- promocja
Lucia - ebook
Lucia - ebook
Pierwszy tom nowej serii z porucznik Lucią Guerrero.
Grupa studentów kryminologii Uniwersytetu w Salamance odkrywa istnienie mordercy, który przez kilkadziesiąt lat wymykał się organom ścigania. Zabójca aranżuje miejsca zbrodni na wzór scen z renesansowych obrazów. W tym samym czasie w Madrycie dochodzi do makabrycznej zbrodni. Jeden z funkcjonariuszy Guardia Civil zostaje powieszony na krzyżu. Porucznik Lucia Guerrera, nietuzinkowa policjantka, rusza w pościg za sprawcą zwanym „klejowym mordercą”. Aby znaleźć zabójcę, bohaterowie będą musieli połączyć siły. Niestety będą też musieli skonfrontować się z własną przeszłością, ze swoimi najgłębszymi lękami i prawdą, która okaże się straszniejsza niż wszystkie legendy i mity.
Najlepiej sprzedająca się powieść policyjna we Francji.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-699-7 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Swinburne¹
_Było po północy, jak mówią dawne historie,_
_kiedy cichą, uśpioną ziemię spowijały ciemności,_
_kiedy żywi wyglądali jak trupy, a zmarli opuszczali groby._
_Godzina, w której czasem rozbrzmiewają straszliwe głosy_
_i słychać bezkształtne, stłumione kroki._
_Godzina w której wśród ciemności błądzą przerażające duchy,_
_A psy wyją, strwożone ich widokiem._
José de Espronceda, _Student z Salamanki_²
_Nie wierzę w nic: ani w dzień, ani w ciemności._
Thirty Seconds to Mars, _100 Suns_
1.
Ch. Swinburne, _Atlanta w Kalydonie_, przeł. Jan Kasprowicz, W.L. Anczyc i Spółka, Lwów 1907.
2.
Przekład z języka francuskiego Monika Szewc-Osiecka.Prolog
Błyskawice.
Grzmot.
Burza.
Zaparkowała u stóp pagórka i wysiadła z auta. Kiedy znalazła się na zewnątrz, poczuła się tak, jakby rekwizytor na planie filmowym wylewał jej na głowę wodę z wiadra. Nie naciągnąwszy nawet kaptura, ruszyła w stronę samochodów, których pulsujące niebieskawe światła przebijały się przez ścianę deszczu. Z rykiem syren zajeżdżały inne oznakowane toyoty RAV4. W pośpiechu nie zabrała ze sobą ani parasola, ani nieprzemakalnej kurtki. Kiedy dotarła na miejsce, była przemoczona: woda ściekała jej za kołnierz, spływała po czarnej kamizelce taktycznej z plakietką, na której widniał skrót UCO.
UCO, czyli Unidad Central Operativa. Główna Jednostka Operacyjna, elita służb kryminalnych w Guardia Civil, Straży Obywatelskiej. Młoda kobieta wzniosła wzrok ku niebu, czarnemu jak węglowy pył. Choć był środek popołudnia, było bardzo ciemno i wszystkie wozy miały włączone światła.
Lucia zamrugała, ponieważ deszcz zalewał jej oczy. I wtedy je zobaczyła. Na szczycie wzgórza. Trzy wysokie, ciemne krzyże – pośrodku Chrystus, a po bokach dwaj łotrowie.
– Ten z prawej – powiedział sierżant stojący w strugach deszczu.
Na jego twarzy malowało się przerażenie, które ogarnęło go na widok sceny na wzgórzu. Lucia miała to jeszcze przed sobą. Kalwarie – w Galicii, na zachodzie kraju, były ich tysiące. Ale to nie była Galicia: znajdowali się zaledwie trzydzieści kilometrów na północny zachód od Madrytu. W szczerym polu. Z dala od wszelkich ludzkich siedzib.
Lucia podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku. Krzyż po prawej. Nie było potrzeba specjalisty, by mimo ściany deszczu stwierdzić, że ten krzyż różni się od pozostałych. Nawet z daleka widziała, że podczas gdy znajdująca się pośrodku rzeźba Chrystusa i figura łotra po lewej pociemniały przez wiele wieków niepogody, postać z prawej była znacznie jaśniejsza: niemal woskowo blada.
Kobieta zaczerpnęła powietrza i ruszyła w górę stromego zbocza po miękkiej, grząskiej ziemi, której ciężkie grudy od razu zaczęły jej się lepić do butów. Woda obmywała jej twarz, ściekała z włosów, po szyi i wzdłuż kręgosłupa niczym strumień skaczący z jednego kamienia na drugi.
Nagle poczuła głuche walenie serca: wielkie krzyże zdawały się zstępować ku niej. Atramentowe niebo przeszywały dziesiątki rozbłysków. Tuż przed nią przesuwały się białe cienie: to technicy w kombinezonach pobierali próbki i szukali śladów, których nie zniszczyła ulewa.
Szła trasą wytyczoną za pomocą jasnej taśmy, pośród spływających z góry strużek wody. Padało tak mocno, że aby dokładnie zobaczyć figurę – tę jaśniejszą od dwóch pozostałych – musiała podejść jeszcze bliżej, pokonując kolejne zasłony deszczu.
Spojrzała. Ten widok przypomniał jej inny obraz i poczuła lodowaty dreszcz. Kiedy dotarło do niej, co ma przed oczami, otworzyła usta i wydała z siebie niemy krzyk. Nie, to niemożliwe! To nie może być on.
Deszcz nie ustawał. Nieustępliwy, rzęsisty, zacinający. Lucia drżała. Była zdyszana, po wspinaczce powinno jej być gorąco, ale czuła zimno. Przenikało aż do kości, do krwi.
Postać, którą miała przed sobą, rozpostarta kilka metrów wyżej, pod deszczowym niebem, nie była wyrzeźbiona. To był człowiek. Ktoś, kogo znała. Jej kolega z pracy, przyjaciel, partner: sierżant Sergio Castillo Moreira. Trzydzieści pięć lat. Żonaty, ojciec dwóch małych dziewczynek. Dobry glina. I z tego, co wiedziała, dobry ojciec.
Deszcz siekł nagie, mokre ciało, bladą skórę, elegancki zarys mięśni. Mimo woli zwróciła uwagę na niestosowny szczegół: woda kapała z jego penisa jak z kranu. Sergio wisiał między niebem a ziemią, lewitując ponad pagórkiem ewidentnie wbrew prawom fizyki. A jednak to właśnie widziała: nagie ciało, które samo utrzymywało się w powietrzu.
Ktoś zdjął rzeźbę, która mokła teraz w błocie twarzą do ziemi, i zastąpił ją skatowanym ciałem Sergia. Drabina leżała obok. Z rozkrzyżowanymi ramionami i głową odchyloną do tyłu Sergio zwracał twarz ku czarnemu niebu, jakby błagając o łaskę, która nie nadeszła.
Ktoś – mężczyzna? kobieta? – wielokrotnie wbił mu w serce śrubokręt, z niesłychaną siłą, jakby chciał je rozsadzić: między mostkiem a lewym sutkiem widać było wiele głębokich ran, a z jednej z nich wciąż wystawał uchwyt śrubokrętu.
Wszechświat jest pełen tajemnic, pomyślała Lucia. Masa samego Słońca to dziewięćdziesiąt dziewięć procent masy całego Układu Słonecznego; w przestrzeni kosmicznej panuje absolutna cisza; na każdego człowieka żyjącego na Ziemi przypada jeden i sześć dziesiątych miliona mrówek; jedno z najstarszych dzieł literackich ludzkości nosi tytuł _Epos o Gilgameszu_, zostało spisane na glinianych tabliczkach, a jego główny bohater już wtedy miał obsesję na punkcie śmierci. O tym wszystkim Lucia wiedziała od swojego młodszego brata Rafaela. Ale ta tajemnica – tajemnica okrucieństwa, absolutnego zła – była dla niej największa, najbardziej niepojęta ze wszystkich.
Poczuła, jak zbiera jej się na wymioty. Zmusiła się jednak do patrzenia na ten przechodzący wszelkie pojęcie straszliwy spektakl. Nie było żadnego gwoździa, żadnej liny, które utrzymywałyby ciało na krzyżu. Niemożliwe. Zdawało się trzymać w powietrzu wyłącznie siłą własnej woli. Ale przecież nie miało już woli: było martwe. Co więc się za tym kryło?
Wreszcie ustawiono rusztowanie, by zdjąć zwłoki: lśniące rurki i metalowe płyty dźwięczały, uderzając o siebie. W poświacie reflektorów deszcz rozbijał się w białawą mgłę. Odwróciła się do jednego z techników, który stał obok niej.
– Jak on się trzyma?
– Dziwne, prawda? – szepnął jegomość odziany w biały kombinezon astronauty, o który stukały krople deszczu. – Żadnych lin ani mocowań, a jednak wisi. Ten, kto to zrobił, to naprawdę jakiś opętaniec.
– Wszyscy oni są opętani – odparowała, rozdrażniona jego uwagą. – A więc?
– Klej.
– Co?
– Ktoś posmarował jego plecy, pośladki, łydki, wierzch dłoni, tył ramion i głowy jakimś megamocnym klejem. Taaak… Zanim klej związał, na pewno przymocowano go do krzyża jakimiś linami, może kablem, dowiemy się: na ramionach, nadgarstkach, klatce piersiowej, czole i kostkach widać dość głębokie ślady. I na pewno zrobiono to, zanim się rozpadało. Operacja zajęła najwyżej kilka minut, ale trzeba było do niej cholernej siły. A skóra, niezależnie od tego, czy została stworzona przez Boga czy przez miliony lat ewolucji, począwszy od pierwszego mikroorganizmu jednokomórkowego, to wspaniałe osiągnięcie inżynierii genetycznej: estetyczna, a zarazem elastyczna i wystarczająco odporna, by utrzymać ciało w pozycji, w której je przyklejono.
– Chryste – jęknęła.
Zgięła się wpół. Oparła dłonie na udach i oddychała głęboko, by przezwyciężyć mdłości. Wreszcie się podniosła.
Ulotny obraz: ona i sierżant Moreira całujący się w szatni w ostatniego sylwestra, Lucia delikatnie go odpycha, mówiąc: „Sergio, nie”. Pracują razem, Lucia zna jego żonę, córki. Z sąsiedniej sali dochodzi muzyka, radosne krzyki. Mężczyzna ładnie pachnie mydłem i wodą toaletową, a jego usta mają przyjemny smak tytoniu, gumy do żucia i pasty do zębów. Pragnie jej, a ona pragnie jego. Ale mówi „nie”.
Nagle się wzdrygnęła. Pomyślała, że jej się zdawało, i jeszcze raz spojrzała na blady tors. Spływające po nim strużki wody migotały, odbijając światło reflektorów. Zobaczyła to po raz kolejny: klatka piersiowa jej kolegi raz za razem się podnosiła. Mój Boże! Najwyraźniej śrubokręt nie do końca spełnił swoje zadanie.
Odwróciła się w stronę osób znajdujących się na wzgórzu:
– ON ŻYJE! – krzyknęła. – ON ŻYJE! ON ŻYJE!
Mężczyzn w białych kombinezonach zastąpili lekarz i dwóch ratowników. Stojąc na rusztowaniu, trzy metry nad ziemią, uwijali się przy ciele. Deszcz grał na aluminiowych rurkach jak na ksylofonie. Wszędzie rozlegały się krzyki, nawoływania, tupanie.
– Kurwa, jak go odkleić, żeby nie oderwać skóry? – wyszczekał jeden z mężczyzn.
– Jest świadek – zwrócił się w tym samym momencie do Lucii kapitan Peña, jej szef w UCO.
Podszedł do niej. Odwróciła głowę, by na niego popatrzeć. Kapało mu z wąsów.
– Świadek?
Wzruszył ramionami.
– Raczej podejrzany.
Zmarszczyła brwi.
– To świadek czy podejrzany?
– Taki jakby… spacerowicz. Był tutaj, kiedy przyjechał patrol. To on zawiadomił policję. Mówił, że widział, co się stało. I tego, kto to zrobił. Że wszystko widział. Ale bał się interweniować. Sądzimy, że to on jest sprawcą.
Wyprostowała się. Miała ponurą minę.
– A na jakiej podstawie tak sądzicie?
– Zrozumiesz, kiedy go zobaczysz.
Zawahała się, spojrzała na medyków krzątających się wokół Sergia na rusztowaniu. W tej chwili nic nie mogła zrobić.
– Chcę go zobaczyć natychmiast – oświadczyła.
Ruszyli w dół ku samochodom, ostrożnie, by się nie poślizgnąć. Lucia czuła, że przemoczone nogawki kleją jej się do kostek, a trampki Chuck Taylor są ciężkie od błota.
Stał oparty o samochód między dwoma funkcjonariuszami Guardia Civil. Blada skóra, pociągła twarz, szpiczasty podbródek, brwi i włosy niemal białe. Około trzydziestki. Lucii natychmiast rzuciły się w oczy plamy krwi na pomarańczowych ogrodniczkach.
Kiedy podeszła bliżej, podniósł wzrok. Wielkie oczy dziecka o jasnych tęczówkach i czerwonych powiekach. Odruchowo złapałaby go za kołnierz, ale się powstrzymała.
– Ty to zrobiłeś?
Zatrzepotał rzęsami, żeby strząsnąć z nich krople deszczu. Uśmiechnął się uśmiechem szaleńca: na ten widok Lucia miała ochotę walnąć jego głową o maskę. A potem pokręcił głową.
– Nie, to On. Widziałem go.
– Co za on?
– O rany, no On…
Nagle z góry usłyszała krzyk:
– TRACIMY GO!
Spojrzała w stronę szczytu. Cholera! Ruszyła biegiem w górę zbocza. Poślizgnęła się, złapała równowagę i biegła dalej.
– Nie, nie, nie! Kurwa, nie!
Podciągając się na metalowych rurkach, weszła na rusztowanie.
– Hej! – rzucił w jej stronę jeden z ratowników. – Co pani robi? Proszę zejść! To nie udźwignie tylu osób!
Lucia go zignorowała. Wczołgała się na niewielką, drżącą platformę. Lekarz prowadził energiczny masaż serca, co na mokrym, umieszczonym w pozycji pionowej ciele zdecydowanie nie było łatwe. Do klatki piersiowej Sergia były przyklejone elektrody, ale Lucia wiedziała, że wilgoć może fałszować wynik pomiaru czynności serca.
Medycy popatrzyli na nią poirytowani. Jeden z nich trzymał w dłoniach defibrylator.
– Na co czekacie? – zapytała zniecierpliwiona. – No już! Walcie!
– Nie możemy! – odparł lekarz, nie przestając uciskać klatki piersiowej Sergia. – Przy tym deszczu, na metalowej powierzchni, mogłoby nas wszystkich porazić! A jemu nijak by nie pomogło.
– Niech mi pan to da! Nie będę bezczynnie czekać, aż umrze!
Lucia, jako osoba leworęczna, próbowała chwycić urządzenie lewą ręką, ale mężczyzna trzymał je mocno.
– Niech pani przestanie! Pani jest nienormalna! To nic nie da!
– Proszę pani, robimy wszystko, co w naszej mocy – zaprotestował drugi ratownik.
– Powiedz jej, żeby zeszła z rusztowania albo skończę masaż – zwrócił się lekarz do kolegi. – Ma stąd zejść! Natychmiast!
Po chwili wahania Lucia zeszła na dół. Gość miał rację. Nic tu po niej.
Przez kolejne trzydzieści minut trzej mężczyźni nieprzerwanie prowadzili resuscytację krążeniowo-oddechową.
Deszcz nie ustawał. Lucia nie była w stanie oderwać wzroku od bladego ciała.
– Nie żyje. To koniec.
Zeszli z rusztowania. Jeden za drugim, ze spuszczonymi głowami. Prawie natychmiast ich miejsce zajęli astronauci w białych kombinezonach.
Poczuła konwulsyjne drgawki w rękach i nogach. Cała się trzęsła. Mdłości nadeszły tak szybko, że ledwie zdążyła się pochylić, gdy do gardła podszedł jej palący kwas, a na ziemię chlusnął obfity potok złożony z jej ostatniego posiłku zmieszanego z żółcią.1
PONIEDZIAŁEK WIECZÓR
Porucznik Lucia Guerrero obejrzała dowód osobisty zatrzymanego. Gabriel Agustín Schwartz, lat trzydzieści dwa, urodzony 18 marca 1987 roku w Maladze, zamieszkały w Madrycie przy calle San Jerónimo. Podniosła wzrok. Jasne, prawie białe włosy, blada, pociągła twarz, bezbarwne rzęsy.
Miał szeroko otwarte, niespokojne, jasne oczy, którymi spoglądał to na prawo, to na lewo, zbyt czerwone i jakby zbyt… _wilgotne_ wargi.
– Gabriel Schwartz – zaczęła.
Popatrzył na nią.
– A nie, to nie ja. Nie mam na imię Gabriel.
Uniosła brew.
– A jak?
– Ivan.
– Ivan? I jak dalej?
– Ivan.
– W takim razie kim jest Gabriel?
– Kim innym.
Utkwiła w nim spojrzenie. Jej lewa noga konwulsyjnie podskakiwała pod stołem. Poruszała się tak, od chwili gdy Lucia usiadła naprzeciw niego. RLS: zespół niespokojnych nóg.
– No dobrze, hm… Ivanie. Jesteś oskarżony o zabójstwo sierżanta Moreiry. – Przy tych słowach poczuła skurcz żołądka. – Rozumiesz?
– To nie ja – oświadczył stanowczo Gabriel, przygryzając wargę. – Ja nic nie zrobiłem.
– Przypominam pani, że dopóki nie ma dowodów jego winy, mój klient jest w tej sprawie zwykłym świadkiem – wtrącił się wypomadowany adwokat siedzący obok zatrzymanego.
Spojrzała na blondyna, następnie na adwokata i znowu na blondyna, który wielkimi jak u dziecka oczami rozglądał się po pomieszczeniu.
– Wszędzie są twoje odciski palców: na ciele, na krzyżu, na drabinie, na narzędziu zbrodni. Na ubraniach masz krew ofiary.
– To nie ja.
Był przerażony. Nie wyglądał na zabójcę.
– A więc kto?
– Ricardo.
– Kim jest Ricardo?
– To ktoś bardzo zły.
– Ach tak?
– Tak.
Próbowała zignorować ślady zaschniętej krwi na jaskrawopomarańczowych ogrodniczkach. Podobnie jak odciśnięty w pamięci widok ukrzyżowanego Sergia w strugach deszczu.
– Skąd wiesz, że to on?
– Bo mi powiedział.
Wzdrygnęła się.
– Ricardo powiedział ci, że go zabił?
– Pani porucznik – wtrącił się adwokat z urzędu – zważywszy na, że tak powiem, stan mojego klienta, prosiłbym, żeby nie brała pani pod uwagę tej ostatniej wypowiedzi.
– To ja tutaj decyduję, mecenasie – odpowiedziała twardo. – Posłuchaj, Gabrielu…
– Nie mam na imię Gabriel, tylko Ivan.
Nazywał się Gabriel Schwartz. Może na Tinderze nie miał wielu par, ale w kartotekach Guardia Civil jego nazwisko pojawiało się wielokrotnie w związku z kradzieżami w sklepach i handlem środkami psychoaktywnymi. Nigdy nie siedział w więzieniu, za to w placówkach psychiatrycznych – wielokrotnie. Zawsze mieszkał z matką. Po raz ostatni był w szpitalu w lutym, po jej śmierci. Skontaktowali się z jego psychiatrą: już był w drodze.
Lucia przeszła do sąsiedniego pomieszczenia, w którym jej kolega Arias i jej szef Peña oglądali przesłuchanie na monitorze. Skinęła na Ariasa.
– Dawaj, twoja kolej.
– Wierzysz w tę jego zmianę osobowości? – zapytał sceptycznie kolega. – Wygląda na totalnego czubka, ale może się zgrywa?
Sierżant Arias miał lekkiego zeza rozbieżnego. Kiedy jednym okiem patrzył w prawo, drugie uciekało nieco na lewo i w efekcie w każdym z nich światło odbijało się inaczej. Wyglądał przez to dziwnie, tak że przesłuchiwane osoby czuły się przy nim nieswojo. Arias często z tego korzystał. Lucia zauważyła, że efekty prowadzonych przez niego przesłuchań były wyraźnie powyżej średniej.
Pokręcił głową. Wyszedł, a następnie pojawił się w pokoju o szarych ścianach, oświetlonym zbyt mocną jarzeniówką.
Lucia i Peña – oficer kierujący w UCO grupą zabójstw, porwań i wyłudzeń – obserwowali go na ekranie. Peña – zadbany pięćdziesięciotrzylatek o wyglądzie dobrego ojca rodziny, z pięknym, starannie wypielęgnowanym wąsem. Jeden z najlepszych ludzi działających w terenie, jakich znała, a znała ich wielu: Guardia Civil liczyła osiemdziesiąt cztery tysiące funkcjonariuszy, a UCO, która była niejako głównym wydziałem policji kryminalnej – około czterystu.
– Dzień dobry, Gabrielu – rozległ się głos Ariasa w głośnikach rozmieszczonych po obu stronach monitora.
Zobaczyli, jak mężczyzna siada naprzeciw blondyna.
– Ej, panie władzo – odpowiedział z przekorą damskim głosem aresztant. – Niech pan będzie poważny! Przecież widać, że nie jestem Gabrielem, prawda?
Schwartz zachichotał, wsuwając za ucho kosmyk włosów. Skrzyżował nogi, wyprostował plecy i położył dłonie płasko na kolanach.
– A jak masz na imię? – zapytał Arias zbity z tropu.
– Jestem Marta. Podobają mi się pana oczy, panie sierżancie. Są piękne.
Na widok nagłej zmiany w fizjonomii Gabriela Lucię wbiło w fotel. Miała niemal wrażenie, że patrzy na kobietę.
– Co to za cyrk? – zdenerwował się Peña.
– Hm, Marto. Wiesz, dlaczego tutaj jesteś?
– Przecież pan widzi, że mój klient nie jest w stanie odpowiadać na pańskie pytania – wtrącił się adwokat. – Żądam, żeby niezwłocznie przebadał go psychiatra.
– Dlaczego tutaj jestem? Nie mam zielonego pojęcia – wyznał Gabriel alias Marta, puszczając mimo uszu interwencję swojego obrońcy. – Ale zakładam, że mi pan powie, panie sierżancie.
– Ja pierdolę! – szepnęła Lucia, cała w nerwach.
Zaciskała zęby tak mocno, że rozbolała ją żuchwa. Przecież nie będą się tak bawić godzinami. Sama szybciej zmusiłaby go do mówienia.
– Jestem pewna, że symuluje – stwierdziła.
– Możliwe – ostudził ją Peña. – Ale dopóki nie porozmawiamy z psychiatrą, musimy grać w jego grę. Inaczej wyrucha nas każdy adwokacina, kumasz? Psychiatra jest w drodze?
– Tak, niedługo tu będzie.
– Ile masz lat, Marto? – rozległ się głos Ariasa.
– A ile by mi pan dał? – zapytała figlarnie „Marta”.
– Czy wiesz, kto zabił sierżanta Moreirę?
– Tak. Ricardo.
– Znasz tego Ricarda?
– No oczywiście, że go znam, wszyscy go znamy. Nie jest dobry. Jest zły. Nie lubię go. I się go boję.
Lucia musiała przyznać, że przekonanie, z jakim „Marta” szkicowała portret Ricarda, było dość niepokojące.
– Czy możesz mi powiedzieć coś więcej na jego temat? – zaproponował Arias.
– Nie, nie chcę.
– A to dlaczego?
– Boję się go.
– Dlaczego się go boisz?
– Wszyscy się go boją.
– Jest aż taki zły?
Lucia była poruszona strwożoną miną Schwartza.
– Przeraża mnie ten gość – stwierdził Peña półgłosem, wstając.
Była zaskoczona. Jej szef raczej nie ulegał sugestiom. Był twardzielem. Stara szkoła. Miał do czynienia z najgroźniejszymi hiszpańskimi bandytami. Ale zmiany osobowości u Schwartza wytrąciłyby z równowagi największego stoika.
– Wiesz, gdzie on jest? – zapytał Arias.
Schwartz wiercił się nerwowo na krześle. Przez jego twarz raz po raz przebiegały tiki.
– A skąd miałabym wiedzieć?
– Nigdy ci nie powiedział, gdzie mieszka?
Blondyn wzruszył ramionami.
– Pff, mieszka tutaj, jak cała reszta – odparł głosem Marty, stukając palcem wskazującym we własną skroń. – A gdzie niby ma mieszkać?
– Marto, opowiedz mi o Ricardzie, to ważne – nalegał Arias.
Lucia zobaczyła, że Schwartz energicznie potrząsnął głową, przygryzł wargę i z całej siły zacisnął powieki. Po chwili otworzył oczy.
– Proszę, niech pan nam nie robi krzywdy.
– Co? – zapytał Arias, zbity z tropu.
– Niech pan nic nie mówi Ricardowi. Proszę pana. On nas skrzywdzi. Proszę, proszę, proszę!
Cholera, głos dziecka. Nawet jego twarz wyglądała teraz bardziej dziecinnie. Dość tego, pomyślała.
– Przejmuję go – oświadczyła.
Peña odwrócił się do niej.
– Jesteś pewna? Nie powinnaś się tak angażować. Normalnie nie powinienem cię nawet dopuścić do tego przesłuchania, wiesz o tym. Jesteś zbyt związana emocjonalnie. To był twój partner.
– Właśnie. – Wyszła na korytarz, otworzyła sąsiednie drzwi i weszła do pomieszczenia. – Wystarczy – odezwała się do Ariasa.
– Jesteś pewna?
– No przecież mówię, idź już!
– Pani porucznik… – wtrącił się adwokat.
– Zamknij się, mecenasie.
Podniosła głos. Arias wstał i wyszedł bez słowa.
– Może pani być pewna, że to zostanie odnotowane – oburzył się adwokat, cały purpurowy.
Chłopiec, w którego zmienił się Gabriel Schwartz, przyglądał jej się zdziwiony, jakby widział ją po raz pierwszy.
– Chcę rozmawiać z Martą – powiedziała.
Blondyn się wyprostował. Na jego twarz powrócił ckliwy uśmiech. Rozejrzał się dookoła, omiatając wzrokiem podłogę, sufit i ściany.
– Kochana, a widzisz tu kogoś innego? – zagruchał głosem Marty.
Oczyma wyobraźni Lucia ujrzała nagie, ociekające wodą ciało Sergia na krzyżu. Z wściekłości zbielały jej wargi. Zrobiła głęboki wdech.
– Ja też znam Ricarda – odezwała się prowokująco. – Nie tylko ty go znasz, Marto.
„Marta” rzuciła jej pogardliwe spojrzenie.
– Pfff, kłamiesz. Nie znasz Ricarda.
– Ależ znam.
– Nie wierzę ci! Boli mnie głowa… Macie coś na migrenę?
– Nie masz obowiązku mi wierzyć. Ale znam go, zapewniam cię. Nie jest taki groźny, jak mówisz.
Schwartz znowu wzruszył ramionami.
– Pfff, bzdury. Widać, że go nie znasz. Inaczej nie mówiłabyś takich rzeczy.
– Ten twój Ricardo zgrywa twardziela, ale to tchórz.
Schwartz zamrugał nerwowo. Z niepokojem rozejrzał się dookoła.
– Zamknij się! Oszalałaś? On tu przyjdzie, jeśli to usłyszy!
– Niech przyjdzie. Powtórzę mu to samo. Ale nie przyjdzie. A wiesz dlaczego? Bo jest silny tylko wobec takich słabeuszy jak ty. Twój Ricardo to cykor.
– Zamknij się! Moja głowa – jęknęła Marta. – Dajcie mi coś, o rany, jak mnie boli…
Lucia poczuła, jak włosy na rękach stają jej dęba. Schwartz trzepotał powiekami. Drżał, a jego wargi poruszały się, tak jakby mówił do siebie, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Wyprostowała się na krześle.
– Marta?
Żadnej odpowiedzi. Zerknęła na kamerę. Jeśli ten świr spróbuje jakiejś sztuczki, przywali mu lewym sierpowym i natychmiast zaczną się kłopoty.
Blondyn miał zamknięte oczy. Spojrzała na niego. Jego twarz była teraz bez wyrazu. Woskowa maska. Jakby spał. Nagle otworzył oczy, a ona aż podskoczyła. Jego tęczówki lśniły tak twardym, zwierzęcym blaskiem, malowała się w nim taka wściekłość, że Lucia zesztywniała.
– Wiesz, kim jestem? – odezwał się wyniośle niskim, głębokim głosem.
Zawahała się.
– Ricardo?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki