Łowy na człowieka - ebook
Łowy na człowieka - ebook
W tej książce można odnaleźć wartości jakie pozwoliły polskiemu żołnierzowi wygrywać na wielu polach walki tam gdzie inni zawodzili. Hart ducha i polska niezłomność. Zdolność do improwizacji i podejmowania nieszablonowych decyzji. Wartości równie ważne dziś, w czasie pokoju. Polecam!
Adam Dadaczyński, instruktor strzelectwa sportowego i wyszkolenia bojowego
W 1939 roku Polska została podbita przez agresorów. Po dwóch miesiącach bohaterskiej obrony pododdziały Wojska Polskiego wycofały się do Rumunii, tym którym się to nie udało, trafiły do niemieckiej lub sowieckiej niewoli. Wielu żołnierzy nie godzi się z klęską. Wśród nich jest młody plutonowy Stanisław, doskonały strzelec i znawca broni. Jego schronieniem stają się lasy. Gdy zdobywa pierwszy karabin, rozpoczyna bezlitosną krucjatę przeciwko najeźdźcy.
Postać głównego bohatera jest hołdem dla tysięcy bezimiennych żołnierzy podziemia – mieliśmy wszak podziemne państwo i całą armię ludzi gotowych umierać dla Polski. Niech będzie również hołdem dla żołnierzy wyklętych, których pamięć wymazywano przez – już powojenne – dziesięciolecia.
Powieść „Łowy na człowieka” napisałem na podstawie opowiadania, zamieszczonego w książce „Snajperzy – wczoraj i dziś”. Nosiło ono tytuł „Polowanie na człowieka”. Wątek Stanisława rozszerzyłem następnie w „Pojedynkach snajperskich”, w opowiadaniu „Snajper od Boga”. Ktoś zapyta – czy powrót do tego samego tematu ma jakiś głębszy sens? Sądzę, że tak; zastanowił mnie bowiem szeroki oddźwięk ze strony czytelników i wewnętrzne przekonanie, iż muszę ostatecznie rozliczyć się z tym tematem. Potrzebowałem na to dobrych paru lat.
Marek Czerwiński
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62730-21-6 |
Rozmiar pliku: | 882 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie ukrywam, iż „Łowy na człowieka” są mi bardzo bliskie, jak żadna z wcześniejszych książek. Jestem myśliwym i kocham broń. Te dwie pasje towarzyszą mi przez całe życie. Może są jeszcze inne przyczyny? Kto będzie chciał to zrozumieć, zrozumie.
Jako zawodowy oficer zawsze starałem się wpajać żołnierzom szacunek do broni. Po ćwiczeniach można być nieludzko zmęczonym i głodnym, ale najpierw trzeba zająć się swoim karabinem, wyczyścić go i zakonserwować. Tylko ten, kto dba o broń bardziej niż o siebie, może być dobrym snajperem. Karabin to nie tylko narzędzie, to wierny i niezawodny przyjaciel.
Ktoś kiedyś powiedział, że nic nie jest bardziej doskonałe od broni precyzyjnej i że karabin wyborowy to jedyne, co się liczy. Miał sporo racji.
Snajper to prawdziwy wojownik pola walki. Technika rozwija się bardzo szybko, ale cechy, których wymaga się od strzelca wyborowego, są niezmienne od stuleci.
Wyszkolony snajper może być ważniejszy od niejednego oficera. Nawet jak jest tylko starszym szeregowcem. Jeżeli dobrze wykonuje swoje rzemiosło, może być cenniejszy od czołgu. Dowódcy i decydenci winni zawsze o tym pamiętać.
Postać Stanisława jest hołdem dla tysięcy bezimiennych żołnierzy naszego podziemia. Mieliśmy wszak podziemne państwo i całą armię ludzi gotowych umierać dla Polski. Niech będzie również hołdem dla żołnierzy wyklętych, których pamięć zabijano przez dziesięciolecia. Dla tych, którzy nie mają nawet grobu, a przecież toczyli walkę o sprawiedliwą, wolną i niepodległą Polskę, jeszcze długo po 1945 roku. Ostatni z nich polegli gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych.
Książka jest także, a może przede wszystkim, pisana dla myśliwych. Niech naszym nemrodom w łowieckiej karierze towarzyszą te same przesłania, których przestrzegał Stanisław.
Ludzie wciąż potrzebują autorytetów. Teraz jeszcze bardziej niż kiedyś. Współczesny, zagoniony świat nie daje odpowiedzi na wiele pytań. Jak żyć godnie, gdy wokół trwa wyścig szczurów? Jak zachować szacunek do samego siebie? Jak mądrze wyznaczać cele życiowe, by odchodzić w poczuciu spełnienia? Młodzi nie mają wzorców. Może tak naprawdę nie wiedzą, gdzie ich szukać? Rodzina, zaabsorbowana pogonią za pieniądzem, nie ma czasu dla dzieci. Szkoła nie wychowuje. Mam więc nadzieję, że takim wzorem, choćby dla małej części czytelników, stanie się Stanisław. Tylko tyle.
Specjalne podziękowanie dla Adama D. oraz Piotra P. – wspaniałych strzelców i przyjaciół, którzy solidnie motywowali mnie do dalszego rozwijania tematu. Także upór Sylwii S. zasługuje na uznanie. Bez Was pewnie nie napisałbym tej książki.
*W gęstym, lekko podmokłym lesie czuć było zapach dzików. Ostry, specyficzny fetor dochodził gdzieś z przodu, z plątaniny krzewów i niskich świerczyn. Pod drzewem czaił się młody człowiek z bronią, ubrany w dziwny, zielono-brązowy strój z kapturem. Miał na imię Stanisław. Obszerna peleryna, z naszytymi kawałkami maskującego materiału, sięgała mu prawie do łydek. Wyglądał trochę jak strach na wróble. Twarz i ręce przyczernił spalonym korkiem. W rękach trzymał starą, zniszczoną dubeltówkę. Prócz dwóch nabojów w komorach miał jeszcze tylko jeden, zapasowy, śrutowy patron. Powoli, prawie bezgłośnie napiął oba kurki. Serce waliło jak oszalałe. Pot zalewał mu czoło, a prawa dłoń drżała. Z gęstwiny dobiegł ostry hałas, to mocne odyńce próbowały swoich sił. Słyszał kwik, tupot i przycinanie, odgłosy walk o lochy. Bardzo powoli opadł na kolana, odczekał chwilę i w tej pozycji, praktycznie na czworakach, zaczął posuwać się naprzód. Co chwila przystawał, ustalał kierunek na słuch i szedł dalej. Lufą dwururki rozchylał gałęzie. Wreszcie zobaczył dwa mocne, ponadstukilowe dziki zajęte pojedynkiem. Były oddalone najwyżej o dwadzieścia kroków, ale częściowo przesłaniały je krzewy. Aby oddać skuteczne strzały, musiał zmienić pozycję. Pozwolił sobie na kilka sekund pauzy, by uspokoić oddech. Zgięty wpół przesunął się o dobre dwa metry w prawo. Wreszcie naprowadził muszkę strzelby na komorę większego odyńca. Nie mógł pozwolić sobie na pudło, nie miał więcej amunicji, a ranny kaban mógł zaatakować. Za pasem miał jeszcze siekierę. Zdawał sobie jednak sprawę, iż walka z mocnym dzikiem za pomocą ostrza mogła skończyć się śmiercią, a już na pewno poważnymi obrażeniami. W gęstwinie nie miał gdzie uciekać. Odyniec pokona te krzaki bez trudu, wszak ma twardą skórę i karasiowatą budowę ciała. Człowiek zaplącze się i ugrzęźnie. Powtórzył w myślach powiedzenie ojca: „jednemu życie, drugiego śmierć; zwyczajna sprawa” i powoli wcisnął spust starej dwururki. Huk przetoczył się po lesie jak grom. Samodzielnie odlany ołowiany pocisk kalibru 16 trafił dzika nad przednią rapetą. Tknięty nagłym impulsem naprowadził broń na drugiego kabana. Ten wykonał lekki zwrot w jego stronę, ustawiając się ukosem. Stanisław oddał drugi strzał. I ten był celny. Odyniec trafiony pierwszą kulą ruszył do przodu jak rakieta. Po kilku susach gwałtownie zwolnił, po czym wpadł w świerczyny. Te zakołysały się przez moment i jakby wchłonęły sprawcę zamieszania. Chwilę potem wszelki ruch ustał. Drugi zwierz, widać gorzej trafiony, błyskawicznie zlokalizował niebezpieczeństwo i ruszył na myśliwego. Strzelec szybko otworzył strzelbę, wyrzucił dymiące łuski i do prawej lufy włożył ostatni, niestety śrutowy nabój. Czynności związane z przeładowaniem broni zajęły najwyżej parę sekund, ale to wystarczyło, by rozwścieczony dzik zbliżył się do łowcy na dwa, trzy kroki. Stach odciągnął kurek i wycelował prosto w czarny, groźny łeb. Ręce mu drżały, a muszka falowała na tle ciemnej sierści. Strzelał prawie z przyłożenia. Śrut – wcale nie gruby – trafił odyńca w czaszkę i idąc wąską wiązką, wręcz ją rozsadził. Mózg i farba ochlapały Stachowi buty i spodnie. Odskoczył w bok, odrzucił broń i wyjął siekierę. Nie było jednak takiej potrzeby – dzik, leżąc tuż obok jego nóg, wydawał ostatnie tchnienie. Rzucał rapetami do przodu, jakby wciąż deptał nimi ziemię. Myśliwi mówią wtedy, że zwierz pisze testament.
Popatrzył dobrą chwilę na swe trofeum, po czym bardzo ostrożnie, z siekierą w ręku wszedł w miejsce, gdzie świerczyny skryły drugiego odyńca. Szybko go znalazł – zwierz leżał na boku, może trzydzieści kroków od miejsca, gdzie został strzelony. Był martwy. Kula trafiła tuż obok serca, powodując obfity krwotok. Stach przez dobrą minutę patrzył na swoje dzieło. Czuł satysfakcję – był to jego pierwszy w życiu dublet do dzików. Pewnie wielu myśliwych mogło pochwalić się takim wyczynem, ale on miał dopiero czternaście lat! Był smarkaczem i zwykłym kłusownikiem. Jego przodkowie zawsze tu polowali, nie pytając nikogo o zgodę. Polowali nawet wtedy, gdy za to przestępstwo groziły bardzo surowe kary. Polowali, żeby żyć, bo z roli nie zawsze dało się utrzymać rodziny. Ojciec i dziad uczyli go męskich łowów, z bronią w ręku. Nikt z jego rodziny nie stawiał sideł czy wnyków. Tak polują tylko bandyci. Nauczono go także, by nie zabijać samic ani młodych. Nie wolno. – Przyniesiesz kiedyś lochę czy łanię, łeb ci rozwalę – powiedział tylko raz jego ojciec. Pamiętał o tym do końca swojego życia.
Natychmiast odciął kabanom jądra. W czas huczki nabuzowane samce śmierdziały strasznie i gdyby tego nie zrobił, mięsa nie dałoby się zjeść.
Cała przyjemność z polowania kończyła się w momencie strzału. Potem była już proza życia, czyli patroszenie oraz transport zwierza. Nie brzydził się usuwania wnętrzności, wszak wychował się na wsi, ale nie lubił zapachu śmierci, który nieodłącznie towarzyszył tym czynnościom.
Zanim oporządził odyńce, minęła dobra godzina. Zbliżała się noc. Dzięki mocnej lince wyciągnął pierwszego zwierza na polną drogę, po czym wrócił po drugiego. Tak je powiązał, że można było ciągnąć oba, ale do tego trzeba byłoby paru ludzi. Ukrył swoją zdobycz i zabezpieczył ją przed lisami. Potem biegiem udał się do domu. Chałupa była oddalona o ponad sześć kilometrów. Ojciec i bracia już spali, ale na polecenie starego bez szemrania zaprzęgli konia. Gdy dojechali na miejsce i władowali kabany na wóz, musieli iść obok, bo dla ludzi nie było już miejsca.
Ojciec umazał dłoń w farbie dzików i naznaczył nią twarz syna.
– Będzie z ciebie myśliwiec, jak z pradziada Józefa – dodał. – On bił niedźwiedzie rohatyną, nawet jak mu sześćdziesiąt roków było. Nie ma już takich łowców. Ty, Stachu, naszą nadzieją na starość, bo te lesery i wałkonie – tu spojrzał na dwóch chłopaków – nic tylko lenią się i śpią.
Więcej stary się nie odezwał. Nie było potrzeby.
Mięsa z dzików starczyło na długo.
*Stanisław został wcielony do wojska w 1935 roku. Po zakończeniu służby zasadniczej – z doskonałą zresztą opinią – przełożeni zaproponowali mu pozostanie w armii na stałe. Marzył o tym od dawna. Wkrótce został więc zawodowym podoficerem piechoty. Pochodził z ubogiej, chłopskiej rodziny. Rosnący prestiż służby w mundurze zawdzięczano Marszałkowi Piłsudskiemu. Widać opiekował się wojskiem nawet po śmierci.
Armia płaciła dość dobrze, wystarczało na jego potrzeby i mógł jeszcze wspomagać rodzinę. Mała ilość ziemi ledwie mogła ich wyżywić. Rodzice liczyli na niego i gdy tylko mógł, przyjeżdżał pomóc. Przekazywał im niemałą część żołdu. Od dziecka kochał broń, kochał ją ponad życie. Prawdopodobnie także dlatego poszedł do wojska. Wiadomo, większego dostępu do broni w innych profesjach nie było i chyba nie będzie. I choć nie znosił ślepej dyscypliny czy władzy nieopartej na autorytecie, szybko pogodził się z ciężkimi warunkami i specyfiką służby.
Wyznaczono go na dowódcę drużyny. Uznał to za błąd, bo przecież był na ty nie z ludźmi, lecz z bronią. Dowodzenie nie sprawiało mu żadnej przyjemności. Nie cierpiał tłumów, apeli czy zbiórek. Nawet zwykłe poranne meldowanie podczas służby podoficera dyżurnego nazywał „durnym wyciem”. Uważał za śmieszne, czy wręcz szkodliwe, wiele punktów regulaminu. Nikt go jednak nie pytał o zdanie, miał szkolić swoich ludzi i wykonywać rozkazy. Na szczęście cechowała go charyzmatyczna siła właściwa mocnym ludziom. Może dzięki temu miał posłuch wśród podwładnych. On sam wolał strzelnicę od niańczenia żołnierzy, lubił walkę ze swoim organizmem i słabościami. Był samotnikiem, introwertykiem. Nie miał jednak wyboru – przełożeni uznali, iż nadaje się idealnie właśnie na dowódcę i musiał się z tym zgodzić, bo dyskusji żadna armia nie toleruje. Postawił więc na szkolenie.
W jego drużynie, jak w żadnej, wszyscy potrafili obsługiwać nie tylko erkaem, ale nawet granatnik 46 mm. Umiał zainteresować bronią nawet tych, którzy nie widzieli niczego prócz roli i biedy na przednówku. Stanisław starał się znaleźć klucz do każdego żołnierza, do każdej duszy. Bacznie obserwował podwładnych, starał się wejść w ich położenie, myśleć jak oni. Teraz w psychologii takie podejście nazywa się empatią. Wszystko, co dotyczyło ich zainteresowań, zachowań, systemu wartości, starannie odnotowywał. Był dla nich jak ojciec i starszy brat, surowy, ale zawsze sprawiedliwy. Paru poborowych, lumpenproletariackich żuli z dużych miast próbowało go lekceważyć i oszukiwać. Miał na nich swoje sprawdzone sposoby. Kiedyś trafił na silną indywidualność, bardzo mocnego chłopaka, który próbował narzucić drużynie swoją własną, przestępczą mentalność. Stach wybrał dla niego długi, nocny marszobieg w rejon ćwiczeń, z plecakiem, bronią i pełnym obciążeniem. Około trzeciej rano przybył na pododdział, budząc żołnierza nocnym alarmem. W przeciwieństwie do oficerów, którzy szybko podpatrzyli jego metody, zawsze był obciążony tak samo jak ci, których zamierzał wychować. Pucołowaty blondyn, wyrwany ze snu w środku nocy, spytał z nienawiścią: – Po co to? Mnie i tak nie zmienisz, zupaku. Stach odpowiedział wtedy krótko: – Zaraz tam zmienisz. Dziś w nocy zajmiemy się tylko filozofią. Chcę ci pokazać, co to jest szczęście. Wielu go szuka, ale prawie nikt nie potrafi znaleźć. Wskażę ci drogę.
Biegli więc razem, obok siebie, w hełmach i z karabinami w rękach. Ciężki plecak ze zrolowanym na górze kocem krępował ruchy. Wąskie pasy mocujące utrudniały krążenie krwi. Biegli tak kilometrami, wciąż jeszcze ciemną nocą. Wysiłek był straszny, krew potrafiła pójść z nosa. Stach słyszał więc obok siebie przekleństwa i nieskrywaną chęć wyrównania porachunków. W końcu byli sami, daleko za koszarowym murem. Nie było świadków, a noc ciemna...
Kapral nie pozwalał na odpoczynek, czekał na TEN moment. Po kilkunastu minutach marszobiegu był już pewien. Gdy w oskrzelach czuje się ukłucia tysiąca drobnych szpilek, a w płucach wali oszalałe z wysiłku serce, przychodzi czas, że i nogi nie chcą już służyć. W takim właśnie momencie zbliżył się i pomógł delikwentowi, biorąc od niego najpierw karabin, potem hełm. Żołnierz był zdumiony. Ten głupi trep jest znacznie wytrzymalszy fizycznie od niego, cwaniaka z Pragi! Wszak kapral zdjął mu część obciążenia, przejmując na siebie znacznie większy wysiłek! Po co?
Bieg trwał dalej. Na niebie pojawiły się pierwsze oznaki świtu. Podoficer doskonale znał możliwości podwładnego, nie mógł ryzykować, iż ten podczas forsownych zajęć straci zdrowie czy życie. Dwudziestoletni żołnierz wychowany na warszawskiej ulicy to mistrz przetrwania i Stanisław doskonale o tym wiedział. Nie przerwał więc biegu, mało tego – wciąż podkręcał tempo. Żul przekonał się, iż kapral – choć jest przełożonym, dzieli z nim ten sam trud, mało tego, pomaga mu. Widział też, iż Stanisław jest o niebo sprawniejszy od niego.
Wreszcie przyszedł moment, gdy żołnierz zbliżył się do ostatecznego kresu swoich możliwości. Honor i męska duma kazały mu biec dalej, ale ciało definitywnie odmówiło posłuszeństwa. Rzęził strasznie, krew rzuciła się z nosa. Każdy człowiek ma taką granicę, której przekroczyć się po prostu nie da. Można ją tylko przesuwać dalej, nieustannie hartując i ćwicząc organizm. Właśnie wtedy kapral oddał mu broń i hełm, nakazał przerwać bieg i zająć stanowisko ogniowe, w postawie leżąc. Żołnierz padł na ziemię jak podcięty, wysunął przed siebie broń i próbował celować oczami niewidzącymi z wysiłku. Drżące ręce nie mogły utrzymać ciężkiego Mausera.
Stanisław podczołgał się do niego i patrząc prosto w oczy, powiedział: – To, co teraz przeżywasz, dokładnie ta chwila, nazywa się szczęściem. Zapamiętaj ją na zawsze, bo może już nigdy nie będziesz tak szczęśliwy.
W drodze powrotnej z pasa taktycznego szli obok siebie. Kapral nie lubił zbędnego oratorstwa, dodał więc tylko kilka zdań.
– Na wojnę się szkolimy, na zabijanie. Wszystko, czego się uczysz, do tego zmierza. Mam tylko jeden cel, dobro pododdziału. Jestem twoim dowódcą, żołnierzu, a to znaczy, że jestem jak ojciec. A nawet lepszy niż ojciec, bo pomogę zawsze, w każdej sytuacji. W koszarach i na wojnie. Nigdy cię nie zawiodę, nie oszukam. Liczę na to samo z twojej strony. Pamiętaj, musimy być zgrani jak palce jednej ręki. Mów, będziesz pracował dla dobra naszej drużyny?
Chłopak z Pragi, ostry jak żyleta, kiwnął głową.
Metody wychowawcze Stanisława, może nieco drastyczne, były bardzo skuteczne. Prawdopodobnie dzięki temu jego pododdział był zwarty i świetnie wyszkolony. Starsi wychowywali młodszych, ale bez tego, co dziś nazywamy „falą”. Zawsze tak było, że młodszy służbą żołnierz wykonywał gorsze lub prostsze prace. Armia od stuleci jest taka sama.
Wojskową służbę zawodową Stach miał wkalkulowaną w życie. Nie widział nawet innej możliwości. Mundur w jego rodzinie znaczył świętość. Jego przodkowie zawsze walczyli o wolność Polski, w licznych wojnach i powstaniach. Był zdrowy, bardzo silny i jak na wiejskie warunki wykształcony – miał małą maturę. Gdyby nie brak środków fi nansowych, mógłby dalej się uczyć. Pozostał w nim gorzki niedosyt książkowej wiedzy, był więc stałym klientem wojskowej biblioteki. Wynosił stamtąd góry książek, początkowo wybierał je na chybił trafił, potem korzystał z rad mądrego bibliofila. Stopniował sobie skalę trudności – doszło do tego, że czytał także trudne książki filozoficzne. Może był jedynym zawodowym podoficerem który to robił? Nikomu się tym nie chwalił, a stary bibliotekarz miał wreszcie z kim porozmawiać.
Już po kilku miesiącach służby przełożeni poznali się na nim – był bardzo odporny na trudy, łatwo przyswajał wiedzę. Jednak widać było, że najlepszy kontakt ma nie z ludźmi, lecz z bronią. Z Mauserem wz. 1929 na strzelnicy wyprawiał cuda, dziurawiąc tarcze tylko w okolicach dziesiątki. Erkaem Browning wz. 1928 czy cekaem wz. 30 nie miały dla niego żadnych tajemnic, nauczył się je rozkładać i składać nawet z zasłoniętymi oczami. Gardził bronią krótką, uważając ją za „gówno obijające tylko biodro”. Tak samo zresztą o pistoletach mówili ci, którzy byli na wojnie 1920 roku. Szansa, że wróg pokaże się na piętnaście, dwadzieścia pięć metrów, jest przecież bardzo mała. Tylko część oficerów miała Visy, reszta paradowała z zabawkami pamiętającymi jeszcze pierwszą wojnę światową. Musiał jednak przyznać, iż Vis wykonany był świetnie i chodził jak zegarek. Kapral miał okazję parokrotnie z niego strzelać. Trafiał bez pudła, ale daleko mu było do nabożnego sentymentu, z jakim podchodzili do tej „dziewiątki” niektórzy dowódcy.
Ojciec kaprala za młodu trochę kłusował i w dziupli starej gruszy leżała kapiszonowa kurkówka kalibru 16, broń piękna, nieco archaiczna, ale rasowa i powodująca szybsze bicie serca. To z tą bronią Stach przeżył inicjację łowiecką, strzelając pierwszą kuropatwę w wieku dwunastu lat. Od kopnięcia kurkówki poleciała mu krew z nosa, ale dumny nawet o tym nie myślał. Natychmiast zaniósł ptaka ojcu, oczekując pochwał. Stary warknął tylko zrzędliwie: – Szkoda naboju na kurę, a proch drogi. Potem Stanisław upolował z niej sporo kaczek, ale nauczony doświadczeniem nigdy się tym nie chwalił. W 1934 roku z fuzji położył parę mocnych, prawie stukilowych dzików, a w styczniu 1936 roku olbrzymiego odyńca. Nie ważył go, ale na oko miał ponad dwieście kilogramów. Po zmroku, na saniach przywiózł go do chaty. Powiesił zwierza na haku w stodole i bez żadnej pomocy obrobił mięso. Trwało to dobrych kilka godzin. Skończył nad ranem. Wtedy pojawił się ojciec. Stary popatrzył na niego dłużej i poklepał po ramieniu. Czy jakaś nagroda mogła smakować lepiej?
Później ktoś nieżyczliwy doniósł i do chaty parę razy zaglądała policja państwowa. Do Stacha nic nie mieli, pewnie bali się zadzierać z zawodowym podoficerem. Jednak broń musiała na dłużej zamieszkać w dziupli.
Stach miał świetne układy z paroma oficerami – myśliwymi. Sporo wolnego czasu spędzał na strzelnicach. Jeden z nich, niemłody już kapitan, dawał mu możliwość sprawdzenia oka ze sztucera kalibru 8 x 57, z optyką Zeissa o czterokrotnym powiększeniu. Kapral bezbłędnie trafiał z niego na trzysta metrów wprost w tarczę sylwetkową, przy czym o ile kapitan zadowalał się samym trafieniem w korpus, ten skupiał się wyłącznie na strzałach w głowę.
W Wojsku Polskim aż do wybuchu wojny nie było broni wyborowej wyposażonej w optykę i choć kapral uważany był przez wszystkich za snajpera, z konieczności posługiwał się zwykłym karabinkiem piechoty. Właśnie z tym kapitanem (bohaterem wojny z bolszewikami i kawalerem kilku krzyży) wyjeżdżał na polowania do majątku jego stryja. Oficer podziwiał jego umiejętności w strzelaniu czy podchodzeniu zwierza. Rzecz jasna, te wspólne łowy były ich tajemnicą.
Stanisław przestrzeliwał wszystkie nowe karabinki Mausera, które przychodziły do jednostki. Starannie je selekcjonował. Wśród dziesiątków czy setek egzemplarzy broni zawsze znajdą się takie, które biją lepiej od innych. Zostawiał je dla siebie i swoich żołnierzy. Dokonywał drobnych modyfikacji łoża i polerował mechanizm spustowy. Zmiany były może niezauważalne gołym okiem, ale widać je było na strzelnicy, przy ocenie parametrów skupienia.
Przy pomocy oficerów i bibliotekarza zdobywał całą możliwą literaturę o działaniach snajperskich. Przepisywał całe książki do swoich zeszytów. Nie było tego dużo. Trzy pozycje po angielsku, jedna po niemiecku. Instrukcje do kb Enfield ze śmiesznym celownikiem Lattey, instrukcje niemieckich Mauserów. Nie znał języków obcych, więc początkowo bardzo mozolnie tłumaczył pojedyncze zdania, posługując się słownikami. Zwykłe były do niczego, brakowało w nich technicznych zwrotów. Udało mu się w końcu kupić wielkie, mocno sfatygowane słowniki techniczne, a nawet prawdziwy rarytas – słownik wojskowy. Wkrótce opanował po paręset słów i podstawowych zwrotów. Było to jednak za mało, by trafiła do niego cała treść tych cennych książek. Poznał wreszcie studenta, który dobrze znał angielski, i ten pomógł mu tłumaczyć całe akapity. Te swoiste studia – bo tak trzeba je nazwać – bardzo go wciągnęły. Czytał przepisane teksty dziesiątki razy, chłonął wręcz opisy działań strzelców wyborowych. Najstarsze akcje, do jakich dotarł, mówiły o dalekich strzałach z czasów wojny secesyjnej. Żołnierze pułkownika Berdana działali na jego wyobraźnię. Najbardziej jednak interesowały go czasy bliższe, doświadczenia z walk strzelców wyborowych podczas pierwszej wojny światowej. Czytał o maskowaniu, wyprawach poza linie wroga, likwidowaniu oficerów, łączników, obsługi broni maszynowej. Nurtowały go kwestie szkolenia snajperów, sposoby przystrzeliwania broni z optyką, obsługa celowników, balistyka, słowem wszystko, co dotyczy praktyki snajperskiej. Wiele rad odnośnie maskowania nie było mu obcych – wszak kłusował ze starą dwururką, łowy miał we krwi. Metody stosowane przez strzelców wyborowych były niezwykłe, przy tym często genialne w swojej prostocie. Część zdobytej wiedzy była czysto teoretyczna – nie miał bowiem jak jej skonfrontować z siermiężną, wojskową rzeczywistością. Czuł jednak, iż musi to robić. Gdzieś w podświadomości wiedział, że wszystko, czego się teraz uczy, kiedyś mu się przyda.
Pole walki nikogo nie pieści. Strzelec wyborowy musi umieć dziesięć razy więcej niż zwykły piechur. Wszyscy wiedzą, że o żołnierskim sukcesie może decydować zwykły przypadek. Ponoć kula głupia, nie wybiera. Tak bywa, ale snajper chyba jako jedyny nie zna słowa fart. Mogą zwykli strzelcy modlić się do Boga, prosić, by Pan, który kule nosi, zechciał zachować ich przy życiu. Strzelec wyborowy jest głęboko przekonany, że to, czy przeżyje, zależy tylko od niego, od jego umiejętności. Aby przetrwać, musi zrobić ze swojej profesji nie zawód, lecz sztukę.
Stanisławowi bardzo podobała się wolność w wyborze celów, kwestia prowadzenia samodzielnych polowań w całym pasie działań. To było właśnie to, co chciałby robić. Dowodzenie drużyną miało stanowić tylko krótki etap na jego drodze. Pragnął być snajperem. Nikt nie jest tak wolny jak strzelec wyborowy – myślał. Tylko on, dobry karabin i wróg po drugiej stronie. Wygrywa lepszy, taka walka jest czysta. Trochę było w tym idealizmu, bo wojny nigdy przecież nie są czyste. Przeczytał wiele gorzkich wspomnień tych, którzy parali się tą robotą. Dowiedział się o wyrzutach sumienia, które towarzyszą snajperowi przez całe życie, o niechęci dowódców, strasznej nienawiści wśród wrogów, a nawet wśród swoich współtowarzyszy. To, że nikt nie weźmie do niewoli samotnego łowcy, rozumiał, konwencję genewską łamią prawie wszyscy. Po co brać w plen kogoś, kto paraliżuje strachem całe kompanie? Nie mógł jednak pojąć, dlaczego snajpera unikają także kamraci z pododdziału. Może jest tak, że ktoś, kto ma broń z lunetą i potrafi polować, starannie wybierając cele, jawi się jako kat, potrzebny, ale wzbudzający odrazę? Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie utrzymuje kontaktu z katem. Żołnierze wiedzą, iż na polu walki w każdej chwili mogą stać się ofiarami wrogich snajperów. Czyżby przekładało się to na niechęć do własnych? Snajper ma znacznie mniej zwyczajnych obowiązków. Najczęściej nie pełni wart i służb. Jest w pododdziale, ale jakby go nie było. Wychodzi jak duch i wraca jak duch. To także budzi nienawiść.
Czytał mądre teksty o taktyce strzelców precyzyjnych, zatrzymywał się co kilka zdań, trawił je i wracał do tematu.
Strzelec wyborowy ma zawsze wokół siebie „przyjaciół” i „zdrajców”. Teren tylko wtedy jest przyjacielem, gdy wie się o nim wszystko i jeszcze potrafi tę wiedzę wykorzystać. W lesie ukrywają go drzewa, krzaki, zarośla. W polu – pojedyncze kępy traw, rosnące zboża, stogi siana. W mieście – domy, z piwnicami i poddaszem. Im bardziej zrujnowanym wydaje się obiekt, tym łatwiej snajper znajdzie w nim godne schronienie. Nie ma terenu, którego nie da się wykorzystać. Nawet bezkresne pustynie czy śnieżne przestrzenie dają dobre ukrycie. Pozwolą przetrwać, ale mądrym snajperom, bo głupcy zaraz zginą.
Teren może okazać się zdrajcą, gdy strzelec zapomni o logice. Co z tego, że w lesie jest bardzo wysoka, gęsta sosna, dająca idealne możliwości prowadzenia obserwacji i dalekich strzałów, jeżeli wyraźnie odcina się przy sporo niższych drzewach? To właśnie wysokie drzewo będzie dozorem dla artylerzysty, na nim skupi się kilka par oczu. Potężny komin fabryczny też byłby dobry, o ile wokół byłoby więcej takich kominów. Pojedynczy obiekt zawsze będzie podejrzany i jako charakterystyczny punkt znajdzie się na celowniku wrogiego snajpera. Drzewo, przed zajęciem na nim stanowiska, należy bardzo dobrze sprawdzić. Jeżeli będą na nim gniazda, nie nadaje się na pozycję. Gniazdo czy dziupla mogą wydać się niezamieszkałe, ale to często pozory. Ptaki wydadzą stanowisko snajpera w najmniej spodziewanym momencie, najczęściej wypadną z jakiejś dziupli tuż po strzale.
Strzelec wyborowy jest jak sprawny, stary myśliwy. Ten ostatni podczas podchodzenia zwierza zwraca uwagę na kilka kwestii. Pierwszą jest kierunek wiatru. Nie może wiać od niego do zwierza, bo ten go wyczuje. Snajper nie musi przestrzegać tej zasady, choć często zastępuje ją nieco inną – szuka takiego kierunku podejścia, w którym wiatr będzie wiał na cel lub od niego. Pozwala to na unikanie dokuczliwych poprawek na wiatr boczny, a ten jest wrogiem strzelca, zwłaszcza przy znacznych dystansach prowadzenia ognia. Kierunek wiatru i jego natężenie bywają jednak zmienne i często nieprzewidywalne, zwłaszcza w nieznanym terenie. Jeżeli łowca strzela z wysokiej pozycji, na przykład z oddalonego drzewa, wiatr najczęściej wydaje się silniejszy niż w rzeczywistości. Może to wprowadzać w błąd i strzelec weźmie za dużą poprawkę. Kula część trasy pokonuje na niższej trajektorii, gdzie wieje już słabiej. Kolejną zasadą przy zbliżaniu się do celu jest zlewanie się z tłem i przestrzeganie, by przedmioty znajdujące się za nami były idealnie zgodne z kolorem odzieży maskującej. Gdy zwierz nasłuchuje lub obserwuje, myśliwy zamiera bez ruchu (najlepiej ukrywając starannie ręce oraz twarz – one zdradzają najszybciej). Taktyka strzelca wyborowego – oczywiście mimo pewnych różnic – musi być zbliżona. Ktoś stwierdzi, co tam łowy, tylko człowiek tak naprawdę jest groźny, bo może odpowiedzieć ogniem. Nie można się z tym zgodzić. Wszak gruby zwierz też bywa niebezpieczny. Bawół, lampart, lew, nosorożec, słoń, mocny dzik, guziec – wszystkie one mogą upolować nieostrożnego myśliwego. Wystarczy mały błąd, nieodpowiedni dobór broni, pocisku, wreszcie zwykły strach, który sparaliżuje wolę... Dlatego łowiectwo jest dobrą szkołą dla przyszłych snajperów. Uczy sztuki tropienia, wytrwałości. Myśliwy często jest zupełnie sam, w polu czy w lesie. Jak chce zdobyć trofeum i mięso, musi nauczyć się przechytrzyć zwierza.
Ruch jest wrogiem snajpera. Nie znaczy to jednak, iż trzeba go unikać. Nie wolno strzelać przez dłuższy czas z jednej pozycji. Ci, którzy wykorzystywali stacjonarne stanowisko, nawet dobrze przygotowane czy zabezpieczone płytą pancerną, zazwyczaj byli eliminowani już po kilku udanych strzałach. Najczęściej sprawę kończyły salwy pocisków ciężkiej artylerii. Nie pomoże najlepszy strój maskujący, jeżeli strzelec przemieszcza się nieostrożnie. Najlepszym nauczycielem jest natura. W przyrodzie najlepiej ukrywają się i zbliżają do celu duże drapieżniki. Jak poluje tygrys czy lampart? Ich ruchy w fazie zbliżania się do ofiary są spowolnione. Dopiero potem następuje atak, szybki jak pchnięcie nożem. Jeszcze lepiej skrada się wąż. Przemieszcza się bardzo powoli, milimetr po milimetrze. Usypia czujność ofiary. Ruch maskowany jest nie tylko barwami ochronnymi, ale i powolnością.
W terenie kontrolowanym przez wiele par oczu szybkość przemieszczania się trzeba zwolnić do minimum. Czasem pokonanie, czołgając się, stu metrów wolnego pola potrafi zająć snajperowi cały dzień. Niestety, od tych, którzy się śpieszyli, i tak szybsze były kule. Podczas przemieszczania się trzeba zwrócić baczną uwagę na dobór trasy, tak by nie wejść przykładowo na gniazdo mrówek czy dzikich os. Kontaktu z mrówkami uniknąć się nie da. Każdy strzelec wyborowy jest żarty przed insekty i owady. Przed przystąpieniem do pokonywania terenu trzeba rozpoznać przez lornetkę specyfikę gry barw i odcieni, na przykład na łące. Nasz strój może być prawie idealny, ale pośrodku pola może być parę metrów wolnej przestrzeni. Taki pusty odcinek, wyraźnie inny od soczystej trawy, będzie bacznie obserwowany przez przeciwnika. Gdy wejdzie nań snajper, będzie kępą, której poprzednio tam nie było, i przyjmie kulę.
Stanowisko ogniowe zdradza odblask. Na słońcu błyszczą szkła celownika i lornetki, manierka, nóż czy źle zamaskowany hełm. Sama siatka na hełmie nie wystarczy, przyda się kaptur osłaniający całą głowę.
Pewien snajper zgubił kiedyś guzik od munduru. Przyszył w zamian taki, jaki był pod ręką. Przed akcją zamaskował się starannie – do peleryny przymocował liście drzew, które rosły nieopodal. Osłonił też głowę. Twarz i dłonie pomazał zielonym, roślinnym sokiem. Wiedział, że należy być bardzo starannym nawet przy tak błahej z pozoru rzeczy – wyborze ziół czy traw. Czasem można trafić na trujące rośliny, które mogą powodować świąd, a nawet oparzenie. Robił to już dziesiątki razy, rutyna. Wczesnym rankiem ostrożnie, pełzając, zbliżał się do swojego stanowiska. Nagle zaświeciło słońce. Dokładnie wtedy został wykryty. Dostał się pod silny ogień, cudem przeżył. Dlaczego? Bo przyszył guzik miedziany. Wielki błąd.
Dlatego każdy element umundurowania i broń maskujemy starannie, sprawdzając wielokrotnie, czy jakikolwiek szczegół wyposażenia nie da odblasku. Tak samo trzeba sprawdzać, czy oporządzenie nie wydaje dźwięków.
Szkoły maskowania są różne. Można owinąć karabin i optykę taśmami czy zwykłymi szmatami, zawsze w kolorze otoczenia. Niektórzy hełm i twarz wymazują błotem, a lufę karabinu i część osady smarują z zewnątrz tłustym i gęstym smarem. Następnie sypią nań piach. Karabin po tej operacji przypomina bardziej gałąź, w żadnym razie broń. Stanisław nigdy by nie dopuścił do takiego traktowania karabinu wyborowego, ale musiał przyznać, że mogło to być skuteczne. Na celownik zakłada się osłonę z szarej plandeki, a nawet z przodu tuleję z drewna, zapobiegającą odblaskom soczewek obiektywu. Inni za każdym razem, gdy strzelali w terenie zakrzaczonym, sporządzali nad celownikiem osłonę z drobnych gałązek. Robili to nawet wtedy, gdy odblask pozornie nie groził. Niestety, pogoda jest jak kobieta, potrafi być zmienna. Nikt nie da gwarancji, że zdradliwe słońce, choć na parę chwil nie zdoła przebić się przez chmury.
Snajpera maskuje także niska sylwetka. Należy więc przyjmować postawę leżącą, w ostateczności siedzącą lub klęczącą. Jeżeli przemieszczamy się nawet w pozornie bezpiecznym terenie, ograniczajmy potencjalną powierzchnię trafienia. Tak więc jak najniżej ziemi.
Przedmioty czy gra cieni mogą zarówno pomóc, jak i wydać snajpera. Znana jest przypowieść o człowieku, który sprzedał swój cień i potem tego żałował. Młody snajper boi się cienia, doświadczony wie, jak go wykorzystać. W lesie, zwłaszcza rzadkim, skradający się cień jest wielki jak dąb. Zdradza jak niewierna kochanka. Załóżmy, iż strzelec wyborowy działa w mieście. Przemieszcza się ostrożnie za budynkiem, słońce ma za plecami. Niestety, cień go wyprzedzi i wyda. Ba, potrafi wydać nierozważnego strzelca nawet w nocy. Trzeba to wiedzieć. Co ma więc robić mądry snajper? Wykorzystać fakt, iż cień zarówno zdradza, jak i chroni. Można ukryć się pod jego osłoną. Drzewa, ruiny, pagórki, dając cień, bez trudu skryją strzelca wyborowego. Gdy dochodzimy do pozycji lub zmieniamy ją, wykorzystujmy obce cienie. Zysk jest podwójny – gubimy własny cień i mamy maskowanie. Ale cień w ciągu dnia się przemieszcza, to także należy przewidzieć.
Trzeba pamiętać, iż wszystko, co regularne, musi zatracić kontury i kształty. Sylwetkę strzelca należy wprost złamać i rozmyć. Ułatwia to odpowiedni obszerny strój. Czasem żołnierz popełnia błąd – ma dobrą pelerynę maskującą, ale błysną wypastowane buty czy klamra pasa. Taka pomyłka kosztuje życie.
Stanisław czytał, że przy zajmowaniu pozycji trzeba starannie likwidować wszystkie ślady dojścia do niej, a potem ukryć każdą oznakę swojej działalności. Trzeba unikać symptomów demaskujących strzały. Zostają przecież błysk, dym i huk, widoczne z daleka. W tym celu można wybrać pozycję za rzadkim krzakiem lub na trzy, cztery metry od stanowiska wetknąć kilka gałązek. Przy wystrzale dym pozostanie za nimi, a ogień nie będzie tak widoczny. Przy prowadzenie ognia z budynku pozycja zawsze powinna znajdować się w głębi pomieszczenia – w tym przypadku błysk i dym jest maskowany, a dźwięku wystrzału nie słychać na zewnątrz. W budynkach wykuwa się liczne otwory w ścianach, podobne do tych, które wybiły pociski. Tylko niektóre powinny być wykorzystywane, reszta imituje stanowiska.
Jak przygotować w polu pozycję do strzelania z postawy leżąc? Najprostszy sposób to nacięcie ośmiu kawałków darni, najlepiej w rozmiarze dwadzieścia na trzydzieści centymetrów. Dolna część darni cięta jest na kształt piramidki, pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Następnie z tych „cegieł” wykłada się przedpiersie, trawą w stronę przeciwnika. Po skończeniu akcji, jeśli jest potrzeba ukrycia tego miejsca, darń układa się na poprzednie miejsce. Dobrze jest polać ją wodą, wtedy zaraz upodobni się do reszty terenu.
Znajdując się na pozycji ogniowej w warunkach zimy i mrozu, należy pamiętać, że wydychane powietrze zamienia się w parę. Bardzo szybko demaskuje to pozycję. Można oddychać przez szalik lub maskę. Śnieg przed zajęciem pozycji należy pokropić wodą, wtedy pył śnieżny nie wzniesie się przy wystrzale.
Snajper musi mądrze wykorzystać każde zagłębienie terenu. Nawet jeżeli dołek ma tylko piętnaście centymetrów, może ukryć żołnierza przed wzrokiem i ogniem wroga.
Podczas dojścia do stanowiska należy unikać pagórków i szczytów wzgórz, gdzie sylwetka będzie odcinać się na tle nieba. Jeżeli strzelec wyborowy działa z partnerem, obaj muszą zachować odstęp. Nie za duży, bo przecież trzeba porozumiewać się systemem znaków. Raczej nie warto naśladować ptaków. Trudno bezbłędnie podrobić dźwięki, ponadto snajper musiałby mieć pewność, iż te gatunki bytują w jego terenie. Niewielu ma tak dużą wiedzę ornitologiczną. W nocy taka sygnalizacja zawodzi, chyba że umiemy udawać sowę czy puchacza. Robimy to jednak tylko w ostateczności.
Własny strój trzeba uzupełnić środkami naturalnymi, bardzo dokładnie dopasowanymi do specyfiki terenu. Jeżeli zły ubiór wyda snajpera, ten może mieć pretensje tylko do siebie. Strzelec wyborowy, tak jak saper, myli się tylko raz. Na polu walki snajper porusza się głównie, czołgając, a więc strój musi być solidnie wzmocniony w miejscach narażonych na przetarcie (kolana, łokcie). Podwójny materiał często nie wystarcza. Dobry jest jednoczęściowy kombinezon, bo podczas pełzania nie zsuwa się i nie zawija. Elementy roślinne umieszczamy przede wszystkim z boków i z tyłu, nie z przodu. Dlaczego? Gdy się czołgamy, wszystko, co doczepione z przodu, przeszkadza lub odpada. Zapasowych nabojów nie nosimy więc w przednich kieszeniach.
Jak zgubić tropiących cię ludzi? Można to zrobić przy przekraczaniu strumienia. Zbliżamy się do wody pod kątem czterdziestu pięciu stopni, wchodzimy do niej i poruszamy się w górę rzeki, aby uniknąć rumowisk i gromadzącego się na dnie mułu. Jeżeli mamy czas, zostawiamy kilka fałszywych śladów wzdłuż strumienia. Potem uciekamy w dół rzeki, korzystając z licznych dopływów.
Snajper musi przyjąć za standard, iż teren, w którym działa, jest pod obserwacją. Trasę, którą pokonuje, musi dzielić na etapy. Każdy kolejny ruch musi być planowany. Swoje przemieszczanie się trzeba osłonić wybuchami pocisków, silniejszym powiewem wiatru czy innymi dźwiękami, które mogą odwrócić uwagę przeciwnika. Co kilka metrów należy zatrzymywać się w celu obserwacji i nasłuchu.
Jeżeli strzelec wyborowy jest tropiony przez zwiadowców, winien powstrzymać ich celnym ogniem z zasadzki. Metoda „zabij i znikaj” polega na oddaniu jednego, dwóch celnych strzałów i szybkim odskoku. Taka akcja najczęściej powstrzymuje tropicieli. Na wszelki wypadek można przygotować kolejną zasadzkę i znów wyeliminować jednego, dwóch przeciwników. Tylko głupiec będzie wtedy kontynuował pościg.
Snajper musi mądrze zacierać swoje ślady. Nie może przy tym tracić zbyt dużo czasu, bo najważniejsze jest zadanie. Powinien starać się chodzić po twardym lub skalistym gruncie, wtedy śladów prawie nie ma. Buty można owijać szmatami, można rozczesywać ślad po sobie, zmieniać obuwie lub stosować stare indiańskie manewry.
Najprostszą metodą oszukiwania tropiącego nas wroga jest marsz w odwrotnym kierunku. Robimy wyraźne ślady na wydeptanych drogach, w kierunku przeciwnym do tego, w którym rzeczywiście chcemy iść. Potem musimy mądrze przeskoczyć z drogi na teren, w którym ślady nie będą widoczne i kontynuować przemieszczanie się w kierunku odwrotnym do śladów.
Unikając pościgu, stosuje się metodę ścinania rogów. Robi się to przy podejściach do znanych nam ścieżek czy dróg. W odległości do stu metrów od drogi snajper zmienia kierunek marszu o czterdzieści pięć stopni w lewo lub w prawo. Gdy idąc cały czas w tym samym kierunku, dojdzie do ścieżki, zostawia widoczne ślady na krótkim odcinku. Będzie to wyglądać tak, jakby ścinał rogi, idąc na skróty. Wielu tak robi, by oszczędzić czas. Następnie trzeba wrócić drogą do punktu, w którym na nią weszliśmy, i rozpocząć marsz po drodze bez zostawiania widocznych śladów.
Przy dużych drzewach można próbować zmienić kierunek marszu. Dochodzimy do wielkiego drzewa, mijamy je i odchodzimy na około dziesięć kroków. Potem ostrożnie wracamy, idealnie po własnych śladach. Przy pniu robimy zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i znów wykonujemy dziesięć kroków w tym kierunku. Znów powrót i tak dalej. Zrobimy ślady w różnych kierunkach. Zwiadowca, który podąża za nami, idąc jednym tropem, natychmiast zauważy kolejne. Wprowadzi to dezorientację i zatrzyma pościg na długo.
Trzeba jednak pamiętać, iż człowiek, który idzie tyłem, zostawia głębsze ślady od strony czubka buta. Ziemia jest rozrzucona w kierunku marszu, a krok jest krótki i nieregularny. Dobry tropiciel może więc wykryć miejsce, w którym zawróciliśmy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej