Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Lucia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
22 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lucia - ebook

Pierwszy tom nowej serii z porucznik Lucią Guerrero.

Grupa studentów kryminologii Uniwersytetu w Salamance odkrywa istnienie mordercy, który przez kilkadziesiąt lat wymykał się organom ścigania. Zabójca aranżuje miejsca zbrodni na wzór scen z renesansowych obrazów. W tym samym czasie w Madrycie dochodzi do makabrycznej zbrodni. Jeden z funkcjonariuszy Guardia Civil zostaje powieszony na krzyżu. Porucznik Lucia Guerrera, nietuzinkowa policjantka, rusza w pościg za sprawcą zwanym „klejowym mordercą”. Aby znaleźć zabójcę, bohaterowie będą musieli połączyć siły. Niestety będą też musieli skonfrontować się z własną przeszłością, ze swoimi najgłębszymi lękami i prawdą, która okaże się straszniejsza niż wszystkie legendy i mity.

Najlepiej sprzedająca się powieść policyjna we Francji.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-699-7
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Noc, ten pies czarny, spie­szy w ślad za białą łanią dnia._

Swin­burne¹

_Było po pół­nocy, jak mówią dawne histo­rie,_
_kiedy cichą, uśpioną zie­mię spo­wi­jały ciem­no­ści,_
_kiedy żywi wyglą­dali jak trupy, a zmarli opusz­czali groby._
_Godzina, w któ­rej cza­sem roz­brzmie­wają strasz­liwe głosy_
_i sły­chać bez­kształtne, stłu­mione kroki._
_Godzina w któ­rej wśród ciem­no­ści błą­dzą prze­ra­ża­jące duchy,_
_A psy wyją, str­wo­żone ich wido­kiem._

José de Espron­ceda, _Stu­dent z Sala­manki_²

_Nie wie­rzę w nic: ani w dzień, ani w ciem­no­ści._

Thirty Seconds to Mars, _100 Suns_

1.

Ch. Swin­burne, _Atlanta w Kaly­do­nie_, przeł. Jan Kaspro­wicz, W.L. Anczyc i Spółka, Lwów 1907.

2.

Prze­kład z języka fran­cu­skiego Monika Szewc-Osiecka.Prolog

Bły­ska­wice.

Grzmot.

Burza.

Zapar­ko­wała u stóp pagórka i wysia­dła z auta. Kiedy zna­la­zła się na zewnątrz, poczuła się tak, jakby rekwi­zy­tor na pla­nie fil­mo­wym wyle­wał jej na głowę wodę z wia­dra. Nie nacią­gnąw­szy nawet kap­tura, ruszyła w stronę samo­cho­dów, któ­rych pul­su­jące nie­bie­skawe świa­tła prze­bi­jały się przez ścianę desz­czu. Z rykiem syren zajeż­dżały inne ozna­ko­wane toyoty RAV4. W pośpie­chu nie zabrała ze sobą ani para­sola, ani nie­prze­ma­kal­nej kurtki. Kiedy dotarła na miej­sce, była prze­mo­czona: woda ście­kała jej za koł­nierz, spły­wała po czar­nej kami­zelce tak­tycz­nej z pla­kietką, na któ­rej wid­niał skrót UCO.

UCO, czyli Uni­dad Cen­tral Ope­ra­tiva. Główna Jed­nostka Ope­ra­cyjna, elita służb kry­mi­nal­nych w Guar­dia Civil, Straży Oby­wa­tel­skiej. Młoda kobieta wznio­sła wzrok ku niebu, czar­nemu jak węglowy pył. Choć był śro­dek popo­łu­dnia, było bar­dzo ciemno i wszyst­kie wozy miały włą­czone świa­tła.

Lucia zamru­gała, ponie­waż deszcz zale­wał jej oczy. I wtedy je zoba­czyła. Na szczy­cie wzgó­rza. Trzy wyso­kie, ciemne krzyże – pośrodku Chry­stus, a po bokach dwaj łotro­wie.

– Ten z pra­wej – powie­dział sier­żant sto­jący w stru­gach desz­czu.

Na jego twa­rzy malo­wało się prze­ra­że­nie, które ogar­nęło go na widok sceny na wzgó­rzu. Lucia miała to jesz­cze przed sobą. Kal­wa­rie – w Gali­cii, na zacho­dzie kraju, były ich tysiące. Ale to nie była Gali­cia: znaj­do­wali się zale­d­wie trzy­dzie­ści kilo­me­trów na pół­nocny zachód od Madrytu. W szcze­rym polu. Z dala od wszel­kich ludz­kich sie­dzib.

Lucia podą­żyła wzro­kiem we wska­za­nym kie­runku. Krzyż po pra­wej. Nie było potrzeba spe­cja­li­sty, by mimo ściany desz­czu stwier­dzić, że ten krzyż różni się od pozo­sta­łych. Nawet z daleka widziała, że pod­czas gdy znaj­du­jąca się pośrodku rzeźba Chry­stusa i figura łotra po lewej pociem­niały przez wiele wie­ków nie­po­gody, postać z pra­wej była znacz­nie jaśniej­sza: nie­mal woskowo blada.

Kobieta zaczerp­nęła powie­trza i ruszyła w górę stro­mego zbo­cza po mięk­kiej, grzą­skiej ziemi, któ­rej cięż­kie grudy od razu zaczęły jej się lepić do butów. Woda obmy­wała jej twarz, ście­kała z wło­sów, po szyi i wzdłuż krę­go­słupa niczym stru­mień ska­czący z jed­nego kamie­nia na drugi.

Nagle poczuła głu­che wale­nie serca: wiel­kie krzyże zda­wały się zstę­po­wać ku niej. Atra­men­towe niebo prze­szy­wały dzie­siątki roz­bły­sków. Tuż przed nią prze­su­wały się białe cie­nie: to tech­nicy w kom­bi­ne­zo­nach pobie­rali próbki i szu­kali śla­dów, któ­rych nie znisz­czyła ulewa.

Szła trasą wyty­czoną za pomocą jasnej taśmy, pośród spły­wa­ją­cych z góry stru­żek wody. Padało tak mocno, że aby dokład­nie zoba­czyć figurę – tę jaśniej­szą od dwóch pozo­sta­łych – musiała podejść jesz­cze bli­żej, poko­nu­jąc kolejne zasłony desz­czu.

Spoj­rzała. Ten widok przy­po­mniał jej inny obraz i poczuła lodo­waty dreszcz. Kiedy dotarło do niej, co ma przed oczami, otwo­rzyła usta i wydała z sie­bie niemy krzyk. Nie, to nie­moż­liwe! To nie może być on.

Deszcz nie usta­wał. Nie­ustę­pliwy, rzę­si­sty, zaci­na­jący. Lucia drżała. Była zdy­szana, po wspi­naczce powinno jej być gorąco, ale czuła zimno. Prze­ni­kało aż do kości, do krwi.

Postać, którą miała przed sobą, roz­po­starta kilka metrów wyżej, pod desz­czo­wym nie­bem, nie była wyrzeź­biona. To był czło­wiek. Ktoś, kogo znała. Jej kolega z pracy, przy­ja­ciel, part­ner: sier­żant Ser­gio Castillo More­ira. Trzy­dzie­ści pięć lat. Żonaty, ojciec dwóch małych dziew­czy­nek. Dobry glina. I z tego, co wie­działa, dobry ojciec.

Deszcz siekł nagie, mokre ciało, bladą skórę, ele­gancki zarys mię­śni. Mimo woli zwró­ciła uwagę na nie­sto­sowny szcze­gół: woda kapała z jego penisa jak z kranu. Ser­gio wisiał mię­dzy nie­bem a zie­mią, lewi­tu­jąc ponad pagór­kiem ewi­dent­nie wbrew pra­wom fizyki. A jed­nak to wła­śnie widziała: nagie ciało, które samo utrzy­my­wało się w powie­trzu.

Ktoś zdjął rzeźbę, która mokła teraz w bło­cie twa­rzą do ziemi, i zastą­pił ją ska­to­wa­nym cia­łem Ser­gia. Dra­bina leżała obok. Z roz­krzy­żo­wa­nymi ramio­nami i głową odchy­loną do tyłu Ser­gio zwra­cał twarz ku czar­nemu niebu, jakby bła­ga­jąc o łaskę, która nie nade­szła.

Ktoś – męż­czy­zna? kobieta? – wie­lo­krot­nie wbił mu w serce śru­bo­kręt, z nie­sły­chaną siłą, jakby chciał je roz­sa­dzić: mię­dzy most­kiem a lewym sut­kiem widać było wiele głę­bo­kich ran, a z jed­nej z nich wciąż wysta­wał uchwyt śru­bo­krętu.

Wszech­świat jest pełen tajem­nic, pomy­ślała Lucia. Masa samego Słońca to dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent masy całego Układu Sło­necz­nego; w prze­strzeni kosmicz­nej panuje abso­lutna cisza; na każ­dego czło­wieka żyją­cego na Ziemi przy­pada jeden i sześć dzie­sią­tych miliona mró­wek; jedno z naj­star­szych dzieł lite­rac­kich ludz­ko­ści nosi tytuł _Epos o Gil­ga­me­szu_, zostało spi­sane na gli­nia­nych tablicz­kach, a jego główny boha­ter już wtedy miał obse­sję na punk­cie śmierci. O tym wszyst­kim Lucia wie­działa od swo­jego młod­szego brata Rafa­ela. Ale ta tajem­nica – tajem­nica okru­cień­stwa, abso­lut­nego zła – była dla niej naj­więk­sza, naj­bar­dziej nie­po­jęta ze wszyst­kich.

Poczuła, jak zbiera jej się na wymioty. Zmu­siła się jed­nak do patrze­nia na ten prze­cho­dzący wszel­kie poję­cie strasz­liwy spek­takl. Nie było żad­nego gwoź­dzia, żad­nej liny, które utrzy­my­wa­łyby ciało na krzyżu. Nie­moż­liwe. Zda­wało się trzy­mać w powie­trzu wyłącz­nie siłą wła­snej woli. Ale prze­cież nie miało już woli: było mar­twe. Co więc się za tym kryło?

Wresz­cie usta­wiono rusz­to­wa­nie, by zdjąć zwłoki: lśniące rurki i meta­lowe płyty dźwię­czały, ude­rza­jąc o sie­bie. W poświa­cie reflek­to­rów deszcz roz­bi­jał się w bia­ławą mgłę. Odwró­ciła się do jed­nego z tech­ni­ków, który stał obok niej.

– Jak on się trzyma?

– Dziwne, prawda? – szep­nął jego­mość odziany w biały kom­bi­ne­zon astro­nauty, o który stu­kały kro­ple desz­czu. – Żad­nych lin ani moco­wań, a jed­nak wisi. Ten, kto to zro­bił, to naprawdę jakiś opę­ta­niec.

– Wszy­scy oni są opę­tani – odpa­ro­wała, roz­draż­niona jego uwagą. – A więc?

– Klej.

– Co?

– Ktoś posma­ro­wał jego plecy, pośladki, łydki, wierzch dłoni, tył ramion i głowy jakimś mega­moc­nym kle­jem. Taaak… Zanim klej zwią­zał, na pewno przy­mo­co­wano go do krzyża jaki­miś linami, może kablem, dowiemy się: na ramio­nach, nad­garst­kach, klatce pier­sio­wej, czole i kost­kach widać dość głę­bo­kie ślady. I na pewno zro­biono to, zanim się roz­pa­dało. Ope­ra­cja zajęła naj­wy­żej kilka minut, ale trzeba było do niej cho­ler­nej siły. A skóra, nie­za­leż­nie od tego, czy została stwo­rzona przez Boga czy przez miliony lat ewo­lu­cji, począw­szy od pierw­szego mikro­or­ga­ni­zmu jed­no­ko­mór­ko­wego, to wspa­niałe osią­gnię­cie inży­nie­rii gene­tycz­nej: este­tyczna, a zara­zem ela­styczna i wystar­cza­jąco odporna, by utrzy­mać ciało w pozy­cji, w któ­rej je przy­kle­jono.

– Chry­ste – jęk­nęła.

Zgięła się wpół. Oparła dło­nie na udach i oddy­chała głę­boko, by prze­zwy­cię­żyć mdło­ści. Wresz­cie się pod­nio­sła.

Ulotny obraz: ona i sier­żant More­ira cału­jący się w szatni w ostat­niego syl­we­stra, Lucia deli­kat­nie go odpy­cha, mówiąc: „Ser­gio, nie”. Pra­cują razem, Lucia zna jego żonę, córki. Z sąsied­niej sali docho­dzi muzyka, rado­sne krzyki. Męż­czy­zna ład­nie pach­nie mydłem i wodą toa­le­tową, a jego usta mają przy­jemny smak tyto­niu, gumy do żucia i pasty do zębów. Pra­gnie jej, a ona pra­gnie jego. Ale mówi „nie”.

Nagle się wzdry­gnęła. Pomy­ślała, że jej się zda­wało, i jesz­cze raz spoj­rzała na blady tors. Spły­wa­jące po nim strużki wody migo­tały, odbi­ja­jąc świa­tło reflek­to­rów. Zoba­czyła to po raz kolejny: klatka pier­siowa jej kolegi raz za razem się pod­no­siła. Mój Boże! Naj­wy­raź­niej śru­bo­kręt nie do końca speł­nił swoje zada­nie.

Odwró­ciła się w stronę osób znaj­du­ją­cych się na wzgó­rzu:

– ON ŻYJE! – krzyk­nęła. – ON ŻYJE! ON ŻYJE!

Męż­czyzn w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach zastą­pili lekarz i dwóch ratow­ni­ków. Sto­jąc na rusz­to­wa­niu, trzy metry nad zie­mią, uwi­jali się przy ciele. Deszcz grał na alu­mi­nio­wych rur­kach jak na ksy­lo­fo­nie. Wszę­dzie roz­le­gały się krzyki, nawo­ły­wa­nia, tupa­nie.

– Kurwa, jak go odkleić, żeby nie ode­rwać skóry? – wyszcze­kał jeden z męż­czyzn.

– Jest świa­dek – zwró­cił się w tym samym momen­cie do Lucii kapi­tan Peña, jej szef w UCO.

Pod­szedł do niej. Odwró­ciła głowę, by na niego popa­trzeć. Kapało mu z wąsów.

– Świa­dek?

Wzru­szył ramio­nami.

– Raczej podej­rzany.

Zmarsz­czyła brwi.

– To świa­dek czy podej­rzany?

– Taki jakby… spa­ce­ro­wicz. Był tutaj, kiedy przy­je­chał patrol. To on zawia­do­mił poli­cję. Mówił, że widział, co się stało. I tego, kto to zro­bił. Że wszystko widział. Ale bał się inter­we­nio­wać. Sądzimy, że to on jest sprawcą.

Wypro­sto­wała się. Miała ponurą minę.

– A na jakiej pod­sta­wie tak sądzi­cie?

– Zro­zu­miesz, kiedy go zoba­czysz.

Zawa­hała się, spoj­rzała na medy­ków krzą­ta­ją­cych się wokół Ser­gia na rusz­to­wa­niu. W tej chwili nic nie mogła zro­bić.

– Chcę go zoba­czyć natych­miast – oświad­czyła.

Ruszyli w dół ku samo­cho­dom, ostroż­nie, by się nie pośli­zgnąć. Lucia czuła, że prze­mo­czone nogawki kleją jej się do kostek, a trampki Chuck Tay­lor są cięż­kie od błota.

Stał oparty o samo­chód mię­dzy dwoma funk­cjo­na­riu­szami Guar­dia Civil. Blada skóra, pocią­gła twarz, szpi­cza­sty pod­bró­dek, brwi i włosy nie­mal białe. Około trzy­dziestki. Lucii natych­miast rzu­ciły się w oczy plamy krwi na poma­rań­czo­wych ogrod­nicz­kach.

Kiedy pode­szła bli­żej, pod­niósł wzrok. Wiel­kie oczy dziecka o jasnych tęczów­kach i czer­wo­nych powie­kach. Odru­chowo zła­pa­łaby go za koł­nierz, ale się powstrzy­mała.

– Ty to zro­bi­łeś?

Zatrze­po­tał rzę­sami, żeby strzą­snąć z nich kro­ple desz­czu. Uśmiech­nął się uśmie­chem sza­leńca: na ten widok Lucia miała ochotę wal­nąć jego głową o maskę. A potem pokrę­cił głową.

– Nie, to On. Widzia­łem go.

– Co za on?

– O rany, no On…

Nagle z góry usły­szała krzyk:

– TRA­CIMY GO!

Spoj­rzała w stronę szczytu. Cho­lera! Ruszyła bie­giem w górę zbo­cza. Pośli­zgnęła się, zła­pała rów­no­wagę i bie­gła dalej.

– Nie, nie, nie! Kurwa, nie!

Pod­cią­ga­jąc się na meta­lo­wych rur­kach, weszła na rusz­to­wa­nie.

– Hej! – rzu­cił w jej stronę jeden z ratow­ni­ków. – Co pani robi? Pro­szę zejść! To nie udźwi­gnie tylu osób!

Lucia go zigno­ro­wała. Wczoł­gała się na nie­wielką, drżącą plat­formę. Lekarz pro­wa­dził ener­giczny masaż serca, co na mokrym, umiesz­czo­nym w pozy­cji pio­no­wej ciele zde­cy­do­wa­nie nie było łatwe. Do klatki pier­sio­wej Ser­gia były przy­kle­jone elek­trody, ale Lucia wie­działa, że wil­goć może fał­szo­wać wynik pomiaru czyn­no­ści serca.

Medycy popa­trzyli na nią poiry­to­wani. Jeden z nich trzy­mał w dło­niach defi­bry­la­tor.

– Na co cze­ka­cie? – zapy­tała znie­cier­pli­wiona. – No już! Wal­cie!

– Nie możemy! – odparł lekarz, nie prze­sta­jąc uci­skać klatki pier­sio­wej Ser­gia. – Przy tym desz­czu, na meta­lo­wej powierzchni, mogłoby nas wszyst­kich pora­zić! A jemu nijak by nie pomo­gło.

– Niech mi pan to da! Nie będę bez­czyn­nie cze­kać, aż umrze!

Lucia, jako osoba lewo­ręczna, pró­bo­wała chwy­cić urzą­dze­nie lewą ręką, ale męż­czy­zna trzy­mał je mocno.

– Niech pani prze­sta­nie! Pani jest nie­nor­malna! To nic nie da!

– Pro­szę pani, robimy wszystko, co w naszej mocy – zapro­te­sto­wał drugi ratow­nik.

– Powiedz jej, żeby zeszła z rusz­to­wa­nia albo skoń­czę masaż – zwró­cił się lekarz do kolegi. – Ma stąd zejść! Natych­miast!

Po chwili waha­nia Lucia zeszła na dół. Gość miał rację. Nic tu po niej.

Przez kolejne trzy­dzie­ści minut trzej męż­czyźni nie­prze­rwa­nie pro­wa­dzili resu­scy­ta­cję krą­że­niowo-odde­chową.

Deszcz nie usta­wał. Lucia nie była w sta­nie ode­rwać wzroku od bla­dego ciała.

– Nie żyje. To koniec.

Zeszli z rusz­to­wa­nia. Jeden za dru­gim, ze spusz­czo­nymi gło­wami. Pra­wie natych­miast ich miej­sce zajęli astro­nauci w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach.

Poczuła kon­wul­syjne drgawki w rękach i nogach. Cała się trzę­sła. Mdło­ści nade­szły tak szybko, że led­wie zdą­żyła się pochy­lić, gdy do gar­dła pod­szedł jej palący kwas, a na zie­mię chlu­snął obfity potok zło­żony z jej ostat­niego posiłku zmie­sza­nego z żół­cią.1

PONIEDZIAŁEK WIECZÓR

Porucz­nik Lucia Guer­rero obej­rzała dowód oso­bi­sty zatrzy­ma­nego. Gabriel Agustín Schwartz, lat trzy­dzie­ści dwa, uro­dzony 18 marca 1987 roku w Mala­dze, zamiesz­kały w Madry­cie przy calle San Jeró­nimo. Pod­nio­sła wzrok. Jasne, pra­wie białe włosy, blada, pocią­gła twarz, bez­barwne rzęsy.

Miał sze­roko otwarte, nie­spo­kojne, jasne oczy, któ­rymi spo­glą­dał to na prawo, to na lewo, zbyt czer­wone i jakby zbyt… _wil­gotne_ wargi.

– Gabriel Schwartz – zaczęła.

Popa­trzył na nią.

– A nie, to nie ja. Nie mam na imię Gabriel.

Unio­sła brew.

– A jak?

– Ivan.

– Ivan? I jak dalej?

– Ivan.

– W takim razie kim jest Gabriel?

– Kim innym.

Utkwiła w nim spoj­rze­nie. Jej lewa noga kon­wul­syj­nie pod­ska­ki­wała pod sto­łem. Poru­szała się tak, od chwili gdy Lucia usia­dła naprze­ciw niego. RLS: zespół nie­spo­koj­nych nóg.

– No dobrze, hm… Iva­nie. Jesteś oskar­żony o zabój­stwo sier­żanta More­iry. – Przy tych sło­wach poczuła skurcz żołądka. – Rozu­miesz?

– To nie ja – oświad­czył sta­now­czo Gabriel, przy­gry­za­jąc wargę. – Ja nic nie zro­bi­łem.

– Przy­po­mi­nam pani, że dopóki nie ma dowo­dów jego winy, mój klient jest w tej spra­wie zwy­kłym świad­kiem – wtrą­cił się wypo­ma­do­wany adwo­kat sie­dzący obok zatrzy­ma­nego.

Spoj­rzała na blon­dyna, następ­nie na adwo­kata i znowu na blon­dyna, który wiel­kimi jak u dziecka oczami roz­glą­dał się po pomiesz­cze­niu.

– Wszę­dzie są twoje odci­ski pal­ców: na ciele, na krzyżu, na dra­bi­nie, na narzę­dziu zbrodni. Na ubra­niach masz krew ofiary.

– To nie ja.

Był prze­ra­żony. Nie wyglą­dał na zabójcę.

– A więc kto?

– Ricardo.

– Kim jest Ricardo?

– To ktoś bar­dzo zły.

– Ach tak?

– Tak.

Pró­bo­wała zigno­ro­wać ślady zaschnię­tej krwi na jaskra­wo­po­ma­rań­czo­wych ogrod­nicz­kach. Podob­nie jak odci­śnięty w pamięci widok ukrzy­żo­wa­nego Ser­gia w stru­gach desz­czu.

– Skąd wiesz, że to on?

– Bo mi powie­dział.

Wzdry­gnęła się.

– Ricardo powie­dział ci, że go zabił?

– Pani porucz­nik – wtrą­cił się adwo­kat z urzędu – zwa­żyw­szy na, że tak powiem, stan mojego klienta, pro­sił­bym, żeby nie brała pani pod uwagę tej ostat­niej wypo­wie­dzi.

– To ja tutaj decy­duję, mece­na­sie – odpo­wie­działa twardo. – Posłu­chaj, Gabrielu…

– Nie mam na imię Gabriel, tylko Ivan.

Nazy­wał się Gabriel Schwartz. Może na Tin­de­rze nie miał wielu par, ale w kar­to­te­kach Guar­dia Civil jego nazwi­sko poja­wiało się wie­lo­krot­nie w związku z kra­dzie­żami w skle­pach i han­dlem środ­kami psy­cho­ak­tyw­nymi. Ni­gdy nie sie­dział w wię­zie­niu, za to w pla­ców­kach psy­chia­trycz­nych – wie­lo­krot­nie. Zawsze miesz­kał z matką. Po raz ostatni był w szpi­talu w lutym, po jej śmierci. Skon­tak­to­wali się z jego psy­chia­trą: już był w dro­dze.

Lucia prze­szła do sąsied­niego pomiesz­cze­nia, w któ­rym jej kolega Arias i jej szef Peña oglą­dali prze­słu­cha­nie na moni­to­rze. Ski­nęła na Ariasa.

– Dawaj, twoja kolej.

– Wie­rzysz w tę jego zmianę oso­bo­wo­ści? – zapy­tał scep­tycz­nie kolega. – Wygląda na total­nego czubka, ale może się zgrywa?

Sier­żant Arias miał lek­kiego zeza roz­bież­nego. Kiedy jed­nym okiem patrzył w prawo, dru­gie ucie­kało nieco na lewo i w efek­cie w każ­dym z nich świa­tło odbi­jało się ina­czej. Wyglą­dał przez to dziw­nie, tak że prze­słu­chi­wane osoby czuły się przy nim nie­swojo. Arias czę­sto z tego korzy­stał. Lucia zauwa­żyła, że efekty pro­wa­dzo­nych przez niego prze­słu­chań były wyraź­nie powy­żej śred­niej.

Pokrę­cił głową. Wyszedł, a następ­nie poja­wił się w pokoju o sza­rych ścia­nach, oświe­tlo­nym zbyt mocną jarze­niówką.

Lucia i Peña – ofi­cer kie­ru­jący w UCO grupą zabójstw, porwań i wyłu­dzeń – obser­wo­wali go na ekra­nie. Peña – zadbany pięć­dzie­się­cio­trzy­la­tek o wyglą­dzie dobrego ojca rodziny, z pięk­nym, sta­ran­nie wypie­lę­gno­wa­nym wąsem. Jeden z naj­lep­szych ludzi dzia­ła­ją­cych w tere­nie, jakich znała, a znała ich wielu: Guar­dia Civil liczyła osiem­dzie­siąt cztery tysiące funk­cjo­na­riu­szy, a UCO, która była nie­jako głów­nym wydzia­łem poli­cji kry­mi­nal­nej – około czte­ry­stu.

– Dzień dobry, Gabrielu – roz­legł się głos Ariasa w gło­śni­kach roz­miesz­czo­nych po obu stro­nach moni­tora.

Zoba­czyli, jak męż­czy­zna siada naprze­ciw blon­dyna.

– Ej, panie wła­dzo – odpo­wie­dział z prze­korą dam­skim gło­sem aresz­tant. – Niech pan będzie poważny! Prze­cież widać, że nie jestem Gabrie­lem, prawda?

Schwartz zachi­cho­tał, wsu­wa­jąc za ucho kosmyk wło­sów. Skrzy­żo­wał nogi, wypro­sto­wał plecy i poło­żył dło­nie pła­sko na kola­nach.

– A jak masz na imię? – zapy­tał Arias zbity z tropu.

– Jestem Marta. Podo­bają mi się pana oczy, panie sier­żan­cie. Są piękne.

Na widok nagłej zmiany w fizjo­no­mii Gabriela Lucię wbiło w fotel. Miała nie­mal wra­że­nie, że patrzy na kobietę.

– Co to za cyrk? – zde­ner­wo­wał się Peña.

– Hm, Marto. Wiesz, dla­czego tutaj jesteś?

– Prze­cież pan widzi, że mój klient nie jest w sta­nie odpo­wia­dać na pań­skie pyta­nia – wtrą­cił się adwo­kat. – Żądam, żeby nie­zwłocz­nie prze­ba­dał go psy­chia­tra.

– Dla­czego tutaj jestem? Nie mam zie­lo­nego poję­cia – wyznał Gabriel alias Marta, pusz­cza­jąc mimo uszu inter­wen­cję swo­jego obrońcy. – Ale zakła­dam, że mi pan powie, panie sier­żan­cie.

– Ja pier­dolę! – szep­nęła Lucia, cała w ner­wach.

Zaci­skała zęby tak mocno, że roz­bo­lała ją żuchwa. Prze­cież nie będą się tak bawić godzi­nami. Sama szyb­ciej zmu­si­łaby go do mówie­nia.

– Jestem pewna, że symu­luje – stwier­dziła.

– Moż­liwe – ostu­dził ją Peña. – Ale dopóki nie poroz­ma­wiamy z psy­chia­trą, musimy grać w jego grę. Ina­czej wyru­cha nas każdy adwo­ka­cina, kumasz? Psy­chia­tra jest w dro­dze?

– Tak, nie­długo tu będzie.

– Ile masz lat, Marto? – roz­legł się głos Ariasa.

– A ile by mi pan dał? – zapy­tała figlar­nie „Marta”.

– Czy wiesz, kto zabił sier­żanta More­irę?

– Tak. Ricardo.

– Znasz tego Ricarda?

– No oczy­wi­ście, że go znam, wszy­scy go znamy. Nie jest dobry. Jest zły. Nie lubię go. I się go boję.

Lucia musiała przy­znać, że prze­ko­na­nie, z jakim „Marta” szki­co­wała por­tret Ricarda, było dość nie­po­ko­jące.

– Czy możesz mi powie­dzieć coś wię­cej na jego temat? – zapro­po­no­wał Arias.

– Nie, nie chcę.

– A to dla­czego?

– Boję się go.

– Dla­czego się go boisz?

– Wszy­scy się go boją.

– Jest aż taki zły?

Lucia była poru­szona str­wo­żoną miną Schwartza.

– Prze­raża mnie ten gość – stwier­dził Peña pół­gło­sem, wsta­jąc.

Była zasko­czona. Jej szef raczej nie ule­gał suge­stiom. Był twar­dzie­lem. Stara szkoła. Miał do czy­nie­nia z naj­groź­niej­szymi hisz­pań­skimi ban­dy­tami. Ale zmiany oso­bo­wo­ści u Schwartza wytrą­ci­łyby z rów­no­wagi naj­więk­szego sto­ika.

– Wiesz, gdzie on jest? – zapy­tał Arias.

Schwartz wier­cił się ner­wowo na krze­śle. Przez jego twarz raz po raz prze­bie­gały tiki.

– A skąd mia­ła­bym wie­dzieć?

– Ni­gdy ci nie powie­dział, gdzie mieszka?

Blon­dyn wzru­szył ramio­nami.

– Pff, mieszka tutaj, jak cała reszta – odparł gło­sem Marty, stu­ka­jąc pal­cem wska­zu­ją­cym we wła­sną skroń. – A gdzie niby ma miesz­kać?

– Marto, opo­wiedz mi o Ricar­dzie, to ważne – nale­gał Arias.

Lucia zoba­czyła, że Schwartz ener­gicz­nie potrzą­snął głową, przy­gryzł wargę i z całej siły zaci­snął powieki. Po chwili otwo­rzył oczy.

– Pro­szę, niech pan nam nie robi krzywdy.

– Co? – zapy­tał Arias, zbity z tropu.

– Niech pan nic nie mówi Ricar­dowi. Pro­szę pana. On nas skrzyw­dzi. Pro­szę, pro­szę, pro­szę!

Cho­lera, głos dziecka. Nawet jego twarz wyglą­dała teraz bar­dziej dzie­cin­nie. Dość tego, pomy­ślała.

– Przej­muję go – oświad­czyła.

Peña odwró­cił się do niej.

– Jesteś pewna? Nie powin­naś się tak anga­żo­wać. Nor­mal­nie nie powi­nie­nem cię nawet dopu­ścić do tego prze­słu­cha­nia, wiesz o tym. Jesteś zbyt zwią­zana emo­cjo­nal­nie. To był twój part­ner.

– Wła­śnie. – Wyszła na kory­tarz, otwo­rzyła sąsied­nie drzwi i weszła do pomiesz­cze­nia. – Wystar­czy – ode­zwała się do Ariasa.

– Jesteś pewna?

– No prze­cież mówię, idź już!

– Pani porucz­nik… – wtrą­cił się adwo­kat.

– Zamknij się, mece­na­sie.

Pod­nio­sła głos. Arias wstał i wyszedł bez słowa.

– Może pani być pewna, że to zosta­nie odno­to­wane – obu­rzył się adwo­kat, cały pur­pu­rowy.

Chło­piec, w któ­rego zmie­nił się Gabriel Schwartz, przy­glą­dał jej się zdzi­wiony, jakby widział ją po raz pierw­szy.

– Chcę roz­ma­wiać z Martą – powie­działa.

Blon­dyn się wypro­sto­wał. Na jego twarz powró­cił ckliwy uśmiech. Rozej­rzał się dookoła, omia­ta­jąc wzro­kiem pod­łogę, sufit i ściany.

– Kochana, a widzisz tu kogoś innego? – zagru­chał gło­sem Marty.

Oczyma wyobraźni Lucia ujrzała nagie, ocie­ka­jące wodą ciało Ser­gia na krzyżu. Z wście­kło­ści zbie­lały jej wargi. Zro­biła głę­boki wdech.

– Ja też znam Ricarda – ode­zwała się pro­wo­ku­jąco. – Nie tylko ty go znasz, Marto.

„Marta” rzu­ciła jej pogar­dliwe spoj­rze­nie.

– Pfff, kła­miesz. Nie znasz Ricarda.

– Ależ znam.

– Nie wie­rzę ci! Boli mnie głowa… Macie coś na migrenę?

– Nie masz obo­wiązku mi wie­rzyć. Ale znam go, zapew­niam cię. Nie jest taki groźny, jak mówisz.

Schwartz znowu wzru­szył ramio­nami.

– Pfff, bzdury. Widać, że go nie znasz. Ina­czej nie mówi­ła­byś takich rze­czy.

– Ten twój Ricardo zgrywa twar­dziela, ale to tchórz.

Schwartz zamru­gał ner­wowo. Z nie­po­ko­jem rozej­rzał się dookoła.

– Zamknij się! Osza­la­łaś? On tu przyj­dzie, jeśli to usły­szy!

– Niech przyj­dzie. Powtó­rzę mu to samo. Ale nie przyj­dzie. A wiesz dla­czego? Bo jest silny tylko wobec takich sła­be­uszy jak ty. Twój Ricardo to cykor.

– Zamknij się! Moja głowa – jęk­nęła Marta. – Daj­cie mi coś, o rany, jak mnie boli…

Lucia poczuła, jak włosy na rękach stają jej dęba. Schwartz trze­po­tał powie­kami. Drżał, a jego wargi poru­szały się, tak jakby mówił do sie­bie, ale nie wydo­by­wał się z nich żaden dźwięk. Wypro­sto­wała się na krze­śle.

– Marta?

Żad­nej odpo­wie­dzi. Zer­k­nęła na kamerę. Jeśli ten świr spró­buje jakiejś sztuczki, przy­wali mu lewym sier­po­wym i natych­miast zaczną się kło­poty.

Blon­dyn miał zamknięte oczy. Spoj­rzała na niego. Jego twarz była teraz bez wyrazu. Woskowa maska. Jakby spał. Nagle otwo­rzył oczy, a ona aż pod­sko­czyła. Jego tęczówki lśniły tak twar­dym, zwie­rzę­cym bla­skiem, malo­wała się w nim taka wście­kłość, że Lucia zesztyw­niała.

– Wiesz, kim jestem? – ode­zwał się wynio­śle niskim, głę­bo­kim gło­sem.

Zawa­hała się.

– Ricardo?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: