli. Przeżyliśmy tylko my dwaj. Rano, zanim zaczął się napad, byłem nad rzeką. Przygotowywałem wiklinowe siatki do połowu ryb. Schroniłem się w wodzie, w sitowiu, nie znaleźli mnie, nie znaleźli. – Chwalimir mówił w pośpiechu, jakby chcąc, aby jego bezzębne usta w jednej chwili opowiedziały wszystko to, czego świadkiem były jego oczy. – Spalili wszystkie domy. Spalili. Zabili moją Gosławę. Zabili Miruna i Gniewa, i Sambora. Wakszę też zabili. Wszystkich starych i wszystkie dzieci zabili. Młodych zabrali. Powiązali sznurami i zabrali. Do lasu.
Tu Chwalimir przerwał na chwilę, oddychając ciężko.
– Jasza, wstań! Uratuj swoją córkę i żonę! One przeżyły! Zabrali je ze sobą do lasu. Wstań i biegnij za nimi! Uratuj je z ich niewoli, a może i innym zdołasz pomóc! – wykrzykiwał Chwalimir, szarpiąc ramieniem otępiałego Jaszy.
Ten przez moment zupełnie nie reagował. Dopiero po chwili podniósł się i rozejrzał dookoła. Wokół ujrzał jedynie dopalające się resztki budynków, obok których walały się porozrywane płótna, porzucone narzędzia rolnicze, zniszczone sprzęty domowe oraz skorupy z rozbitych glinianych naczyń. Lekki wiatr roznosił dym, iskry i ptasie pierze. W powietrzu unosiła się ostra woń, w której wyraźnie wyczuwalny był zapach spalonych ludzkich ciał.
Jasza objął mocno Chwalimira, przytrzymując go przez chwilę w uścisku.
– Ruszę za nimi – powiedział wreszcie suchym głosem. – Chwalimirze, ty pójdź do lasu i idź cały czas na wschód. Idź tak, aż wreszcie dotrzesz do osady przy wzgórzu. Jeśli nie dotarli do niej Wieleci, to jej mieszkańcy udzielą ci pomocy i schronienia.
Oczy starca wypełniały łzy. Łkał, a jego ciałem wstrząsały spazmy.
– Uczynię, jak mówisz – odparł niemal szeptem – jak tylko pochowam szczątki naszych najbliższych.
Jasza pocałował starego sąsiada w czoło i mocno go przytulił.
– Nad Łyną pasie się moja krowa. Zabierz ją ze sobą – dodał, odwracając się od niego.
Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku wzniesienia, na którym wciąż stała, machając ogonem, jego krowa. Wszedł na wzgórek. Podniósł z ziemi leżący na niej łuk. Potem pozbierał rozsypane w trawie strzały i starannie wsunął je do kołczanu. Odwrócił się, aby spojrzeć, jak to miał w zwyczaju, na osadę.
Z oczu wypłynęły mu łzy i potoczyły się powoli po policzkach.
Nie było już jego domu. Nie było już jego rodziny. Nie było sąsiadów. Zniknęły znajome twarze i sylwetki. Tam, gdzie jeszcze rano stały chaty, teraz widniało dopalające się rumowisko. Sielski widok zniknął. Spłonęły wszystkie domostwa. Z osady nie dobiegał żaden gwar. Nie było słychać odgłosów zwierząt. Nikt nie krzątał się wokół obejść. Nikogo nie było w przydomowych ogródkach ani na pobliskich poletkach. Nikt nie wypasał zwierząt na pobliskich łąkach. Tylko słońce, jak zawsze, swoimi promieniami rozświetlało całą okolicę, a ptaki z radosnym świergotem kotłowały się ponad nadrzecznymi krzewami.
Jasza podszedł do brzegu rzeki i po chwili zanurzył się w jej nurcie. Potem łapczywie napił się wody. Suchość w gardle piekła go bowiem niemiłosiernie. Dopiero po dłuższej chwili ugasił pragnienie. Poprzez plecy przerzucił kołczan wypełniony strzałami i ściskając w dłoni swój łuk, ruszył w kierunku lasu, do miejsca, w którym w leśnej głuszy zniknęli Wieleci.
Odszukał ich ślady.
Setki stóp ludzkich, kopyt koni, racic krów i świń odbitych w ziemi, wyraźnie wskazywały kierunek, w którym odeszli Połabianie. Jasza bez trudu odczytywał ze śladów wszystko to, co stało się tutaj od chwili, kiedy Wieleci w pośpiechu ruszyli w stronę pobliskiego lasu. Po śladach rozeznał, iż początkowo wszyscy szli wspólnie w zamieszaniu i chaosie. Wojownicy, konie, uprowadzeni ludzie i zwierzęta – ich ślady bowiem krzyżowały się wzajemnie. Oznaczało to, że wszyscy musieli iść razem w wielkiej i bezładnej gromadzie. Jednak na jednej z leśnych polan Wieleci zatrzymali się i uporządkowali dalszy marsz. Oczy Jaszy wypatrzyły miejsca, w których stanęli wojownicy. Pozostawili po sobie ślady końskich kopyt i ślady stóp – duże, mocno zagłębione w piasek i w ziemię, co wskazywało, że w tym miejscu stali dorośli mężczyźni obciążeni bronią i ekwipunkiem. W miejscu, do którego zagoniono mieszkańców osady, widoczne były inne ślady – płytkie zagłębienia w ziemi pozostawione przez stopy niewiast i podrostków oraz odciski stóp nielicznych mężczyzn. Miejsce, w które zapędzono zwierzęta, pełne było śladów ich kopyt i racic oraz zalegających wokół nich odchodów.
Dalej w głąb lasu jako pierwsi ruszyli wojownicy, potem otoczeni przez strażników brańcy, a dopiero za nimi poganiacze popędzili w zarośla uprowadzone z osady zwierzęta. Od tej chwili wszyscy przez leśne ostępy przedzierali się, idąc w długiej i bardzo rozciągniętej kolumnie.
Na leśnej polanie pozostały porzucone w bezładzie fragmenty przyodziewku. Wszędzie walały się porozrywane rzemienie, poszarpane kobiece chusty i opończe oraz zapaski. W trawie leżała martwa krowa oraz koza. Także ciała dwóch mężczyzn. Jasza podbiegł do pierwszego nich i odganiając od niego rój meszek i much, obrócił je. Przez jego twarz przeszedł grymas bólu. W leżącym rozpoznał Sobiemysła, swojego towarzysza z dziecięcych lat. Wspólnie się bawili jako dzieci. Pilnowali zwierząt na pastwiskach. Kąpali się i łowili ryby w Łynie. Potem, gdy dorośli, obaj założyli rodziny i żyli szczęśliwie, pomagając rodzicom prowadzić skromne gospodarstwa. Nieraz wspólnie polowali w lesie. Wśród tych samych drzew i krzewów, przy których Sobiemysł leżał teraz martwy. Jasza zamknął otwarte oczy przyjaciela i podszedł do kolejnych zwłok. To był Będomir, także jego towarzysz z dzieciństwa.
Obaj mężczyźni mieli liczne obrażenia w postaci rozległych ran na dłoniach i ramionach, co oznaczało, iż stawili oni opór napastnikom, zasłaniając się przed ich ciosami. Rany okazały się zbyt głębokie, co spowodowało duży upływ krwi, więc szybko osłabli. Szli zbyt wolno, słabnąc z każdą chwilą. Wieleci musieli więc uznać, że będą im jedynie przeszkadzać w dalszej drodze, opóźniając tempo marszu. Dlatego postanowili ich zabić.
Jasza pożegnał spojrzeniem przyjaciół.
Uniósł głowę do góry i spojrzał w stronę słońca.
To stało już wysoko ponad linią koron drzew, ciepłymi i intensywnymi promieniami zwiastując nadejście południa.
– Wieleci!!! Gorze wam!!! Będę na was polował jak na dzikie zwierzęta!!! – wykrzyknął z całych sił, a echo rozniosło odbicie jego słów szeroko po lesie.
Krzyknął jeszcze kilka razy, i to tak głośno, jakby chciał, aby jego wypełniony bólem i nienawiścią okrzyk dotarł do uszu przedzierających się przez leśną gęstwinę oprawców.
Potem ruszył truchtem po śladach wydeptanych dziesiątkami stóp wśród leśnego ostępu. Oszczędzał siły, wiedząc, że czeka go długi bieg. Sił musiało mu wystarczyć aż do zmroku. Połabianie byli wiele godzin marszu przed nim, wiedział więc, że aby ich dogonić, będzie musiał biec długo i wytrwale, niemal nie odpoczywając. Do wysiłku był przyzwyczajony. Nawet rany stóp sparzonych żarem nie powstrzymywały go przed kolejnymi susami. Nie myślał o bólu. Po prostu biegł, wpatrując się w ślady wskazujące mu kierunek marszu Wieletów. Jego twarz przestała wyrażać jakiekolwiek uczucia, a miejsce rozpaczy w jego sercu zajął niepokój o los żony i córki, obok którego pojawiło się pragnienie zemsty. Obawa o los najbliższych oraz chęć rewanżu dodawały mu sił, odganiając precz ból i zmęczenie. Chciał dopaść przeciwników. Zobaczyć strach w ich oczach i jak najszybciej poczuć zapach i smak ich krwi.
Biegł przez las, który dobrze znał. Jego osadę otaczały liczne łagodne wzgórki i wzniesienia ciągnące się na znacznej przestrzeni. Owe wzniesienia pokrywały głównie liściaste lasy, odcinkami przechodząc w las mieszany albo w lasy pełne sosen i dostojnych świerków. Poruszanie się pomiędzy drzewami było względnie łatwe, oprócz miejsc, gdzie teren obniżał się gwałtownie w kierunku oczek wodnych, stawów, strumieni i jezior. Wtedy marsz stawał się utrudniony, a często wręcz niemożliwy z uwagi na liczne torfowiska, labirynty bagnisk i wody licznych strumieni. Obcy w takich miejscach mógł się łatwo zagubić. Ludzkich ścieżek było tu niewiele, a te wydeptane przez zwierzęta, niekoniecznie dostępne były dla ludzkich stóp. Marsz utrudniały wysokie trawy, krzewy i krzaki, tworzące niemal nieprzebytą gęstwinę, szczególnie w otoczeniu młodych drzew. Dodatkowo wiele miejsc spowijały kobierce pajęczyn, rozplecionych pomiędzy gałęziami wystającymi ze stosów gnijących w błocie kłód, powalonych wiatrem lub starością drzew, które niczym ściana zagradzały dalszą drogę.
Wieleci poruszali się jednak sprawnie, idąc przeważnie ścieżkami wydeptanymi przez okolicznych mieszkańców. Musieli prowadzić ich przewodnicy, dobrze znający lokalne szlaki. Szlaki, które wiodły głównie suchymi miejscami. Wijąc się to wąwozami wciśniętymi pomiędzy pagórki porośnięte olszyną, to znów prowadząc przez ich grzbiety zdobione wypalonymi w słońcu sosnami.
Okolica była tu ludna. W odległościach czasami o pół dnia drogi, a czasami dnia lub dwóch, znajdowały się liczne ludzkie osady, otoczone liniami poletek uprawnych i pastwisk. Miejscowi żyli spokojnie, uprawiając swoje niewielkie pola i hodując zwierzęta. Płody rolne uzupełniali zbieractwem. Lasy i łąki pełne były bowiem pszczelich barci, jeżyn, borówek, jagód, orzechów, grzybów czy krzewów leszczyny. Las obficie dostarczał także zwierzyny łownej – saren, kun, wiewiórek, cietrzewi i jeleni. Odważniejsi myśliwi zasadzali się w nim na dziki i tury, a czasami i na władców okolicznych puszcz – niedźwiedzie. Rozległe łąki obfitowały w zające i kuropatwy. Rosły na nich też drzewa owocowe, obdarowujące ludzi słodyczą jabłek, grusz, czereśni czy śliwek.
W licznych znajdujących się tutaj stawach czy jeziorach, rzekach i strumieniach żyły szczupaki, okonie, sandacze i leszcze. Wprawni rybacy potrafili z miejscowych wód wyłowić nawet wielometrowe sumy czy węgorze. Nadwodne zarośla i krzewy zamieszkiwały liczne stada różnych odmian kaczek, gęgaw, nurów, kormoranów, czapli i gęsi. Ludziom żyło się tu spokojnie i dobrze. Okolice były dostatnie, a zapasy jedzenia obfite, tak że nawet po ciężkich i długich zimach rzadko kiedy pod strzechy mieszkańców zaglądał głód czy niedostatek.
Oddział Połabian wyraźnie kierował się na zachód w kierunku Odry – rzeki znajdującej się o dwa do trzech dni marszu. Nie zaskoczyło to Jaszy. Domyślał się, że jeśli Wieleci nie zaplanowali kolejnych napadów, to właśnie w tym kierunku będą podążali, chcąc jak najszybciej przedrzeć się do własnych siedzib.
Biegł już długo, czując, jak z każdą chwilą opuszczają go siły. Każdy kolejny krok okazywał się dla niego wyzwaniem. Jego oddech zrobił się cięższy. Dyszał, a w płucach zaczynało brakować mu tchu. Jego nogi robiły się coraz sztywniejsze. Znacznie częściej potykał się. Kilkakrotnie przystawał na krótkie chwile odpoczynku, starając się odzyskać wtedy równy oddech, aby po chwili znowu ruszyć w ślad za Wieletami. Dwukrotnie zrobił dłuższe przerwy, kiedy po napiciu się wody z mijanych strumieni pozwolił sobie na nieco dłuższy odpoczynek. Jego myśli biegły wtedy do Wichny i Mileny. Że żyją, wiedział, ale tego, co się z nimi teraz dzieje, już nie. W sercu czuł wtedy zimne ukłucia. Ukłucia, które budziły w nim niepokój. Właśnie ten niepokój podrywał go do dalszego biegu i pozwalał mu wydobyć z siebie kolejne siły.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a las powoli zmieniał barwy. Intensywne kolory dnia zaczynały blednąć. Przestrzeń wokół drzew wypełniała szarość zmierzchu, stopniowo przechodząc w mrok nocy. Jaszę coraz bardziej opuszczały siły. Coraz więcej bólu sprawiały mu spływające krwią rany poparzonych stóp. Skórzane buty, które miał na nogach, po całym dniu biegu niemal rozpadały się, a nieosłonięte nimi stopy szybko zyskiwały kolejne rany. Osłabłe nogi sztywniały i coraz częściej boleśnie zahaczały o korzenie drzew i leżące na ziemi gałęzie. Kolce jeżyn i ostrza długich ostrych traw porozrywały nogawki jego lnianych spodni w strzępy. Jasza zrozumiał, że musi się zatrzymać, choć wyraźnie czuł, że Wieleci są już niedaleko.
Wiedział jednak, że w nocy przez las nie będzie mógł biec dalej. Zatrzymał się więc wreszcie, ściągając z pleców łuk i kołczan ze strzałami. Dysząc ciężko, podszedł do rozłożystego dębu i usiadł na mchu, rozgarniając na boki wielkie liście rosnących w tym miejscu paproci. Zdjął porozdzierane obuwie, aby obejrzeć krwawiące rany i otarcia na stopach. Przetarł i wyszorował je liśćmi zerwanymi z paproci. Potem zaciskając z bólu zęby, obwiązał sobie buty wokół stóp i legł na mchu, nie zważając na roje muszek i komarów, które momentalnie obsiadły jego poranione, spocone i utrudzone ciało, kąsając je boleśnie.
Milena i Wichna wypełniły jego myśli, a to spowodowało, że nie odczuwał ugryzień owadów.
Wiedział, że w nocy wspomnienia i emocje wydarzeń z dzisiejszego dnia nie pozwolą mu zasnąć. Czuł, że w nocy przyśnie najwyżej na krótkie, przerywane nerwowymi wspomnieniami chwile, ale był świadomy, że w nocy musi odpocząć, aby nabrać sił do dalszej drogi.
•
Nastała noc, ale sen nie nadchodził. Pogrążona w mroku knieja była dla Jaszy zupełnie obcym światem. Światem pełnym nieznanych mu odgłosów i dźwięków. Światem groźnym i tajemniczym zarazem. Jego myśli biegały po głowie chaotycznie, ciągle jednak powracając do obrazów z minionego poranka i dnia. Widział wtedy ponownie ojca wymachującego siekierą, aby w ten sposób odegnać napastników od domostwa. Widział osuwające się na zakrwawioną ziemię ciało swojego syna Lubora. Znów stawał mu przed oczyma obraz płonącej osady. Wtedy jego myśli ponownie uciekały do Mileny i Wichny. Co z nimi? Gdzie teraz są? Co zrobili im Wieleci? Czy ich nie skrzywdzili? Łzy napływały do jego oczu, a serce ponownie przeszywał skurcz bólu.
Jednak powoli do jego myśli zaczęły docierać i inne wyobrażenia. Gdy tylko gdzieś w ciemności posłyszał jakiś trzask albo dziwne piski, coś jakby szepty czy też inne nieznane mu dźwięki, wtedy w jednej chwili czuł, jak jego zmysły natychmiast się wyostrzają. Przekrwionymi oczyma próbował przebić otaczające go mroki nocy, a nastawiając uszu, wyłapywał nawet najdrobniejsze szmery. Jego ręce mimo woli mocniej zaciskały się na śliskiej powierzchni łuku.
Żył na skraju rozległych lasów. Wielokrotnie więc przemierzał je, przedzierając się przez stosy powalonych na ziemię wiatrem lub z powodu starości drzew. Pokonywał pokryte mchami gnijące konary i poskręcane korzenie rozłożystych dębów, olch i klonów. Igliwie wpadało mu za koszulę, kłując boleśnie, gałęzie świerków i sosen raniły go po twarzy, a stopy zanurzały się w plątaninę jeżyn. Knieja była częścią jego życia. Znał las, bo bywał w nim wielokrotnie. Nieraz zagłębiał się w zielone labirynty, pełne omszałych konarów, butwiejących liści i długich traw. Szukał pomiędzy smukłymi jesionami i szerokimi bukami tropów łownej zwierzyny. Niejednokrotnie, w chłodzie poranka, w pobliżu wodopojów wypatrywał z łukiem w dłoniach spragnionych wody saren. Nieraz też ścigał rannego dzika czy jelenia, zagłębiając się w gęste jary, leżące przy stromych zboczach leśnych wzgórz. Nigdy jednak w lesie nie nocował. Zawsze przed zmrokiem powracał do domu. Z jego osady nikt nigdy nocą do lasu nie wychodził.
Las nocą nie był miejscem przyjaznym ludziom. Jasza wiedział, że nadejście ciemności budzi jego innych mieszkańców. Mieszkańców, którzy nie byli łowną zwierzyną, a myśliwymi. Wydawało mu się, że właśnie teraz z ciemności dobiegają go ich szepty i nawoływania. Że trzaski pękających gałęzi oznaczają, iż krążą oni wokół niego. Niemalże czuł na twarzy ich cuchnące oddechy. Miał wrażenie, że powietrze przepełnia ich fetor zgnilizny. Czuł, że przez ciemność nocy na wskroś przenika go ich wzrok.
Były to lesze, wiły, mamuny, utopce i inne nocne demony, wrogie człowiekowi nie mniej niż Wieleci. Wszyscy wiedzieli, że są one bardzo groźne. Jasza znał o nich wiele opowieści. Starsi mieszkańcy jego siedliska w długie jesienne i zimowe wieczory, kiedy wszyscy siadali wokół ciepłych palenisk, tuląc się do siebie, opowiadali o ich mrocznej naturze. Opowieści te budziły przerażenie i grozę nie tylko wśród najmłodszych, ale i wśród dorosłych. I chociaż on sam ich nigdy nie widział, to jednak teraz aż za dobrze wyczuwał ich obecność.
Zmęczony, zasnął dopiero nad ranem.
Nie był to jednak ani długi, ani spokojny sen.
Las wkrótce zaczął powoli budzić się z nocnego spoczynku. Ciemności nocy ustępowały jasnościom dnia. Poranna rosa obficie wypełniła siatki rozciągniętych między gałęziami pajęczyn. Pokryła korę drzew oraz leśne mchy i trawy, na których pojawiły się pierwsze owady. Wkrótce Jasza poderwał się do dalszej drogi. Szedł po wciąż wyraźnych śladach Wieletów, które prowadziły pośród drzew. Nogi mocno go bolały. Mięśnie były całe zesztywniałe od długotrwałego wysiłku z poprzedniego dnia. Poranione stopy już po pierwszych krokach ponownie zaczęły ociekać strużkami krwi, która sączyła się z ropiejących ran. Jednak najdotkliwiej w tej chwili odczuwał rany zadane w nocy przez muszki, komary i leśne meszki, które boleśnie pokąsały niemal każdy z zakamarków jego ciała.
Czuł też ogromny głód.
Głód i silne pragnienie.
Nie uszedł daleko, kiedy ujrzał przed sobą grzbiet kolejnego wzniesienia z małą polaną na szczycie, wolną od drzew i zarośli. Kiedy tylko dotarł na tę wolną przestrzeń, od razu spojrzał w stronę otwierającej się przed nim dolinki. Natychmiast odruchowo przykucnął tuż za jednym z drzew, jednocześnie patrząc w skupieniu przed siebie.
U stóp wzniesienia dostrzegł kolejne siedlisko, a właściwie to, co z niego pozostało. Zobaczył wypalone rumowiska domostw i widoczne wszędzie wokół zniszczenia. Wyraźnie widział też
leżące pomiędzy dopalonymi budynkami ludzkie zwłoki. Tak jak i w jego osadzie, również w tym miejscu doskonale widoczne były ślady napadu. Wśród zgliszcz domostw walały się rozbite szczątki glinianych naczyń, wiklinowe kosze i sterty ponadpalanych zwierzęcych skór i płócien. Pomiędzy nimi obojętnie przechadzały się kury i kaczki, rozgrzebujące łapami ziemię w poszukiwaniu jedzenia.
Przez dłuższą chwilę dokładnie przypatrywał się okolicy, jakby spodziewał się zobaczyć żywych ludzi. Nie dojrzał jednak nikogo. Ani mieszkańców osady, ani Wieletów. Nie miał żadnych wątpliwości, że to oni są sprawcami widocznych zniszczeń. Upewniwszy się, że osada jest opuszczona i że nikogo w niej nie ma, ostrożnie zszedł ze wzniesienia i znalazł się pomiędzy wypalonymi chatami. Patrząc na leżące trupy, ponownie odczuł zgrozę. Były to dzieci. Dzieci i starzy ludzie. Ciała już sczerniały i napuchły. Wokół nich unosił się silny fetor zgnilizny i roje czarnych much. Obok przysiadły gromady kruków, które mocnymi i ostrymi dziobami porozrywały niektóre ze zwłok. Ptaki, nie zwracając na Jaszę uwagi, wyszarpywały kolejne kęsy. Minął je szybko, nie chcąc się im przyglądać. Szedł naprzód aż do chwili, kiedy nagle dostrzegł przy jednym z przewróconych saganów rozsypaną kaszę.
Silny skręt wzdętych głodem jelit spowodował, że natychmiast przyskoczył do sagana. Wygonił siedzące w nim kury i łapczywymi ruchami dłoni napełnił obie garście kaszą. Szybko wepchnął ją sobie do ust, jednocześnie starając się przełknąć ją jak najszybciej. Aby zaspokoić wściekły głód, palcami wygarniał drobinki kaszy najpierw z sagana, a potem wybierał je wprost z ziemi. Przekrwionymi ze zmęczenia i niewyspania oczyma nerwowo zerkał na boki, jakby w obawie, czy ktoś nie pozbawi go tego niespodziewanego posiłku. Kiedy wreszcie napełnił żołądek, poczuł silne pragnienie. Suchość ciągle wypełniała jego
gardło. Rozejrzał się dokoła i zauważył płynący nieopodal strumień. Ruszył więc w jego stronę, chcąc ugasić pragnienie.
Kiedy napełnił wodą żołądek, przysiadł nad brzegiem strumienia, aby obmyć z krwi obolałe rany na stopach. Kołczan ze strzałami i łuk odłożył na bok i już miał poluzować rzemienie jednego z butów, aby go ściągnąć, kiedy wyraźnie poczuł na plecach czyjś wzrok. Przeszedł go dreszcz. Gwałtownie uskoczył w bok, odwracając się do tyłu. W dłoń momentalnie pochwycił łuk, naciągnął jego cięciwę i jednocześnie błyskawicznym ruchem wsunął w nią strzałę. Następnie pochylił się i mrużąc oczy, zaczął wypatrywać przeciwnika.
Po chwili wyprostował się.
Opuścił łuk i poluzował strzałę.
W odległości nie większej niż czterdzieści kroków przed sobą dostrzegł bowiem dzieci. Malutkie dzieci. Przy krzewie bzu, kwitnącego bielą swoich drobnych kwiatów, siedziała na ziemi kilkuletnia dziewczynka, pięcio-, może sześcioletnia. Pustym i nieobecnym wzrokiem patrzyła przed siebie, jakby nie dostrzegając stojącego tuż przed nią Jaszy. Dziewczynka zdawała się nie dostrzegać także zgliszcz domostw i całego rozgardiaszu wokół. Jedną ręką obejmowała chude, ledwie osłonięte pomiętą opończą ciałko osowiałego małego chłopczyka przytulonego do jej boku, którego oczy wypłakały już wszystkie łzy. Chłopczyk przywarł całym ciałkiem do dziewczynki, a jego przekrzywiona główka ciężko opadała na jej ramię. Dziewczynka drugą ręką, w której trzymała wiecheć bzu, odganiała od ciała leżącej obok niewiasty zlatujące się w jej pobliże muchy i ptaki.
– Mamo… mamo… mamo… – Kiwając miarowo głową to w przód, to w tył, po cichu powtarzała te słowa.
Jasza stanął bezwiednie, patrząc otępiałym wzrokiem na dzieci. Przez jego ściętą trwogą twarz przeszedł wyraźny dreszcz. Tkwił bez ruchu, jak gdyby skamieniał. Z jego oczu na policzki wypłynęły dwie łzy, a w lekko rozwartych ustach zacisnęły się zęby.
Wydawało się, że zaraz do nich podbiegnie. Że obejmie je swoim ramieniem i powoli odprowadzi je gdzieś na bok, aby w ustronnym miejscu ukoić ich ból…
Nic takiego się jednak nie stało.
Otrząsnął się, a jego twarz nabrała kamiennego wyrazu, przestając zdradzać jakiekolwiek odczucia. Wyglądał tak, jakby nie widział przed sobą dwójki sponiewieranych przez okrutny los dzieci. Ślady łez na jego policzkach szybko wyschły. Powolnym krokiem ruszył przed siebie, mijając malców i nie przystając nawet na chwilę. Nie objął ich ani nie przytulił. Poszedł naprzód, pozostawiając za sobą siedzącą na ziemi dziewczynkę, patrzącą przed siebie pustym wzrokiem.
Minął ostatnie ze spalonych domostw, po czym wyszedł na linię pastwisk i poletek, gdzie dostrzegł leżące w otoczeniu much i ptaków zwłoki kilku osób oraz truchła padłych zwierząt. Szybko pojął, że widzi ślady nocnego obozowiska. Na wydeptanej ziemi dopalały się czerwonym żarem pozostałości nocnych ognisk, obok których, wśród zwierzęcych i ludzkich odchodów, leżały obgryzione kości świń i drobiu, będące śladem wieczornej uczty Wieletów. Jasza wiedział doskonale, że zarówno jego żona, jak i córka, oraz pozostali z uprowadzonych w tej uczcie nie uczestniczyli.
Ślady zwierząt, brańców i oddziału Połabian wiodły dalej, w kierunku kolejnego wzniesienia. Nie zwlekając, ruszył truchtem przed siebie. Kiedy podbiegł do wzniesienia, do jego uszu dotarły odgłosy porykujących krów. Wiedział, że jest już blisko. Przyspieszył. Szybko zbliżył się do podnóża wzniesienia. Zwierzęce odgłosy słychać tu było jeszcze wyraźniej. W chwilę potem wbiegł rozdeptaną ścieżką na sam grzbiet pagórka.
Wreszcie zobaczył obraz, którego oczekiwał. W promieniach jaśniejącego na błękitnym niebie słońca, w odległości kilkuset kroków dojrzał maszerujących w grupach ludzi. Pochód zamykali poganiacze zwierząt, otoczeni gęstymi tumanami kurzu, wzbijanymi przez kopyta i racice. Nieco dalej przed nimi, także w chmurze pyłu, maszerował zbity w gęstą kolumnę tłum brańców. Czoło tej kolumny znikało właśnie w zielonej ścianie lasu. Obok idących Jasza dostrzegł połyskujących grotami włóczni strażników. Konnych wojowników wieleckich już nie zobaczył, bowiem ci wcześniej zagłębili się w leśne ostępy.
Twarz Jaszy pojaśniała uczuciem ulgi. Jego oczy rozszerzyły się, nabierając nowego blasku, a w sercu pojawiła się nadzieja. Poczuł, że nie wszystko stracone, że jest jeszcze szansa na uwolnienie Mileny i Wichny. Czuł, że wśród wchodzącego do lasu tłumu muszą znajdować się najbliższe mu osoby.
Zbiegł z pagórka, zwinnie przeskakując ponad powalonymi konarami drzew. Poruszał się jednak ostrożnie, ciągle posuwając się do przodu, ale jedynie wzdłuż linii drzew i krzewów, unikając jednocześnie otwartych przestrzeni. Wiedział bowiem dobrze, że jeśli on widzi Wieletów, to i oni bez problemu mogą dostrzec jego.
------------------------------------------------------------------------
Tu: źle, niedobrze, nieszczęśliwie.
Lesze – w wierzeniach słowiańskich złe demony lasu, ukazywały się pod postacią mężczyzny o nienaturalnie białej twarzy. Ich wzrost dostosowywał się do wysokości drzewostanu. Leszy mógł przybierać także postacie zwierzęce (np. wilka, niedźwiedzia, puchacza), a także formę wichru.
Wiły – w mitologii Słowian bóstwa wodne mieszkające na odludziu, czasami przybierające postać łabędzia albo konia.
Mamuny – w mitologii Słowian demony zamieszkujące leśne ostępy i jeziora, o wyglądzie porośniętych włosami pokracznych staruch o obwisłych piersiach. Mogły one także przybierać postać pół niewiasty, pół zwierzęcia. Uważano, że mamuny to dusze niewiast, które zmarły podczas ciąży lub w czasie połogu.
Utopce – w wierzeniach słowiańskich złe i podstępne demony wodne zrodzone z topielców i poronionych dzieci, zamieszkujące leśne bagna.