Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lubonie: powieść z X wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lubonie: powieść z X wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 455 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Wie­czór był skwar­ne­go dnia let­nie­go, słoń­ce za­cho­dzić mia­ło za lasy. Co żyło, ukry­te w cie­niach i za­ro­ślach, cze­ka­ło, by po­wiał wiatr wie­czor­ny, spa­dła rosa ożyw­cza i pa­lą­ce pro­mie­nie do­pie­kać prze­sta­ły. Mil­cza­ło wszyst­ko. Sta­da w za­ro­ślach się chro­ni­ły, lu­dzie po la­sach, rzad­ko ptak prze­le­ciał w po­wie­trzu, któ­re zia­ło ogniem. Noc mia­ła przy­nieść ochło­dę i wy­po­czy­nek po dniu, któ­ry zwa­rzył ro­śli­ny i wy­ssał z zie­mi ostat­ki wil­go­ci, po nie­daw­nej po­zo­sta­łe bu­rzy. Tego dnia pod wie­czór na­wet nie zmniej­szył się upał i na nie­bie chmur­ki żad­nej wi­dać nie było. Wy­po­go­dzo­ne, roz­pa­lo­ne, bez­barw­ne, zwia­sto­wać się zda­wa­ło po­su­chę, bo tar­cza sło­necz­na po­nad la­sa­mi okry­ła się bar­wą krwi i pur­pu­ro­wa, bez­pro­mien­na, dziw­na i strasz­na, z wol­na kło­ni­ła się ku czar­ne­mu pa­so­wi puszcz da­le­kich. W po­wie­trzu uno­si­ły się słu­py mu­szek, pod­no­szą­ce wy­so­ko, wi­ru­ją­ce ob­ro­ta­mi ja­ki­miś sa­mo­wol­ny­mi, jak­by je po­wiew jaki, któ­re­go czuć nie było, to w górę, to na bok od­no­sił, to przy­ci­skał ku zie­mi. Chmu­rą le­cia­ły tak musz­ki skrzy­dla­te, po­nad łąki i pola, zda­jąc się ba­wić i swa­wo­lić w roz­pa­lo­nych zie­mi wy­zie­wach. Na po­lach ci­cho było i pu­sto. Wy­schłe rze­czuł­ki cie­kły skry­te głę­bo­ko, ucie­ka­jąc da­le­ko od spie­ki, co je wy­pi­ja­ła. Cza­sem w dali po­wiew, któ­ry nie do­cho­dził tu i czuć się nie da­wał, na piasz­czy­stych roz­ło­gach chwy­tał ku­rzu tu­ma­ny i do góry je gdzieś uno­sił.

Na Kra­snej­gó­rze nad War­tą, we dwo­rze Lu­bo­niów, tak pu­sto było, jak wszę­dzie dnia tego, lu­dzie się od spie­ki gdzieś po­cho­wa­li. I oby­cza­jem sta­rym wszyst­ko sta­ło otwo­rem: dom, za­gro­da, wro­ta, nie strzegł nikt ich, bo się ni­ko­go nie lę­ka­no.

Dwór sta­ry wzno­sił się na pa­gór­ku nad rze­ką, la­sem wy­so­kim oto­czo­ny z jed­nej stro­ny, z dru­giej do poła i łąk przy­ty­ka­ją­cy. Jak wszyst­kie na­ów­czas, była to bu­do­wa drew­nia­na, ale roz­le­gła i krzep­ko z bier­wion ogrom­nych wznie­sio­na. Wy­so­ki dach z dym­ni­ka­mi, okop­co­ny i czar­ny, pa­no­wał nad nią. Do­ko­ła opa­sy­wa­ło ją pod­sie­nie na słu­pach rze­za­nych. Po­dwó­rze było roz­le­głe i czy­ste, bu­dyn­ki wko­ło pro­ste, ale nowe i schlud­ne. Z roz­mia­rów dwo­ru wno­sić było moż­na o wiel­kiej za­moż­no­ści rodu, co tu za­miesz­ki­wał; ze sta­jen i szop – o trzo­dach i go­spo­dar­stwie; z ładu oko­ło domu – o pil­no­ści pana.

Już czas był, aże­by i lu­dzie, i by­dło pod dach wra­ca­ło. Choć upał się nie zmniej­szał, słoń­ce przy­najm­niej stra­ci­ło siłą, pa­trza­ło groź­no krwa­wym okiem, ale nie pie­kło. Koło dwo­ru pa­no­wał jesz­cze spo­kój i ci­sza. Od stro­ny lasu, w cie­niu le­ża­ły psy-stró­że, na chłod­niej­szej zie­mi po­wy­cią­ga­ne i jak mar­twe. Dwór stał otwo­rem. Drzwi i okna z po­od­su­wa­ny­mi okien­ni­ca­mi wpusz­cza­ły po­wie­trze, lecz ono zia­ło jesz­cze go­rą­cem.

Ogni­sko w świe­tli­cy było wy­ga­słe i za­rzu­co­ne po­pio­łem, ko­mo­ry na roz­cież po­od­my­ka­ne, ni­ko­go nig­dzie, ży­wej du­szy… W po­dwór­ku kil­ka kur cho­dzi­ło, dzio­biąc po­roz­sy­py­wa­ne ziar­na. Wszyst­kie izby do­mo­stwa przejść tak było moż­na, nie zna­la­zł­szy ni­ko­go. Na tyle tyl­ko, od lasu, na ogrom­nym ka­mie­niu, któ­ry le­żał pod strze­chą, sie­dzia­ła bar­dzo sta­ra nie­wia­sta, zgar­bio­na wie­kiem, z wło­sy si­wy­mi, któ­re spod chust się wy­su­wa­ły, sie­dzia­ła, i jak­by na pół drze­miąc, przę­dła. Twarz jej opa­lo­ną, z po­marsz­czo­ną i po­sie­czo­ną skó­rą, żół­tą, par­ga­mi­no­wą, mech sta­ro­ści po­kry­wał na po­licz­kach i bro­dzie, oczu głę­bo­ko za­pa­dłych do­strzec pra­wie nie było moż­na spod na­wi­słych po­wiek i brwi za­ro­słych buj­no. Trzy­ma­ła ką­dziel, cią­gnę­ła nić bez­myśl­nie, z wol­na i za­to­pio­na w du­mach ja­kichś przę­dła nie prze­sta­jąc. Nie­kie­dy pal­ce przy­kła­da­ła do ust, aby je zwil­żyć i nić cią­gnę­ła zno­wu, cien­ką, rów­ną, gład­ką, choć bez­sil­ne pal­ce opie­rać się pra­cy zda­wa­ły. Cza­sem wśród tego snu­cia za­trzy­ma­ła się na­gle, jak­by jej sił nie sta­ło, po­tem przy­po­mniaw­szy so­bie ką­dziel, z po­śpie­chem zno­wu do niej po­wra­ca­ła. Ubo­go ubra­na była sta­ru­cha, nie ma­jąc na so­bie nic oprócz płót­na, a na no­gach li­po­wych kur­pi no­wych, któ­re je opa­sy­wa­ły. Za­pa­ska weł­nia­na była ciem­nej bar­wy, na szyi na­wet żad­ne­go sznur­ka i ozdo­by wi­dać nie było. Nie­wia­sta dłu­gie już lata na świe­cie prze­żyć mu­sia­ła, jed­nak trzy­ma­ła się jesz­cze i na­słu­chi­wa­nie naj­mniej­sze­go sze­le­stu prze­ko­ny­wa­ło, że ucho mia­ła czu­łe.

Wśród ci­szy psy, co nie opo­dal od sta­rusz­ki le­ża­ły, po­pod­no­si­ły gło­wy i je­den z nich, roz­pa­tru­jąc się nie­spo­koj­nie, za­mru­czał, jak­by dru­gim da­wał ha­sło. Wnet i resz­ta po­zry­wa­ła się na nogi, wie­trzyć po­czę­ły, lecz sta­ły nie­pew­ne. Nic sły­chać i nic wi­dać nie było. Po­kła­dły się zno­wu, ale gło­wy pod­nie­sio­ne czy­ha­ły na sze­lest naj­mniej­szy. Sta­ra też od ką­dzie­li na swych to­wa­rzy­szów oczy zwró­ci­ła, jak­by ich py­ta­ła o nie­po­ko­ju przy­czy­nę. Ten, któ­ry pierw­szy za­mru­czał, od­zy­wał się jesz­cze kie­dy nie­kie­dy, ale nie bar­dzo znać pe­wien sie­bie. I dłu­go tak nic sły­chać nie było.

Słoń­ce czer­wo­ne sto­czy­ło się za lasy, a wnet i mrok szyb­ko nad­cho­dzić za­czął. Na pół­noc­nej nie­bios stro­nie bla­da po­ka­za­ła się pierw­sza gwiaz­da, ku za­cho­do­wi, jak zło­ty sierp, stał wą­ski księ­życ na mło­dzi­ku.

W dali coś tęt­nieć się zda­wa­ło… Sta­rusz­ka wsta­ła, za­bra­ła ką­dziel i ru­szy­ła się po­wo­li ku dwo­ro­wi, a idąc, oby­cza­jem sta­rym, mru­cza­ła coś sama do sie­bie. Tuż i ży­cie bu­dzić się z za­cho­dem za­czę­ło. W po­wie­trzu prze­la­ty­wa­ły dźwię­ki, by­dło i owce bie­gły z pola. Kla­ska­ły pa­stu­chów ba­to­gi, ry­cza­ły kro­wy i rża­ły ko­nie, co­raz bli­żej sły­chać je było. Sta­ru­cha, sta­nąw­szy u pło­ta, wy­pa­try­wa­ła je w dali i po­trzą­sa­ła gło­wą, jak­by pa­nią była i gnie­wa­ła się na nie­dba­łe słu­gi. Wtem śmie­chy i śpie­wy tuż bli­sko do­szły ucha sta­rusz­ki i lice się jej po­ru­szy­ło, gło­wa pod­nio­sła, oczy skie­ro­wa­ły ku dwo­ro­wi. Gło­sy to były nie­wie­ście, we­so­łe, mło­de. Uśmiech­nę­ły się też mimo woli usta sta­rej prząd­ki i nie­spo­koj­nie roz­glą­dać za­czę­ła, wy­pa­tru­jąc nad­cho­dzą­cych. Psy, któ­re le­ża­ły spo­koj­nie, sko­wy­cząc i pod­ska­ku­jąc się ze­rwa­ły, jak by i ich ura­do­wa­ły te ludz­kie gło­sy po dłu­giej ci­szy.

A wtem z lasu uka­za­ła się cała gro­mad­ka dziew­cząt w bie­li.

Przo­dem szła naj­pięk­niej­sza, wy­so­kie­go wzro­stu, smu­kła, ze śmie­ją­cy­mi się oczy­ma, z ciem­nym wło­sem w kosy za­ple­cio­nym, z pod­nie­sio­ną raź­nie głów­ką, na któ­rej, oprócz ru­cia­ne­go wia­nusz­ka, nio­sła całą wią­zan­kę świe­żych le­śnych kwia­tów, aż na ra­mio­na spa­da­ją­cych. W bia­łej ko­szu­li i za­pa­skach, ze sznu­ra­mi bursz­ty­nów i kra­snych ka­my­ków na szyi, prze­pa­sa­na czer­wo­nym pa­sem, któ­re­go koń­ce u boku spa­da­ły, szła tak jak le­śna pan­na, kró­lu­jąc wi­docz­nie tym, co za nią bie­gły i w oczy jej pa­trza­ły. Przed sobą w spód­nicz­ce pod­wi­nię­tej mia­ła peł­no uzbie­ra­nych ziół i róż­nej le­śnej zdo­by­czy. Dziew­czę­ta też idą­ce za nią nio­sły ko­biał­ki na ple­cach, ko­szy­ki w rę­kach, po­stro­jo­ne były w kwia­ty jak ona, a lica im się wszyst­kim mło­do­ścią śmia­ły i we­se­lem. Szły ku dwo­ro­wi i śpie­wa­ły. Ostat­nia zwrot­ka pio­sen­ki skoń­czy­ła się śmie­chem, bo też i psy, ła­sząc się, ku dziew­czę­tom przy­pa­dły.

Z dru­giej stro­ny be­czą­ca i wrzaw­li­wie od­zy­wa­ją­ca się ci­snę­ła do wrót trzo­da. Ci­sza przed chwi­lą wiel­ka zmie­ni­ła się w gwar ży­cia peł­ny. Sta­ru­cha pa­trzy­ła na dziew­czy­nę z uśmie­chem, a ta ku niej dą­ży­ła, po­trzą­sa­jąc uwień­czo­ną głów­ką.

– O, uda­łoż się w le­sie, uda­ło! – za­wo­ła­ła. – Ca­ły­śmy dzień prze­śpie­wa­ły w chło­dzie, za grzy­ba­mi cho­dząc i ja­go­da­mi. Wszyst­kie­go peł­no, choć gar­ścia­mi gar­nąć. Po­su­cha w cie­niu nic nie zwa­rzy­ła. Ptasz­ki nam śpie­wa­ły, a my im. i dzio­nek, ba­bu­siu, zszedł jak bły­ska­wi­ca.

– A jam tu go le­d­wie do koń­ca do­przę­dła – rze­kła zła­ma­nym, z za­schłe­go gar­dła, gło­sem sta­ra.

– A oj­ciec? – za­py­ta­ło dziew­czę. – Nie ma ojca?

– Oj­ciec do kne­zia je­chać mu­siał, ale na noc po­wró­ci z Po­zna­nia. Nie­wiel­ka to dro­ga, a no­co­wać tam nie ma po co. Tyl­ko go nie wi­dać!

Gdy tak gwa­rzy­ły i mó­wiąc się zwra­ca­ły do dwo­ru, dziew­czę­ta z ko­biał­ka­mi wy­prze­dzać ją za­czę­ły i śmie­jąc się, a swa­wo­ląc, do drzwi pę­dzić. Z dru­giej stro­ny, od po­dwó­rza, szli prze­ciw nim za­glą­da­jąc pa­rob­cy, któ­rzy z pola po­wra­ca­li, lecz zo­czyw­szy ich, całe to dziew­cząt stad­ko po­bie­gło się ukryć po ko­mo­rach i gło­sy tyl­ko mło­de sły­chać było. Sta­ru­chę pro – wa­dzi­ła z wol­na dziew­czy­na, przy­mi­la­jąc się do niej, a ta ją po twa­rzy ręką zmarsz­czo­ną gła­dzi­ła.

U stud­ni, po­środ­ku po­dwór­ka, ruch był wiel­ki i wia­drom nie da­wa­no spo­czyn­ku, czer­piąc chłod­ną wodę czy­stą, na­pa­wa­jąc się nią z roz­ko­szą. By­dło tym­cza­sem samo szło do swo­ich szop otwar­tych na spo­czy­nek, a pa­stusz­ki i pa­rob­cy, oko­ło ko­ry­ta sto­jąc, gło­śno śmie­li się, tak jak to zwy­kło się we­so­ło roz­ko­szo­wać, gdy pana w domu nie ma.

Ale na dro­dze tę­tent się dał sły­szeć i wiel­ka ta wrza­wa za­raz przy­ci­chła; psy bie­gły ku wro­tom. Z dala na polu wi­dać było ja­dą­cy do dwo­ru or­szak cały, do­syć po­kaź­ny, kon­nych i zbroj­nych lu­dzi. Przo­dem na do­brym ko­niu je­chał do­rod­ny, nie­mło­dy już męż­czy­zna, pięk­nej po­sta­wy wo­jac­kiej, z ręką w bok, w krót­kim płasz­czu, a ra­czej suk­ni, zdję­tej z rę­ka­wów dla go­rą­ca i tyl­ko na ra­mio­na rzu­co­nej. Miecz miał u pasa, nóż w po­chwie za pa­sem, a u sie­dze­nia na ko­niu młot wi­siał, na­bi­ja­ny gwoźdź­mi żół­ty­mi i wy­ra­bia­ny mi­ster­nie, w skó­rza­nej ob­ję­ty po­chew­ce. Za nim kil­ku mło­dych, jed­na­ko odzia­nych i zbroj­nych do­brze, je­cha­ło. Wy­glą­da­li wszy­scy, jak­by z boju albo na bój się wy­bra­li. Po­znać było ła­two, że do domu dą­ży­li i ob­cy­mi tu nie byli, ko­nie ich rża­ły nie­spo­koj­nie i oni oczy zwra­ca­li ku dwo­ro­wi. Twarz jed­nak tego, co przo­dem je­chał, nie roz­ja­śni­ła się na wi­dok jego, po­waż­ny je­chał i za­my­ślo­ny.

Pa­rob­cy z pola przy­by­li, po­strze­gł­szy zbli­ża­ją­cych się, pod­bie­gli ku wro­tom na ich przy­ję­cie. We drzwiach pod słup­ka­mi sta­ło pięk­ne dziew­czę, tak jak z lasu przy­by­ło, uśmie­cha­jąc się, a sta­ru­cha, rękę po­ło­żyw­szy na jej ra­mie­niu, dru­gą trzy­ma­jąc jesz­cze swą ką­dziel, nie ru­szy­ła się od jej boku.

Z dala już przy­by­wa­ją­cy wi­tał swe nie­wia­sty, a one jego. Mat­ka to była i cór­ka, bo żony nie miał daw­no. Zsiadł tedy u pro­gu go­spo­darz, ko­nia zda­jąc na pa­rob­ka i po­zdro­wiw­szy mat­kę, po­gła­skaw­szy cór­kę, jak stał, do świe­tli­cy po­szedł. I one cią­gnę­ły za nim. A gdy na ła­wie za sto­łem siadł, koł­pak zdej­mu­jąc i czo­ło ocie­ra­jąc, sta­ra z ko­mo­ry ku­be­łek peł­ny na­po­ju wy­nio­sła.

– Pij, synu – rze­kła – na upał to je­dy­ne. – Kwas brzo­zo­wy naj­le­piej gasi pra­gnie­nie. Słoń­ce nas też, jak­by się gnie­wa­ło, pie­kło cały dzień bez li­to­ści.

I pa­trza­ły mu w oczy sta­ra i mło­da, jak­by my­śli jego zga­dy­wać chcia­ły. Sie­dział po­sęp­ny. Ba­dać go nie śmia­ła mat­ka, dziew­czę było od­waż­niej­sze.

– Coś bo nie­we­so­ło od kne­zia Miesz­ka wra­ca­cie! – ode­zwa­ła się. – Czyż­by się co złe­go nio­sło?

– Co tam ma być! – rzekł Lu­boń. – Nie ma nic. Mie­szek woj­ny pa­trzy i tę­sk­ni, gdy jej nie ma. Doma mu nud­no…

Wes­tchnął i po­pa­trzył na cór­kę, któ­ra nie wie­dzieć dla­cze­go pod tym wej­rze­niem oj­cow­skim spło­nę­ła. Za­cią­żył jej wia­nek le­śny, zdję­ła go ze skro­ni i po­szła z nim do ko­mo­ry. Do­pie­ro po odej­ściu jej sta­ru­cha się do syna zbli­ży­ła i w oczy mu ba­da­ją­co spoj­rza­ła.

– Li­cho nada­ło – za­mru­czał po ci­chu. – Za­wsze mu się na­sza dziew­ka śni. Ma żon sześć, a bez siód­mej ani żyć. Nie­chże jej szu­ka, kędy chce, bo ja mo­jej nie dam, to dar­mo.

Pię­ścią o stół ude­rzył. Sta­ru­cha w ręce pla­snę­ła.

– Jesz­cze by też! – za­wo­ła­ła. – Je­dy­ne oko w gło­wie kne­zio­wi dać na za­baw­kę. A co jej po tym! Tam szczę­ścia nie za­zna, gdzie ich tyle. Dziew­czy­nę co ry­chlej trze­ba komu dać, aby mu chęt­ka od­pa­dła.

– Tak – do­dał Lu­boń – mat­ko dro­ga! Gdy­by ich u mnie dwie albo trzy było i sy­nów ze dwu w do­dat­ku, ła­two by dziew­czy­nę za­swa­tać, ale ona u mnie cór­ką i sy­nem, a kto ją weź­mie, ten mi dziec­kiem być musi i na­stęp­cą. Lu­boń oj­co­wi­zny nie spu­ści lada komu.

Gło­wą po­trząsł.

– Oj, syna, syna mi żal! – wes­tchnął.

– Ser­ca so­bie nie psuj – ode­zwa­ła się baba, łzę ocie­ra­jąc rę­ka­wem. – Opła­ka­li­śmy go i po­grze­bli.

– A, gdy­bym go ja mar­twe­go wi­dział i na sto­sie – mó­wił Lu­boń – nie tyle by mnie ser­ce bo­la­ło, jak my­śleć, że on tam gdzieś nie­wol­ni­kiem się ob­cym wy­słu­gu­je z gło­wą po­strzy­żo­ną, że Niem­co­wi wodę nosi i drwa rą­bie.

Za­mil­kli obo­je; oboj­gu łzy się po­to­czy­ły, a słów nie sta­ło.

– Nie­szczę­sna to go­dzi­na ł dzień, kie­dym ja go, dzie­ci­nę sła­bą, na na­le­ga­nia i proś­by z sobą na wy­pra­wę wziął. Chcia­ło mu się wo­jen­nej spra­wy pró­bo­wać za­wcza­su. Gdy­byż padł od strza­ły, ale mi go sprzed oczów Niem­cy chwy­ci­li. Jesz­cze sły­szę jego wo­ła­nie, jesz­cze wi­dzę go, ręce wy­cią­ga­ją­ce­go ku mnie, a jam ran­ny, od­ci­na­jąc się sam trzem, w po­moc mu nie mógł po­spie­szyć i znikł mi z oczów na za­wsze!

Ręką ude­rzył po sto­le i sparł się na niej Lu­boń, a sta­ra go po gło­wie gła­skać po­czę­ła, pła­cząc. Nie pierw­szy to raz, ale set­ny może tak opła­ki­wa­li dziec­ko stra­co­ne, choć lat upły­nę­ło wie­le, jak o nim sły­chu nie było. W ser­cu ojca gniew i pra­gnie­nie ze­msty ro­sły i gro­ma­dzi­ły się z la­ta­mi, a ile razy kneź Miesz­ko cią­gnął na Niem­ców, pro­sił mu się Lu­boń, aby tej krwi się na­pić, któ­ra mu jego krew za­bra­ła. Słał on za Odrę i Elbę do Niem­ców z oku­pem, szu­ka­jąc je­dy­na­ka, ano już wszel­ka na­dzie­ja była stra­co­na, bo o dziec­ku wie­ści naj­mniej­szej nie do­stał, a lat kil­ka­na­ście od tego cza­su upły­nę­ło.

W mil­cze­niu od­stą­pi­ła sta­ra od syna, bo czas było my­śleć, by spo­so­bić wie­cze­rzę, i choć dziew­czę­ta już ją pew­nie mu­sia­ły na­go­to­wać, spoj­rzeć chcia­ła sta­ra go­spo­dy­ni, co się tam dzia­ło. Lu­boń zo­stał tak sam z ża­lem swo­im, na ręku pod­par­ty.

Wtem psy u wrót uja­dać za­czę­ły i je­den z pa­choł­ków wszedł na próg.

– Co tam z psa­mi? – za­py­tał pan.

– Po­dróż­ny, o go­ści­nę pro­sząc, u wrót na ko­niu stoi – rzekł pa­cho­łek.

– Co za je­den?

– Nie­zna­jo­my człek.

– A z wie­lu koń­mi?

– Sam je­dzie.

– Skąd­że się opo­wia­da?

– Znad cze­skiej gra­ni­cy.

– Pro­wadź­cież go – ode­zwał się Lu­boń, wsta­jąc – nie ju­ści go od wrót ode­śle­my. – I po­chy­liw­szy się, w okno otwar­te spoj­rzał. Po­dróż­ny, nie­po­zor­nie odzia­ny, ze zmę­czo­ne­go dro­gą ko­nia zsia­dał wła­śnie. Człek był mło­dy, twa­rzy bla­dej, jak­by prze­lę­kły i nie­śmia­ły, bro­ni przy nim żad­nej wi­dać nie było. Z odzie­ży trud­no osą­dzić przy­szło czło­wie­ka, bo się ni­czym nie od­zna­czał. Ciem­ną suk­nią był okry­ty, ta­kie­go kro­ju, jak ją po nie­któ­rych zie­miach no­szo­no, włos miał przy­strzy­żo­ny krót­ko, czap­kę lek­ką bez pió­ra. Wy­glą­dał ubo­go, lecz wpa­trzyw­szy się mu w lice, wi­dać na nim było, że pod nim du­sza miesz­ka­ła nie­le­ni­wa. Oczy pa­trza­ły mu ro­zum­nie, mło­de czo­ło świe­ci­ło ja­ki­miś my­śla­mi, a gdy do pro­gu szedł, po­wa­gę miał ja­kąś i bez­pie­czeń­stwo dziw­ne, choć ob­cym tu był i nie wie­dział, jak go przyj­mą. I trwo­ga, i we­se­le ja­kieś, i po­mię­sza­nie ra­zem na twa­rzy się ma­lo­wa­ły. Na próg wszedł­szy, uj­rzaw­szy na­prze­ciw sie­bie sto­ją­ce­go Lu­bo­nia, jak­by mowy za­po­mniał.

– Szczę­ście i bło­go­sła­wień­stwo pro­gom wa­szym, pa­nie mój – ode­zwał się. – Po­dróż­ny je­stem… do kne­zia jadę… tak… do Po­zna­nia… w tę stro­nę, noc mię za­sko­czy­ła… o go­ści­nę pro­szę. – Mó­wił, ją­ka­jąc się i nie­śmia­ło, a wciąż na sta­re­go spo­glą­dał.

Lu­boń też wpa­try­wał się w nie­go by­stro, sam nie wie­dząc, z kim miał do czy­nie­nia, bo do wo­ja­ka przy­by­ły po­do­bien nie był i mowę miał choć swoj­ską, ale ska­żo­ną.

– Przyj­mu­ję was z ocho­tą – od­parł sta­ry. – Sia­daj­cie i od­po­czy­waj­cie. – Wska­zał na ławę, ale mło­dy gość stał w pro­gu i nie­ry­chło do­pie­ro pod oknem, z dala skrom­ne za­jął miej­sce.

– Skąd­że­ście i co was tu pro­wa­dzi? – za­py­tał go­spo­darz, chleb po­da­jąc do roz­ła­ma­nia na znak przy­ję­cia.

– Z da­le­ka je­stem, oj­cze – gło­sem ci­chym po­czął z wol­na, cie­ka­wie się roz­glą­da­jąc, po­dróż­ny – z da­le­ka, zza gór, zza rzek wie­lu, bom wę­dro­wał dużo. Choć mi się ję­zyk ze­psuł, tu­tej­szy je­stem.

– Tu­tej­szy? – pod­chwy­cił Lu­boń. – Skąd? Po­dróż­ny po­pa­trzał się nań i za­wa­hał się z od­po­wie­dzią.

– Od Po­zna­nia je­stem – wy­ją­kał gło­sem pra­wie drżą­cym – alem tu kil­ka­na­ście lat nie by­wał… – I urwał.

Te sło­wa dziw­nie ja­koś w uszach za­brzmia­ły Lu­bo­nio­wi; sie­dział na ła­wie z dala, usły­szaw­szy je, po­wstał i zbli­żył się ku go­ścio­wi, wpa­tru­jąc w nie­go pil­nie. Przy­by­lec sie­dział w cie­niu, okien­nicz­ka była na pół za­su­nię­ta. Lu­boń ją otwo­rzył, ale świa­tła nie we­szło wie­le, bo na dwo­rze mrok się ro­bił. Kla­snął w ręce o łu­czy­wo na lu­dzi.

– Cóż to się z wami dzia­ło, że­ście tu nie by­wa­li tak dłu­go, po ob­cych się włó­cząc zie­miach? – za­py­tał.

– Dłu­go by to mó­wić było – wa­ha­jąc się ja­koś, po­czął gość. – Ma­łym dziec­kiem, na woj­nie, po­rwa­li mnie Niem­cy od ojca.

Le­d­wie słów tych do­koń­czył, gdy go­spo­darz sko­czył, obu­rącz go po­ry­wa­jąc za ra­mio­na, i gło­sem, któ­ry dwór cały prze­ra­ził jak pio­ru­nem, krzyk­nął:

– Włast! Tyś Włast!

Gość padł na ko­la­na, za nogi go obej­mo­wał i pła­kał. Gdy dziew­czy­na we­szła z łu­czy­wem i po­strze­gła to, prze­stra­szo­na rzu­ci­ła ogień i wy­bie­gła, choć sama nie wie­dzia­ła, co ją prze­ra­zi­ło. W tej­że chwi­li na krzyk Lu­bo­nia nad­bie­gła sta­ra mat­ka i cór­ka, obie drżą­ce i o Lu­bo­nia str­wo­żo­ne. Uj­rzaw­szy nie­zna­jo­me­go, któ­ry jesz­cze klę­cząc nogi jego ści­skał, a on gło­wę jego obej­mo­wał, okry­wa­jąc po­ca­łun­ka­mi, osłu­pia­ły.

– Włast! – za­wo­ła­ła sta­ra. I pod­bie­gły ku nie­mu.

Jak­że tu opi­sać to po­wi­ta­nie nie­zna­jo­me­go po la­tach dwu­na­stu i tę ra­dość osie­ro­co­ne­go ogni­ska, u któ­re­go na­gle zja­wi­ło się dzie­cię stra­co­ne i opła­ka­ne od daw­na. Lu­boń sta­ry sza­lał pra­wie, sta­rusz­ka drża­ła, a sio­stra nie­śmia­ło temu mło­de­mu męż­czyź­nie, któ­ry miał być jej bra­tem, przy­pa­try­wa­ła się z dala z cie­ka­wo­ścią.

Sa­dzo­no go więc na ła­wie, a trze­ba było na­po­ić go i orzeź­wić, bo i jemu wzru­sze­nie siły ode­bra­ło. Sła­by też i bla­dy był, jak­by znę­ka­ny dłu­gą nie­wo­lą, a tu się py­ta­nia sy­pa­ły, co się z nim dzia­ło i jak prze­był te lata. Oj­ciec na­sta­wał szcze­gól­niej, a od­po­wie­dzi syna ciem­ne ja­kieś były, nie­wy­raź­ne i po­plą­ta­ne. I nie­ry­chło, jak­by uspo­ko­iw­szy się i my­śli ze­braw­szy, roz­po­wia­dać po­czął o so­bie, jako w nie­wo­lę od ojca wzię­ty, przez Niem­ca zra­zu do naj­tward­szych był po­sług za­ży­wa­ny, jak póź­niej go, sła­bym uznaw­szy, dano nie­ry­cer­skie – mu panu ja­kie­muś za pa­cho­lę. Z tym no­wym pa­nem do­stał się Włast, któ­re­mu, jak mó­wił, imię zmie­nio­no na Ma­tię, na dwór nie­miec­kie­go ce­sa­rza; po­tem do in­nych lu­dzi, któ­rzy tyl­ko Bogu słu­ży­li, a ci go no­wych rze­czy na­ucza­li i z sobą za­bra­li do in­nej zie­mi, na po­łu­dnie, kędy zimy nie było nig­dy i gdzie stał naj­więk­szy gród pa­nu­ją­cych wszyst­kim kra­jom na za­cho­dzie. Tam na usłu­gach róż­nych i w spo­ko­ju bez­oręż­ne ży­cie pro­wa­dził… i nie mó­wił, by mu ono bar­dzo cią­ży­ło, tyl­ko za do­mem i ro­dzi­ną tę­sk­nił za­wsze.

Opo­wia­dał Włast ojcu i swo­im, co się ci­snę­li, aby go wi­dzieć, z oba­wą ja­kąś, wie­le rze­czy po­ły­ka­jąc, o któ­rych znać wspo­mi­nać im nie chciał, bo ojcu brwi, słu­cha­jąc, się marsz­czy­ły. I nie mógł z nie­go do­ba­dać o wie­le wię­cej nad to, że wo­jacz­ki cale za­po­mniał, oby­cza­ju do­mo­we­go za­był, ję­zy­ka się pra­wie od­uczył i że swo­im stał się nie­mal ob­cym. Smut­no opo­wia­dał to Włast, a smut­niej jesz­cze ojcu słu­chać było, któ­ry choć się cie­szył z od­zy­ska­nia syna, wi­dział, iż z nie­go bę­dzie mu­siał no­we­go uczy­nić czło­wie­ka, aby do sie­bie przy­stać mo­gli.

Gdy nie­ja­sne to, tę­sk­ne opo­wia­da­nie się skoń­czy­ło, a wszy­scy mil­cze­li, Lu­boń schwy­cił go za gło­wę raz jesz­cze i uca­ło­waw­szy rzekł:

– Do­syć że cię mam, resz­tę so­bie przy­po­mnisz, gdy po­bę­dziesz z nami. Za­sma­ku­jesz w orę­żu i w daw­nym ży­ciu, a ja cię od boku mo­je­go nie pusz­czę już wię­cej. I krew się w to­bie ode­zwać musi.

Włast nie mó­wił nic, gło­wę z po­ko­rą skło­nił i zmil­czał. A tu się sy­pa­ły py­ta­nia, jak na tam­tym świe­cie, in­nym, lu­dzie, mia­sta, wsie, woj­na i po­kój, i po­tę­gi obce wy­glą­da­ły.

Włast po tro­szę opi­sy­wał, ską­py był jed­nak w od­po­wie­dziach, jak­by go co za ję­zyk trzy­ma­ło, i ła­two do­strzec było, że mu tam tro­chę ser­ca zo­sta­ło u lu­dzi, do któ­rych był na­wykł, bo na oby­czaj ich, wia­rę i na ży­cie z nimi nie na­rze­kał, a wie­le rze­czy chwa­lił, któ­re tu były w ohy­dzie. Po­tę­gę zaś ce­sa­rzów i kne­ziów tam­tej­szych ma­lo­wał wiel­ką i strasz­ną.

Lu­bo­nio­wi słu­chać było nie­mi­ło i tę­sk­no, ale ust sy­no­wi za­mknąć nie chciał. Wie­czór tak zszedł przy łu­czy­wach, we­so­ło wpraw­dzie i dla Lu­bo­nia szczę­śli­wie, prze­cież nie tak, jak by był pra­gnął, bo syna znaj­do­wał z ob­cych rąk wró­co­ne­go nie­mal so­bie ob­cym, i co chwi­la oj­ciec i on się nie ro­zu­mie­li. Na­ów­czas Włast z po­ko­rą mó­wić prze­sta­wał i po­wo­do­wał się sta­re­mu cier­pli­wie.

Póź­ną już nocą sta­ru­cha przy­szła oznaj­mić, że dla wnu­ka go­to­we było na sia­nie w szo­pie po­sła­nie, gdzie go Jar­mierz, star­szy przy Lu­bo­niu nad jego se­ci­ną, miał za­pro­wa­dzić. Roz­sta­li się więc, jesz­cze raz uści­snąw­szy i sio­stra prze­pro­wa­dzi­ła bra­ta do pro­ga.

Lu­boń zo­stał na­ów­czas sam, ale sta­nąw­szy u po­ście­li, za­du­mał się, nie mo­gąc o śnie po­my­śleć. Ra­dość w nim z ja­kimś stra­chem wal­czy­ła, łzy nie­mę­skie czuł na po­wie­kach. Włast to był, je­dy­ne dziec­ko, a nie ten i nie taki, ja­kim on by go mieć chciał. Cie­szył się tym, że ży­cie za­mar­łe­mu po­wró­ci, wo­lał ta­kie­go mieć niż żad­ne­go, a wo­jak sta­ry gryzł się ra­zem, w synu wo­jen­ne­go nie wi­dząc du­cha. Żoł­nie­rzem na­ów­czas był zie­mia­nin każ­dy, a kto nim być nie umiał, ten nie­mal mę­żem i czło­wie­kiem być prze­sta­wał. Więc klął w du­chu tych lu­dzi, co mu na wzgar­dę dzie­cię bez­sil­ne ja­kieś i ka­le­kę od­da­li. Wię­cej mę­stwa i ocho­ty bo­jo­wej było nie­mal w pięk­nej dziew­czy­nie, co się jego sio­strą zwa­ła. Nie spał Lu­boń całą noc, a gdy świ­tać za­czę­ło, zmę­czo­ny na rosę wy­szedł i po­wie­trze, aby się orzeź­wić.

Jar­mierz, któ­ry z obo­wiąz­ku o brza­sku był na no­gach, dro­gę mu za­szedł. Był to jego ulu­bie­niec, któ­re­go jak syna ko­chał. Spo­tka­li się u wrót, sta­ry mu na ra­mie­niu rękę po­ło­żył.

– Cóż Włast? Jar­mierz za­mil­czał.

– Praw­da – rzekł sta­ry tę­sk­no – Niem­cy z nie­go babę zro­bi­li, na moje dziec­ko nie wy­glą­da.

Wo­jak jesz­cze nie od­po­wie­dział.

– Cóż ro­bił wczo­ra? Mó­wi­li­ście z nim?

– Mało – od­parł Jar­mierz. – Uści­skał mnie jeno, a sam za­raz na po­sła­nie po­szedł. Choć szo­pa ciem­na, przy­pa­try­wa­łem się cie­ka­wie, co po­cznie. Nie wiem, czar­no­księ­stwa chy­ba ja­kieś wy­pra­wiał. Wi­dzia­łem go, że po­kląkł przy po­ście­li, zło­żył ręce i nimi do­ty­kał czo­ła i ra­mion, w pier­si się bił, gło­wą o zie­mię ude­rzał, aż mnie ogar­nął strach. I szep­tał sam do sie­bie dziw­nie, jak­by ję­czał i pła­kał, skar­żył się i pro­sił. Trwa­ło to dłu­go, dłu­go. W koń­cu zno­wu ręką po­czął czo­ła i ra­mion do­ty­kać i do­pie­ro się udał na spo­czy­nek.

Jar­mierz opo­wia­dał ci­cho i z oba­wą. Lu­boń słu­chał za­du­ma­ny, ale nie rzekł nic. Po­tem do­tknął ra­mie­nia swo­je­go sot­ni­ka i szep­nął mu:

– Milcz o tym. Za­bo­bo­ny są nie­miec­kie, ale my mu to z gło­wy wy­bi­je­my. Niech o tym nie wie nikt, prócz nas dwu w domu. Ro­zu­miesz?

Skło­nił się Jar­mierz.

– Sta­nie się po woli wa­szej – od­po­wie­dział – ale źle jest.

– Źle – rzekł Lu­boń – prze­cie ja wolę o tym nie wie­dzieć. Tak mi ła­twiej i le­piej bę­dzie. Dać mu trze­ba spo­cząć, nie­wo­lę nie­miec­ką wy­dy­chać, do oby­cza­ju swo­je­go po­wró­cić. Wy mu to­wa­rzysz­cie. Śmie­chem i we­se­lem du­szę mu roz­grzej­cie. Mło­dy jest, pro­wadź­cie go, gdzie się mło­dzież za­ba­wia. Oręż mu trze­ba przy­spo­so­bić, ko­nia i za­ba­wę wo­jen­ną. Ja też nie za­śpię, ale ze sta­rym trud­niej się mło­dy znij­dzie, łac­niej z wami. Jar­mierz, ja to­bie ufam.

Skło­nił się sot­nik, ale wes­tchnął, znać nie bar­dzo so­bie ufał. Lu­boń po­dwór­ko prze­szedł raz i dru­gi. Pod słu­pa­mi sta­ła mat­ka jego, któ­rą też sen nie brał, sta­ła za­pa­trzo­na gdzieś, nie wi­dząc nic i smut­na. Gdy Lu­boń zbli­żył się do niej, po­chy­li­ła mu się do ucha.

– Nie nasz on – rze­kła po­nu­ro – nie nasz. Wiem, co jemu jest, wiem. Na swo­ją wia­rę go na­wró­ci­li Niem­cy, z oczów mu to pa­trzy.

Lu­boń so­bie uszy za­tknął rę­ka­mi.

– Sły­szeć nie chcę, wie­dzieć nie chcę. I nogą ude­rzył o zie­mię.

– Nie! nie! nie! – za­wo­łał brwi marsz­cząc.

Sta­rusz­ka rę­ka­mi po­wia­ła w po­wie­trzu, spu­ści­ła gło­wą na pier­si, za­ło­ży­ła dło­nie i sparł­szy się o ścia­nę, nie mó­wiąc sło­wa, nie da­jąc zna­ku ży­cia, zo­sta­ła tak mar­twą jak słup i nie­ru­cho­mą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: